NIEDOPAŁKI – o książce Sándora Máraiego „Żar”

.

„Nie potrafili ustalić prawdy, która była tak nieprzyzwoicie prosta,
a mimo to tak niesamowicie zagadkowa, jak każda prawda,
która ujawnia wzajemny stosunek pomiędzy ludźmi.”
Sándor Márai

.

.

         Książka Sándora Máraiego zatytułowana jest „Żar”, ale tak naprawdę traktuje o wygasaniu „żaru”, który jest namiętnością nie tylko znaczącą – i definiującą – najważniejsze momenty ludzkiego życia, ale i życiem samym. Każdy żar, podobnie jak każda namiętność, wygasa tak samo, jak wygasa życie w każdym człowieku. A na końcu jest już tylko tlący się ogarek. (Tutaj warto wspomnieć, że oryginalny tytuł węgierki książki to „Świeca wypala się do końca”.)
Niech nas jednak nie zmyli fatalistyczny banał tego, co przed chwilą napisałem, gdyż jest on tylko pozorny. Márai bowiem, w sposób błyskotliwy i głęboki, wokół tej (oklepanej, wydawałoby się, egzystencjalnej metafory) buduje gęstą od znaczeń i refleksji (w wielu miejscach filozoficznych) opowieść o przyjaźni i zdradzie, a szerzej: o tym co może łączyć (pociągać) – a zarazem dzielić (odpychać) – ludzi, którzy są „innego rodzaju” („dwu temperamentów, dwu odmiennych rytmów życia”) – stojących na przeciwnych brzegach tej samej rzeki, przez którą nigdy nie można się przeprawić.
Gdyż z jednej strony „kochamy ‚inność’, szukamy jej w każdym miejscu i w każdej odmianie życia” (…); „największą tajemnicą i darem życia jest, gdy spotykają się dwie ‚odmienne’ istoty”; „(…) od stworzenia świata, do odnawiania się życia konieczne jest napięcie, które wiecznie poszukuje drugiego, które powstaje pomiędzy wiecznie szukającymi się ludźmi odmiennego rytmu i przeciwstawnych zamiarów” (tak więc, nie tylko dopełnianie się, ale i atrakcja przeciwieństw jako warunek stworzenia w życiu nowej jakości); ale z drugiej świadomość, że nigdy nie można się tak naprawdę „scalić” z kimś, kto jest „inny”: „W życiu wszystko możesz osiągnąć, wszystko wokół ciebie i na świecie możesz pokonać, życie może dać ci wszystko i ty możesz wziąć z życia wszystko: tylko nie możesz zmienić czyjegoś gustu, skłonności, rytmu życia – właśnie owej odmienności, jaka w pełni charakteryzuje tego człowieka, który jest dla ciebie ważny, który jest ci bliski.” „(…) nic nie można zrobić przeciwko prawom ludzkiego charakteru, nic, nigdy.”
To właśnie z tego paradoksu wzajemnego przyciągania i odpychania się ludzi wyrasta to, co jest najbardziej oczywistym – rdzennym niejako – tematem książki Máraiego, czyli przyjaźń i zdrada – i chyba jednak także brak miłości.

PRZYJAŹŃ

       Tylko dwie strony zajmuje Máraiemu opis tego, jak pojmuje przyjaźń główny bohater „Żaru” – ujmując to w formę wypowiedzi Generała. Wszystko co mówi ten ostatni w obecności przyjaciela Konrada, z którym nie widział się 41 lat, jest tak esencjonalne – a nie odnosi się to tylko do przyjaźni, ale również do prawdy, miłości, zdrady… – że jesteśmy tym przytłoczeni, a jednocześnie nie możemy się od tego oderwać, bo na swój sposób nas to fascynuje. Być może dzieje się tak dlatego, że odkrywamy coś, co sami podejrzewaliśmy, ale nigdy w ten sposób nie wyraziliśmy; a jednocześnie natrafiamy na coś budzącego nasz wewnętrzny sprzeciw – choć po chwili także i w tym widzimy ziarno prawdy.
Generał pochodzi ze świata górnych warstw społecznych, co wiąże się nie tylko z przywilejem życia w bogactwie, ale i przyjęciem wartości deklarowanych w obrębie tej klasy. To, jak pojmuje przyjaźń, przejął od swojego ojca, dla którego była ona równie ważna, jak honor: „(…) mój ojciec uznał cię za przyjaciela. Wiesz dobrze, co to dla niego znaczyło, dobrze wiedziałeś, że ten komu podaje rękę, może na niego liczyć w każdym kłopocie, w biedzie, w każdym niepowodzeniu i nagłym zwrocie fortuny, do samej śmierci. Prawda, że rzadko podawał rękę. Ale jeśli już, to bez reszty.”
Generał wyznaje, że dla niego przyjaźń znaczyła jeszcze więcej, choć zaraz zastanawia się nad tym, czy przyjaźń w ogóle istnieje.
Bo przecież z przyjaźnią nie mamy do czynienia wtedy, kiedy dwoje ludzi sprawia sobie nawzajem radość – „ponieważ się spotkali, ponieważ w pewnym okresie życia jednakowo myślą o pewnych problemach, ponieważ mają podobny gust, to samo ich bawi.” Nie można jej też mylić z sympatią: tym pustym i jałowym – według Generała – słowem, za słabym, aby dwóch ludzi w krytycznej życiowej sytuacji mogło się wzajemnie wesprzeć. „Sympatie – mówi Generał – jakie na moich oczach rodziły się pomiędzy ludźmi, w końcu zawsze grzęzły w bagnie samolubstwa i próżności. Niekiedy koleżeństwo wygląda tak, jakby było przyjaźnią. Wspólne interesy także czasem stwarzają pewne sytuacje podobne do przyjaźni. Wreszcie, ludzie chętnie uciekają od samotności we wszelkiego rodzaju poufałość, aczkolwiek najczęściej tego żałują, ale do czasu skłonni są wierzyć, że owa poufałość jest pewnego rodzaju przyjaźnią. Wszystko to, oczywiście, nie jest prawdziwe.”

      Generał zastanawia się nad tym, czym jest prawdziwa przyjaźń. Uważa ją za najsilniejszy w życiu związek, od którego „nie ma nic szlachetniejszego pomiędzy żywymi istotami”. To obowiązek, służba… Musi być też bezinteresowna: nie żąda zapłaty, nagrody, kompensaty…
Stawia jej tak wysokie wymagania, że sam wątpi, czy tak pojęta przyjaźń jest w ogóle możliwa. W swoich myślach posuwa się daleko: „A kiedy przyjaciel zawodzi, ponieważ nie jest prawdziwym przyjacielem, można go oskarżać, jego charakter, jego słabość? Cóż warta jest taka przyjaźń, w której kochamy w innym cnoty, wierność, wytrwałość? Cóż warta jest wszelka miłość, która żąda nagrody? Czyż nie jest naszym obowiązkiem, byśmy tak samo darzyli przyjaźnią niewiernego, jak i wiernego i ofiarnego? (…) A kiedy wreszcie obdarza kogoś czymś największym, co człowiek może dać człowiekowi: ślepym, bezwarunkowym, żarliwym zaufaniem, a potem musi na własne oczy zobaczyć, że ten drugi jest niewierny i nikczemny, czyż ma prawo obrazić się, żądać odwetu?”
Te słowa mogą wzbudzić nasze zdziwienie, ale trzeba pamiętać, że za nimi kryją się myśli boleśnie (rzec można: śmiertelnie) ugodzonego człowieka, który sam przed sobą broni wiary w przyjaźń, którą obdarzył kiedyś swojego rozmówcę (miłość do żony jest tutaj czymś niedopowiedzianym, ale przecież oczywistym). Bo to właśnie Generał był tym jedynym (spośród całej trójki), który prawdziwie kochał zarówno swoją żonę, jak i Konrada – dwoje ludzi, którzy go zdradzili. Osób tak bardzo mu bliskich, że wiarołomstwo, czy jakakolwiek inna nikczemność nie mieściła mu się (w związku z nimi) w głowie, ani tym bardziej w sercu. W jego pojęciu to, co było między ich trojgiem, musiało być impregnowane na wszelką ludzką podłość.

FAKTY A PRAWDA, ZAMIARY, WINA…

       Myślę, że uprawnione jest pytanie o to, na ile sentencje, myśli, spostrzeżenia, czy konkluzje wypowiadane przez Generała należą również do Máraiego – w sensie identyfikowania się pisarza z nimi. Innymi słowy: w jakim stopniu pokrywają się one ze sposobem, w jaki patrzy na świat Márai – jak ten świat (życie samo, ludzi…) określa on i komentuje – na ile się z tym wszystkim utożsamia. Czy np. błyskotliwość tego, co czytamy (zwłaszcza w monologu Generała) mamy przypisać Generałowi, czy jednak Máraiemu – bo na pewno zawdzięczamy ją temu ostatniemu. Ciekawe!
A są w „Żarze” fragmenty według mnie genialne. Przy czym, ich geniusz przejawia się nie tylko w myślowej głębi tam zawartej, ale i w treści, która nas zaskakuje, a przez to porusza: pewne słowa odbieramy wręcz jak objawienie. A są to słowa proste, myśli klarowne… Bo prawdziwy geniusz najczęściej posługuje się prostotą – i właśnie dzięki temu może być zrozumiały przez wszystkich. Oto nagle okazuje się, że oczywistością staje się coś, czego wcześniej sobie nie uświadamialiśmy. A to z kolei jest dowodem na to, że to coś wcześniej już w nas było – wyparte lub stłumione – ale w jakiś sposób ukryte.
Tak jest chociażby z tym, co Márai pisze (a Generał mówi) o faktach prawdzie, zamiarach i winie: „Lecz fakty (wcześniej zostały one uznane tu za ‚prawdę konkretną’ – przyp. St.B.) niekiedy są tylko żałosnymi konsekwencjami. Człowiek nie grzeszy tym, co uczynił, ale zamiarem, który doprowadził do tego czy tamtego. A wszystko jest zamiarem.” (…) „Wina jest wcześniej, zamiar jest winą” (…) „(Można) dopuścić się wiarołomstwa, popełnić podłość, ba, coś najgorszego, może zabić, a w środku pozostać czystym. Sam czyn nie jest jeszcze prawdą. Zawsze jest tylko następstwem (…)”
I jeszcze kilka innych spostrzeżeń: w książkach są przede wszystkim słowa, może odrobina prawdy, ale chyba jeszcze nikt nie opisał całej prawdy; człowiek nadaremnie szuka prawdziwej natury ludzkich związków, a jakakolwiek wiedza nie czyni go mądrzejszym; kto szuka prawdy, ten musi jej poszukiwanie rozpocząć od samego siebie.

       Problem w tym, że zwykle nie chcemy poznać prawdy o samym sobie, bo niemal każdy człowiek jest mistrzem kamuflażu i oszukiwania – zarówno innych, jak i samego siebie. I tu należy zaznaczyć, że Generał nie jest takim człowiekiem: on naprawdę chce poznać prawdę, dąży do niej w sposób bezwzględny – bo tylko prawda może dać mu odpowiedź na najbardziej istotne dla niego pytania. A co najważniejsze: w swoim życiu doszedł już do momentu, w którym nie boi się żadnej prawdy – jakakolwiek by ona nie była.

ZAWIŚĆ I ZAZDROŚĆ, PRZYJAŹŃ A NIENAWIŚĆ

        W pewnym szczególnym momencie swojego życia zrozumiałem, jak zatrważająco blisko siebie są miłość i nienawiść. Przypomniałem to sobie czytając takie oto zdanie w książce Máraiego: „Rzeczywistość była taka, że ty nienawidziłeś mnie przez dwadzieścia dwa lata, z tą pasją, której skala przypominała nieledwie żar wielkich związków uczuciowych – ależ tak, miłość.”
Rozdział, w którym ono się znajduje, to kolejny dowód na mistrzostwo Máraiowego pióra . Bo oto pisarz opisuje – jakże plastycznie! – to, co się dzieje na granicy nocy i dnia, kiedy „ludzka i ziemska głębia i wielkość, jasność i ciemność jeszcze się dotykają”, by następnie tę dzikość budzącą się w naturze przenieść do ludzkiego serca: „(…) pożądanie, próżność, ,,samolubstwo, lubieżna ruja, zazdrość, żądza zemsty, czają się w sercu człowieka jak puma, sęp, szakal w pustyni arabskiej nocy.” I zaraz potem znajduje się to bezlitosne oskarżenie o nienawiść, jaką Generał odkrył w duszy przyjaciela: „Nienawidziłeś, a gdy uczucie, pasja całkowicie wypełni ludzka duszę, na spodzie takiego stosu, obok entuzjazmu, żarzy się i dymi żądza zemsty. (…) Nienawidziłeś, a to stwarza więź równie silną, jakbyś kochał.”

       Teraz musiałbym przepisać prawie cały ten rozdział, by przekazać to, co odkrył Generał chcąc zrozumieć skąd się ta nienawiść w jego przyjacielu wzięła – bo tak gęsta jest ta proza – obszerna i skrupulatna, ale jednak pozbawiona zbędnych słów. Są w niej jednak słowa kluczowe: zazdrość, zawiść, poczucie braku – niemożność pogodzenia się z tym, kim się jest, a kim się być nie może – i wiążące się z tym pragnienie bycia kimś innym, niż się jest naprawdę. A przecież „musimy znosić nasz charakter, naszą naturę, ponieważ doświadczenie i zdolność rozumienia nie zmienią jej wad, samolubstwa, chciwości” – bo w przeciwnym razie prowadzimy życie zakłamane i nieautentyczne.
Tak więc przyjaciel zazdrościł Generałowi nie tylko jego pozycji społecznej i bogactwa, ale przede wszystkim tego, że było w nim coś, co jemu, Konradowi, brakowało. Nie mogąc się pogodzić z własną naturą, wadami i charakterem, nie mógł jednocześnie znieść, że pozbawiony jest czegoś, co Generałowi dawało pochodzenie i wychowanie – „jakiegoś boskiego daru” i łaski, dzięki której ludzie obdarzali Generała życzliwością i zaufaniem. Wszystkie te resentymenty nabrzmiewały latami w ukryciu, by w końcu zniszczyć całe ich życie. Ale czy zniszczyły ich przyjaźń? To, co pisze Márai odpowiadając na to pytanie zaskakuje, ale daje jeszcze więcej do myślenia czym jest – czym może być i powinna być – prawdziwa przyjaźń.

SAMOTNOŚĆ, POPIÓŁ I DIAMENT

       Odsunąć się na 41 lat od świata i myśleć tylko o tym, co się stało pewnego dnia, kiedy rozeszła się nasza droga z drogami ludzi, którzy do tej pory byli dla nas najważniejsi w życiu i najbliżsi – ludzi, których obdarzyliśmy prawdziwą przyjaźnią i miłością. Może więc, tak naprawdę, książka Máraiego nie jest książką o przyjaźni, miłości i zdradzie, ale o samotności – samotności wynikającej (w przypadku Generała) z życiowego zawodu i utraty wiary w przyjaźń i miłość ze strony kochanej przez niego kobiety i człowieka, którego uważał za swojego przyjaciela? Ale także samotności tych, którzy go zawiedli (bo także oni, podobnie jak Generał, odcięli się od świata – z tym, że u nich nie powodowane to było zawodem, a raczej niemożnością spełnienia.)
Tak więc, mimo że „akcja” „Żaru” ogranicza się do jednego tylko dnia i nocy – a trzon powieści stanowi monolog jednego tylko człowieka – to nie można zapominać o tych 41 latach samotności, w której ci wszyscy ludzie przeżyli – wygaszeni niemal do końca, z ledwie tlącym się płomykiem, z maleńką tylko drobiną żaru duszonego przez popiół, w jaki zamieniła się ich egzystencja. Życiowe niedopałki.

       Generał, bez wątpienia, był ogarnięty obsesją. I spędził większość życia poza światem zwykłych ludzi. A czy taki człowiek może być dostarczycielem uniwersalnych prawd o świecie i życiu? Czy możemy się od niego czegoś nauczyć, zwłaszcza jeśli inaczej pojmujemy (i przeżywamy) miłość, przyjaźń, namiętność…? Bo jednak te uczucia i wartości są czymś innym dla każdego człowieka – i każdy człowiek posiada swoją własną prawdę. (Innymi słowy, prawda Generała nie musi być naszą prawdą. Poza tym, ludzie pozbawieni miłości nie mogą być chyba dobrymi nauczycielami.)

       Ale czy możemy przejść obojętnie obok całej tej intensywności, jaka zawarta jest w obecnych w „Żarze” słowach? W myślach człowieka niepospolitego, a przez to wyznaczającego pewne wartości z większą siłą i gębią, niż większość ludzi „letnich”, płynących z prądem, ślizgających się po powierzchni zdarzeń i niezdolnych do tak bardzo analitycznej introspekcji?

       Warto też pamiętać, że wszystkie te nasze prawdy „cząstkowe” układają się w pewną ogólną prawdę o naszym człowieczeństwie i naturze człowieka.
A może wśród popiołów znajdziemy jednak coś, co błyśnie światłem – niczym ów norwidowski diament? I nie będzie tylko płonną nadzieją?
Myślę, że wbrew pesymizmowi i bardziej lub mniej skrytej mizantropii, Márai we wszystkim co pisał, zostawił właśnie taki diament, który może wydobyć na powierzchnię nasza uwaga i wrażliwość.

greydot.

Sándor Márai

.

APENDYKS

       Sam już nie wiem, ile to razy zabierałem się za podzielenie się tutaj moimi wrażeniami z lektury „Dzienników” Máraiego. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz (12 lat temu) czytałem ich wybór (wyszedł wówczas 600-stronicowy tom, będący zaledwie częścią zapisków pisarza, liczących stron tysiące), to sprokurowałem wtedy i umieściłem na Wizji Lokalnej jakąś małą notkę odnoszącą się zaledwie do jednego z nieprzebranej ilości wątków, jakie podejmuje w swoim dziele pisarz. Nosiła ona tytuł „Elita w czasach zarazy” i dotyczyła katastrofy, jaką dla Europy była II wojna światowa. Pisałem w niej: „Czasy są ekstremalne, niosą weryfikację kultury i całej europejskiej cywilizacji. Márai, będąc wrażliwym erudytą, kulturalnym Węgrem, jak również Europejczykiem par excellence, wydaje się tu być dobrym detekcyjnym instrumentem – zostawia na papierze ślad drżący, ale i wyraźny, niczym czuła igła sejsmografu. A trzęsienie ziemi jest potężne: wali się w gruzy całe dziedzictwo europejskiego ducha. Wobec zgliszczy wielkich miast i smrodu rozkładających się trupów, kultura staje się widmem.” No i oczywiście było coś jeszcze o bankructwie europejskiej elity kulturalnej, która nie była w stanie zapobiec zalewowi barbarzyństwa i dobrze wychować – jak pisał Marai – „zdziczałego i kierującego się instynktami człowieka tłumu”.

        Kiedy jednak – w czasie szaleństwa covidowej pandemii – przeczytałem pięć tomów dzienników, które sukcesywnie publikowano w Polsce (zawarto w nich niemal całą diarystyczną twórczość pisarza), to poczułem się tak, jakby zamiar napisania o nich czegoś konkretnego – bardziej kompleksowego i nieokazjonalnego – przerósł moje siły. W końcu pomyślałem, że ważniejsze było/jest przecież to, że spędziłem z Máraiem – człowiekiem mądrym i niezwykłym – parę miesięcy swojego życia (zwłaszcza, że świat wokół przeżywał wtedy kolejne swoje wariactwo), niż pisanie o tym, co on napisał – więc dałem sobie z tym spokój.

       „Żar” ponownie zbliżył mnie do Máraiego. Lektura tej niewielkiej objętościowo, ale niewiarygodnie gęstej i treściwej książki poruszyła we mnie wiele nerwów – nie tylko tych, dzięki którym coś mocniejszego poczułem, ale również tych, które zmusiły mnie do myślenia. Właśnie z tego napięcia wziął się powyższy tekst, w którym opisuję, co dla mnie w tej książce okazało się najważniejsze.

       Powróciłem też myślą do „Dzienników”, bo dzięki nim poznałem Máraia bezpośrednio – w tym, co pisał o własnym doświadczaniu życia i świata; w jego odniesieniach do zmieniającej się wokół niego rzeczywistości; czy wreszcie w uwagach o sobie samym (a wobec siebie był równie bezkompromisowy, jak wobec innych ludzi).
Bez wątpienia Márai to jeden z tych wielkich – i niestety, ostatnich – arystokratów intelektu i ducha – przedstawiciel rzadkiego gatunku, który już niemal doszczętnie wymarł. Był niezwykle wnikliwym komentatorem świata, który na jego oczach się rozpadł, a następnie: często bezlitośnie szczerym, choć nie zawsze sprawiedliwym kontestatorem tego, który po nim nastąpił.

greydot.

       Na koniec deser (lecz wcale nie słodki, raczej cierpki i gorzki) parę próbek Máraiowej prozy wyjętych wprost z „Żaru”:

       “To najdotkliwszy cios, jaki fatum może zadać człowiekowi. Pragnienie bycia kimś innym, niż tym, kim jesteśmy: silniejsze pragnienie nie może zapłonąć w ludzkim sercu. Bowiem życia nie można znosić w inny sposób, niż ze świadomością, że godzimy się z tym wszystkim, co znaczymy dla siebie i dla świata. Trzeba zgodzić się z tym, że jesteśmy tacy lub inni, i wiedzieć, kiedy się z tym godzimy, że za tę mądrość nie otrzymamy pochwały od życia, nie przypną nam do piersi orderu (…). Musimy znosić nasz charakter, naszą naturę, ponieważ doświadczenie i zdolność rozumienia nie zmienią jej wad, samolubstwa, chciwości. Trzeba znosić i to, że nasze pragnienia nie znajdują odzewu w świecie. Że ci, których kochamy, nie kochają nas, albo, że nie kochają nas tak, jak się spodziewamy. Trzeba znosić zdradę i niewierność, i to, co zalicza się do najtrudniejszych zadań każdego człowieka: trzeba znosić wybitność charakteru lub umysłu drugiego człowieka.”

       “W końcu człowiek zawsze odpowiada własnym życiem na co ważniejsze pytania. Nie liczy się to, co tam mówi po drodze, jakimi się broni słowami i argumentami! U kresu, u kresu wszystkiego, faktami swojego życia odpowiada na pytania, które świat zadaje mu z takim uporem. Te pytania brzmią tak: kim jesteś?… Czemu byłeś wierny i niewierny?… Do czego byłeś odważny, przed czym lub przed kim stchórzyłeś?… Takie to są pytania. A człowiek odpowiada, tak jak umie, szczerze lub kłamliwie; ale to nie jest takie ważne. Ważne jest to, że u kresu człowiek odpowiada całym swoim życiem.”

       “Człowiek zawsze zna prawdę, tę inną prawdę, którą ukrywają okoliczności życia, rola, kostiumy.”

     “Ściany korytarza pokrywały stare portrety: przodkowie, pradziadkowie i prababki, znajomi, dawni pracownicy, towarzysze pułkowi; (…) To było dobre pokolenie, myślał generał i przyglądał się podobiznom krewnych ojca, przyjaciół i kolegów z pułku. To było dobre pokolenie, cokolwiek osamotniony gatunek ludzi, którzy nie umieli szczęśliwie zmieszać się ze światem, byli dumni, lecz wierzyli w coś: w honor, w męskie cnoty, w milczenie, w samotność i w dane słowo, także w kobiety. I kiedy doznawali zawodu, milkli. Większość milczała przez całe życie.”

greydot.

LIST OD STEFANA CHWINA

.

W związku z wydawaniem moich książek zwróciłem się o opinię do prof. Stefana Chwina – cenionego przeze mnie pisarza, którego kilka dzieł przeczytałem kiedyś z wielkim zainteresowaniem, dając temu wyraz w recenzjach jakie im poświęciłem (vide: Dziennik dla dorosłych, Kartki z dziennika, Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni). Na odpowiedź czekałem długo ale w końcu ona do mnie dotarła. Poniżej przedstawiam list jaki otrzymałem od Pana Profesora, jak również moją odpowiedź.

greydot.

Stefan Chwin

Stefan Chwin

Szanowny Panie,
proszę wybaczyć, że odpowiadam dopiero teraz, ale bieżący rok był dla mnie rokiem trudnym, w którym nie wszystkie moje zamiary udało mi się zrealizować, a Pan przesłał mi do lektury bardzo obszerny materiał.

A teraz kilka uwag po lekturze pierwszej części:
Pana książka jest bardzo ciekawa jako świadectwo życia intelektualnego agnostyka, który jest w gruncie rzeczy człowiekiem religijnym i tylko chwilami wmawia sobie, że jest agnostykiem. I jeszcze na dodatek ma fobię na punkcie sekty ateistów… wyraźny zgryz na punkcie intelektualistów… absolutny brak krytycyzmu wobec Papieża z Wadowic… oraz pogardliwą wyniosłość wobec besserwisserów… Tak, to jest w Pana rozważaniach ciekawa, drażniąca, rozgrzewająca mieszanka jakości – także w sensie literackim, ale psuje ją Pan, kiedy chwilami ludzi dzisiejszych, o których Pan pisze, ma Pan za durniów i głupców „epoki konsumpcjonizmu”. Lepiej takich wypowiedzi unikać, bo nie przyciągają one czytelników.

Wiele jest w Pana książce rzeczy świetnych, które czytałem z wielkim zainteresowaniem, zdarzają się jednak też myśli banalne, z których radziłbym Panu zrezygnować w edycji książkowej. Na przykład:

„Jaką wartość może mieć słowo?
To zależy od tego, jaką ma ono treść, kto i w jakim momencie je wypowiada.
Słowa więc mogą ulatywać na wietrze, potrafią też zabić (nie tylko te, które są wyrokiem śmierci); słowo może uleczyć albo wpędzić w chorobę. Niektórzy pisarze sądzą, iż słowami mogą uderzać w ludzi”.

Generalnie rzecz biorąc, wszystko to prawda, tyle, że wiemy już o tym od dawna, więc chyba jednak nie warto tego przypominać raz jeszcze w prywatnych zapiskach.

Zdarza się w Pana tekstach, że już w punkcie wyjścia obezwładnia Pan swoich przeciwników, wygodnie ustawiając ich do uderzenia. Radzę Panu, niech Pan nie pisze o  „literatach” w ogóle i o ich myśleniu. Zamiast tego lepiej, żeby Pan napisał, co Pan sądzi o konkretnym literacie np. Dostojewskim czy Faulknerze i jego sposobie myślenia. Wtedy tekst będzie bardziej mięsisty… W podobny, ogólnikowy sposób pisze Pan o ateistach, chrześcijanach, komunistach itd… Tymczasem zamiast pisać o „materializmie” w ogóle, niech Pan napisze, co Pan myśli na przykład o konkretnym materializmie Holbacha czy La Mettrie’go. Bo samo pojęcie materializmu – wcale niejednolite – nikogo ani ziębi ani grzeje. Jako czytelników Pana zapisków obchodzi nas, co Pan myśli o konkretnych osobach z krwi i kości, które materializm wyznają – i to z nimi warto się zderzać własną myślą.

Podobnie rozmyślania o „słowie w ogóle”. Niech się Pan mierzy z konkretnymi opiniami konkretnych wielkich pisarzy, bo jeśli Pan pisze tylko o „słowie w ogóle”, to powstają rozrzedzone uogólnienia, które nie rozgrzewają uwagi czytelnika. Warto „dobierać się” do myśli i słów konkretnych osób, o których Pan pisze i to w taki sposób, by z tego wynikła uniwersalistyczna obserwacja, dotycząca nas wszystkich. Same uogólnienia, nawet rozbudowane, w dłuższym czytaniu nużą…

Wątpliwe w Pana pisaniu jest także „my”, w którego imieniu Pan pisze. Np. „musimy budować nasz świat”, „błąkamy się jak dzieci we mgle…” – „My”? To znaczy kto? Pięć miliardów ludzi? Naród polski? Nasze pokolenie? Europejczycy? Oczywiście najgorsze co się przytrafia rozmaitym pisarzom, to pisać o „człowieku współczesnym” albo o „człowieku Zachodu”. Bo ani jeden ani drugi nie istnieje. To wytwory dziennikarskiej wyobraźni, mające ułatwić pisanie. Lepiej już pisać np. o konkretnych ludziach, których Pan zna i pisarzach, których Pan czyta. Wtedy wiadomo, że Pana uwagi mają mocne zaczepienie we własnej obserwacji. Bo ogólna teoria kultury, którą Pan buduje w swoich zapiskach, składa się, niestety, w jakiejś części z opinii dość rozpowszechnionych wśród polskich inteligentów umiarkowanie konserwatywnych… „zaczęliśmy błądzić, jak te pijane dzieci we mgle, powodowani impulsami, odruchami i jakimś stadnym instynktem: kultura masowa, konsumpcjonizm”. Niby kto błądzi? Pan? Ja? Papież Franciszek? Prezydent Niemiec? Brad Pitt? Beata Szydło? „Człowiek współczesny”, który nie istnieje? „Stulecie kłamliwych ideologii i największych zbrodni ludzkości”, „doba rozpasanego postmodernizmu”, „W poezji, według mnie, bardzo ważne są autentyzm oraz szczerość” – wszystkie takie sformułowania, które pojawiają się w Pana pisaniu, to są banały, których powinien Pan unikać, nie dlatego, że są nieprawdziwe, tylko dlatego, że są nieciekawe. Niech Pan swoją książkę z tego oczyści.
Bo widzi Pan, kiedy Pan spiera się bezpośrednio np. z Kapuścińskim, to od razu Pana pisanie nabiera rumieńców… Ale kiedy Pan Sartre’a i Gombrowicza zbywa lekceważącym określeniem: „W sumie – perspektywy to mało sympatyczne”, to jednak czytelnik ma mocne poczucie niedosytu, bo oczekiwał czegoś więcej. Bo jak się już spierać z Sartre’em czy Gombrowiczem, to na całego, a nie rzucając mimochodem jakieś drobne uwagi.

Słabością Pana rozumowania jest z góry przyjęte założenie: unikam skrajności, wybieram złoty środek. Taki wybór drogi pisania, nawet jeśli słuszny, powinien dla czytelnika wynikać niespodziewanie np. z zaskakującej linii rozumowania, a nie z ogólnej etycznej zasady umiarkowania, do której jest Pan wyraźnie przywiązany.
Ale kiedy Pan pisze konkretnie o Kunderze, to od razu lektura przyśpiesza. Radziłbym Panu wykasować z Pana zapisków przynajmniej część uogólnień na temat ludzkości, kosmosu, świata, słowa itd., bo jest w nich Pan dzieckiem swojego czasu i środowiska, to znaczy przestaje być Pan indywidualnością, a staje się reprezentantem powszechnych opinii. Warto byłoby wyjść trochę poza… może wbrew… może pod prąd… może inaczej… Kiedy jednak Pan twierdzi, że Kundera nie zna ironii, żartu, kpiny, a nawet nie ma bezczelnego poczucia humoru, to już lekka przesada…

W uogólnieniach aforystycznych jest Pan statyczny, przeźroczysty jak ze szkła i zupełnie niewidoczny jako konkretna, pisząca osoba z krwi i kości, ale kiedy Pan spiera się wprost z np. Cioranem, to czytelnik zaczyna w Panu widzieć interesującą osobę – i o to właśnie chodzi. Przeźroczystość podmiotu w zapiskach autobiograficznych to nie jest zaleta. Po prostu czytając, chcemy widzieć całościowy obraz człowieka, który w naszej obecności zapisuje swoje myśli. Kiedy Pan osobiście zmaga się z Cioranem i pokazuje Pan, że nie wie Pan, jak sobie z nim poradzić – to jest ciekawe. Ale tutaj pojawia się niebezpieczeństwo –  Pana fragment o Cioranie mocno zalatuje Gombrowiczem z „Dzienników”, co zaletą już być przestaje.

Irytują też trochę aforyzmy, które czasem brzmią jak puste obietnice. Jeśli Pan pisze: „Są sprawy, w które lepiej Boga nie mieszać” – to czytelnik chce wiedzieć, jakie to niby są konkretnie sprawy. A Pan pozostaje przy poetyce insynuacji, którą czytelnik nie za bardzo może się pożywić. Tak zdarza się u Pana co jakiś czas. Np. w jakimś fragmencie stwierdza Pan, że Nietzsche „pisał też wierutne bzdury”. Jest to pusta, negatywna ocena, bo przecież dużo ciekawsze byłoby, gdyby Pan pokazał w pismach Nietzschego konkretną „wierutną bzdurę” i jaką to własną mądrość chce jej Pan przeciwstawić. A już prawdziwym wyczynem byłoby znaleźć jakąś konkretną „bzdurę” w  jego pismach, o której nikt dotąd przed Panem nie pisał! Bo o to chodzi w polemicznym notatniku myśli, żeby dostrzec coś, czego inni nie dostrzegli. Same stwierdzenie, że on nie stworzył żadnego systemu, to jest ogólnik tyle razy powtarzany, że nie warto go powtarzać. Albo sformułowanie: „potworność wyklucza mądrość”. A niby dlaczego ma wykluczać? Powinien Pan dać jakiś soczysty przykład takiej potworności, wtedy byłoby ciekawiej. Cały zresztą osąd Nietzschego – mocno lekceważący – nie jest u Pana oparty na przykładach konkretnych fragmentów z jego pism, tylko na tzw. ogólnikowej opinii. Kiedy jednak sprowadza Pan refleksję Nietzschego nad chrześcijaństwem do „klinicznego, zaślepionego pieniactwa” – nie wygląda to interesująco, bo znowu to są puste potępienia zamiast konkretów…

Wydaje się też, że Pana umiarkowany konserwatyzm i dyskretna antyoświeceniowość trochę krępują swobodę pisania. Oskarża Pan bezbożników o potworności Rewolucji, ale bierze Pan wodę w usta, kiedy należałoby coś powiedzieć o potwornościach choćby Inkwizycji, która była paroksyzmem najgłębiej bogobojnej religijności. Zresztą nie da się wybronić ani Oświecenia ani Religii przed oskarżeniami o zbrodniczość, bo fanatyzm religijny jest równie okropny jak fanatyzm postępowo-ateistyczny. A Pan próbuje zwalić winę na polityczne nadużycia religii – wmawiając sobie, że Inkwizycja to nie było prawdziwe chrześcijaństwo, tylko  „błędy i wypaczenia” chrześcijaństwa, tak jak to Chruszczow mówił o stalinizmie, że to niby były „błędy i wypaczenia” prawdziwego marksizmu. To wygląda, niestety, w Pana książce na konserwatywne wykręty umiarkowanego agnostyka. Z pewnością w prywatnych zapiskach takie rzeczy są dopuszczalne, bo jakoś one uwyraźniają Pana jako pisarską osobowość, chociaż budzą elementarny sprzeciw, bo mogą być odebrane jako intelektualne ułatwienia, podobnie jak stereotypowe określenia w rodzaju „nieprzejednani wrogowie religii”.

Poza tym radzę Panu, niech Pan częściej używa w swoich zapiskach słowa „ja”. Radziłbym, żeby Pan pokazał dokładnie w swoim  pisaniu, jak się np. Pan kłóci z M. To by uczłowieczyłoby Pana nadmiernie mózgową czasem narrację.

Problemem Pana książki jest kompozycja. Chwilami miałem wrażenie, że trudno uchwycić porządek układu setek oderwanych od siebie fragmentów. Czy nie lepiej by było, gdyby Pan to pogrupował w jakieś rozdziały, podrozdziały, części i dał tytuły orientujące czytelnika? Albo wpisał w jakąś quasi-fabułę z Panem w roli głównej? Teraz to wszystko trochę się rozsypuje. Nagłe przeskoki z tematu na temat…

Druga część tego, co Pan mi przesłał, jest zbiorem recenzji, w których Pan występuje jako osoba prywatna, oceniająca różne książki. Pana oceny jednak mają dość często charakter moralnego osądu, trochę się więc z literaturą rozmijają. Poza tym często stosuje Pan dość nieskomplikowane kryterium życiowego prawdopodobieństwa, jakby w literaturze chodziło wyłącznie o tego rodzaju prawdopodobieństwo. Ani Hamlet, ani Don Kichot, ani Józef K. z powieści Kafki nie są postaciami prawdopodobnymi w sensie życiowym. Nigdy Pan kogoś takiego nie spotka na ulicy. Ale w recenzji mojej książki o samobójstwie kpi Pan sobie np. z Kiryłłowa czy bohatera Mdłości Sartre’a, że są to postacie wydumane. Jest to słaby argument. Bo jak się zajmujemy literaturą to musimy pamiętać, że to są wielkie kreacje literackie. I te wykreowane postacie mnie fascynują nie dlatego, że mają ochotę sobie odebrać życie, jak Pan sugeruje, tylko dlatego, że one zostały świetnie wymyślone przez pisarzy pod względem filozoficzno-literackim. Ani Pan, ani ja, nie umielibyśmy wymyślić takich osób, a Dostojewski i Sartre potrafili  – więc chwała im za to, nawet jeśli stworzyli postacie samobójców, a nie jakichś entuzjastów życia. Literaturę mierzy się innymi miarami niż życie.

Ostatnia część Pana tekstów – czyli internetowe dialogi – jest bardzo ciekawa, chociaż biegnie linią kapryśnych skojarzeń. Ale wywiady, które Pan chce publikować teraz, robił Pan dobre, bo umiał Pan stawiać swoich rozmówców w kłopotliwych sytuacjach, w których oni musieli się odsłonić, albo zrezygnować z rozmowy.

Proponuję więc – o ile nie jest już za późno – taką zapowiedź na skrzydełko pierwszej części:

Bohaterem tej książki jest żywa, ruchliwa myśl, która nie cofa się przed stawianiem ryzykownych pytań – i dlatego jest interesująca. Choć wiele tez prowokuje tu do sprzeciwu, mamy do czynienia z ważnym sporem między materialistyczną kulturą konsumpcjonizmu a kulturą duchowości, który wciąż pozostaje nierozstrzygnięty… Ten intrygujący autoportret życia duchowego polskiego inteligenta naszego czasu z pewnością zasługuje na uważną lekturę.

Z wyrazami szacunku
Stefan Chwin

*  *  *

Stanisław Błaszczyna

Szanowny Panie Profesorze,
przepraszam, że dopiero teraz odpisuję na Pana list, ale – zważywszy na poczynione w nim konkretne uwagi i ich wagę – nie chciałem robić tego zdawkowo, a moc zajęć wszelakich i obowiązków, jakim musiałem podołać ostatnio, skutecznie moją odpowiedź opóźniły.

Przede wszystkim wdzięczny jestem Panu za czas jaki poświęcił Pan na lekturę moich tekstów oraz za cenne rady i opnie, jakimi mnie Pan zaszczycił. Dały mi one wiele do myślenia, ale też wzbudziły potrzebę czegoś w rodzaju polemiki, czemu chciałbym dać wyraz niniejszym listem. Mam nadzieję, że nie poczyta mi to Pan jako brak szacunku, a wręcz przeciwnie – jako dowód tego, że poniekąd się nimi przejąłem i potraktowałem poważnie.

Niestety, Pana odpowiedź dotarła do mnie zbyt późno, by dokonać w wydawanej książce jakichś gruntownych zmian, choć w międzyczasie – w korekcie – sporo błędów zostało wyłapanych i poprawionych. W sumie materiał okazał się zbyt obszerny, by wydać go w jednej książce więc razem z wydawcą postanowiliśmy go umieścić w dwóch tomach.
Radził mi Pan w liście, by „wyczyścić” książkę z pewnych wątpliwej jakości fragmentów, ale to wymagałoby jednak sporo dodatkowego czasu – a przede wszystkim: musiałby to zrobić ktoś inny niż ja; ktoś kto podszedłby do tych tekstów z pewnym krytycyzmem, ale i z wyczuciem ich charakteru, problematyki i „poetyki”. Ja chyba z czasem zatraciłem dystans do tego, co napisałem, więc trudno byłoby mi to zrobić samemu. A przecież zdaję sobie sprawę z tego, że „wyrzucenie”, dajmy na to ok. 10 – 15% materiału, wyszłoby tylko książce na dobre. A tak, pozostaje mi nadzieja, że w ostatecznym wydaniu znajdzie się jak najmniej kompromitujących mnie rzeczy.

Teraz chciałbym odnieść się do konkretnych Pana uwag, opinii i zarzutów – bo tak chyba mogę traktować niektóre ustępy (Muszę się przyznać, że zapoznając się z nimi, czułem się niekiedy jak besztany nieco student).
Tak więc – ad rem.

Czy w rzeczywistości jestem człowiekiem religijnym, który wmawia sobie to, że jest agnostykiem? Nie wiem. To prawda – odczuwam swego rodzaju metafizyczną tęsknotę za jakimś Wyższym Sensem. Intuicja (ale też i rozum) mówi mi, że istnieje jednak jakiś wyższy Byt, Siła Nadrzędna – że wszyscy jesteśmy częścią jakiegoś niepojętego przez nas Planu; zaś uczciwość intelektualna, ontologiczna i epistemologiczna (którą chcę zachować) sprawia, że jestem jednak jednocześnie człowiekiem sceptycznym i wątpiącym. Stąd ten agnostycyzm. Ale ja go sobie nie wmawiam – raczej bardziej się przed nim chronię, a mimo to, on zawsze mi jakoś w moim racjonalizmie wychodzi na wierzch i daje o sobie znać.
Koniec końców nie jestem przywiązany do konkretnej religijnej instytucji, jak również – już od dziecka – miałem wielkie opory, by poddawać się gremialnym rytuałom i religijnej ceremonialności.
Zawsze jednak czułem się chrześcijaninem.

Nie wydaje mi się, abym miał fobię na punkcie ateistów. Odczuwam jednak zdecydowaną niechęć wobec tzw. „wojującego” ateizmu, który na dodatek poniża ludzi religijnych, często z nich szydzi – gardząc nimi i ich potrzebą wiary.
Intelektualistom już nie dowierzam. Kiedyś byli moimi idolami ale z czasem uświadomiłem sobie to, że cierpią na takie same przypadłości jak ludzie „zwykli” (czyli: przede wszystkim mogą się mylić), choć uzurpują sobie (zazwyczaj) prawo do besserwisserstwa – no i, dzięki swojej sile perswazji, mogą poczynić w świecie więcej szkód, niż ludzie, którzy nie występują pod sztandarem intelektualizmu, wynosząc się ponad innych, uważając, że wszystko wiedzą najlepiej.
Wobec papieża z Wadowic nie jestem – jak mi Pan zarzuca – „absolutnie” bezkrytyczny, ale to prawda, że bardzo tego Człowieka szanuję i poważam (jest w tym nawet pewna doza miłości). Uważam, że rzadko który człowiek w historii ludzkiej cywilizacji, emanował (w moim pojęciu) Dobrem na taką skalę i o takim zasięgu, jak właśnie Jan Paweł II. Jego „konkurentem” pod tym względem jest chyba tylko sam Jezus Chrystus (można się z tego co napisałem śmiać, ale tak właśnie sądzę).

Czy mam ludzi dzisiejszych za durniów?
Tę kwestię można odnieść szerzej do opinii jaką mam o gatunku Homo sapiens en masse (do którego sam przecież się zaliczam) i zdaję sobie sprawę, że jeśli odpowiedź na to pytanie będzie twierdząca, to będzie to jednoznaczne z przyznaniem się do mizantropii.
Otóż mizantropem jestem czasami. Ale odnosi się to nie tyle do samych ludzi, co do pewnych ludzkich zachowań.
Bowiem któż z nas nie dziwił się – choćby tylko czasami – bezmiarem oceanu ludzkiej głupoty, jaki wylewa(ł) się niekiedy z pustych czerepów osobników Homo sapiens? Niestety, wydaje mi się, że głupota jest dla człowieka czymś przyrodzonym (oczywiście zdaję sobie z tego sprawę, że sam nie jestem wolny od głupoty – żaden człowiek nie jest).
Nie chcę tutaj – mówiąc o głupocie (a zarazem potworności) naszego gatunku – wytaczać najcięższych armat, wytykając mu (nam) takie występy cywilizacyjne, jak I i II wojna światowa, gułagi, obozy masowej zagłady, krematoria…

A jeśli chodzi o współczesność?
Czy naprawdę nie widzi Pan głupoty i pustoty niektórych zachować społecznych – jak np. właśnie gremialnej uległości wobec komercyjnej perswazji i oddawaniu się konsumpcyjnej orgii? (te zakupy milionów rzeczy, które tak naprawdę nie są nikomu do niczego potrzebne). Albo bezkrytycznego poddawania się politycznej indoktrynacji i manipulacjom wszelkiej maści (nie tylko politycznych) cwaniaków? Powszechnej podatności na medialne ogłupianie? Brania pozorów za prawdę?
A zachowanie się człowieka w przestrzeni wirtualnej? Zapewne zna Pan oświadczenie Lema, że nie wiedział on, iż na świecie jest tylu idiotów, dopóki nie poznał Internetu.
Kto nigdy nie był przeświadczony o bezmiarze ludzkiej głupoty, niech pierwszy rzuci kamieniem.

Ale ja przecież człowieka bronię. Zawsze byłem po stronie ofiar – ludzi represjonowanych, wykorzystywanych, krzywdzonych, zabijanych, męczonych…
Sprzeciwiam się traktowaniu ludzi jak „masy”. Nie wywyższam się ponad innych, nie uważam się za kogoś lepszego i mądrzejszego. Sądzę również, że intelekt (czy też sprawność mentalna) nie jest najważniejszym wyznacznikiem wartości człowieka.
Koniec końców uważam się za humanistę. Myślę, że niejednokrotnie dałem temu wyraz w tym, co piszę.

Wytyka mi Pan również myśli banalne, dając tego przykład w tym, co napisałem o słowie.
Gotów jestem się z Panem Profesorem zgodzić – wiele z rzeczy, które napisałem, może się wydać banalnymi, może nawet naiwnymi. Skupmy się jednak tutaj na tym, czemu poświęca Pan w swoim liście najwięcej miejsca. A jest to właśnie słowo i literatura.
Otóż wiele moich wątpliwości i rozterek – jeśli chodzi o wartość i jakość mojego pisania – brało się właśnie z braku wiary w moją literacką sprawność, ze świadomości niedostatków oraz luk w mojej wiedzy i tzw. „wykształceniu”.
Jest Pan uniwersyteckim wykładowcą literatury, ma Pan kanon literacki w małym paluszku, studenci (a zwłaszcza studentki) są wpatrzeni (wpatrzone) w Pana jak w obrazek… Gdzież mi się z Panem równać. Pewnie na bezczelność zakrawa już to, że ośmielam się z Panem polemizować.
Ale proszę zważyć na to, że (biorąc pod uwagę powyższy kontekst) to, co wydaje się banałem Panu, większości czytelnikom banałem wcale się wydawać nie musi. (Podobnie: to co jest już banałem dla Pana, dla mnie może być dopiero odkryciem.)
Poza tym – wiem, że nie można tego traktować jako moje usprawiedliwienie – proszę także wziąć pod uwagę to, że ja nie posiadam formalnego wykształcenia „humanistycznego” – nie studiowałem literatury, filologii, historii, dziennikarstwa… Studiowałem metalurgię na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, a w liceum zapisano mnie (wbrew mojej woli zresztą) do klasy matematyczno-fizycznej.
Lecz jeszcze raz podkreślam: mam świadomość, że nie może to stanowić usprawiedliwienia moich ewentualnych braków, błędów – i dyletanctwa (ja zresztą uważam, że każdy człowiek jest – w większości dziedzin – dyletantem).

Pisze Pan, że za często używam słowa „my”, natomiast zbyt rzadko „ja”.
No bo niby kto to są ci „my”?
Otóż pisząc „my” chcę zaznaczyć to, że jakieś zjawisko występuje dość powszechnie, że w jakiś sposób oddaje pewną widoczną i znaczącą tendencję (kulturową, społeczną, cywilizacyjną…). Wiem, że jest to skażone błędem uogólnienia i zapewne lepiej byłoby, gdybym zamiast tego używał bardziej poprawnej formy bezosobowej.
Zaś używania (nadużywania) „ja” unikam świadomie – dość często zdarza mi się np. wykreślać słowo „ja”, by nie za bardzo rozpychać się ze swoim Ego. Ze mnie żaden Gombrowicz, żeby pisać tak, jak on: „Poniedziałek – ja, wtorek – ja, środa – ja, czwartek – ja.” Jemu ta bufonada uchodzi na sucho, mnie by poniekąd było za nią wstyd.
Ale rozumiem Pańską sugestię: radzi mi Pan wypowiadać się bardziej „osobiście”, konkretnie, osobniczo, indywidualistycznie… Wtedy nie będę tak „przezroczysty” i dla czytelnika nieuchwytny, bo niewidoczny. Jest to rada słuszna.

Uważa Pan, że słabością mojego rozumowania jest z góry przyjęte założenie: unikam skrajności, wybieram złoty środek. Coś w tym jest, bo ja rzeczywiście uważam „etyczną zasadę umiarkowania” – jak ją Pan nazywa – za mądrą, a tym samym za wartą uwagi i (przynajmniej) próby aplikacji we własnym życiu. Z tym, że ja dość często (zwłaszcza kiedy byłem młody) ulegałem właśnie skrajnościom i mijałem się zupełnie z jakimkolwiek złotym środkiem. Za co oczywiście płaciłem swoim zdrowiem fizycznym i psychicznym. W pewnym momencie mojego życia poszukiwanie umiaru (i znalezienie go) stało się wręcz warunkiem mojego przetrwania – zachowania, a nie utraty „zmysłów”.
Mój stosunek do tego zawarłem po części w eseju o poetach przeklętych. Zaś z miotaniem się między skrajnościami (ascetyzm – hedonizm, eksces – umiarkowanie, duchowość – materializm, być – mieć) starałem się rozprawić pisząc o książce Hessego Siddhartha.
Ale zdecydowanie zgadzam się z tym, że umiar i powściągliwość niekoniecznie wychodzi literaturze na dobre – że stosowanie tego w pisaniu zwykle sprawia, iż to pisanie jest blade, miałkie, mdłe i nijakie. Wiec mimo wszystko staram się tego unikać, czasem nawet uciekając się do prowokacji (co się mi pewnie udaje, skoro sam Pan Profesor zauważył, że w mojej książce zawarta jest „ciekawa, drażniąca, rozgrzewająca mieszanka jakości”). I nie sądzę, że jestem jak ta rybka, która płynie z prądem, bo chyba często wypowiadam się „pod włos”, staję okoniem tudzież idę „pod prąd” obiegowym opiniom. Zawsze (przez to?) odczuwałem swoją „inność”.
Nie czuję jednak, że mój „umiarkowany konserwatyzm” czy „dyskretna antyoświeceniowość” krępuje moją swobodę pisania. Może tylko nadaje jej pewnego charakteru – bo ja naprawdę piszę to, co chcę.

Przywołuje Pan moje nawiązania do Sartre’a, Dostojewskiego, Kundery, Ciorana, Nietzschego… ale jednak nie jest Pan konsekwentny, bo z jednej strony zarzuca mi Pan, że moje sądy o nich są w swoim nietrafieniu (zarzutach?) zbyt daleko posunięte, z drugiej zaś – chwali mnie Pan za to, że kiedy się z nimi spieram (ewentualnie coś im tam wytykam) to od razu moje pisanie „nabiera rumieńców”.
Proszę zważyć na to, że charakter moich zapisków (ich forma) wyklucza jednak jakieś kompleksowe analizy twórczości tych pisarzy/filozofów. Często więc są to wtręty, czynione mimochodem uwagi, zaznaczenia, wskazania… Kiedy piszę, że Nietzsche czasem pisał bzdury, to nie są to czcze wymysły, tylko moje myśli i odczucia jakich doznawałem czytając niektóre jego rzeczy (proszę mi wierzyć, że cytatów – i argumentów – by mi tu nie brakło). Nota bene, to właśnie dlatego niektóre idee (wymysły) Nietzschego nie są brane dzisiaj na poważnie – podobnie jak rozległe obszary jego filozofii, które bardziej uważane są za literaturę, niż za asumpt do uznania ich za jakiś spójny filozoficzny system.
Zdecydowanie zaprzeczam, jakoby mój osąd Nietzschego był – jak Pan to nazwał – „mocno lekceważący”. Już sama uwaga, jaką poświęciłem Nietzschemu w swoim życiu, temu przeczy. Gdybym lekceważył wszystko, co on napisał, to nigdy by on w mojej świadomości nie zajął takiego miejsca, jakie tam ma. Podobnie jest z Cioranem, czy z Dostojewskim.
A tak à propos nietzscheańskiego postulatu wytępienia gorszych ludzi i zastosowania cywilizacyjnego suprematyzmu Nadludzi: jestem jednak przekonany o tym, że potworność wyklucza mądrość. Historia ludzkości świadczy o tym, że wszelkie potworności jakie ludzie sobie wzajem aplikowali, zawsze uderzały w nich rykoszetem, ujawniając przy tym zwykle ich bezdenną głupotę – o okrucieństwie i etycznym skandalu nie wspominając.

To nieprawda, że „zbywam” Sartre’a i Gombrowicza „lekceważącym określeniem”, które Pan przytacza cytując moje zdanie: „W sumie – perspektywy to mało sympatyczne”. Należy wziąć pod uwagę kontekst, w jakim to zostało napisane. Odnosiło się bowiem do pewnego konstruktu myślowego i światopoglądowego, jaki oni stworzyli (wyłożyli w swoich książkach) – do ich fikcyjnych bohaterów i tez – a nie do nich samych. Nadmieniam, że jest to przecież stwierdzenie oczywistości, bo czyż to, co oni pisali, było sympatyczne?
Podobnie: ja nigdzie nie pisałem, że Kundera „nie zna ironii, żartu, kpiny”. Jeśli zasugerowałem coś podobnego, to odnosiło się to konkretnie do jego Nieznośnej lekkości bytu, która moim zdaniem jest mistrzostwem świata w konkurencji pt. „smętny pesymizm”. Tam wszystko jęczy a cała rzeczywistość skrzeczy. Żartu – tudzież humoru – nie ma tam za grosz. Na szczęście, w innych książkach Kundery jest już inaczej.

Czy literaturę mierzy się innymi miarami, niż życie?
To zależy jaką literaturę.
Oczywiste jest to, że kiedy mierzymy Władcę pierścieni Tolkiena, Harry’ego Pottera Rowling, fantazje Le Guin lub Sapkowskiego, czy też Opowieści z Narnii Lewisa, to trudno do tego przykładać werystyczne miarki (choć i tam musi przecież obowiązywać jakaś logika i psychologiczna przynajmniej wiarygodność). Jednakże, kiedy autor – pod pretekstem fabuły i postaci przez siebie wymyślonych – przemyca do naszej świadomości zasadnicze tezy (filozofię) swojego postrzegania (jak najbardziej rzeczywistego już) świata, to zasadne jest moim zdaniem pytanie o to, czy są to postaci „życiowo prawdopodobne”. Bo jeśli takie nie są, to przenosimy się do świata fikcji i na pole jakichś ludycznych fantazji, którymi niezupełnie musimy się przejmować w naszym konkretnym życiu, zważywszy na ich „odlotowe” nieprawdopodobieństwo właśnie.

Natomiast słusznie Pan zauważył, że niekiedy to co piszę (recenzując np. film czy książkę) ma charakter moralnego osądu. Sam się na tym łapię. Ale to wynika z tego, że ja rzeczywiście – podskórnie, czy też raczej podkorowo – sadzę, że każda wielka literatura (a i ta mniejsza też) jest w swojej istocie (bardziej lub mniej ukrytym) moralitetem. (Czy może Pan temu z czystym sumieniem zaprzeczyć?)

Inny problem (dość chyba istotny): czy rzeczywiście wmawiam sobie to, że takie rzeczy jak np. Inkwizycja to nie było prawdziwe chrześcijaństwo, (podobnie jak np. stalinizm – czystki i gułagi, które były „błędami” i „wypaczeniami” prawdziwego marksizmu).
To zestawienie rzeczywiście jest kłopotliwe, niemniej jednak uważam, że zbrodnie jakie popełniał Kościół – jak również niektórzy jego „wyznawcy” – były zaprzeczeniem przesłania i nauk Jezusa z Nazaretu, a tym samym z prawdziwym „duchem” i ideą (etyczną obligacją) chrześcijaństwa niewiele miały wspólnego. To właśnie dlatego użyłem określenia chrześcijanie „nominalni” (czyli tylko „tak zwani”), którzy niejako uzurpowali sobie tę nazwę, pod sztandarem chrześcijaństwa dopuszczając się wszelkiej niegodziwości – często potworności właśnie.
Lecz zdaję tu sobie sprawę z pewnej słabości mojej argumentacji, bo przecież istotność nominalna też jest rzeczywista, może nawet definicyjna.

Jak Pan zapewne się zorientował, nie jest to książka typowa. W związku z tym nietypowa jest również jej kompozycja. Zapiski to siłą rzeczy miszmasz – kalejdoskop przeróżnych tematów, ale też i form. Mimo wszystko starałem się, aby to nie był bigos i w jakiś sposób chciałem uporządkować te notatki, tworząc coś w rodzaju sekwencji tematycznych (np. „ciąg” zapisków z podróży, dotyczących kina, sztuki, natury, Ameryki, miłości, przemocy, narcyzmu, Nietzschego… etc.) To była taka próba opanowania żywiołu – ujęcia chaosu w pewne ryzy i na swój sposób zsynchronizowane formy. Zdaję sobie sprawę, że trudno będzie czytać Zapiski tzw. „jednym cięgiem”. I one tak wcale czytane być nie muszą, tym bardziej, że często są one „gęste” jeśli chodzi o sens i znaczenie – wymagają jednak uwagi i czasu na ich przetrawienie. Można wiec do nich podchodzić „na wyrywki”. Bardziej koherentne formalnie są natomiast części na jakie został podzielony tom drugi: Artykuły, Lektury, Rozmowy… znalazła się tam nawet wkładka zawierająca moje próby – nazwijmy to – „poetyckie”. Wprawdzie tematyka tych tekstów jest bardzo różnorodna, to jednak łączą ją wątki, które przewijają się – w formie bardziej lapidarnej i esencjonalnej – w stanowiących tom pierwszy Zapiskach. Zaś jeśli chodzi o narrację czy fabułę, to nigdy nie czułem się w tym mocny (nigdy zresztą tej formy nie próbowałem). Lepiej mi chyba wychodzi relacjonowanie historii, niż ich wymyślanie.

Kończąc ten mój elaborat, chciałbym jeszcze raz podziękować Panu za czas i uwagę poświęconą mojemu pisaniu, jak również za wszystkie uwagi, które były dla mnie czymś wielce inspirującym, pouczającym i cennym.

Z poważaniem,
Stanisław Błaszczyna

*  *  *

.

GOMBRO à la GRABO, CZYLI GĘBA UJAJCOWIONA, PUPA UHAHANA…

o „Dziennikach” Witolda Gombrowicza, wyreżyserowanych przez Mikołaja Grabowskiego i wystawionych przez aktorów teatru IMKA z Warszawy na scenie Copernicus Center w Chicago

.

Gombrowicz zdekonsruowany (Piotr Adamczyk, Magda Cielecka i Jan Peszek mówią

Gombrowicz zdekonstruowany (Piotr Adamczyk, Magdalena Cielecka i Jan Peszek mówią „Dziennikiem”)

.
Mistyfikacja jest zalecona pisarzowi. Niech zmąci wodę
wokół siebie, aby nie wiedziano kto zacz – pajac? kpiarz?
mędrzec? oszust? odkrywca? blagier? przewodnik?
A może jest on tym wszystkim naraz?

1.

Jechać z Gombrowiczem do polonijnego epicentrum w Ameryce, to jak wkładać kij w mrowisko… Albo tak by się mogło wydawać, mając na względzie obrazoburstwo gombrowiczowskiego podejścia do tzw. „polskości” (tradycja, religia, kultura, mentalność…) i konserwatyzm amerykańskiej – zwłaszcza chicagowskiej – Polonii, dla której Polska (Ojczyzna) to świętość, a katolicyzm to jej fundament. Ale – jak się okazuje – nie taki diabeł straszny, jak go malują i nie taka Polonia amerykańska mentalnie zastygła i w polskości zesklerowaciała, jak krąży o niej fama. Oba podejścia są już chyba anachronizmem, bo ów zjadliwy „diabeł” cyniczny zamiast straszyć śmieszy, a Polonia miast zapałać świętym oburzeniem, pokłada się ze śmiechu. Bo właśnie do czegoś takiego doszło na deskach i w fotelach Centrum Kopernikowskiego w ostatni weekend.
A może tu chodzi jeszcze o coś innego?

2.

Paradoksem jest to, że Gombrowicza – mimo, że wręcz organicznie nie znosił upupiania i przyprawiania gęby – upupili, przyprawiając mu także gębę, jego właśni admiratorzy. Bowiem już samo używanie pupy i gęby jako wytrychu, nie tylko do osobowości, ale i twórczości pisarza, jest według mnie jego upupianiem i doprawianiem gęby – a przede wszystkim spłycaniem jego twórczości, swoistą grepserą, która ma zastąpić bogactwo Gombrowiczowych wątków (można by wymienić kilkanaście takich grepsów obecnych w popularnym – ale i profesjonalnym – obiegu, w powszechnej świadomości dyletantów i laików – ale i tzw. „znawców” – podczas gdy zbiór tematów pisarza jest nieprzebrany, a kanwa, na której on to wszystko wykładał, niebywale rozległa… tylko kto Gombrowicza tak naprawdę czyta?)
To prawda, że Gombrowicz związany był z polskością (ale z czym innym miał być związany, z chińszczyzną!?*), lecz polskość wcale nie była dla niego tematem kluczowym, tak jak by tego chcieli jego egzegeci, komentatorzy i gimnazjalni poloniści. Sam o tym pisał w Dziennikach: „Ale we mnie, może w skutek większego geograficznego dystansu, a może wskutek większego dystansu duchowego, ten proces antypolski został zamrożony, a ja o Polsce pisałem zawsze chłodno, jak o jednej z przeszkód, utrudniających mi życie, dla mnie Polska była i jest tylko jednym z rozlicznych moich kłopotów, ani na chwilę nie zapomniałem o drugorzędności tego tematu.” (podkreślenia Gombrowicza)
Warto zwrócić uwagę na określenie: „antypolski”. Bo tutaj sam pisarz przyznaje się, do tego jaka była jego rzeczywista postawa, pozbawiając tym samym argumentów tych, którzy utrzymywali, że mimo krytyki polskości, Gombrowicz był w rzeczywistości patriotą, tyle że ukrytym – kimś w rodzaju takiego patrioty à rebours – bo przecież, gdyby Polska była mu obojętna i niewiele go obchodziła, to by o niej tyle nie pisał. A skoro pisał, to był nią przejęty i chciał jej dobra – chcąc zarówno Polaka, jak i jego polskość, poprawić. Mnie się jednak wydaje, że owa polskość przyczepiła się do Gombrowicza, jak – nie przymierzając – rzep do psiego ogona i on po prostu chciał ją z siebie strząsnąć, by – jak sam to wyraził – dotrzeć do samego siebie – do kogoś, kto nie jest już określony przez narodowość i miejsce, skąd się pochodzi, tylko przez swoją własną „ludzkość” (człowieczeństwo) oraz indywidualność i osobniczy rozwój. Ale czy to w ogóle jest możliwe? A może to kolejny erudycyjny fikołek pisarza, który fajnie się czyta, ale który wisi jednak abstrakcyjnie w powietrzu i ma niewiele wspólnego z rzeczywistym gruntem, po którym drepczemy naszymi nóżkami? Tym bardziej, że nie ma jednak ucieczki przed formą: uchylając się przed jedną formą, wpadamy natychmiast w drugą. (Gombrowicz: „Im bardziej jest się poza formą, tym bardziej jest się w jej mocy”. Poza tym: czyż to nie forma nas stwarza, a nie my formę?)

3.

Mikołaj Grabowski, który wziął na swoje barki (czy też raczej głowę) karkołomne według mnie zadanie wyboru fragmentów z „Dziennika” i zaadaptowania ich na teatralną scenę, oczywiście nie pominął tychże wątków polskich, wydawałoby się: cokolwiek już wytartych (awantura o nie miała przecież miejsce dobre pół wieku temu) i w jego pisarstwie zwietrzałych; nawiązał nawet do polityki (przytaczając filipikę Gombrowicza przeciw demokratycznym wyborom), jak również do pacyfistycznej postawy pisarza, który jako żołnierz byłby, wedle jego własnych słów, „katastrofą” (to też jest od dawna nagminny zarzut przeciw Gombrowiczowi: że w obliczu wojny zachował się jak tchórz, zamiast walki z Niemcami wybierając wieloletni urlop w Argentynie, gdzie się tylko wymądrzał, usprawiedliwiając swoją antypolską postawę jakąś wydumaną literacką ekwilibrystyką.) Nie zabrakło też ustępów szydzących z polskich kompleksów leczonych bałwochwalstwem wobec naszych narodowych skarbów i świętości (bo przecicż byliśmy przedmurzem chrześcijaństwa, mamy Wawel, Słowackiego i Mickiewicza; Chopin, Kopernik – a nawet Nietzsche! – byli Polakami, no i wiadomo: nie wypadliśmy sroce spod ogona – to wszystko powtarzane mechanicznie na scenie jak przez bandę manekinów – ćmoków ssących przy tym cukierki i mlaskających – niczym marionetki pociągane za sznur przez Adamczyka). Nie zabrakło też znanego wszem i wobec grepsu o Sienkiewiczu – tym „pierwszorzędnym pisarzu drugorzędnym” (choć takie określenia, jak „ten demon, ta katastrofa naszego rozumu, ten szkodnik” zostały chyba na scenie pominięte – ja przynajmniej ich sobie nie przypominam).
Dostało się też snobom i stadnemu zachwytowi nad sztuką, filistrom prowadzonym na pasku mód, pseudo-smakoszom sztuki „wysokiej”, którzy jak pies Pawłowa ślinią się na widok wszystkiego, co podsuwa się im pod nos, mówiąc że to jest wielkie, piękne, boskie i w ogóle arcydzieło.

4.

Ale na szczęście Grabowski wyłuskał z „Dzienników” również to, co odnosiło się do sedna egzystencjalnego doświadczania świata przez pisarza, jako istoty zanurzonej w rzeczywistości, która nie szczędzi mu swoich strasznych odsłon – zwłaszcza w tej warstwie z pozoru zwykłej i banalnej, ale ciągle podmywanej przez podziemny nurt rzeki ciemnej i wezbranej, nasączonej grozą. Problem w tym, że owa groza rozchodziła się natychmiast po kościach aktorów, rozwiewała się momentalnie w kiczowatym wystroju sali Copernicus Center – rozstrzeliwana przez salwy śmiechu rozbawionej tym wszystkim publiczności (by nie napisać w tym kontekście: gawiedzi**).
No bo czyż śmieszne nie jest to, że armia żuczków na plaży leży przewrócona na grzbiet, że stworzenia te przypiekane są niemiłosiernie przez słońce, przebierając w powietrzu nóżkami, bezradne wobec fatalizmu cierpienia i zgonu jaki w końcu czeka wszystkie istoty żywe? Albo: czyż to nie są jaja jak berety z tym zdychającym psem, którego agonię można odebrać tak albo tak, czy też może jeszcze siak czy owak – w zależności od widzimisię i samopoczucia jego pana, człowieka ponoć myślącego, a na dodatek kulturalnego?
Jest jeszcze ogromna potliwość pisarza – z samego siebie się wypacającego w upale – i płynącego gdzieś, płyyyyynąąąąceeeego… rzeką „niesamowitą” i o zmętniałej wodzie „jak z innej planety”, w tej rozlewności powszechnej nad otchłanią bezdenną, w tym rozpływaniu się namacalnego – w tym rozżarzeniu i rozedrganiu – kiedy gubi się sens i zaczynają się dziać rzeczy dziwne: „Dręcząca zawiłość na horyzoncie, ciężkie i brudne wymiona nieba zwisające nad splątaniem rozpędzonym i wrącym tej milionowej zmory niepojętej.” Człowieka trwoga przenika.
A tu śmiech na sali!

5.

Reżyser scenicznych „Dzienników” powiedział w jednym z wywiadów, że zależało mu na tym, by tekst Gombrowicza ukazać w sytuacji „krystalicznej, czystej i prostej”, zaś Magdalena Cielecka oświadczyła, że „wszystkie treści, cała zawartość Witolda Gombrowicza nie jest zaburzona przez inne rzeczy, nie odciąga naszej uwagi od zrozumienia tekstu”, innymi słowy: „zależało nam na tym, żeby widz wyszedł z teatru raczej z myślą Gombrowicza, niż z obrazami z przedstawienia.”
Ja jednak uważam, że tak się nie stało. Otóż aktorzy moim zdaniem tak „przysiedli” tekst Gombrowicza, tak wciągnęli go w swoje pląsy i galop, tak go „przy-SWOILI”, tak go ochędożyli sobą, że Gombrowicz w tej polifonii form wsobnych nie tyle utkwił (zawsze się bał uwięzienia w formie własnej, a co dopiero cudzej), co rozproszył się i rozniósł po sali, rozlał potokiem słów w tym gadulstwie nieokiełznanym – frazą, którą publiczność łapała jak umiała. A jak złapała – jakieś słówko, minę i gest – to się śmiała.
Ale, to nie wszystko – bo to nie był śmiech pozwalający na Katahrsis (wbrew temu co sobie założył reżyser, mówiąc: „śmiech gombrowiczowski nie jest po to, żeby widza ubawić, uhahać, tylko po to, żeby przez ten śmiech widz się oczyścił, tak jak Katharsis w antycznym teatrze”), ale śmiech właśnie uhahany. (Panie reżyserze, tu uwaga na marginesie: Katharsis!?, w sali, na Jackowie, nieopodal Milwaukee Ave. w Chicago? Really!? No jak przeżywali Katharsis, skoro go nie przeżywali?)

Paradoksalnie, do tego zawładnięcia – wzięcia w interpretacyjny jasyr – prozy Gombrowicza przyczyniło się to, że w przedstawieniu tym wzięli udział świetni aktorzy, obdarzeni mocnym charakterem i wyraźną osobowością sceniczną. To dlatego, summa summarum, wszyscy odnieśli wrażenie, że jest to przedstawienie nadzwyczaj udane. A im bardziej odnosili takie wrażenie, tym bardziej stawało się ono udane… Ale jednak udane było jako komedia, która często aż zanadto zbliżała się do kabaretu, a czasem to nawet do groteski.*** Dlatego widownia tak dobrze się bawiła, dlatego rozweseliła się i uśmiała – ale raczej pozostała impregnowana na gombrowiczowski sarkazm, złośliwość, zjadliwość, prześmiewczość, szyderstwo i drwinę. Innymi słowy, wątpię w to, że publiczność polonijna przeglądnęła się w Gombrowiczu jak w gogolowskim lustrze, uświadamiając sobie, że przecież z samej siebie się śmieje. Nie, z samego siebie tak się śmiać nie można – śmieliśmy się z innych.
I jak na komendę. Także klaskaliśmy. Bo oto Adamczyk rzuca w nas Gombrowiczem: „Oklaski.” (tutaj zaczynamy klaskać) „Oklaski znawców.” (klaszczemy nieco głośniej) „Oklaski amatorów.” (to samo mniej więcej natężenie oklasków) „Oklaski ignorantów.” (tutaj klaszczemy nieco ciszej) „Oklaski stadowe.” (mimo wszystko – a może właśnie dlatego – klaskanie się wzmaga!) „Oklaski wywołane oklaskami.” (nie ma co się zastanawiać – klaszczemy dalej) „Oklaski rosnące sobą” (rzeczywiście – rosną w nas i rosną), „piętrzące się na sobie” (tak właśnie: jedno klaskanie wchodzi na drugie wzmożone, coraz bardziej głośne), „podniecające” (tutaj rozlega się aplauz prawie), „wywołujące siebie” (oklaskowe continuum uderza pod sufit)…„i już nikt nie mógł nie klaskać, gdyż wszyscy klaskali” (tak, tak – tak właśnie było!).

6.

Tak więc aktorzy opanowali Gombrowicza na scenie. Ale i widownię. Kiedy oglądałem klip z jakiegoś wcześniejszego wystawienia ‚Dzienników” w Polsce (Lubin czy Lublin – już nie pamiętam), uderzyło mnie to, jak inaczej zagrali to samo aktorzy w Chicago. Tam: bez większego przekonania, bezbarwnie, potykając się nawet; tutaj – z pewnością, wyrazistością, polotem i werwą. Ja myślę, że doszło do czegoś w rodzaju sprzężenia zwrotnego – aktorzy i widzowie nakręcali się nawzajem, przez co w aktorską trupę wstąpiło życie – jakaś nadzwyczajna performerska energia.
Gombrowicza przy tym rozebrali i zdekonstruowali, ale jakby go przy tym wzmacniając – tyle, że bardziej w tej warstwie werbalnej, niż znaczeniowej, bardziej jednak w obrazkach i ruchu, niż w semantyce i myśli.
Czy to źle, czy dobrze? Nie wiem.

To w sumie zdumiewające, jak łatwo Gombrowicz „dziennikowy” dał się temu zespołowi „podebrać” scenicznie. Można było odnieść wrażenie, że to sam Gombrowicz rozpisał siebie na poszczególne postaci, dzięki czemu one wcale nie musiały szukać autora – on im się tam po prostu wykładał: jak nie na rzece Paranie, to na argentyńskim piasku, jak nie w sali koncertowej, to w salonie snoba… Ujawnia to tylko wielkie możliwości polifoniczne tego co pisał Gombrowicz – co pewnie było skutkiem specyficznego (rozczłonkowanego, rozedrganego, nadwrażliwego…) postrzegania przez niego rzeczywistości i próbą ujęcia tego w ekspresji słowa.
Teatr IMKA wymyślił sobie przed premierą hasło: „Każdy z nas jest Gombrowiczem”, ale – jak przyznała Cielecka – było to raczej hasło marketingowe. A jednak w tym coś jest: bo przecież na scenie każdy z aktorów stawał się w jakimś sensie Gombrowiczem, choćby przez to, że mówił „nim” w pierwszej osobie.
Jan Peszek to Gombrowicz stary, ale nadal obsesyjnie zajęty ciałem (i to nie tylko swoim), hiper-ruchliwy (nie tylko mentalnie), esteta i satyr – raz ostry i przenikliwy, innym razem zaś mętny, zrzędliwy, cyniczny. Widziałem, że aktor ten doskonale znajdował się w tym Gombrowiczu, który przypominał jego samego (inteligencja, biologizm, estetyzm, kinetyka, styl – o pewnym powinowactwie poglądowym nie wspominając) i wykładał to na scenie jak w swoim dominium. Peszek zawsze dla mnie będzie wielki (m.in. za interpretację Schaeffera, która dzięki niemu utkwiła mi w głowie jeszcze w czasach mego pacholęctwa).
Piotr Adamczyk zaś to Gombrowicz wcielający się często w to, z czego sam szydził, ale także narrator, dyrygent, instrumentalista i… tancerz. Aktor wszechstronny i koncertowy – w dobrym tego słowa znaczeniu. Magdalena Cielecka rozsiewała po scenie Gombrowicza wydelikaconego (jej kobiecość raczej nie była przeszkodą w ukazaniu tej „feminalnej” strony pisarza), dyszącego i potliwego – zmagającego się zarówno z przejaskrawionym, jak i ciemnym nurtem egzystencji. Uderzyła mnie inscenizacyjna pewność tej aktorki – jej wielka umiejętność poruszania się zarówno w repertuarze gestów, jak i znaczeniach wypowiadanych przez siebie słów. Tomasz Karolak to coś jakby parobkowa antyteza Jaśniepanicza, z jednej strony misiowaty, ale z drugiej bardzo energiczny; bezpośredni i fizyczny, ale mający pretensje do empatii; z pozoru prostacki, ale z tęsknotą za inteligencją. Wydawało mi się, że to on głównie pchał „Dzienniki” w stronę kabaretu. W stronę Polaka gbura grawitował zaś Andrzej Konopka – ponurym zwykle spojrzeniem taksujący widownię, jakby taki Polak trochę skacowany. Miał swoje wzloty, ale też lekkie potknięcia – myślę że najlepiej niestety wyszło mu wykręcanie sobie gęby Sienkiewiczem i sarmatą. Aktor ten poszedł więc w stronę szyderstwa, ponuractwa i karykatury. Iwona Bielska… Tę panią jest mi rozgryźć trudno, bo raz była taka, innym razem znów owaka; raz grała tak, to znowu siak – nadawała się dobrze zarówno na kobietę z zasadami – wyniosłą i arystokratyczną, jak i na rajfurę – zjadliwą i gderliwą. W tej swojej czerni i w krześle jeżdżącym po całej scenie na kółkach, sprawiała na mnie wrażenie matrony – ale takiej wywrotowej, z anarchistycznym zacięciem. No i – last but not the leastOlga Mysłowska, czyli Gombrowicz wokalny. Przenikliwa, przenikliwa… Statyczna i drobna, lecz w istocie silna. Płynąca w tym nurcie z czerni z miną zaciętego mima. Niby krucha, bo filigranowa, a jednak potrafiąca wprowadzić nas w niezłe wibracje – naprawdę zatrzęsły mną czasami te jej tony i interpretacje. Wydawać by się mogło, że ten demarczykowo-sopranowy duch nie przystaje do komedii jaką odstawiali wszyscy aktorzy, ale jednak dla mnie to zagrało i brzmiało – było kontrapunktem i przeciwwagą do (być może zanadto) rozochoconego humorem i śmiechem, ruchliwego towarzystwa z IMKI.
No cóż – wychodzi na to, że było bogato.

7.

Jak nie żałowałem, że nie było mnie w Copernicus Center, kiedy przybył tu Obama, tak miałbym czego żałować, gdyby mi się nie udało być tu na spektaklu IMKI.

greydot.

* To oczywiście nawiązanie do riposty Gombrowicza, który na „wydziwianie” (m.in. Kisiela), że ma on „niezdrowy romans i zasadniczy szał” z polskim dziedzictwem, odparł: „A z jakimże mam mieć? Z chińskim?”, co naturalnie było klasycznym odwróceniem kota ogonem i miało jednak coś ze „rżnięcia głupa”.

** Nie chcę być jednak tak złośliwy, jak Gombrowicz, który swego czasu stwierdził: „większość czytelników to lud prymitywny”.

*** Nic nie robiąc sobie z tego, co Gombrowicz napisał o grotesce: „Gro­tes­ka to sig­num nieudol­ności, mar­ka fab­ryczna tandety.” Pewnie dlatego, że pisarz sam często w niej się pławił.

.

Ciało zagrało - zmagania Gombrowicza nagim bytem i niewygodną egzystencją w strasznym świecie. Od lewej: Magda Cielecka, Jan Peszek, Tomasz Karolak, młody kolos (aktor anonimowy), Andrzej Konopka i Iwona Bielska.

Ciało zagrało – zmagania Gombrowicza z nagim bytem i niewygodną, potliwą egzystencją w świecie rozpławionym i rozbabranym. Od lewej: Magda Cielecka, Jan Peszek, Tomasz Karolak, młody bóg – latynoski kolos (aktor nieznany), Andrzej Konopka i Iwona Bielska.

.
© ZDJĘCIA WŁASNE

.

PS. Za te zdjęcia to Karolak chciał mnie rozstrzelać (mierząc do mnie z karabinu), ale na szczęście więziła go forma… nie mówiąc już o tym, że karabin był atrapą – i na pewno nie była to strzelba Czechowa.

.

DOBRZE POINFORMOWANI BARBARZYŃCY (Ameryka według Albee’ego)

.

Podobnie jak człowiek, każda cywilizacja ma swój początek, czyli narodziny, oraz swój kres, który można nazwać jej śmiercią. W jakim stanie znajduje się współczesna Ameryka? Osiąga swój zenit, czy też stacza się już po równi pochyłej, ciążąc ku upadkowi?

Na te i inne pytania starał się odpowiedzieć goszczący w Chicago Edward Albee, jeden z najbardziej uznanych na świecie dramaturgów.

Edward Albee (zdjęcie własne)

Edward Albee (zdjęcie własne)

Temat Narodzin i Śmierci – tych kluczowych fenomenów egzystencjalnych człowieka – zajmował tegorocznych uczestników Festiwalu Humanistycznego w Chicago. Wszystkie najważniejsze instytucje kulturalne tego miasta brały udział w tym ogromnym przedsięwzięciu, w ramach którego, w ciągu zaledwie kilku dni miało miejsce blisko 50 różnych wydarzeń. Naukowcy, historycy, pisarze, artyści, politycy, teolodzy, prawnicy, lekarze… ludzie przeróżnych profesji uczestniczyli w tym gigantycznym sympozjum rozproszonym po wszelkich sanktuariach kultury, sztuki i religii Wietrznego Miasta.
Wśród wartych szczególnej wzmianki gości znaleźli się m.in.: William Styron – pisarz, autor takich książek, jak „Wybór Zofii”, czy „Wyznania Nata Turnera” (za tę ostatnią otrzymał Nagrodę Pulitzera); Robert Alter – znany badacz, znawca i interpretator Biblii; Christian de Duve – biolog, odkrywca lizosomów, laureat Nagrody Nobla, którego ostatnia książka „Vital Dust: Life as a Cosmic Imperative” w sposób fascynujący przedstawia ewolucję życia na Ziemi, począwszy od prymitywnych biomolekuł, po cudowność ludzkiego umysłu; Scott Turow – chicagowski prawnik, który w pewnym momencie swojej kariery zaczął pisać powieści sensacyjne i kryminalne bestsellery (m.in. „Presumed Innocent”); James Park Sloan – profesor literatury na Uniwersytecie Illinois w Chicago, autor szeroko komentowanej ostatnio biografii Jerzego Kocińskiego… To zaledwie kilka nazwisk.

Wziąłem udział w kilku z tych wydarzeń i myślę, że warto podzielić się z Czytelnikami omówieniem choćby jednego z nich. Wybrałem niezwykle interesujące moim zdaniem spotkanie z Albertem Albee – dramaturgiem, którego sztuka „Kto się boi Virginii Wolf” przyniosła mu ogólnoświatową sławę. Albee należy do ekskluzywnej trójki dramatopisarzy (obok Eugene’a O’Neilla i Roberta Sherwooda), jacy mogą się poszczycić aż trzema nagrodami Pulitzera.
Wielopoziomowa sala Orchestra Hall – siedziby Chicagowskiej Orkiestry Symfonicznej – wypełniona była do ostatniego miejsca. Albee przykuwał nieustanną uwagę, swobodnie nawiązując ze wszystkimi bardzo ścisły, emocjonalno-intelektualny kontakt. Mówił niezwykle płynnie, nienaganną dykcją, z naciskiem na liczne puenty, zgrabne aforyzmy i paradoksy przypominające dobrą szkołę Oscara Wilde’a czy George’a Bernarda Shaw. Żałuję tylko, że wiele z tych walorów blednie w druku, albo też idiomatyczna gra słów nie pozwala na ich wierne przetłumaczenie. Umyka więc ta specyficzna u Albee’ego ironiczna przekora i niepospolite poczucie humoru, które sprawiło, że sala bardzo żywo reagowała na to, co mówił pisarz, a spontaniczny śmiech był tak częsty, jak żarty.

śmierć w życiu

Myślę, że warto zapoznać się z poglądami Albee’ego na wiele z kluczowych aspektów amerykańskiej rzeczywistości. Na samym początku swojej prelekcji nawiązał on do tematu wiodącego Festiwalu, czyli zagadnienia Śmierci i Narodzin, dochodząc do wniosku, że jednym z powodów, dla którego bardziej koncentrujemy się na śmierci, niż narodzinach jest fakt, że aby myśleć o czymś racjonalnie, musimy mieć jakiś punkt odniesienia, jakąś możliwość porównania do czegoś. Śmierć możemy porównać z życiem, narodzin zaś nie możemy porównać z niczym, gdyż przed narodzinami nie doświadczyliśmy niczego.
Albee zapowiedział, że chce przetransportować w swoim wykładzie festiwalowym temat „Śmierci i Narodzin” na „Śmierć i Życie”, a nawet – posuwając się dalej – na „Śmierć w Życiu”.

edukacyjny ping-pong

Pisarz przypomniał następnie swój życiorys, szczególnie okres dziecięcy i młodzieńczy, czas swojej edukacji („krótki i gwałtowny”). Został zaadoptowany, kiedy był jeszcze „drobiazgiem” przez pełną „dobrej woli – bogatą, reakcyjną rodzinę” z północno-wschodniego krańca Stanów Zjednoczonych. „Rodzinę, która starała się wychować mnie zgodnie ze swoimi najlepszymi wartościami, a za jedną z nich uważali dobrą edukację; rodzinę, która oczywiście nieświadomie wypełniła mnie wielka niechęcią do każdej z tych wartości” – zwierzył się Albee. Zresztą, jak zaraz podkreślił, gdyby był wychowywany przez inną rodzinę – intelektualnie stymulującą, politycznie wyrafinowaną, świadomą moralnie – to zapewne wobec niej również byłby w opozycji i prawdopodobnie wyrósłby na kogoś w rodzaju… reakcyjnego bigota.
W wieku 11 lat został więc wysłany do bardzo dobrej szkoły, lecz on – i na to do tej pory nie może znaleźć racjonalnego usprawiedliwienia – wcale nie chciał być z dala od domu. Przy pierwszej lepszej okazji postarał się więc o to, by go ze szkoły wyrzucono i sytuacja ta powtarzała się później jak w ping-pongu. Tak, że po pewnym czasie obie strony zdążyły się do tego nawet przyzwyczaić. W ogóle stosunek Albee’ego do edukacji był pasywny, niemalże „ghandyjski”. Ostatecznie, jego opiekunowie, uważając że wpadli na znakomity i skuteczny sposób, wysłali go do… akademii wojskowej.

nowela miała rację…

Od najwcześniejszych lat próbował pisania. Wiersze zaczął tworzyć, kiedy miał 8 lat i robił to aż do 28-go roku życia. Były one coraz lepsze – to znaczy na pewno większość wierszy, jakie napisał w wieku 28 lat, była lepsza, niż większość wierszy, które napisał mając lat 8 – podkreślił Albee. Jednak w pewnym momencie zdał sobie sprawę z tego, że gdyby nawet pisał dalej i gdyby nawet udało mu się pisać wiersze coraz lepsze, to stałby się ogromnie sprawnym, tyle że ogromnie… podrzędnym poetą. To mu nie wystarczało. Przestał więc pisać poezję.
Napisał także dwie powieści. Jedną w wieku lat 14 („jakieś 2200 stron”), drugą w wieku lat 16 („jakieś 180 stron”). Cieszy się przy tym na myśl, że te dwie powieści są najgorszymi powieściami napisanymi kiedykolwiek przez amerykańskiego nastolatka. Jeśli więc jakiś obecny na sali nastolatek przymierza się do napisania dwóch najgorszych powieści, jakie zostały kiedykolwiek napisane przez nastolatka w Ameryce, to niech z tym od razu da sobie spokój – one już istnieją, za sprawą Albee’ego.
Próbował też noweli. Ale ciągle nie mógł się z tą formą zgodzić i prawdopodobnie – w tym sporze – nowela miała rację.
Kiedy był młody chciał też malować i rysować, lecz nie był zadowolony z rezultatów. Później myślał o tym, czy aby nie zostać kompozytorem, ale uznał, że nie jest zbyt kompetentny, by nauczyć się muzyki i gry na fortepianie. („To niestety nie powstrzymało innych moich kolegów kompozytorów” – wtrącił.)

"Kto się boi Virginii Wolf" - sztuka Albee'ego, która zdobyła mu sławę (w kadrze z filmu: Liz Taylor, Richard Burton, George Segal)

„Kto się boi Virginii Wolf” – sztuka Albee’ego, która zdobyła mu sławę (w kadrze z filmowej adaptacji Mike’a Nicholsa: Liz Taylor, Richard Burton, George Segal)

co robić!? co robić!?

W pewnym momencie znalazł się – jednak pisarz przecież! – w samym środku stymulującej intelektualnie nowojorskiej dzielnicy Greenwich Village. Pisarz, wyczerpany poeta – ktoś, kto nie sprawdził się ani w powieści, ani w noweli, niekompetentny eseista… ale przecież – pisarz!
Co robić!? Co robić !?
Tak więc, na swoje 40-te urodziny Albee podarował sobie prezent, a była nią sztuka teatralna „The Zoo Story”, która – jak się okazało – zmieniła całe jego życie. Wkrótce powstały inne dramaty, a wśród nich „Kto się boi Virginii Wolf” – sztuka, która zdobyła światowy rozgłos, głównie za sprawą opartego na niej filmu z Liz Taylor i Richardem Burtonem w rolach dysfunkcjonalnych małżonków.
Albee lubi być dramaturgiem. Na szczęście… Gdyż jest to jedno z niewielu zajęć, przy wykonywaniu którego czuje się pewnie i kompetentnie.

***

Nawet jeśli nie uznamy Edwarda Albee’go za autorytet totalny (a takich na świecie przecież nie ma), to zważywszy na intelekt, erudycję i niekonwencjonalność pisarza – warto chyba zaznajomić się z jego opiniami na kilka istotnych zagadnień dotyczących człowieka i współczesności.

wigor lat 60-tych

U progu 6-tej dekady, w Ameryce, ludzie kultury i sztuki wierzyli, że wszystko jest możliwe. Zresztą, większość społeczeństwa podzielała ten optymizm. Pełno było witalności, wigoru, a sztuka wybuchła, przynajmniej w tych większych amerykańskich miastach. Wszystko to było żywe, ekscytujące…
Przykłady.
W 1955 roku wszyscy z czwórki największych dramaturgów amerykańskich, byli martwi. Osiem lat później, tworzyło już czterech największych dramaturgów amerykańskich.
Nastąpiło masowe zainteresowanie muzyką klasyczną. W teatrze, na widowni, było już wreszcie więcej ludzi, niż na scenie. Prace młodych, odważnych twórców wystawiano w galeriach i muzeach… Ludzie to widzieli, ludzie zwracali na to uwagę. To właśnie w tym czasie powstała Narodowa Fundacja Sztuki (National Endowment for the Arts).

sztuka

Sztuka jest po to, by kwestionować nasze wartości, kwestionować nasze status quo, a wszystko po to, byśmy ponownie przemyśleli, czy rzeczywiście wierzymy w to, co wierzymy.

współczesna ignorancja

Młodym ludziom gwarantuje się w tym kraju 12-to klasową edukację. Gwarantuje się też możliwość dalszej nauki. Albee wierzy, że Narodowa Fundacja Sztuki powstała, gdyż Amerykanie zrozumieli, że jeśli nie umożliwi się kulturalnej i estetycznej edukacji społeczeństwa, wtedy nie będą mogli mówić, że spełnili swój obowiązek.
„Jeżeli teraz, w epoce komputerów i rewolucji informatycznej, nie zmienimy czegoś w systemie edukacji – konkludował Albee – to wychowamy społeczeństwo dobrze poinformowanych barbarzyńców.”

edukacja

Tym, co Albee’ego najbardziej teraz niepokoi, jest właśnie brak właściwej edukacji, czego doświadcza młodzież amerykańska, i to zarówno w domu, jak i na uniwersytetach. System edukacji w Stanach Zjednoczonych koniecznie musi być zmieniony. Faktycznie doszło do tego, że w Ameryce wyodrębniły się dwa poziomy edukacyjne. Jeden kształci ludzi na rządzącą elitę, drugi – będący właściwie brakiem edukacji – jest dla ludzi, którzy nie będą mieli żadnej szansy, by decydować za siebie i za kraj. Między tymi dwoma poziomami istnieje przepaść. Amerykańskie szkolnictwo to wielki wstyd dla tego kraju.
Albee wykłada na Uniwersytecie w Houston. Zna wielu zdolnych studentów, ale czuje się zaalarmowany i zaszokowany ignorancją ich nauczycieli.

czyja wina?

Ostatnio Kongres Stanów Zjednoczonych dąży do zdemontowania i ostatecznej destrukcji Narodowej Fundacji Sztuki – do destrukcji edukacji kulturalnej kraju. Albee wyznaje: „To mnie martwi, gdyż wiele mówi o stanie moralnego, filozoficznego i psychicznego zdrowia społeczeństwa. Ci ludzie, którzy głosują za tym, żeby to zniszczyć, robią to dlatego, że my, jako społeczeństwo, stawiamy ich na pozycjach takich, iż mają władzę, by to zrobić. Nie jest to więc ich wina, tylko nasza.”

wybory

W ostatnich wyborach głosowało około 49% uprawnionych do głosowania. Oznacza to, że Stany Zjednoczone będą rządzone dzięki woli zaledwie 1/4 potencjalnego elektoratu. A to już nie jest demokracja, tylko rodzaj elitaryzmu na opak.
Albee pyta się: „Czy naprawdę tak mało dbamy o to, jak jesteśmy rządzeni, że nawet nie zadajemy sobie trudu, by w sposób racjonalny i inteligentny przeanalizować i ocenić ludzi, których wybieramy? Jeżeli jesteśmy tak pasywni, to może oznaczać, że staliśmy się martwi za życia i nie dbamy już o tak wrażliwą i kruchą rzecz, jaką jest demokracja.”

amerykańska cywilizacja

Max Lerner był kiedyś tak uprzejmy i nazwał społeczno-kulturowy stan Ameryki „cywilizacją”.
Otóż w związku z tą „cywilizacją” Stanów Zjednoczonych, Albee jest najbardziej zaniepokojony tym, że ta – jedna z najdziwniejszych ludzkich cywilizacji – może się już chylić ku upadkowi, nie osiągnąwszy nawet swojego zenitu.
Wszystkie cywilizacje w historii miały okresy wielkiej witalności i rozkwitu, następnie pewnej stabilizacji, wreszcie zapaści. Ich koniec następował czasem bardzo gwałtownie, czasem był to schyłek łagodny, ledwie uchwytny… Są obawy, że Stany Zjednoczone zaczęły się staczać w dół.

totalitaryzm

Albee przyznał, że spędził sporo czasu w społeczeństwach totalitarnych, co jeszcze bardziej wzmaga jego obawy w związku z pasywnością amerykańskiego społeczeństwa. Kiedy był w Związku Sowieckim, spotkał tam wielu ludzi – i to zarówno pisarzy-dysydentów, jak i reżimowych komisarzy kultury, czyli ludzi, którzy decydowali w tamtym czasie jacy pisarze mogą publikować swoje książki, a których trzeba wysłać do obozów pracy; decydowali o tym jakie obrazy, jakich malarzy mogą wisieć w Galerii Tretiakowskiej, a które z nich należy zepchnąć czołgami do rzeki Moskwy; decydowali jacy kompozytorzy mogą być obecni w programie nauczania w konserwatoriach, a którzy z nich są na to zbyt reakcyjni… Komisarze kultury, którzy decydowali o tym, jaką świadomość mają Rosjanie rozwinąć.

semiotyczna zapaść

Jeden z rosyjskich przyjaciół Albee’ego, pisarz dysydencki Andriej Amalryk, spędził parę lat w więzieniu, później zdołał wyjechać do Rosji, ale został zamordowany w Hiszpanii, na długo przed swoją śmiercią, jeszcze w latach 60-tych, wysunął podczas jednej z rozmów z Albee’em teorię, że ludzie, którzy prowadzą kulturę w jego kraju, celowo dążą do czegoś, co Andriej nazwał „semantyczną zapaścią” między dwiema kulturami – rosyjską i amerykańską; dążą do sytuacji, w której nie będzie już możliwe żadne porozumienie. Totalne załamanie się języka, semantyki – zupełne załamanie się woli i intencji.
Później Albee wielokrotnie zastanawiał się nad tym, co powiedział mu Andriej. Wreszcie zadał sobie pytanie, czy tego typu „semantyczna zapaść” może się zdarzyć tylko między tak odmiennymi społeczeństwami, jak amerykańskie i rosyjskie? A może w samych Stanach Zjednoczonych może dojść do podobnego, całkowitego załamania się wzajemnego porozumienia między twórcami i intelektualistami, którzy chcą przekazać społeczeństwu twarde i niewygodne prawdy o nim samym, a ludźmi, od których zależy to, czy będą chcieli ich słuchać? To poczucie stale rosło w nim samym: tak, taka semantyczna zapaść w społeczeństwie amerykańskim nie tylko może mieć miejsce, ale właśnie się rozpoczęła.

jeszcze o Ameryce

Jednak Albee woli być pisarzem w Stanach Zjednoczonych, niż w jakimkolwiek innym kraju, a odwiedził ich wiele w swoim życiu. Był świadkiem tego, z czym muszą się tam mierzyć twórcy. Wrogość, niezrozumienie, odrzucenie… Sytuacja w Stanach Zjednoczonych jest niczym w porównani ze sprawą życia i śmierci, jaką jest często pisanie prawdy i tego, co się myśli, w państwach totalitarnych, albo tam, gdzie panuje dyktatura. Tutaj, w Ameryce, to jest dziecinada w porównani z tym, co muszą znosić ludzie w niektórych krajach. Tam można stracić życie za napisanie książki.
Na szczęście w Stanach Zjednoczonych nie ma jeszcze nikogo, kto by mówił z urzędu: nie możesz czytać tej książki, nie możesz słuchać tej muzyki, nie możesz patrzeć na ten obraz, nie możesz oglądać tej sztuki, nie możesz czytać tej gazety… Nie ma jeszcze tutaj nikogo, kto by odmówił ludziom prawa dostępu do różnych przejawów kultury. I tym miejscu Albee dodał: „Z wyjątkiem nas samych”.
Autocenzura i brak uczestnictwa Amerykanów w życiu kulturalnym i politycznym kraju, jest – zdaniem Albee’ego – formą śmierci za życia.
Jednak może ktoś powiedzieć: Czy rzeczywiście ma to wszystko jakieś większe znaczenie? Czy nie mieliśmy w Ameryce cięższych okresów przez ostatnie 35 lat? Czy nie nastąpiło zhańbienie prezydentury przez Nixona? Czy tkanka naszego społeczeństwa nie została zszarpana przez wojnę w Wietnamie? Czy nie byliśmy w ostatnich latach świadkami katastrofalnego kierowania naszą gospodarką? Czy młodzi ludzie, od wielu już lat, nie odwracają się od aktywnego uczestnictwa w życiu politycznym kraju?
Alebee podkreślił, że Stany Zjednoczone są jedyną ze znanych mu demokracji, w której studenci wyższych uczelni w ogóle nie biorą udziału w polityce, nie formują żadnych programów, nie orientują się nawet w podstawowych sprawach społecznych i politycznych.
Zdaniem Albee’ego, społeczeństwo amerykańskie jest w związku z tym wszystkim bardzo zagrożone. Na domiar złego to, że amerykańska ekonomia jest zdrowa, jest totalnym złudzeniem. Tak więc, czy wobec tych wszystkich zagrożeń, jest jeszcze sens martwić się o sztukę? Albo o to w jakiej relacji jest ona ze społeczeństwem?

małpi ogon

Co odróżnia nas od innych zwierząt? (Zadając to pytanie Edward Albee podkreślił, że nie chce zaostrzać konfliktu między ewolucjonistami a kreacjonistami, choć ostatnie oświadczenie papieża odnośnie ewolucji jest precedensem na korzyść tych pierwszych.)
Otóż jesteśmy jedynymi zwierzętami, które świadomie i intencjonalnie tworzą sztukę; jedynymi zwierzętami, które posługują się metaforą, by zdefiniować zarówno relacje miedzy sobą, jak i siebie samych określić.
Albee opowiedział o swoich doświadczeniach w kontaktach z małpami, głównie z gorylami i szympansami. Zauważył np., że wszystkie, które chciały się z nim porozumieć, były samicami. (I nie ma zielonego pojęcia, co by to mogło znaczyć.*) Zdumiewające było także to, że niektóre z nich opanowały aż 500 różnych znaków. (To definitywnie o wiele więcej, niż w przypadku większości ludzi, jakich Albee poznał w Nowym Jorku.)
Jednak do tej pory nie spotkał on takiej małpy, która by napisała sztukę teatralną. Z pewnością, gdyby do czegoś takiego doszło, zyskałaby ona status Wielkiej Sztuki i od razu wystawiono by ją na Broadway’u. Zważywszy na stan współczesnej krytyki, otrzymałaby ona entuzjastyczne recenzje, dzięki czemu utrzymałaby się na scenie przynajmniej 4 i pół roku. Bowiem publiczność dzisiejsza nie chodzi wcale do teatru, by się czegoś tam dowiedzieć. Chodzi dlatego, ponieważ powiedziano jej, żeby chodziła.
Albee jest przekonany, że wynalazek metafory – czy też sztuki, jak ktoś to woli nazywać – jest częścią procesu ewolucji. Kiedyś mieliśmy ogon (jakiś jego szczątek ostał się nam do dzisiaj) i w związku z tym faktem Albee wypracował sobie pewną teorię: „W jakimś momencie ten ogon nam odpadł i wtedy… wykształciliśmy sztukę”.
Wykształciliśmy w nas zdolność i potrzebę trzymania przed nami lustra, abyśmy mogli się w nim przejrzeć; lustra, w którym odbijałoby się nasze zachowanie, nasze intencje… Na tym polega ewolucyjne rozwinięcie się sztuki.

kultura masowa

W Ameryce istnieje niezdrowa relacja między Sztuką a Pieniądzem. Niezdrowa relacja, która sugeruje, że to, co jest bardziej popularne, jest lepsze. Jest oczywiście lepsze dla kieszeni tych, którzy chcą to sprzedać. Jednak taki produkt najczęściej niewiele ma wspólnego ze sztuką. Wystarczy wziąć za przykład Hollywood. Albee wie, że dzisiaj wielu „olewa” („piss on”) Hollywood. Ale jest też mocny powód, dla którego obecnie tak „olewa” się Hollywood. O wiele trudniej jest rozpowszechnić np. poważniejszy, mądrzejszy, rozumny ale niskobudżetowy film, niż jakąś produkcję pełną przemocy, eskapistyczną. Tę sytuację całkowicie kontroluje ekonomia.
Podobnie jest z teatrem na Broadway’u. Niepodobne jest wystawienie tam teraz poważniejszej sztuki. Bardzo trudno jest to zrobić w komercyjnym teatrze dlatego, że… jest to komercyjny teatr.
Albee jest jednak przekonany – biorąc pod uwagę to, że jednak profit decyduje o tym, jak kontrolowana jest sztuka w Stanach Zjednoczonych – że jeżeli ktoś zdołałby przekonać ludzi prowadzących teatry, iż publiczność tak naprawdę chce oglądać sztuki takich dramaturgów, jak np. Czechow czy Pirandello, to po jakimś czasie większość teatrów grałaby taki repertuar, mając wielką widownię. A tak, wystawia się jakieś głupie musicale, jakieś „zdumiewające płaszcze Józefów”, jakichś beznadziejnych „nędzników”… etc.
Musimy zrozumieć, że możemy mieć to, co chcemy. Możemy mieć zdrową sztukę, dobry teatr, gdzie stale dostępne byłyby dla nas największe dramaty przeszłości i teraźniejszości. Moglibyśmy to mieć, gdybyśmy tylko chcieli. Ponieważ, gdyby tylko się zorientowano, że byśmy za to zapłacili, to by nam to dostarczyli. Ale w sytuacji kiedy jesteśmy bierni, siedzimy tylko i dajemy sobie wciskać „śmieci” („junk”), nigdy niczego nie zmienimy. Dadzą nam to, w co zainwestują. Tylko wtedy, kiedy sami im powiemy, czego chcemy, oni mogą zrobić to, na czym tak naprawdę nam zależy. To jest w sumie proste.

krytyka

Większość krytyków w Ameryce została wynajęta i tolerowana jest przez media masowe tylko dlatego, że w pewien sposób reprezentują to, co system władzy („power structure”) w Ameryce uważa za właściwy stosunek publiczności – czyli że odbiorca powinien reagować tak, a nie inaczej. Ci krytycy są tam właściwie tylko po to, by odbijać – a nie świadomie i pełnie kreować – gusta publiczności.
Pewien krytyk – i to człowiek bardzo wykształcony, inteligentny, z którego zdaniem się liczono – powiedział kiedyś w telewizji coś, co do dzisiaj utkwiło Albee’emu w pamięci: „uważam, że moja funkcja jako krytyka polega na tym, by odzwierciedlać to, co uważam za gust czytelników pisma, dla którego pracuję”.
I to mówił człowiek, którego zdanie powinno właśnie polegać na kreowaniu gustów i oczekiwań publiczności, na edukowaniu tej publiczności – pomaganiu w wyborze tego, co jest rzeczywiście dobre i wartościowe.

brak racjonalnego dyskursu

Demokracja jest czymś bardzo delikatnym. Wiele krajów doświadczyło na sobie tego, że jeśli w demokracji nie uczestniczy się w pełni i świadomie, to w końcu znajdzie się ona w wielkim niebezpieczeństwie. A pasywność Amerykanów – brak odpowiedzialności zarówno za siebie, jak i za innych – jest dziś niebezpieczna i destrukcyjna dla Stanów Zjednoczonych.
Albee zauważył, że od jakiegoś czasu nie ma w społeczeństwie amerykańskim racjonalnego, „gniewnego” dyskursu.
Ostatni raz, kiedy w Ameryce miała miejsce debata na szczeblu państwowym – wolna debata, w której pozwalano na swobodne zadawanie sobie pytań, na mówienie bez przerywania, bez żadnego reżyserowania – to był rok 1960: debata między Kennedy’m a Nixonem. Wszystkie następne były już wyreżyserowane, wszystkie były kontrolowane tak, żebyśmy się niczego nie dowiedzieli o humanizmie, o prawdziwych ideałach i wartościach kandydatów.
Teraz wszyscy mają tendencję, by głosować tak, a nie inaczej, ponieważ manipulatorzy wmawiają im to, jak mają reagować, zanim jeszcze sami mają możliwość zareagowania na coś po swojemu.
Zanik woli, samodzielnego myślenia, rozsądku i samokrytycyzmu w Ameryce jest spowodowane m.in. przez komercyjną zachłanność, która nie ma nic wspólnego z demokratyzacją kultury, kraju i społeczeństwa.
W demokracji możemy mieć absolutnie wszystko, czego tylko chcemy, jak również – i to jest ta „twarda” część prawdy – w demokracji mamy dokładnie to, na co sobie zasłużyliśmy.

greydot

* Albee powiedział to z wyraźną ironią i przekąsem – sam jest zadeklarowanym homoseksualistą.

(Artykuł opublikowany został w Dzienniku Chicagowskim, 29 listopada,1996 r.)

 

POECI WYKLĘCI, ROZUM NA MANOWCACH I SERCE VAN GOGHA

(co się plecie w kajecie – z zapisków rozproszonych, XIII)

.

zapiski notatki kajet notes

.

Intelektualiści ciągle się łudzą, że nie tylko są w stanie ogarnąć swoimi koncepcjami świat, objaśnić go, ale i na niego wpłynąć, zmienić go… Największy paradoks tego złudzenia polega na tym, że zaczęło się to na dobre gdzieś w okolicach Oświecenia – od zawierzenia koncepcji kartezjańskiej, czyli od zauroczenia ROZUMEM. Dość wcześnie jednak zorientowano się, że ten rozum przeceniono – bo przecież na racjonalnych przesłankach opierały się (wbrew pozorom, realizacji i konsekwencjom) założenia systemów totalitarnych: zarówno faszystowskiego, jak i komunistycznego. Z drugiej strony zniknęły fundamenty metafizyczne („śmierć” Boga, laicyzacja, marginalizacja religii…) a tym samym rozwiał się mit, który był nie tylko źródłem ludzkiej kultury, ale i scalał całe społeczeństwa.
Świat wokół nas bardzo się skomplikował, umykając nam zarówno pod względem duchowym, jak i intelektualnym (zaczęliśmy błądzić, jak te pijane dzieci we mgle, powodowani impulsami, odruchami i jakimś stadnym instynktem: kultura masowa, konsumpcjonizm, technologiczne zabawki typu internet…) podczas gdy inni, posiadający władzę i pieniądze, „golili” nas i motali w tworzone przez siebie struktury zależności i de facto wyzysku. Ci zaś, którzy poza ten system wypadli, przestawali się liczyć, dzięki czemu na świece jest teraz coraz więcej ludzi „zbędnych”, którzy po prostu nie mają nic do roboty – wegetują więc albo walczą wręcz o przetrwanie.
Intelektualiści „wysiadają”, bo naszą rzeczywistość tworzy obecnie tak ogromna ilość elementów, że nikt nie jest wstanie zrozumieć tego, co się dzieje – a co dopiero żeby przewidzieć jaka będzie przyszłość. To dlatego teraz wszyscy kpią z „końca historii” Fukuyamy, a i sugestywna ongiś „globalna wioska” Tofflera przypomina dziś coś zupełnie innego.

Ja również mam wrażenie, że nie jest dobrze – zwłaszcza kiedy czytam takie teksty, jak wywiad z prof. Królem w „Gazecie Wyborczej”, który kaja się za swoje ideologiczne i polityczne błędy solidarnościowej przeszłości, poczynione w epoce tzw. transformacji ustrojowej naszego kraju. To wszystko jeszcze dobitniej uświadamia mi, że coraz bardziej jesteśmy bezsilni wobec tego co się dzieje – i to nie tylko na świecie, ale i w krajach, w których żyjemy. Paradoksalnie, ludzie, mimo że mają teraz niemal nieograniczony dostęp do informacji, jak i możliwość natychmiastowej komunikacji, stracili podstawę, na której mogliby się zsolidaryzować (np. w masowym społecznym proteście), gdyż poszczególne warstwy (klasy) społeczne uległy swoistemu rozproszeniu i wzajemnej separacji. Innymi słowy: struktury stają się silniejsze od ludzi. To jest chichot historii, bo dzieje się to akurat w momencie, w którym ponoć zatryumfował liberalizm.
To dlatego to, co mówił prof. Król, wydało mi się być taka mową trawą – paszą treściwą dla nas – myślą interesującą, może nawet pasjonującą – ale bez żadnych realnych konsekwencji, niczego nie zmieniająca. Ukazana jest w niej cała bezsiła intelektualisty („głupi byliśmy”) – którego dopiero z dystansu (ot, zaszywając się choćby, tak jak prof. Król, w jakimś domku pod lasem), po wyzwoleniu się z „układu”, stać na szczerą ocenę całej beznadziei swojej sytuacji.
Król tęskni do filozofii, metafizyki, literatury, które mogłyby wpływać na nasze życie, świat i go zmienić, ale wystarczy spojrzeć na ludzi, którzy nami „rządzą” (politycy), których „celebrują” masy (wątpliwej jakości artyści) – którzy nami zawłaszczają (banki, korporacje, właściciele mediów, dystrybutorzy „kultury”) – by uświadomić sobie, że to nic innego, jak marzenia ściętej głowy.

greydot

Inteligencja, nawet o wysokim IQ, nie musi mieć wiele wspólnego z mądrością. Można być człowiekiem mądrym posiadając przeciętną inteligencję. I vice versa: nawet wybitna inteligencja nie zawsze czyni z człowieka kogoś mądrego (czyli nie chroni go przed głupotą). Zresztą, jak wiemy, najgorszy rodzaj głupoty, to głupota uczona.

Ogólnie przyjęta definicja mówi, że inteligencja to zdolność przystosowania się do sytuacji. Otóż nigdy ta popularna definicja inteligencji mi się nie podobała, bo bardziej przypomina mi definicję konformizmu, niż inteligencji.

Samo posiadanie zdolności twórczych nie jest wystarczające do tego, aby być człowiekiem prawdziwie twórczym. Tutaj, oprócz inteligencji, przydaje się motywacja, pasja… również takie cechy charakteru, jak wytrwałość, ambicja, pracowitość, poświęcenie… wreszcie determinacja, by stworzyć coś własnego, oryginalnego, pożytecznego… etc. Poza tym, ważna w tym wszystkim jest tzw. inteligencja emocjonalna. To ona w dużej części decyduje o temperamencie twórczym człowieka, pobudzając jego pęd do kreacji.
Niemożliwe jest chyba stworzenie czegoś wybitnego bez pasji. A tu wielką role odgrywają emocje. Inteligencja w tym wszystkim wydaje mi się być tylko narzędziem.

Jeśli mowa o mądrości, to równie ważne powinno być odniesienie do inteligencji, jak i do sfery etycznej. Sama sprawność intelektualna jest zaledwie czymś instrumentalnym. Do tego, by stała się czymś ludzkim, ważne jest umieszczenie jej w sferze ludzkich wartości – innymi słowy, trzeba ją wypełnić człowieczeństwem.

Od dawna nie mierzę wartości człowieka jego inteligencją. Są dla mnie kryteria ważniejsze. Dlatego towarzystwo z MENSY skupiające osobników o najwyższym ilorazie inteligencji, nie robi na mnie większego wrażenia, ani zbytnio nie obchodzi. To taki klub towarzyski, który najprawdopodobniej napawa się własną „wyższością” nad średniakami. Taki Van Gogh np. był pod względnej tzw. zaradności życiowej człowiekiem zupełnie nieprzystosowanym (ot, choćby w jego przypadku definicja inteligencji jako zdolności przystosowania się do warunków zewnętrznych, jest totalnym nieporozumieniem), a dla mnie jest jednym z najbardziej wartościowych ludzi, jacy pojawili się na naszej planecie.
Nota bene Van Gogh był człowiekiem bardzo inteligentnym, o czym świadczą choćby jego listy do brata. Już nie mówiąc o jego zupełnie rewolucyjnym i nadzwyczaj unikalnym sposobie malowania, jak również o samej płodności twórczej, która była niezmordowana.

Właśnie, w jakiej relacji jest poziom inteligencji z twórczą płodnością? Wydaje mi się, że jeśli chodzi o zdolności twórcze i ich realizację, to oprócz samego intelektu, wchodzi tu jeszcze w grę cała masa czynników niekoniecznie związanych z samą sprawnością intelektualną (która, powtórzę to raz jeszcze, jest ledwie instrumentalna i nabiera wartości dopiero w kontekście tego, co człowiek tworzy, jak tworzy, dla kogo tworzy… etc., czyli w kontekście kulturowym i międzyludzkim).
Moim zdaniem dość jałowe jest skupianie się tylko na sprawności intelektualnej człowieka (tj. jego inteligencji), którego należy ujmować holistycznie czyli całościowo – zarówno jeśli chodzi o procesy fizjologiczne, jakie zachodzą w jego mózgu (włączając w to np. emocje), jak i jego kulturę, charakter, motywacje, etykę… Również biorąc pod uwagę jego relacje z innymi ludźmi – to co człowiek potrafi dać z siebie innym ludziom.

greydot

Wiele dyskusji na tzw. forach publicznych, ale też i w mediach, przypomina bicie piany, rzucanie grochem o ścianę, okopywanie się na swoich pozycjach, wołanie na puszczy… etc. i niemal nigdy niczego nie rozstrzyga.
Dlaczego? Może dlatego, że tutaj, podobnie jak z tym łapaniem króliczka, nie chodzi o przekonanie kogoś, tylko o samo przekonywanie – mówię (piszę, komentuję) więc jestem (bo wydaje mi się, że mówienie i pisanie wynika z mojego myślenia?)
Ostatecznie wszystko rozbija się o siłę naszych szańców (czyli zależy od mocy i realnej skuteczności struktury, w jaką jesteśmy – chcąc nie chcąc – wpisani, i której jesteśmy częścią). Tak więc, nie mają przy tym w zasadzie większego znaczenia fakty, prawda, sprawiedliwość…
Nasz świat jest ścieraniem się idei – a idee wcale nie opierają się na faktach, tylko są tych faktów przedstawieniem i interpretacją. A interpretujemy zwykle tak, jak chcemy (lub musimy). Z kolei przedstawiamy sobie tylko tak, jak możemy (a to z powodu naszych ograniczeń). „Wistość” rzeczy nie jest przecież rzeczą samą w sobie. Ani tym bardziej oczy-wistością, mimo że taka się wydaje.

greydot

Używanie ludzkiego języka do mówienia o tym, co boskie, (w znaczeniu bezpośredniego odniesienia się do Boga) nie ma sensu. Ale piszę to z pozycji agnostycznej, (którą – jak mi się wydaje – świadomie wybieram).
Natomiast dla ludzi „wierzących”, teistów, deistów… to ma sens (stąd ich koncepcje Boga i wszelkie teologie).

Podobny jest sens (bezsens?) mówienia o ateizmie albo teizmie buddyzmu (mam tu na uwadze buddyzm „czysty”, pierwotny, wywodzący się od samego Buddy, bo później buddyzm się rozgałęził, przejmując nawet w niektórych swoich przejawach „lokalne” bóstwa, vide: politeistyczny buddyzm tybetański).
Jeśli więc, respektując pojęcie Boga przyjęte w judeo-chrześcijaństwie, pytamy się z tej perspektywy, czy buddyzm jest ateistyczny, to odpowiedź powinna być twierdząca: tak, w tym sensie buddyzm jest ateistyczny.
Jednakże, kiedy już pytamy z pozycji uwzględniającej światopogląd i nauki głoszone przez samego Buddę, to odpowiedź jest (powinna być) przecząca, (bowiem Siddhartha nie tyle odrzucał ideę Stwórcy Wszystkiego, co się tym w ogóle nie zajmował, czy też raczej nie uwzględniał jej w swojej doktrynie). W tym sensie buddyzm ateistyczny nie jest.

Nota bene, dzięki tej (a)teistycznej nieokreśloności buddyzm wydaje się być tak otwarty dla „wyzwolonej” umysłowości Zachodu (ale też i atrakcyjny dla ludzi „przesiąkniętych” mentalnością chrześcijańską).
I z tego też powodu – stosując nasze kryteria „racjonalistyczne” – skłonni jesteśmy raczej uważać go za system filozoficzny (pewną koncepcję światopoglądową i ontologiczną), niż religię.

greydot

Autentyczne doświadczenie mistyczne (dla człowieka, który go doświadcza, jest ono autentyczne, choć ktoś „z zewnątrz” może ten autentyzm zakwestionować, a tym samym „odrzucić”) wyklucza według mnie jakiekolwiek „rozczarowanie się” mistyką. Ale wyklucza też – co oczywiste – owego doświadczenia „odrzucenie”.
Myślę, że nie należy utożsamiać doświadczenia mistycznego z doświadczeniem religijnym (to dlatego, religią można zarówno się rozczarować, jak i ją odrzucić – w przeciwieństwie do mistycyzmu).

greydot

Usłyszałem niedawno takie pytanie: Skąd się bierze ateizm?
Otóż można odpowiedzieć, że ateizm bierze się stąd, co wiara, czyli z niewiedzy.
Ale tak można stwierdzić tylko z pozycji agnostycznej, bo zarówno ateiści, jak i osoby wierzące mogą temu gwałtownie zaprzeczyć – i mówić, że to z wiedzy… ich wiedzy (czyli z tego, co sami wiedzą o świecie – albo z tego, co im wpojono).

Napisawszy to, muszę stwierdzić, że wiara wydaje mi się posiadać większą „wartość”, niż ateizm (a nawet większą, niż agnostycyzm – mimo, że uważam ten ostatni za bardziej „uczciwy” poznawczo i epistemologicznie).
Jednakże, to co napisałem, jest pewnego rodzaju wartościowaniem samego światopoglądu, a nie ludzi (wierzących i ateistów). Nie osądzam żadnego człowieka według tego, czy jest ateistą, czy osobą wierzącą. Człowieka poznaje się bowiem po czynach (i jego relacjach z innymi ludźmi) a nie po jego – ideologicznych czy też religijnych – deklaracjach.

greydot

Wśród genialnych powiedzonek Gombrowicza jest i takie, które stwierdza, że człowiek przed trzydziestką jest podpalaczem, a po trzydziestce staje się strażakiem. Oczywiście jest to pewne przerysowanie, niemniej jednak skłonni jesteśmy przyznać, że tak właśnie sprawy się mają.
Czym wytłumaczyć ową skłonność do zmiany frontów? Dojrzewaniem? Hormonalną transformacją? Wiekowym przepoczwarzeniem? Zgredowacieniem? Wapnieniem? Ciążeniem w kierunku hipokryzji i konformizmu? A może zdobytym doświadczeniem, dojrzałością, czy też nawet – ba! – mądrością?
Kiedy jest się młodym, nie jest się jeszcze w żadnych “układach”, nie należy się do establishmentu – można więc wtedy pozwolić sobie na swobodę zachowania, wypowiedzi, gestu… Może wówczas człowieka porwać kontestacja, bunt podnosi mu poziom adrenaliny. Czymś nieznośnym jest gorset pruderii a moralizatorstwo brane jest za obłudę. Czuje się potrzebę wyładowania, wygłupu, anarchii. To dlatego mówi się, że młodość ma swoje prawa, że za młodu trzeba się “wyszumieć”.
Później wchodzi się w inne role – wychowawcy, rodzica, mentora, autorytetu… Człowiek, chcąc nie chcąc, przywdziewa maskę. Nowa rola wymusza na nim pewnego rodzaju zachowania. Powoli zapomina, iż “cielęciem się było”. Wykazuje większą skłonność do ładu, czy umiaru. Z większą aprobatą i zrozumieniem przyjmuje się wtedy podobne stwierdzenia, jak to Miłosza: „Społeczeństwo i cywilizacja trwają dzięki niesłychanie drobnym cząsteczkom cnoty rezydującym w poszczególnych indywiduach” .

Mając w świadomości hańbę XX wieku – tego stulecia kłamliwych ideologii i największych zbrodni ludzkości – ma się też nieodparte wrażenie, iż horrendum, jakie się w nim działo, miało swój wielki wpływ na wyczerpanie się tradycyjnej kultury. Dzięki temu współczesność jest domeną kulturowego chaosu a w głowach wiruje ludziom wszelkie materii pomieszanie.
Jak na takim tle jawi się młodzieńcza skłonność do podpalania – do ekscesu i kontestacji, oraz gaśnicze pozycje dorosłych pokoleń?

Za wspomnianymi “maskami” dorosłych kryje się jednak często niewygasła do końca iskra. Wielu ludzi przez całe swoje życie przejawia buntownicze skłonności i pozostaje bardziej lub mniej otwartymi rebeliantami (z tym, że najczęściej z buntowników bez powodu, zamieniają się w buntowników mających jednak jakiś powód).
Wszyscy pozostali także zachowują pewne cechy młodzieńczej anarchii, niedojrzałości i dezynwoltury, tyle że mocniej potrafią trzymać to wszystko w ryzach, nie ujawniając już tego tak ostentacyjnie przed światem. No i wreszcie – w zdecydowanej większości – stają się z biegiem czasu konformistami.

greydot

Czy współczesność jest dobrym czasem dla poetów przeklętych?
Ciekawe pytanie.
Bo niewątpliwie dla poetów przeklętych są “lepsze” i “gorsze” czasy, choć zawsze jednak ten wiatr (epoki) w oczy im wieje. Przy czym należy sobie wyjaśnić co to znaczy “lepszy” i “gorszy” w tym kontekście.
Otóż czas “lepszy” dla poetów przeklętych to nie tylko ten, który sprzyja wykwitowi cech z elementami maudit, ale i taki, który niejako z tym co oni wyprawiają (tworzą) współgra. Takim czasem była np. epoka dekadencji drugiej połowy XIX-go wieku. Także jej rozwinięcie – secesja, a na terenie naszego kraju – Młoda Polska. A wszystkie one nie byłyby tym czym były, gdyby nie Romantyzm i (np.) przynależąca do niego fala werteryzmu, czy też kreacja bohatera romantycznego na postać tragiczną, niezrozumianą, cierpiącą, odmieńczą, przeklętą właśnie…
W podobny sposób, ale już na zasadzie kontrastu z oficjalną propagandą nowego wspaniałego świata komunizmu, możliwe było zaistnienie poetów przeklętych w realiach totalitaryzmu komunistycznego, których przedstawicielami są u nas np. Hłasko czy Wojaczek, a w Rosji choćby Jerofiejew czy – po części przynajmniej – Wysocki z Okudżawą.
Jednak generalnie – poeta przeklęty może się pojawić w każdej epoce, bo w każdej epoce można się zbuntować i żyć “pod włos” społecznego i politycznego establishmentu.
Hm… być może w każdej epoce z wyjątkiem… naszej właśnie?
Bo w naszej epoce – w dobie rozpasanego postmodernizmu – rzeczywiście wszystko już było, wszystko już widzieliśmy, wszystkie prawdziwe profanacje i prowokacje się dokonały; szok już za bardzo nie chce działać, bo np. w internecie można znaleźć takie monstra i mega-perwersje, o których się “boskiemu” (?) Sade’owi nie śniło – a tego wszystkiego jest na pęczki, i to na wyciągnięcie ręki (za jednym “kliknięciem”).
Dziś poeta przeklęty może mieć najwyżej te swoje warholowskie 15-minut (medialnej) sławy, bo po kwadransie wszystkim te jego wybryki się nudzą, nie robiąc na nikim większego wrażenia.

greydot

Dzisiaj nie chodzi już o konkretne nazwanie kogoś „poetą przeklętym”, (które ma proweniencję romantyczną) a właśnie o rodzaj osobowości człowieka – zrywającego więzi ze społeczeństwem i swoim najbliższym otoczeniem, zbuntowanego, odrzucającego konwenanse i obowiązujące normy moralne i obyczajowe, dopuszczającego się ekscesów… etc.
A taki rodzaj osobowości zdarza się wśród ludzi od zawsze, tyle że różną przybiera formę (w zależności od epoki) i inaczej jest nazywany. I niekoniecznie dotyczy tylko literatury, ani nawet – tylko i wyłącznie sztuki, choć zwykle powiązany jest z kanonem artysty.

greydot

Nie wiem czy powinniśmy “zaglądać do medycyny” w poszukiwaniu chorób gnębiących “poetów przeklętych”, właśnie w nich (i tylko w nich) upatrując źródeł oraz modus vivendi dla ich twórczości, czy nawet twórczego napięcia. Bowiem etykietka choroby znosi niejako autonomię tego, co oni stworzyli, nadając temu jakieś chorobliwe piętno, w pewien sposób degradując ich wartość dla tzw. “zdrowego człowieka”.
A przecież choroba jest również niezbywalnym (niestety) elementem naszej condition humaine.

Nie uważam jednak, że należy o tym (medycznym kontekście) milczeć. Nie. Raczej widzieć to wszystko bardziej integralnie – w całej swej złożoności.
Zresztą, to np., że u Stachury, Wojaczka, Plath… i in. zdiagnozowano schizofrenię, w żaden sposób nie może deprecjonować wartości i (ewentualnego) piękna ich poezji. Jeśli ktoś, cierpiąc na chorobę psychiczną, namalował piękny obraz, to ten obraz nie przestaje być piękny tylko dlatego, że malarz był “wariatem”.
Jestem przeciwny wszelkim piętnom i stygmatom, zwłaszcza jeśli nie życzą ich sobie sami “napiętnowani” i “stygmatycy”.

greydot

Ktoś nazwał Goethego “ojcem poetów przeklętych”. To chyba jakieś nieporozumienie.
To, że spowodował swoimi „Cierpieniami młodego Wertera” szeroką falę “werteryzmu” (czyli samobójstw “z miłości”) nie ma tu nic do rzeczy. Tak, stworzył postać Wertera, ale już to, że jego Werter stał się pewnym duchowym patronem wszelkich “kochanków przeklętych” (czytaj: wzgardzonych), nie jest Goethego – ani zasługą, ani tym bardziej winą. Zresztą, Goethe był jedną z najwybitniejszych i (najmocniejszych, jeśli chodzi o charakter) postaci swojej epoki i trudno go kojarzyć z rozwichrzonym, rozedrganym i miotającym się poetą przeklętym.

greydot

Czy śmierci poetów przeklętych były skutkiem depresji czy też może świadomym aktem artystycznym – takim mocnym finałowym akordem?
Myślę, że każda z owych śmierci (nawet tych samobójczych – a nie wszystkie takie były) była inna, miała inne przyczyny i motywy. Bywało też tak, że wiele czynników składało się na decyzje L’homme maudit, by się zabić. A zdarzało się, że nie była to (do końca świadoma) decyzja, ale jakieś fatum, przypadek, rodzaj konieczności, psychosomatyczna determinanta, czy po prostu wycieńczenie organizmu…
Zresztą nie wszyscy poeci przeklęci się zabijali. Nawet ci “wzorcowi”. Rimbaud nie popełnił samobójstwa fizycznie, a po prostu (?) przestał pisać i wyjechał trudnić się handlem (nie obchodziło go to, co się stanie z jego poezją, nie odebrał nawet swojej nowo-wydanej książki). Beaudelaire i Verlaine przez lata niszczyli swój organizm (opium, narkotyki, absynt, alkohol…), tułali się po szpitalach i przytułkach, ale jednak dożyli tego, że ich poezja stała się doceniona, (choć tylko Verlaine przekroczył 50-kę; Beaudelaire zmarł wieku 46 lat).
Jimi Hendrix, Janis Joplin i Jim Morrison zmarli wskutek przedawkowania narkotyków, ewentualnie z przepicia.
Samobójstwo – w ścisłym znaczeniu tego słowa – popełnili Wojaczek, Stachura, Plath, Zawistowska (wszyscy cierpieli na ostrą depresję, panicznie bali się obłędu)… niejako skazany na śmierć (poprzez swoją nieuleczalną wadę serca, podobnie zresztą jak Poświatowska) był Bursa. Tak więc trudno w tych wszystkich przypadkach mówić o jakiejś “artystycznej kreacji”. To był bardziej ich – jakże ciężki, nieznośny, pełen cierpienia, beznadziei i bólu – los, który ich pchał ku śmierci.

greydot

Akceptacja i nie akceptacja poete maudit?
Ale jaka akceptacja, (ewentualnie nie akceptacja)? Ich osobowości, zachowania, wyborów? – czy też twórczości?
To, że są (byli) to ludzie amoralni, (czyli nie uznający powszechnie przyjętych norm moralnych) rozumie się samo przez się. Poete moudit to niemal synonim L’immoraliste. Myślę, że stosując kryteria moralne w ocenach literackich nie zajechalibyśmy zbyt daleko (bo musielibyśmy dać szlaban lwiej części najwybitniejszych pisarzy).
Również i dla mnie bardziej istotne są w tym przypadku argumenty i kryteria estetyczne niż etyczne.
Oczywiście, że bez “gorączki”, wewnętrznego ognia, niemożliwa jest prawdziwie artystyczna twórczość, jeśli już to zimna i kostyczna, czyli – moim zdaniem – żadna. Jak to świetnie ktoś zauważył: temperatura ciała to dla duszy za mało!
I naturalnie zgadzam się również z tym, że nie tylko buntownicza ekspresja jest dla tej twórczej gorączki “jedynie właściwą”. Zresztą, są różne odmiany buntu: np. z jednej strony mamy bunt romantyczny (którego przedstawicielem jest Byron), a z drugiej – bunt racjonalny (mający proweniencję oświeceniową). Nawet Goethe dzielący epokę z bohaterami stricte romantycznymi stanowi dla tych bohaterów coś w rodzaju antytezy.
Ale przecież twórczość artystyczna to również afirmacja, (która nota bene nie musi mieć nic wspólnego z konformizmem… i zwykle nie ma). Dobra sztuka istnieje nie tylko w tonacji dur ale i w mol, nie tylko w forte, ale i piano.

greydot

Współczesne “wszystko na sprzedaż”, jest tylko jednym z aspektów sławy “poety przeklętego” eksploatowanej dzisiaj. Ta “sprzedawalność” nie leży natomiast w istocie tego fenomenu, do której należy bunt, sprzeciw, eksces, niepohamowanie, odrzucenie ogólnie przyjętych społecznie norm… Sam “poeta przeklęty” nie chciał się “sprzedać” (w przeciwieństwie do współczesnych obrazoburców i prowokatorów działających głownie na polu tzw. “sztuki”, najczęściej do cna skomercjalizowanej). Wprost przeciwnie: on zdążał ku samozatraceniu się i w zasadzie nie obchodziło go to, co też świat (w tym świat merkantylny) z nim zrobi – a tym bardziej, czy na nim zarobi.

greydot

Problem z markizem de Sade jest taki, że mimo wszystko nie można go skwitować wzruszeniem ramion, bo zrobiono zeń reprezentanta pewnego aspektu człowieczeństwa (może raczej nieludzkości) – takiego apostoła perwersji. A jaki on był naprawdę, to ja nie wiem. Ile było w tym co robił i pisał pozy? Tego też nie sposób teraz wiedzieć. Myślę, że gdybyśmy go spotkali wówczas osobiście, to może by nawet przypadł nam do gustu i wydał się całkiem sympatycznym gościem. Tak podejrzewam, że cały ten “sadyzm” rozgrywał się głównie w jego wyobraźni, mimo kilku ekscesów w realu.
Ja bym go też nie demonizował. O wiele większymi “diabłami” dla mnie są np. zwykli, poczciwi, oportunistyczni i strachliwi administratorzy III Rzeszy, czy tzw. “komunistyczne pachołki”. To jest dopiero prawdziwe piekło, zgroza naszej cywilizacji – gułagi i obozy koncentracyjne, a obok “normalne” światy, które niewiele sobie z tego robią. Przy tym wszystkim taki Sadek to pestka, błazen jakiś, fantasta, dziwak i eksperymentator.
Ale badacze kultury uparli się, by robić z pojedynczych ludzi jakieś kamienie milowe, prekursorów, inspiratorów, epokowej forpoczty… Bzdura! Zło – jak zresztą zauważyli to już niektórzy, i to jeszcze przed panią Arendt – jest banalne. Ludźmi zwykle kieruje oportunizm, koniunkturalizm, chęć ustawienia się w życiu, doraźna korzyść; a często i zwykła chciwość, pożądanie władzy, strachliwość wreszcie… takie pospolite motywy, a nie jakieś tam perwersyjne ciągoty czy demonizm, motywują zwykle ludzi. Oczywiście piszę o wymiarze społecznym a nie o jakichś tam kolorowych outsiderach, indywidualistach z rozdmuchanym ego, czy wreszcie zwykłych socjo- czy też psychopatach. Ci bowiem spotykają się z uwagę na zasadzie – bez mała! – hollywoodzkich idoli. Pomagają ludziom zwalczać pustkę i nudę egzystencji. Ot co!

greydot

Wydaje mi się, że nie ma takiego drugiego malarza, którego twórczość byłaby tak mocno zespolona z jego życiem, jak Van Gogh.
Zawsze byłem ciekaw jak świat odebrałby jego obrazy, gdyby nic o nim nie wiedział, nie znał jego biografii – gdyby nie było “Listów do brata”, książek i filmów, które mu później poświęcono. Może wręcz nie byłoby czego odbierać, wszak płótna mogłyby posłużyć za podpałkę lub za podkład dla innych malarzy.
Ale załóżmy, że by przetrwały.
Czy dostrzeżono by w nich olbrzymią pasję, która je stworzyła? Czy rozprawiano by o geniuszu Van Gogha? Czy uznano by go za jednego z największych malarzy XIX wieku?
Czy wreszcie – sprowadzając rzecz do kwestii trywialnej, bo merkantylnej – zapłacono by za jego “Irysy” prawie 54 mln. dolarów, a za “Słoneczniki” 40 mln. ?
Na pewno można spojrzeć na to malarstwo abstrahując od osoby autora. Czy można jednak wyobrazić sobie coś takiego jak “obiektywna” wartość tej twórczości?
Jakie wobec tego zastosować tu kryteria? Czy można by się tu zdać na opinie ekspertów, krytyków sztuki, tzw. “znawców” …?
Ja osobiście bym im nie dowierzał.

Nie mogę sobie wyobrazić, jak patrzyłbym na obrazy Van Gogha bez znajomości kolei jego życia i warunków w jakich powstały, ponieważ te ostatnie poznałem wcześniej niż same obrazy (jeśli nie liczyć kilkunastu albumowych reprodukcji i wypranych z wszelkiego artyzmu, masowych kopii różnych “słoneczników”, “gwiaździstych nocy” i “cyprysów”).
Na to jest już za późno.
W tym kontekście wielka wartość komentarzy Vincenta (na temat samego siebie, własnego życia i malarstwa) wyrażonych w jego listach, polega być może na tym, iż po prostu nauczył on nas patrzeć na swoje obrazy. Swoim geniuszem, pasją i egzystencjalną głębią uświadomił nam nierozerwalność jego twórczości z nim samym. Płótna Van Gogha nabrały symbolicznej wartości jako odzwierciedlenie pewnego aspektu naszego człowieczeństwa, humanistycznego fenomenu. Jego przeżycia zaś uświadomiły nam jak tragicznie może się człowiek zderzyć ze światem, w którym przyszło mu żyć.
To dlatego Karl Jaspers mógł napisać: “Całość tej korespondencji (chodzi o listy do brata Theo), stanowi dokument jakiegoś światopoglądu, jakiejś egzystencji, jakiegoś myślenia znamionującego się wysokim etosem; jest to forma wyrażenia szczerości absolutnej, głębokiej, irracjonalnej wiary, nieskończonej miłości, serdecznego człowieczeństwa, niewzruszonej amor fati. Listy te zaliczają się do najbardziej wzruszających zjawisk niedawnej przeszłości”.
A płótna Van Gogha wiszą dziś na ścianach największych muzeów świata niczym cząstki jego poranionej duszy.

greydot

Listy Van Gogha do brata są doprawdy niewiarygodne – tzn. są czymś nad wyraz niezwykłym, wręcz niesamowitym, bo wiary są one godne jak najbardziej – tym czym fascynuje Vincent do naszych czasów jest bowiem jego prawdomówność, prostolinijność i autentyzm; to był człowiek – mimo swych ekscesów, życiowej niezaradności i dziecięcej wrażliwości – niesłychanie uczciwy.)
Jego uwagi są niekiedy rozbrajające:
“Ja nie czuję potrzeby małżeństwa i dzieci, i w pewnych chwilach ogarnia mnie melancholia, kiedy myślę o tym, jaki jestem mając 35 lat – powinno być całkiem inaczej. I mam to czasem za złe temu wstrętnemu malarstwu. Richepin powiedział kiedyś: ‘Miłość sztuki zabija miłość prawdziwą’. Uważam to za słuszne w straszliwy sposób i wiem też, że prawdziwa miłość zniechęca do sztuki. Zdarza mi się, że czuję się stary i złamany, a jednak dość jeszcze zakochany, żeby nie być entuzjastą malarstwa”.
Na ile więc to oddanie sztuce było jego suwerennym wyborem, a na ile sprawą fatum, które go chwyciło i już nie wypuściło aż do śmierci?
Z pewnością ludziom z jego otoczenia wydawało się to być marnowaniem życia – jakąś manią, obsesją, niezdrową idée fixe… Tym bardziej, że zdradzał on coraz bardziej objawy umysłowej choroby.
A jednak Van Gogh okazał się jednym z tych niewielu “wariatów”, którzy postawili na swoim i wygrali.
Wprawdzie jest to zwycięstwo odniesione post mortem, ale jakże przecież spektakularne – i lepsze takie, niż żadne.

greydot

Niedawno odwiedziłem Muzeum Van Gogha w Amsterdamie (nota bene znakomite). Zdumiały mnie te tłumy, które tam spotkałem – tysiące ludzi, którzy ustawili się w długiej na kilkaset metrów kolejce, by wejść do środka i zobaczyć obrazy Vincenta. Tego samego, który – kiedy jeszcze żył – uznany został za wariata, wytwórcę bohomazów, na które pies z kulawą nogą nie zwracał żadnej uwagi, i za które nikt nie chciał dać złamanego grosza. Łaska uznania i podziwu gawiedzi na pstrym koniu jeździ.

greydot

Karl Jaspers – bądź co bądź jeden z reprezentantów europejskiej czołówki intelektualnej XX wieku – tak podsumowuje swoje doświadczenie zetknięcia się z Van Goghiem:
“Van Gogh mnie zafascynował, być może przede wszystkim całą swą egzystencją światopoglądową (…) To tak, jak gdyby na przelotną chwilę objawiło się ostateczne źródło egzystencji, jak gdyby bezpośrednio dały znać o sobie utajone źródła wszelkiego bytu. Cóż, dla nas jest to jednak równoznaczne ze wstrząsem, którego nie możemy znosić zbyt długo…”

greydot

A najpiękniej o Van Goghu napisała moja znajoma, Ola: „Na drzwiach szafy namalowałam sobie Jego cyprysy, popijam cejlońskie herbaty z kubeczków z reprodukcjami Jego dzieł, jest ze mną gdy czytam, myślę, szukam siebie… i kiedy upadam.
Co by powiedział świat, gdyby nie wiedział przez co przeszedł?
Ja go pokochałam jako kilkunastoletnia dziewczyna. Nie wiedziałam o Nim nic. Odebrałam go jako człowieka, który jeśli coś robi, to zawsze całym sercem, bezkompromisowo, czułam, że przyroda potrafiła go wzruszyć, rozczulić, że pochłania go ciągle ocean zachwytu, potrafi dostrzegać piękno w drobnostkach. W każdym najmniejszym pociągnięciu pędzla ukrywa niewyobrażalne pokłady emocji, emocji, które były tak silne, że zwykły człowiek nie umiałby ich ogarnąć, poczuć. Pędzel był jedynym sposobem obdarowania szarego schematycznego i zagubionego świata. Powiedział kolorem to, czego nie oddają słowa.
Dopiero potem go poznałam. Zobaczyłam introwertyka, który dostrzegał Człowieka nie w pięknym opakowaniu, ale w umęczonej chłopce, w wygłodzonej rodzinie górniczej. Widział piękno w tym co trudne, bolesne, niezrozumiałe i po ludzku beznadziejne.
Dzięki niemu zrozumiałam jakim skarbem jest jeden życzliwy człowiek. Jeden życzliwy człowiek potrafi utopić w otchłani pasji i radości cały mrok wytwarzany przez niezrozumienie i odtrącenie…
Brat w Niego wierzył, kiedy ślepy tłum zabijał obojętnością.
Wielkim skarbem jest jedność dusz… i serce Van Gogha”


greydot

Żadna ludzka społeczność nie może się obejść bez norm, które sama sobie narzuca (nawet jeśli robi to odwołując się do metafizyki – wierząc, że są one dane nam “odgórnie” przez Boga, bóstwa, jakieś Siły Nadprzyrodzone…). Nasza kultura jest o tyle paradoksalna, że deklarując najczęściej swoją zgodność z tzw. prawem “naturalnym”, sama “porządkowi” naturalnemu (panującemu w przyrodzie) zwykle się przeciwstawia (kto wie, czy właśnie owe normatywne veto nie jest kwintesencją naszego “człowieczeństwa”?). Z tego zderzenia wynikają wszystkie ludzkie tabu, które chcą ten konflikt zakamuflować. Tabu można więc uznać za pewnego rodzaju kulturowy sprzeciw – swoisty wybieg, by nie przyznać się do tego, że drzemie w nas zwierzę, które czasem staje się nawet bestią.
Przy czym, prawo, które tworzymy, nie chce jednak zbyt głęboko wchodzić w geny determinujące zachowanie się człowieka, bo wtedy konflikt między kulturą a naturą staje się ewidentny i istnieje niebezpieczeństwo tego, że ludzkie działanie (w danej chwili bezprawne) będzie usprawiedliwiane, a tym samym podważona zostanie bezwzględna sankcja obowiązującego nas prawa, relatywizując je, może nawet kwestionując jego racje.
A jednak, to właśnie głębsze poznanie genetycznej podstawy np. zachowań homoseksualnych spowodowało, że w większości społeczeństw kręgu kultury zachodniej homoseksualizm przestał być traktowany jako wykroczenie przeciw prawu, jak również – w sferze medycyny – przestał być uznawany za chorobę, za coś “nienormalnego” (przy czym nie mówię tu o mentalnym i obyczajowym “nadążaniu” poszczególnych grup społecznych czy poszczególnych ludzi za tymi zmianami, bo to już zupełnie inna kwestia).
W tym kontekście (genetyka vs. prawo), już w przypadku homoseksualizmu wkraczamy na pole pełne min i kontrowersji, (które ludziom żyjącym zwłaszcza w krajach o silnych tradycjach katolickich są dobrze znane), a co dopiero, jeśli podejmiemy takie gorące tematy tabu jak pedofilia i kazirodztwo? Przecież zarówno w pierwszym, jak i w drugim przypadku także można mówić o genetycznych uwarunkowaniach owych “dewiacji”, które przez wiele systemów jurysdykcyjnych uznawane są za ciężkie przestępstwa, a nawet zbrodnie (odnosi się to zwłaszcza do pedofilii). Czy może więc dziwić to, że w społecznościach konserwatywnych, ustępstwa jakie poczyniono wobec homoseksualizmu są przyjmowane jako pierwszy krok do swoistej “legalizacji” i przyzwolenia dla kazirodztwa i pedofilii, tudzież innych “zboczeń”? Człowiekowi o poglądach bardziej liberalnych takie rozumowanie może się wydać wręcz absurdalne (no bo jak tu zrównywać ze sobą “zdrowego” homoseksualistę z “chorym” i zwyrodniałym pedofilem?), ale już ktoś o mentalności bardziej “zachowawczej” może w tym widzieć niebezpieczeństwo precedensu i konsekwencji – swego rodzaju następstwo “od rzemyczka do koniczka”.

greydot

Nawet jeśli wolna wola nie istnieje, to musimy postępować tak, jakby istniała (dlatego skazujemy ludzi za zbrodnie, które popełnili).
A Natura to twarda bestia – zawsze znajdzie swój sposób, swoją drogę…
Bardzo kruche jest to, co nazywamy cywilizacją.

greydot

Morderców nie rozumiemy, bo nie chcemy zrozumieć – ponieważ, im większą mielibyśmy o nich wiedzę, tym boleśniejszej prawdy dowiadywalibyśmy się o nas samych.

greydot

Nasz ludzki „Rozum” to tylko łódka, za pomocą której próbujemy się nie potopić dryfując po oceanie nieświadomego o przepastnej głębi i pełnego wirów – udając, że mamy wpływ na siły, które bezmiernie nas przerastają.

greydot

Kiedy namiętność i pożądanie stają się miłością? Czy mężczyzna (albo kobieta) ma prawo do pokochania kogoś innego, niż własną żonę (albo męża)? Jeżeli tak, to jakie to jest prawo, jeżeli nie, to kto (lub co) nam je odbiera? Jak mocno wiąże nas małżeństwo, (które jest przecież pewnego rodzaju społeczną umową)? Albo, innymi słowy: w jaki sposób warunkuje ono naszą wolność (lub zniewolenie)? Jak się ma obowiązek do namiętności, a lojalność do wolności?
W jakim stopniu natura determinuje naszą skłonność do “grzechu” (że użyję tego staromodnego, wychodzącego już z użycia, określenia).
Kiedy człowiek, który „zdradza” dotychczasowego partnera (partnerkę) staje się (w oczach innych) draniem (lub suką?), kiedy zaś bohaterem a nawet obiektem kultu, który poszedł za głosem wielkiej miłości, tudzież – patrząc na to z innej perspektywy – własnych potrzeb i pragnień? Kiedy zostaje niewolnikiem własnych uczuć, a kiedy walczącym o nie buntownikiem? Wreszcie: jak się mają genitalia do porywów serca, a hormony do miłosnej czułości?

greydot

Ludzie uparcie uzależniają prawdę od punktu widzenia.
Tak by było, gdyby prawda była wytworem ludzkiego umysłu.
Paradoksem jest to, iż wydaje się nam jednak, że jest, bo w świecie pozaludzkim nie ma przecież rozróżnienia na prawdę i fałsz: atom albo kwant się nie mylą.

greydotPółprawda jest najgorszym rodzajem kłamstwa.

greydot

Jednym z przejawów tego, że samiec alfa odniósł sukces w walce jest natychmiastowe podporządkowanie się mu samców beta i omega.
W polityce odpowiednikiem tego jest wysiew wszelkich totumfackich i wysławiających zwycięskiego wodza.

greydot

Rodzice dzieci niepełnosprawnych w polskim Sejmie. Skoro godzimy się z tym, że politycy nie są prawdomówni, nie muszą mieć wstydu, nie zawsze mogą postępować etycznie, to czy nie jest naiwnością wymaganie od nich czegoś takiego, jak współczucie?

greydot

Ktoś to stwierdził, jako oczywistość: „Wstyd nie jest kwalifikacją do uprawiania polityki.”
Dlatego mamy takich polityków, jakich mamy.

greydot

Kultura czy polityka?
Kultura.
Polityka, wbrew pozorom, jest gorszym rodzajem ucieczki od nudy, niż kultura.

A przy okazji można się zastanowić w jakiej relacji są polityka kulturalna i kultura polityczna oraz jakie konsekwencje (również w polityce kulturalnej) pociąga za sobą brak politycznej kultury.

greydot

W kinie na „The Wolf of Wall Street”. Niesamowitym sukcesem Scorsesego jest to, że film cienki jak studolarowy banknot, płytki jak zawieszenie Lamborghini, amoralny jak chciwcy i oszuści z Wall Street, próżny jak jacht z helikopterem na dachu, obsceniczny jak dmuchanie przez rurkę haszyszu w odbyt prostytutki, wulgarny jak użycie 576 razy (rekord w kinie amerykańskim!) przekleństwa fuck, głupi i okrutny jak rzucanie karłami w tarczę, potrafi tak przykuć naszą uwagę a nawet nas rozbawić (przyznaję się bez bicia: sam tego doświadczyłem i brałem w tym udział ).
Dlaczego? Może dlatego, że grzeczne dzieci (widzowie) lubią niegrzeczne bajki, a i niegrzeczne są też w swoim żywiole? Bo wszystko kładziemy na karb konwencji?
Co może usprawiedliwić to, że film Scorsesego się nam tak podoba? Może to, że na karuzeli nie ma czasu na refleksję? Bo kiedy błędnik zaczyna szaleć, przestajemy być sobą – czyli osobą myślącą? A może wręcz przeciwnie: ujawnia się wtedy coś, co leży gdzieś w sednie każdego z nas, a do czego na trzeźwo nie chcemy się przyznać – może nawet sobie tego nie uświadamiamy?

 greydot

Gdybym chciał napisać coś o mojej namiętności do książek, to musiałbym wrócić się do samego zarania, czyli do mojego dzieciństwa. Do dzisiaj czuję zapach niektórych książek, ciągle przed oczami mam ilustracje, które wówczas zdały mi się czymś zgoła magicznym, jakże wyraźnie pamiętam pewne sceny w tych książkach spisane… Nawet wtedy, kiedy przyszedł czas mojego buntu i kontestacji – wyrażany głównie przez używanie niecenzuralnych wyrazów, picie taniego wina, mówienie, że religia to “bajki” a wszyscy ludzie to hipokryci, noszenie obdartych dżinsów, zapuszczanie długich po ramion włosów i słuchanie Hendrixa – nie rozstawałem się z książką. Tym sposobem uzbierałem w domu dość pokaźną bibliotekę i ślęczałem po nocach nad rewelacjami, które znajdowałem w dziełach Camusa, Lema, Dostojewskiego czy Manna.
Włosy teraz noszę już krótsze (nie wspominając już o siwiźnie), wino piję już lepsze, rzadko przeklinam albo rzucam kalumnie, mój bunt bardziej oswojony a spodnie bez dziur, religie bardziej wiążę z mitami (szanując wszak jej Tajemnice)… lecz nadal żyję z książką pod ręką (w moim nowym domu księgozbiór już dawno przestał się mieścić), a i Hendrix w dalszym ciągu jest w stanie przeszyć mnie dreszczem.
Moja biblioteka przeżywa ciężkie chwile zwłaszcza wtedy, gdy wracam z wizyty w Polsce. Zwykle wywożę z kraju cały kufer książek, który jakimś cudem udaje mi się zmieścić do samolotu bez zbędnych perypetii – te pół tony makulatury, będącej efektem szperania po (głównie) krakowskich księgarniach i antykwariatach.

greydot

Cóż nas tak ciągnie do słowa pisanego? Co powoduje, że uwielbiamy trzymać w ręku książkę, decydując się nawet na… jej przeczytanie? Skąd uzależnienie, słodka narkomania – ten pewien rodzaj intelektualnego, a może i emocjonalnego, nałogu?
Dlaczego bez lektury trudno jest niektórym żyć?
Otóż bez wątpienia sprawia to bogactwo światów, które zawarte jest tamże, między okładkami – zapisane czarnym drukiem na białych kartkach papieru. Za każdym razem, kiedy łapiesz sens przeczytanego zdania, twoje istnienie nabiera większego znaczenia, staje się bardziej intensywne i zwielokrotnione, łącząc się w jakimś magicznym akcie z wrażliwością innego człowieka – z jego myślą, ze śladem jego świadomości, z jego wizją świata, i z wyobraźnią, która tenże świat za każdym razem stwarza i ujmuje. To taki rodzaj prawie że religijnej komunii, stopienia się monad – skupienia porozpraszanych w kosmosie drobin ludzkich egzystencji.

greydot
“Co pozostaje?” – pyta się w jednym ze swoich esejów Nicola Chiaromonte i odpowiada: nie ważne jest to co się otrzymało, ważne jest to co trwa i istnieje. Co w takim razie pozostaje w nas z naszych lektur? Czy ogrom trafiających do nas myśli i fraz nie podmywa brzegów naszej jaźni, czy nie rozmywa wewnętrznego świata o ustalonych już konturach i uformowanych brzegach? Co zapożyczamy, a co kradniemy? I czy nie przestajemy być sobą – z każdym słowem i zdaniem, które sączy się nam do mózgu i oblepia nasze poskręcane myśli? Czy zachłanność na słowo pisane nie jest właśnie jakimś narkotycznym głodem? Czy pochłaniając te gęste treści jesteśmy w stanie to wszystko przetrawić?
Czy poprzez lekturę naprawdę się wzbogacamy? Czy nasze ograniczone wnętrze zdolne jest pomieścić cały ten splendor? Czy jest w nim dostatecznie miejsca by przyjąć to bogactwo myśli, wyobrażeń, słów i idei? Czy wszystko, co czytamy jesteśmy w stanie zrozumieć, ogarnąć, przyswoić? Do jakiego poziomu możemy się wznieść, nie mogąc wszak przeskoczyć siebie samego? Wreszcie, czy aby czytając mądre książki, sami stajemy się mądrzejsi?
Czy wszystko co nowe jest dla nas lepsze? A może nowe powoduje erozję starego ale pewnego, czyli tego, co już się w nas osadziło, stało podporą, mocnym fundamentem? Chyba jednak nie: nagrodą za burzenie gnuśnego spokoju jest olśnienie cudem nieustającej przemiany.

greydot

EROS, MYŚL I PRZEMIJANIE (o książce J.M. Coetzeego „Zapiski ze złego roku”)

.

Mistrz i Anya. Starzejący się pisarz rozlicza się ze światem pisząc swą ostatnią książkę (będącą czymś w rodzaju literackiego testamentu), przeżywając przy tym ostatnią erotyczną przygodę swojego życia (gdzie kobieta jest niczym katalizator autentycznego doświadczenia świata przez mężczyznę wrażliwego i zmysłowego). Nagie kobiece ciało z tytułowej okładki jest jakby kontrapunktem dla portretu starszego dystyngowanego pana, który widzimy na okładce z tyłu książki. Jednakże to, co wydaje się być dość tanim seksistowskim chwytem komercyjnym (nagość młodego ciała jest atrakcyjnym towarem) w sposób chyba niezamierzony oddaje najgłębszy bodajże sens tej książki, który zawiera się w dialektyce: zmysłowa witalność, erotyczne napięcie płci (seksualizm) vs. filozoficzna, psychologiczna i polityczna próba ogarnięcia świata (intelektualizm).

.

J.C. Coetzee zapiski ze zlego roku okladakaCoetzee po raz kolejny pisze o sobie, a raczej o kolejnej wersji samego siebie – człowieka nieprzeciętnie inteligentnego i o wielkiej wrażliwości (to ona najprawdopodobniej jest przyczyną jego dystansu do świata – wycofania się z życia społecznego), podatnego na erotyczny impuls; do pewnego stopnia wyalienowanego, a jednak usiłującego jednocześnie związać się ze światem ludzi, poznać i doświadczyć istotę własnego człowieczeństwa – uporządkować i nadać sens temu wszystkiemu, co go otacza, a co wydaje się być bezcelowe i chaotyczne, a na dodatek skażone hańbą i przepełnione immanentnym wręcz cierpieniem.

myślenie polityczne i anielski tyłeczek

Uderzająca jest ta konfrontacja zmysłów z myśleniem, ciała z intelektem, płciowości z duchem, konkretu z abstrakcją, prostoty z wyrafinowaniem, dosłowności z niuansem, frywolności z powagą.
Oto główny bohater książki, JC (“El Señor” – jak nazwała pisarza Anya) tak mówi o pierwszym spotkaniu z dziewczyną, która później zostanie jego sekretarką: “Po raz pierwszy zauważyłem ją w pralni (…). Siedziałem i patrzyłem, jak pranie wiruje, gdy nagle weszła ta zdumiewająca młoda osoba. Zdumiała mnie, bo czego jak czego, ale takiej zjawy się nie spodziewałem; sukienka w pomidorowym odcieniu, którą miała na sobie, też była zdumiewająco krótka. (…) Minął tydzień, jak znów ją zobaczyłem (…), a i to tylko przelotnie: kiedy wychodziła głównymi drzwiami, mignęły mi jej białe spodnie, uwydatniając bliski doskonałości, zaiste anielski tyłeczek.”
W tym samym czasie JC pisze esej “O myśleniu”: “Gdyby mi kazano opatrzyć jakąś etykietką mój własny styl myślenia politycznego, nazwałbym go pesymistycznie anarchistycznym kwietyzmem, anarchistycznie kwietystycznym pesymizmem lub pesymistycznie kwietystycznym anarchizmem. Byłby to anarchizm, bo w świetle moich doświadczeń najgorsze w polityce jest samo to, że chodzi w niej o władzę; byłby to też kwietyzm, bo podejrzana wydaje mi się chęć zmieniania świata, skażona żądzą władzy; i byłby to wreszcie pesymizm, ponieważ wątpię, czy rzeczywistość w ogóle da się jakoś zasadniczo zmienić.”

metafizyczny ból starca

Na początku Anya jest dla JC samą tylko powierzchownością, kobiecym ciałem, „kwiatem”, który on podziwia… i którego nawet nie może pożądać, ponieważ Parkinson i wiek (72 lata) skutecznie stłumił w nim seksualny popęd. Niemniej jednak poddaje się zauroczeniu i zadurzeniu, a kiedy sam stara się dociec przyczyn, które go do tego stanu doprowadziły, mówi o nudzie, swoim „pustogłowiu” i „indolencji”. Ale to nieprawda, bo to, że zwrócił na tę dziewczynę uwagę było spowodowane czymś, co siedziało w nim znacznie głębiej, niż samczy poryw znudzonego jajogłowca. Bardziej wiarygodne wydaje mi się bowiem to wyznanie Señora C: „Kiedy tak na nią patrzyłem, przeniknął mnie jakiś ból, rodzaj metafizycznego bólu, a ja w żaden sposób nie starałem się go stłumić. Ona zaś intuicyjnie go wyczuła: skądś wiedziała, że w starcu, który siedzi w kącie na plastikowym krześle, dzieje się coś bardzo osobistego, związanego z wiekiem, żalem i ogólną łzawością rzeczy.”
Tak więc: jakaś dziwna mieszanka metafizyki i sentymentu, platonizmu i tęsknoty? JC zbyt dużo wiedział o erotycznej sublimacji – tym swoistym współgraniu, przenikaniu i wzajemnym oddziaływaniu szarych komórek mózgowych mężczyzny myślącego z jego gruczołami produkującymi hormony – by poddać się jedynie zwierzęcej chuci bez zaangażowania serca, wyższych ludzkich uczuć i inteligencji. Wprawdzie zdaje sobie sprawę ze znaczenia w życiu twórcy aktywnego libido: „Rosnący dystans wobec świata odczuwa oczywiście wielu pisarzy, gdy w podeszłym wieku stygną, chłodnieją. Ich proza traci gęstość, a w traktowaniu postaci i akcji pojawia się większy schematyzm. Syndrom ten składa się zazwyczaj na karb ubytku mocy twórczych; niewątpliwie wiąże się to z wygasaniem sił fizycznych, a zwłaszcza pożądania.” Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, więc JC konkluduje następująco: „Lecz od wewnątrz można odczuwać tę przemianę zupełnie inaczej: jako wyzwolenie, rozjaśnienie umysłu, które pozwala podjąć ważniejsze zadania.” I podaje przykład Tołstoja, który w tym co pisał stawał się coraz bardziej dydaktyczny i oschły, a jednak w tej swojej ewolucji nie widział schyłku i dekadencji. Wprost przeciwnie: odczuwał, że stopniowo zrzuca więzy i okowy, które pętały go za młodu i wymuszały uczestnictwo w świecie pełnym pustych gestów, gry i pozorów, dzięki czemu mógł nareszcie teraz „stanąć oko w oko z jedynym pytaniem, szczerze zaprzątającym jego duszę: jak żyć?”

trójkąt

Coetzee uchodzi za pisarza chłodnego, zimnego, wręcz lodowatego (osobiście uważam, że jest to mylna interpretacja jego słownej i warsztatowej precyzji), ale tak naprawdę, sądząc po tym, co czytamy w „Zapiskach”, w jego głębi zdają się kryć pokłady ciepłych uczuć, a nawet sentymentalizm, który niekiedy wyczuwalny jest przez skórę (choćby w zdaniach typu: „U dzisiejszych młodych kochanków nie widać ani cienia dawnego głodu metafizycznego, który sam siebie określał zaszyfrowanym mianem tęsknoty”), choć czasami wydostaje się on na powierzchnię explicité – jak np. w szkicu o pocałunku, który kończy się zaskakującym w prozie Coetzeego wyznaniem: „Miłość – to za czym aż do bólu tęskni serce.”

Fabuła powieści obraca się wokół trzech postaci (JC, Anya i Alan – „konsultant finansowy”, z którym  mieszka dziewczyna), choć sam trzon całej książki wydają się stanowić krótkie eseje i felietony, jakie JC przygotowuje dla jednego z niemieckich wydawnictw, a które przepisuje Anya. Wydaje się jednak, że najważniejsza w tym wszystkim jest kobieta, która nie tylko stymuluje siły życiowe starzejącego się mężczyzny, ale stopniowo zaczyna wpływać na treść i ton eseistycznych szkiców, a w końcu i na sam dobór tematów. Pod jej wpływem zmienia się także El Señor – zwłaszcza jego stosunek do tego co pisze, a ściślej: do swoich własnych poglądów. Nie jest więc tak, że –  jak twierdzą niektórzy – to Anya przeobraziła się nabierając życia, niczym Galatea ożywiona przez miłość Pigmaliona. Wbrew pozorom (zalotna frywolność, lekka trzpiotowatość) to ona trzyma się twardo ziemi i trzeźwo ocenia obu mężczyzn – jest krytyczna zarówno wobec niecnych posunięć i cynizmu Allana, jak i wątpliwej jej zdaniem jakości „twardych poglądów” JC (taką nazwę roboczą mają eseje pisarza). No i tylko ją stać, jak się okaże, na zachowanie stanowcze i konsekwentne – na dokonanie zmiany w realnym świecie (podjęcie ważnej życiowej decyzji, która jest niczym innym jak dokonaniem moralnego wyboru).

chamstwo erudyty

Postacią nie mniej ciekawą i – rzec można – symptomatyczną, jest Alan, bezwzględny gracz na finansowym rynku, nieodrodne dziecko swoich czasów znaczonych chciwością krwiożerczego kapitalizmu, bez zmrużenia oka i bez śladu etycznej rozterki gotów jest po prostu okraść swojego sąsiada. Oszust – pragmatyk, pod względem etycznym debil, lecz niezwykle sprawny intelektualnie (prowadzi nawet seminaria w modelowaniu matematycznym) i choć jego dewiza życiowa jest prostacka, to jego intelekt prymitywny już nie jest: w sposób dość przenikliwy analizuje i kontestuje poglądy JC, wie nawet co to jest Nuomenon w filozofii Kanta (nie myli rzeczywistego świata z jego przedstawieniem), zgadza się z JC, że państwo to „bandycka szajka”, jednak gromi go za niezdolność do zrozumienia tego, co naprawdę dzieje się we współczesnym świecie – jakie są w nim prawidła i na jakich zasadach on działa: „Cały szkopuł z tym Twoim Señorem C – mówi Allan do Anyi – polega na tym, że on nie umie rozumować kategoriami strukturalnymi. Wszędzie chce się dopatrywać działania osobistych pobudek. Chce widzieć okrucieństwo. Chce widzieć chciwość i wyzysk. Dla niego wszystko jest moralitetem, walką dobra ze złem. Nie dostrzega, albo woli nie dostrzegać, że jednostki funkcjonują w ramach pewnej struktury, wyższej nad jednostkowe pobudki, wyższej nad dobro i zło.”
Jak widać z amoralizmu Alan czyni zasadę funkcjonowania w świecie, który jest niczym innym jak strukturalnym układem, w jaki należy się wpasować, jeśli chce się skutecznie działać, i osiągać swoje cele będące niczym innym, jak dbanie o swój własny interes. (W sumie to dość typowe credo konformisty.)
Rysem charakterystycznym Alana jest połączenie sprytu, przebiegłości, ale i intelektualnej sprawności (nie pozbawionej nawet sporej erudycji) z chamstwem. Oto mała próbka – ocena tego, co o prawdopodobieństwie napisał JC: „To sranie w banie. Dyletanckie sranie w banie. On jest o sto lat do tyłu. Żyjemy w świecie probabilistycznym, kwantowym. Udowodnili to Schrödinger i Heisenberg. Einstein się z nimi nie zgadzał, ale w końcu musiał się przyznać do błędu.” Albo innym razem, kiedy wyszło na jaw, że wkradł się do komputera JC i grzebie w jego dokumentach, z czego zrobiła mu wyrzut Anya, odpowiada: „Na jego poufne myśli sram rzadkim gównem z góry na dół.” Swoją kobietę nazywa „Księżniczką Cipki” i „Królowa Pizdy”, nawet w obecności JC (podczas skandalicznej wizyty w mieszkaniu pisarza, który zaprosił swoich sąsiadów, by uczcić zakończenie pracy nad książką) określa ją jako „uroczą przyjaciółkę, co ma słodką, słudziutką pizdę.”

kto zwycięży?

Można odnieść wrażenie, iż dramaturgia całej tej historii opiera się na tym, że dwaj diametralnie różni mężczyźni konkurują o względy (każdy innego rodzaju) kobiety (wprawdzie Alan już ma ją w swoim łóżku, ale El Señor chciałby zdobyć miejsce w jej sercu), lecz tak naprawdę stawką jest to, po której stronie opowie się ostatecznie Anya. Wpędza ją to w coraz większą konsternację, choć na początku jest wierna temu, z którym mieszka pod jednym dachem: „Naprawdę jestem po stronie Alana. Przecież z nim żyję, a jak się żyje z mężczyzną, to znaczy, że jest się po jego stronie. Ale ostatnio czuję, że robi mi się ciasno między nim a Señorem C. (…) Stary byk i młody byk bodą się ze sobą. A ja? Jestem młoda krowa, której usiłują zaimponować, a ją już nudzą te ich popisy.”
Kogo ostatecznie wybierze Anya… jeśli w ogóle kogoś wybierze? Dylemat ten i niepewność nadaje całej historii dramatycznego napięcia, ale nie tylko to (wraz z samym wyborem)  jest w tej książce ważne, mimo że nadaje jej znamion swoistego moralitetu. Jeszcze bardziej istotne jest to, że tak różne od siebie ludzkie wyspy próbują się między sobą komunikować, wchodzić we wzajemne relacje, wpływać na siebie, może nawet zmieniać… Czy jednak obecność tego wszystkiego – ów fenomen wzajemnego docierania się i urabiania ludzi – potrafi mieć jakikolwiek wpływ na świat, w jakim oni żyją? Czy dokonywane przez nich wybory – reakcje, odruchy, perswazje, impulsy – mogą zmienić sam świat, czy jedynie wpłynąć na otaczającą ich rzeczywistość? (Jeśli przyjmiemy że rzeczywistość, w której żyjemy, nie jest tożsama ze światem, jaki nas otacza – a wydaje mi się jednak, że nie jest.)

„stanowcze” poglądy, czyli rzecz o makiawelizmie naszych czasów

Coetzee  zapiski ze złego roku - okładkaTrzon “Zapisków ze złego roku” stanowią eseje JC, których “rozrzut” tematyczny jest tak wielki, że przypominają misz-masz notatek pisarza zebranych razem, ale prezentowanych nam bez większego ładu i składu. Dopiero po jakimś czasie układają się nam one w nieco spójną całość, stanowiąc coś w rodzaju résumé poglądów JC o współczesnym świecie – człowieku, polityce, kulturze… (czy można je uznać także za poglądy samego Coetzeego, to już inna sprawa – do której chciałbym jeszcze później nawiązać, bo według mnie jest to istotne dla zrozumienia sensu całej książki).

Określenia “eseje” użyłem tutaj cokolwiek na wyrost, bo w zasadzie są to szkice, mini felietony, noty różniące się znacznie objętością, jak również ogromną rozbieżnością tematyczną (“o terroryzmie”, “o pedofilii”, “o ciele”, “o klątwie”, “o emocjach tłumów”, “o klasykach”, “o turystyce”, “o rabunku”, “o systemach naprowadzania na cel”, “o ptakach w przestworzach”, “o inteligentnym projekcie”, “o życiu wiecznym”…) co rzeczywiście u mniej cierpliwego czytelnika może wywołać w mętlik w głowie, nastawiając go bardziej krytycznie do intelektualnych wywodów pisarza, w których trudno naleźć jakąś nić przewodnią, chociaż daje się jednak zauważyć przewaga wątków politycznych. Mnie jednak czytało się to dobrze. Nie mam nic przeciwko takim krótkim formom, układającym się tu w mozaikę myśli człowieka wrażliwego i dociekliwego, a przy tym nieortodoksyjnego i unikającego tzw. politycznej poprawności, która często jest niczym innym jak asekuracją, nieszczerością i lawirowaniem tak, by przypadkiem komuś się nie narazić, zwłaszcza swoim wydawcom i czytelnikom.

To fakt, polityka w tych zapiskach dominuje, przez co rysuje się nam niezbyt radosny obraz współczesnego świata zdominowanego przez makiawelizm, przemoc, kłamstwo i manipulację: “o pochodzeniu państwa” (wszyscy żyjemy w pułapce, jaką jest państwo, będące na dodatek tworem, który sami powołaliśmy do istnienia); “o demokracji” (tzw. “demokratyczne” wybory w “demokratycznych” państwach nie są żadnymi wyborami tylko loterią wyłaniającą tych, którzy już wcześniej zostali przez kogoś “namaszczeni”); “o Al Kaidzie” (mit “potężnej” organizacji podsycający strach i poczucie zagrożenia na świecie, kreowany i podtrzymywany przez rządy krajów zachodnich do uwierzytelnienia i usprawiedliwienia swoich aktów opresji, rozbudowywania aparatu władzy, kontroli całego społeczeństwa, militarnej siły); “o rywalizacji” (świat wale nie jest dżunglą, jak daliśmy sobie wmówić, ani też nie jest nieustającą walką wszystkich ze wszystkimi – przynajmniej taki być nie musi, bo to my sami czynimy dżunglę, tor wyścigowy i ring, gdzie wszyscy wzajem się naparzają, choć równie dobrze możemy wybrać pokój i przyjacielskie współdziałanie – wojna więc wcale nie jest nieunikniona, podobnie jak nie musi zdominowywać świata konkurencja, która stanowi “wysublimowaną namiastkę wojny”); „o lewicy i prawicy” (tutaj Coetzee, czy też raczej JC, rozważa dość ryzykowną według mnie – by nie powiedzieć: fantastyczną – tezę, że być może socjalizm „wcale się nie zawalił, tylko padł pod ciosami, i nie umarł, lecz został zatłuczony na śmierć?”) Dostaje się też mocno zagranicznej polityce Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. JC nie przebiera w słowach, kiedy pisze o amerykańskich politykach: “mściwość i podłość moralna godna samego Donalda Rumsfelda i Busha juniora”, o obozie w Guantanamo i rządowym przyzwoleniu na stosowanie tortur: “Amerykański rząd wyniósł mściwość na iście piekielny poziom”, albo: “okrucieństwa, których dopuszcza się Bush i jego słudzy, a zwłaszcza okrucieństwo tortur oraz pełne pychy twierdzenie, jakoby on sam stał ponad prawem, rzucają bogom wyzwanie, bezwstyd tego wyzwania stanowi zaś rękojmię, że bogowie wymierzą karę dzieciom i wnukom jego domu”.

trzeźwolub i pedant – rewizje

Lecz za daleko odeszliśmy od tego, co w książce Coetzeego wydaje się być najważniejsze: od kobiety. Bo wszystko wskazuje na to, że to dzięki Anyi Señor C dokonuje rewizji swoich „stanowczych” poglądów. Nie tyle po to, by je skorygować (jego wizja świata nie ulega bowiem zmianie) ale po to, by je „wyprzeć”, zastąpić innymi; spojrzeć na nie z zewnątrz, nabrać do nich dystansu…
Co on sam o tym mówi?: „Powinienem wyplenić te starsze, co bardziej sterane [poglądy], i zastąpić je nowszymi, bardziej dzisiejszymi.” Jest świadomy tego, że wyrosły one z jego „namiętności” i „uprzedzeń”, i że komuś „na wskroś nowoczesnemu” mogą się one wydawać staroświeckie i obce „niczym kości jakiegoś dziwacznego i wytępionego stwora, ni to ptaka, ni to gada, tuż przed skamienieniem. Lamenty. Pomstowania. Klątwy.”
Anya radzi mu, by „zmiękczył” swoje zapatrywania, napisał coś bardziej osobistego, popartego własnym, rzeczywistym doświadczeniem; coś, co jest bardziej zakorzenione w realnym świecie, żeby wybrał inne tematy – żeby wreszcie przestał być „odludkiem oderwanym od nowoczesnego świata”. Z kolei Alan, podpiwszy sobie podczas wizyty u pisarza, zarzuca go tyradą, wyzywając od „guru”, na którego dają się nabrać tylko w niektórych krajach (Niemcy Francja), gdzie nadal jest tendencja do hołubienia „siwobrodych mędrców”, ale nie w świecie anglojęzycznym („znanym z trzeźwości i zdrowego rozsądku”), gdzie guru wychodzą już z mody i przegrywają… choćby ze sławnymi kuchmistrzami, „przeterminowanymi” politykami, czy z aktorkami „sprzedającymi stęchłe ploty.”
Niewątpliwie pod wpływem tych zarzutów (i rad – w przypadku Anyi), starzejący się JC zastanawia się nad istotą i znaczeniem tego co pisze, rozważa to kim jest dla ludzi, którzy jeszcze zwracają na niego uwagę. Najwyraźniej wyartykułowane jest to w jego szkicu zatytułowanym „o życiu pisarza”, gdzie możemy przeczytać: „Swoją renomę rzeczywiście zawdzięczam raczej pisaniu powieści niż nauczaniu. Teraz jednak krytycy intonują inny refren. On w głębi duszy wcale nie jest powieściopisarzem – twierdzą – tylko pedantem, który po trosze para się beletrystyką. A ja doszedłem w życiu do takiego etapu, że zastanawiam się, czy aby nie mają racji i czy przez cały ten czas, gdy wydawało mi się, że chodzę a przebraniu, nie byłem w istocie nagi. (…) W życiu publicznym gram dziś rolę wybitnej osobistości (…) – swego rodzaju znakomitości, którą wyciąga się z lamusa i otrzepuje z kurzu, żeby powiedział kilka słów na jakiejś imprezie kulturalnej, a potem odstawia się ją z powrotem do kredensu. Jest to zasłużenie komiczny i prowincjonalny los dla kogoś, kto przed półwieczem (…) wyruszył w szeroki świat, żeby uprawiać la vie bohème. Prawdę mówiąc, nigdy do bohemy nie należałem – ani dawniej, ani dziś. W głębi duszy zawsze byłem trzeźwolubem, jeżeli w ogóle istnieje takie słowo, a w dodatku wyznawcą porządku, ładu. (…) Nigdy nie celowałem w stwarzaniu iluzji rzeczywistości, a teraz jeszcze mniej się do tego nadaję. Prawdę powiedziawszy (również) świat widzialny nigdy mnie zbytnio nie cieszył, nie czuję też jakiejś szczególnie dojmującej potrzeby odtwarzania go w słowach.”

kto jest zhańbiony?

JC – Coetzee ma poczucie tego, że żyje w haniebnych czasach, co jest dla niego dotkliwe tym bardziej, że on sam czuje się przez to zhańbiony, gdyż „hańba spada na wszystkich ludzi, i trzeba po prostu dźwigać jej brzemię, bo jest ona wtedy ludzkim losem i karą.” Hańba staje się stanem istnienia. Być może wyzwoleniem byłoby ocalenie własnego honoru – a to jest niczym innym jak próbą zachowania dobrego mniemania o sobie. Tylko wtedy bowiem można by kiedyś „stanąć z czystymi rękami przed sądem historii”. Tylko jak można to zrobić i czy jest to w ogóle możliwe? A jeśli coś takiego jak honor w człowieku po prostu nie istnieje?
Przed sądem historii – pisze Coetzee. Czy jednak historia może być sędzią sprawiedliwym i bezstronnym? A jeśli przyszłość będzie czasem równie – a może nawet bardziej – haniebnym? Czy hańba nie jest aby stałym atrybutem ludzkiej kondycji, permanentną skazą bytu człowieka – a jednym z jej przejawów jest choćby grzech pierworodny?
Jak wiemy hańba jest tematem głównym najsłynniejszej powieści Coetzeego. Niemal w każdej jego książce spotkać można człowieka zhańbionego. I tutaj rodzi się podejrzenie: czy aby poczucie tej hańby nie jest jakimś kompleksem pisarza, czymś w rodzaju jego osobistej skazy, którą przenosi on nie tylko na innych ludzi, ale i na czasy w jakich oni żyją i wreszcie – na cały świat? Na domiar złego do końca nie wiadomo: to czasy i świat hańbią człowieka, czy też człowiek hańbi świat i swoje czasy?
A może hańba to zwykły wstyd, beznadziejne poczucie tego, że nie jesteśmy w stanie sprostać naszym własnym aspiracjom kulturowym i duchowym – idealnemu wyobrażeniu tego, czym powinno być nasze człowieczeństwo?

kamuflaż, gra i ekshibicjonizm

No właśnie: czy JC to Coetzee, a jeśli niezupełnie, to ile jest w JC samego Coetzeego? Trudne pytanie bo Coetzee jest mistrzem kamuflażu (?), zwłaszcza wtedy, gdy wprost nawiązuje do siebie samego i swojej biografii. W „Zapiskach” zgadzają się nie tylko inicjały, ale i wiele innych rzeczy: miejsca zamieszkania, wiek, a nawet tytuł powieści. „Chłopięce lato”, „Młodość”, „Lato” to książki otwarcie – i par excellence – autobiograficzne. Dr Lurie z „Hańby”, pisarka z „Elizabeth Costello”, a nawet Sędzia z „Czekając na barbarzyńców” – wszystkie te postacie mają z Coetzeem wiele wspólnego, są niczym naczynie, do którego pisarz wlewa coraz to inne mikstury intelektualnego i psychicznego „ekstraktu” z siebie samego, tworząc podobną, lecz za każdym razem inną, mieszankę swoich alter ego.
Dlaczego to robi? Co chce przez to powiedzieć? Czy chce nam przekazać złożoną prawdę o sobie samym? Czy też wręcz przeciwnie: pod wielością form i migotliwością kameleona stara się ukryć rdzeń własnego ego? Ile w tym ekshibicjonizmu, a ile chęci ukrycia swego prawdziwego oblicza? Jest li w tym biegłość w tasowaniu swoich potencjalnych person, czy też może znak niemożności uchwycenia własnej istoty? Ile w tym asekuracji, ile poszukiwania, a ile mistyfikacji?
Wszystko wskazuje na to, że nie jest to jakiś nasz wydumany czytelniczy problem. Coetzee często był zainteresowany relacją autokreacji, zmyślenia, pozy, okłamywania (zarówno siebie, jak i czytelnika) z tym, co rzeczywistego i autentycznego tkwiło w mózgu, sercu, trzewiach i duszy pisarza. Dał temu wyraz w znakomitym tekście z 1985 roku „Wyznania i podwójne myśli: Tołstoj, Rousseau, Dostojewski” (opublikowanym w tomie esejów i wywiadów „Punkty nawigacyjne”), gdzie rozważa kwestię prawdy i zmyślenia w „konfesyjnych” wątkach twórczości tych pisarzy, (którzy nota bene byli także wielkimi myślicielami). Konkluzja Coetzeego jest pesymistyczna: odgrzebanie prawdy spod wieloznacznej gry w oszukiwanie i samooszukiwanie się, włączanie i wyłączanie samoświadomości, przenikania się pewności z wątpliwością, przemilczania i konfabulowania… jest niemożliwe: prawda absolutna (choćby tylko o pisarzu) jest nam niedostępna – o ile w ogóle coś takiego, jak prawda absolutna istnieje.  To, co chce przekazać – i co przekazuje pisarz swojemu czytelnikowi – zawsze będzie skażone wieloznacznością, subiektywizmem, niepewnością, ograniczonością zrozumienia i percepcji (zarówno twórcy, jak i odbiorcy). I co najważniejsze: on sam nic na to nie może poradzić, gdyż nie mają tu znaczenia jego dobra wola, szczerość, autentyzm i determinacja w dążeniu do prawdy… tak długo, jak po drugiej stronie jest człowiek, do którego jest to skierowane.
Czy można w tym wszystkim dojść do jakiegoś końca – dna i sedna rzeczy? „Kresem wyznania jest powiedzenie prawdy sobie i dla siebie” – konkluduje Coetzee, a w innym miejscu pisze: „Jedyną prawdą jest milczenie”.

dlaczego kobieta?

Cóż, czy można się dziwić, że z racji całego tego intelektualnego zamieszania, które wydaje się wyczerpywać sens pisarstwa JC, najważniejsza dla niego staje się kobieta? Co to może znaczyć i dlaczego tak się dzieje? Może dlatego, że ostatecznie wszystko „rozbija się” o nasze ciało, a dla ciała w sumie najważniejsza jest płciowość? Oczywiście można się starać się usilnie o wyemancypowanie ciała (w końcu istotą każdego z nas jest przede wszystkim człowieczeństwo, a dopiero później płeć), ale nie każdy podlega – poddaje się i używa – platońskiej funkcji przeżywania świata, która nie akceptuje tego, by warunki początkowe lokować w gruczołach produkujących męskie i żeńskie hormony płciowe. Bo czy rzeczywiście jest to ograniczenie? Czy też wręcz przeciwnie: Eros wzbogacić może i ubarwić to, co prowadzi nas w wyższe rejony przeżywania (również poznawania) świata, wliczając w to aspekt duchowy, a nawet intelektualny.
Kobieta w książce Coetzeego jest nie tylko katalizatorem męskich reakcji ze światem – nie tylko punktem odniesienia, w którym zbiegają się perspektywy, z jakich patrzą na świat różni mężczyźni; ale także miejscem „zaczepienia” się w tym realnym, rzec można „przyziemnym” świecie („ja patrzę z dołu” – mówi Anya) bez którego życie mężczyzn pozbawiłoby się gruntu pod nogami i podcięłoby sobie korzenie.
Gęstość myśli w tym, co pisze JC jest wielka, czasami nawet przytłacza, zaś Anya jest jak oddech. Lecz ta kobieta to nie tylko kusa spódniczka, zgrabny tyłeczek i ponętny biust. Brak jej erudycji JC, wiedzy Alana, intelektualnej sprawności na miarę zarówno finansowego spekulanta, jak i uznanego pisarza-intelektualisty, a jednak to do niej odruchowo odwołują się ci mężczyźni, niczym do arbitra tego, jak powinni się zachować – bo to właśnie tylko ona wydaje się dysponować tym, co można nazwać „życiową mądrością”, mimo powierzchowności ładnej kurki domowej bez większych życiowych aspiracji… choć jest – jak sama mówi – „dobrą żoną, dobrą przyjaciółką i dobrą kochanką”, a my wcale nie mamy ochoty jej zaprzeczać.
Nie dziwi mnie więc to, że kiedy Anya żegna się z Señorem, ten obejmuje ją przez dobrą minutę („staliśmy w mocnym uścisku – ja, skurczony staruszek i ona, ziemskie wcielenie niebiańskiego piękna”). Nie dziwi również to, że to właśnie Anya pojawiła się w śnie o własnej śmierci Señora, w którym, z czułością i współczuciem, prowadzi go za rękę do łodzi Charona – ku bramom nicości.

* * *
.

Powiązane wpisy: „UPADEK”  (rozmowa z Kartką)„ZAPISKI PROWINCJUSZA”  (o „Młodości”),  „PORYW SERCA, ZWIERZĘCA CHUĆ”  (o „Hańbie”).

BIBLIOTEKA

*

Mój jest ten kawałek podłogi – do czytania, oglądania, słuchania i pisania

.

Każdy czytelnik jest, kiedy czyta, czytelnikiem samego siebie – swoim własnym.
Dzieło pisarza to tylko rodzaj instrumentu optycznego zaofiarowanego czytelnikowi,
aby czytelnik mógł rozeznać się w tym, czego, gdyby nie książka, nie dostrzegłby w sobie może.
Rozpoznanie w samym sobie, przez czytelnika, tego, co mówi książka,
to dowód jej prawdy – i vice versa (…)
Marcel Proust, „W poszukiwaniu straconego czasu

*

I. CZYTAJĄC – ale dlaczego i po co?

*

Książki są jak psy – mogą być twoim najlepszym przyjacielem, ale mogą cię również pogryźć. (Choć tym kto wącha, zawsze jest oczywiście czytelnik – a, jak wszyscy wiemy, każda książka ma swój specyficzny zapach.) Książki są też niczym ludzie – mogą cię olśnić lub setnie wynudzić, mogą cię wesprzeć albo zdołować, mogą cię czegoś nauczyć albo zmarnować twój czas; z niektórymi książkami nie chciałbyś się rozstać nigdy, od innych zaś chcesz uciekać gdzie pieprz rośnie już przy pierwszym z nimi spotkaniu. Książki są wszystkim.

greydot

Jeśli mówi się, że styl to człowiek, to tym bardziej należy powiedzieć, że książka to człowiek. Lecz tym człowiekiem nie jest bynajmniej tylko autor książki. Tym człowiekiem jest przede wszystkim jej czytelnik. Bo sama książka sama w sobie jest martwa – jest właściwie niczym. Ożywa dopiero wtedy, gdy ktoś ją otworzy i czyjeś oczy spoczną na wydrukowanych na jej stronach literach, zdaniach, czytając je. Ze zrozumieniem. I z uczuciem. Niekiedy nawet z miłością.
A duszą i życiem książki jest serce, rozum i zmysły tego, kto ją czyta. Z tych samych względów ta sama książka może być błyskotliwa lub mętna, pusta lub pełna, mądra albo głupia, pełna ducha lub duszna…  Czy wobec tego – mógłby ktoś zapytać – można winić za cokolwiek jej autora? Jeśli jednak uznamy, że autora książki można chwalić, wielbić i hołubić, to niestety nasza odpowiedź na to pytanie musi być twierdząca. Jeśli autor może zasłużyć na glorię, to tym samym może też się swoją książką zhańbić.

greydot

Edward Stachura w „Fabula rasa” napisał: „Cóż z tego, że przeczytasz jeszcze jedną książkę (…) Czytaj, ale w którymś momencie podnieś wzrok znad książki i zapytaj wreszcie siebie: Dlaczego czytam książki? Bo jest to przyjemne spędzenie czasu? (…) Do poduszki przed snem? Dla intelektualnej rozrywki? Żeby zaliczyć kolejne dzieło modnego autora? Żeby wzruszyć się? Żeby ucieszyć się? Żeby zmartwić się? Żeby znaleźć coś mądrego o życiu? Żeby pomieszkać wyobraźnią w innym świecie? (…) Dlaczego czytamy książki? Żeby trochę pożyć bardziej interesującym niż moje życiem bohaterów książki? Żeby zobaczyć, że pomimo wszystko oni jednak też cierpią tak samo jak ja, a niekiedy o wiele, wiele więcej? Dlaczego właśnie takie książki najbardziej podobają mi się, gdzie niepokoje, rozterki, cierpienia, nieszczęścia, tragedie i krew leje się, i trup pada gęsto jak w sztukach Szekspira? Dlaczego właściwie autorowie opisują takie okropności? Dlaczego czytam książki? Bo wszyscy czytają, więc dlaczego ja miałbym nie czytać?”

Dlaczego więc czytam książki? Dlaczego Ty czytasz książki? Dlaczego czytamy książki my, którzy czytamy?
Z milionów różnych powodów, ale głównie dlatego, że czytanie książek lubimy (nawet jeśli czasami przypomina to… masochizm ;) ). Bo weszło to nam w krew, nerwy i mózg. Bo stało się drugą naturą. Może nałogiem?
Nieważne. Ważne, że czytamy.

greydot

Czy czytając książki stajemy się mądrzejsi? Bynajmniej. Jeśli nie ma w nas choćby zalążków mądrości, to czytanie książek w zdobyciu mądrości pomóc nam raczej nie może. Co gorsze, może tak się zdarzyć, że im więcej książek czytamy, tym bardziej możemy sobie uświadamiać własną głupotę i to, jak mało wiemy.

Czy czytając książki zdobywamy wiedzę? To wydaje się oczywiste. Ale biorąc pod uwagę to, jak wiele z przeczytanych książek zapominamy – jak większość z tego, co przechodzi nam przez głowę, jeszcze szybciej nam z tej głowy ulatuje – to można dojść do wniosku, że wcale nie musieliśmy tego wszystkiego przeczytać. Bo po co było nam czytać, skoro już nic nie pamiętamy? A jeśli pamiętamy, to tylko może nam to zwiększyć mętlik w głowie – bo im dalej wypływamy w morze, tym więcej wodnej otchłani nas otacza a uświadomienie sobie przepastnych głębin przeraża; bo im dalej w las tym więcej drzew, których nie znamy i tym większe niebezpieczeństwo, że się w puszczy zgubimy i  nikt naszego wołania tu już nie usłyszy. Bo orgia informacji, faktów i szczegółów – zamiast porządkować nasz świat, mikrokosmos czy choćby locum nasze małe – łatwo zamienić się może w szum i chaos, w którym żadnego porządku już nie dostrzegamy i żadnej niezafałszowanej melodii już nie słyszymy. I jeszcze jedno: nie bez kozery wiedza „książkowa” ma wśród ludzi niższe notowania od wiedzy, którą dostarcza nam życie. Gdyż tak naprawdę kształtuje nas dopiero to, co wynika z naszego zderzenia się z realnym i konkretnym światem. Książkę, aby nas zmieniła, musimy poczuć naszymi trzewiami – jej treść nie tylko pojąć, ale i przetrawić.

Czy obcując z książkami stajemy się bardziej szczęśliwi? Nie bardziej chyba, niż żyjąc bez książek. Zresztą, nie ma czegoś takiego jak permanentne szczęście. Człowiek nie jest szczęśliwy, ale szczęśliwy bywa. Również czytając książkę. Niestety, większe są chyba jednak szanse, że im więcej się z książek dowiadujemy, tym w większą melancholię wpaść przez to możemy. Bo – jak pisała poetka: „Wielkie to szczęście”/ nie wiedzieć dokładnie/ na jakim świecie się żyje” (Wisława Szymborska). Coś podobnego mówi też poetka z trochę innej parafii: „Lepiej jest nie wiedzieć” (Doda). Jeśli miałbym jednak do wyboru: nie wiedzieć nic (nie znać świata) i być szczęśliwym albo poznać świat ale przez to zaznać cierpienia (ergo: zapłacić za tę wiedzę cierpieniem) – to wybrałbym to drugie. Tak naprawdę, to ten wybór mam już za sobą. I nie żałuję, choć nie zawsze jest łatwo, lekko, cnotliwie i zwięźle. A i tak moja wiedza o świecie – w porównaniu z tym, co chciałbym wiedzieć – wydaje mi się nadal zatrważająco mała, wręcz nieprzyzwoicie nikła (i piszę to bez żadnej kokieterii).

Czy czytając książki zaspokajamy nasz głód, czy też jeszcze bardziej czegoś łakniemy? Chyba jednak to drugie – co zresztą zawsze możemy uznać za rozbudzanie apetytu („apetyt” – to jednak brzmi inaczej, bo w przeciwieństwie do łaknienia, które zazwyczaj oznacza jakiś brak, stan niezaspokojenia – apetyt zawsze jest „apetyczny”). A jednak kiedy czytanie zamienia się w nałóg, to i dawki środka uzależniającego (czyli książki) muszą się zwiększać. Dlatego czymś ważnym jest kwarantanna i okresowy odwyk – coś, co pozwala nam na naszą miłość (vel: uzależnienie od książki) – spojrzeć z większego nieco dystansu. I może pozwoli jej dojrzeć?

greydot

Wśród genialnych spostrzeżeń Pascala znalazło się i takie, które odnosi się do szybkości czytania. Otóż Mistrz Błażej powiedział, że zarówno wtedy, kiedy czytamy za szybko, jak i wtedy kiedy czytamy zbyt wolno – tego, co czytamy, nie rozumiemy.
A jednak wolę czytać wolniej, niż szybciej. Bez wątpienia czytanie wolniejsze zwykle jest bardziej uważne, lepiej pozwala nam smakować treść. Przerażeniem ogarniają mnie ludzie (wedle moich obliczeń w 98,5% są to kobiety), którzy czytają jedną (całą!) książkę dziennie (czyli 365 książek rocznie!?) Zgroza! Moim zdaniem jest w tym coś nieludzkiego! Czasami to nawet marzę, aby – może na zasadzie istniejących restauracji slow food – powstawały także ośrodki slow reading. Swego czasu modne były techniki czytania szybkiego (fotograficznego?) a nawet odbywały się zawody kto więcej tysięcy słów na minutę „przeczyta”. A ja się pytam: po co? Jak można się delektować pięknem tekstu na zapisanej stronicy, jeśli połknie się tę stronę w półtorej sekundy?! Przecież nad jednym cudnie napisanym zdaniem można się pochylić na wiele chwil, a może nawet pieścić go w sobie przez godzinę albo i dłużej. (Herbert: „Cierpliwy głos książki poucza: najgorszą rzeczą w sprawach ducha jest pośpiech”.)
Te panie w zastraszającym tempie obgryzające od deski do deski pół tysiąca książek na rok, są dla mnie jak zachłanne piranie – bałbym się nawet do takiej zbliżyć, nawet gdyby zalotnie zatrzepotała rzęskami, wypięła kształtną pierś, odsłoniła nóżkę i (chwilowo) schowała swoje ostre ząbki pod jędrnymi wargami namiętnych ust.

greydot

Czytać albo żyć – oto jest pytanie. Ale – mógłby ktoś się żachnąć – po co ta alternatywa? Najlepiej przecież jest żyć czytając i czytać żyjąc. Jednakże w tym iście hamletycznym pytaniu zawarty jest istotny dylemat: czy można przedkładać książkę nad życie? (Czyli nie żyć konkretem a tylko iluzją?) I jest to kwestia wcale nie tak abstrakcyjna, jak by się mogło wydawać, bo niektórzy preferują jednak lekturę od samego życia. Tylko czy przypadkiem książka nie jest substytutem życia? Czy aby czytanie nie bywa także jednym ze sposobów ucieczki od świata i życia, a tym samym i od ludzi? Może jednak lepiej byłoby wpierw żyć, a dopiero później o tym życiu czytać… a nie odwrotnie, bo kiedy zbyt dużo się czyta, to na samo życie często nie wystarcza już czasu? (Podobnie, jak lepiej jest wpierw żyć, a dopiero później, ewentualnie, filozofować…)
Ci co wolą czytać odwołują się do poglądu, który najlepiej chyba jest znany w formie powiedzenia przypisywanemu Cyceronowi. Stwierdził on ponoć kiedyś: „Ludzie mówią, że życie to jest to, ale ja wolę sobie poczytać”. Z kolei chińskie przysłowie mówi, że „kto czyta książki, ten żyje podwójnie” (choć wątpię, by cieszyło się ono wielkim powodzeniem w Chinach podczas rewolucji kulturalnej). Moje upodobanie do bibliotek i serce jakie mam dla książek, sprawia, że łatwo mi tę wiarę zrozumieć i darzyć podobne zapatrywania sympatią. Ogrom wyobraźni zawarty w książkach – to cały Wszechświat niczym w nieskończonej kosmicznej bibliotece Borgesa; książki to bogactwo nieprzebrane – nie tylko obrazów, wiedzy i mądrości, ale i przeżyć, emocji, doświadczeń i czucia, które niekiedy mocniejsze jednak bywają, niż w byle jakiej, pustej i jałowej egzystencji. (Choć nigdy, moim zdaniem, bodźce związane z lekturą nie mogą być intensywniejsze od tych, jakich może dostarczyć nam życie – bo czy np. czytanie o bólu może być boleśniejsze od rzeczywistego jego doświadczania? Albo czytanie o czyimś orgazmie/głodzie/radości… czy może być bardziej intensywne od odczuwania orgazmu/głodu/radości przez nas?) Nie jest chyba dobrze zamykać się ze szczętem w bibliotece, wśród labiryntu półek wypełnionych – od ściany do ściany, i od podłogi do sufitu – książkami, które w rzeczywistości są niczym innym jak białymi kartkami pokrytymi mnóstwem czarnych znaczków w odpowiednim porządku. Bo mimo wszystko owe znaczki nie są jednak w stanie zastąpić nam prawdziwego życia.

greydot

.

*

II. KSIĄŻKI MOJEGO DZIECIŃSTWA   

*

Co takiego uwodzicielskiego było
na tych białych kartkach papieru
pokrytych czarnymi znaczkami liter
że wolałem wsadzić nos między okładki
książki niż pogonić kota za płotem
wybić klapką muchy w kuchni
a nawet wypuścić się z kimś w słodkie maliny?
Słońce świeciło – jak to zwykle na wakacjach
– jaśniej; trawa, bławatki i rumianek pachniały tak,
że drażniły nos; wiatr szumiał wśród gałęzi jabłoni
a woda w rzece z pluskiem obmywała kamienie,
pod którymi kryły się płotki, szczupaki i sumy.

*

Nie wabił mnie jeszcze wtedy zew
ucieczki w świat do kolorowych ludzi
na pustynie usłane gorącymi piaskami
w dżungle tętniące życiem egzotycznych stworów
nad przepaście kanionów i krawędzie otchłani,
które równie piękne są co przerażające.

*

Najpierw to wszystko obiecała mi książka,
roznieciła pragnienie wyjścia poza słowo
i uczynienie go ciałem, ale w odległej krainie
za siedmioma morzami, za siedmioma górami,
za sosnowym lasem, który – jak mi się wtedy zdawało
– jest niczym wobec zagajnika palm kokosowych
lub strzelistych południowych cyprysów.

*

Tak to w mojej domowej biblioteczce
albo na kocu w ogrodzie między krzewami agrestu
hartowały się moje dalekosiężne marzenia
rozbujała się wyobraźnia, gorączkowała myśl
zaostrzał się przedsmak i rozbudzała żądza
przeżycia niezwykłej przygody.

Poszedłem więc w świat.

(…)

*

A kiedy po latach wracam do domu,
gdzie na półkach zostały moje stare książki
z pożółkłymi kartami i z niemym wyrzutem,
że przez całe moje dorosłe życie
nie brałem ich do ręki i nie pieściłem wzrokiem
nie wąchałem jak kiedyś i nie podziwiałem
mądrości, bogactwa i piękna obrazów
tam zawartych i myśli wypełniających je
po okładkowe brzegi – to jednak oprócz smutku,
ogarnia mnie też cicha radość,
bynajmniej nie z tego powodu,
że czuję się bardziej doświadczony, mądrzejszy

(bo to jest cokolwiek problematyczne)
ale że znalazłem się tutaj z powrotem
– ze świadomością, że życie musi zatoczyć swój krąg
że to co było na początku, będzie i na końcu
tak samo ważne, cenne i… równie otwarte.

*

Kiedy więc patrzę teraz na książki mojego dzieciństwa,
dotykam palcami ich wyblakłych i wytartych grzbietów
myślę o nich czule, jakbym chciał opowiedzieć im w podzięce
całe moje życie – wszystkie moje złe i dobre przygody
oddać im prawdziwy zapach egzotycznych krajów
nakreślić w nich mapy odległych kontynentów
zaznaczyć wszystkie przebyte tam szlaki
opisać piękno twarzy spotkanych tam ludzi.
Ale też przyznać, że stara jabłoń w rodzinnym ogrodzie,
łąka za płotem, olchy i płynąca nieopodal rzeka

sekwoje w Big Sur i karaibskie plaże,

wielkie lodowce Alaski, pustynny skwar Tybetu
–  to wszystko tak naprawdę jest tym samym światem
i że liczą się tylko nasze powroty

oraz pamięć, która ożywia to, co przeminęło

i co ciągle przemija – wszędzie tak samo

*

*

III. MOJA BIBLIOTEKA, czyli światy na półce i towarzystwo na wyciągnięcie ręki

*

Na początku była bajka. Jak pewnie u wszystkich, którym zamiłowanie do czytania książek weszło w krew, i którzy bez lektury nie wyobrażają sobie życia. I taką bajką poniekąd były wszystkie inne książki, które pojawiły się w moim dalszym życiu. Nie chcę tu jednak powtarzać tych wszystkich oczywistości – cech i właściwości, dzięki którym książki nas uwodzą i oczarowują, bo znane są one wszystkim tym, którzy je kochają. Postaram się tylko skreślić pokrótce dzieje mojej biblioteki, objaśnić i wykazać to, co spowodowało, że z czasem miejsca, w których żyłem, zaczęły obrastać w setki i tysiące woluminów.
W domu, w którym się wychowywałem nie było wiele książek, ale te, które były, dość szybko stały się ważną częścią świata wyobraźni, który wówczas chciałem poznać na równi ze światem realnym. To pewnie dlatego nieważne było dla mnie wówczas rozróżnianie między światem fikcji a „rzeczywistością” tą, która ponoć jest „naprawdę”. I tak marzenia przeplatały się w mojej głowie z jawą – to, co sobie wyobrażałem z tym, co było realne.
Podobno pierwszymi słowami, jakie wypowiedziałem – wedle rodzinnych relacji – było zdanie „da mu błakuka”, przy czym „błakuka” oznaczało… ołówek, którym chciałem się podpisać (moje nazwisko zaczynało się na „Bła…” ;)) A jeśli już chciałem pisać, to musiałem także dowiedzieć się o czym piszą inni. Z początku umożliwiali mi to moi najbliżsi (pamiętam zwłaszcza to, co czytał mi tato), jednakże dość szybko stanąłem na własnych nogach i mając około 9 – 10 lat stałem się już niemal nałogowym książek pochłaniaczem, a parę lat później – tak samo namiętnym tych książek zbieraczem. Moja biblioteczka szybko zaczęła się powiększać, rozrastać i pęcznieć. Większość wolnych chwil spędzałem z książką. A że były to czasy post-hippisowskie, więc dorobiłem się też ksywy „kudłaty czytelnik”.

Oprócz tego, że książka otwierała przede mną swój świat wyobraźni i była dla mnie czymś, co posiadało duszę, to także bardzo zmysłowo czułem jej fizyczność – uwielbiałem trzymać ją w rękach, czuć jej dotyk, często też zapach. Wielką przyjemność sprawiało mi to, że była mi tak bardzo uległa – że mogłem robić z nią wszystko, co tylko zechciałem: otworzyć ją na dowolnej stronie, obejrzeć dokładnie wszystkie ilustracje, wyczytać z niej to, co chciała mi powiedzieć. Czy może więc dziwić, że zawsze pragnąłem ją mieć blisko siebie, na wyciągnięcie ręki? Wspaniałe było także to, że te książki wcale nie były o siebie zazdrosne. Tak, jakby wiedziały, że po jednej nocy z jedną, następną noc mogę spędzić z drugą. Czyli biblioteka jako zgodny harem?

A jednak najważniejsza dla mnie była dusza książki – to wszystko co zawarte było w jej „duchowym” wnętrzu, jednym słowem – treść. Wiedza, której była pełna, obrazy światów jakie opisywała, mądrość, którą zawierała – wszystko to, co włożył w nią piszący ją autor. Powoli zacząłem uświadamiać sobie wagę PISARZA jako kogoś, kto budował moje więzi z książką. Z wiekiem coraz bardziej przekonywałem się o tym, że między okładkami książek zawarta jest myśl żywej ludzkiej istoty. Innymi słowy: odbierałem to tak, jakby na kartkach książki stale był obecny konkretny człowiek. I tym oto sposobem książka stała się dla mnie nauczycielem, przyjacielem, kompanem – kimś, z kim można było porozmawiać; kimś, od kogo można się było czegoś nauczyć; kimś, kto zmuszał i prowokował do myślenia; kimś, z kim można było przeżyć intelektualną przygodę… Czyli książki na półce jako towarzysze życia – współlokatorzy pokoju, w którym razem z nimi mieszkałem.

Było coś egoistycznego w tym, że chciałem książki posiadać na własność. Książka wypożyczona w szkolnej czy miejskiej bibliotece była dla mnie czymś tylko „na chwilę” (choć przecież oznaczało to dzielenie się nią z innymi). Wiedziałem, że po jej przeczytaniu będę się musiał z nią rozstać, że będzie przez to taka zbyt ulotna. Natomiast te, które były moje, były ze mną niejako „na zawsze” i miałem świadomość tego, że w każdym momencie będę mógł do nich wrócić.
W tym kolekcjonowaniu książek była pewna doza zachłanności, ale nie było w tym jednak nic ze snobizmu. Nie zbierałem też książek dla samego zbierania (jak to się zwykle mają sprawy z budowaniem różnych kolekcji), tylko z myślą, żeby z każdej książki rzeczywiście skorzystać, czyli po prostu… jednak ją przeczytać. Bowiem zbyt często posiadanie książki jest substytutem jej przeczytania.
Oczywiście, że nie przeczytałem „od deski do deski” wszystkich książek z mojej biblioteki, tym bardziej, że z czasem beletrystyka i literatura „piękna”, ustępowała w nich miejsca pozycjom, które nie były już opowiadaniem fabuł, historyjek, wymyślaniem nieistniejących światów, czystym tworem ludzkiej fantazji… Chodzi mi o wszelkiego typu kompendia wiedzy, encyklopedie, słowniki, monografie, wywiady, eseje, biografie, wspomnienia, dzienniki, albumy, wyznania, zapiski… Czyli książki, do których można wracać, i to wielokrotnie – niekoniecznie tylko wtedy, kiedy zachodzi jakaś praktyczna potrzeba, lecz dla samej przyjemności poznania, refleksji, poszerzenia wiedzy. Ale tak, tak… jednak zdecydowana większość tomów zalegających na półkach mojej biblioteki, została przeze mnie przeczytana.

Mówi się: „pokaż mi swoje książki, a powiem ci kim jesteś”. Ściślej jednak byłoby powiedzieć: „… a powiem ci, co cię interesuje”, bo zwykle jednak – jeśli nie traktujemy książek jak mebli lub dekoracji – to zaopatrujemy się w książki, które nas interesują. I choć jest złudzeniem, że cała wiedza i mądrość autorów książek, które posiadamy, udzieli się nam – niejako przejdzie na nas jakimś tajemniczym i nadprzyrodzonym sposobem – to jednak odczucie pewnego pokrewieństwa z otaczającymi nas książkami, uczuciowo-intelektualnej więzi z nimi (a tym samym z ich autorami) jest już jak najbardziej na rzeczy – zrozumiałe  i prawdziwe.

Pisząc o tym, jak rozrastała się biblioteka, wypada mi wspomnieć o tym, że moje miasto rodzinne było stosunkowo niewielkie, ale posiadało jednak dobrze zaopatrzoną księgarnię. Za każdym razem, kiedy byłem w jej pobliżu, niemal obowiązkowo musiałem rzucić okiem na książki, które były na wystawie. Najbardziej ekscytujące było to wtedy, kiedy miała miejsce nowa dostawa, i choć moje możliwości nabywcze były wówczas mocno ograniczone, to zawsze udało mi się wyłuskać skądś pieniądze na zakup nowej książki.
Bardziej niebezpieczny pod tym względem był jednak Kraków, gdzie rozpocząłem studia. Często bowiem – obok wydatków na absolutnie niezbędne potrzeby, (jak np. studenckie imprezy) – pieniędzy ze stypendium nie starczało do końca semestru, właśnie z powodu nieodpartej pokusy zakupów książkowych. Do dziś, kiedy jestem w tym mieście, do największych przyjemności należy spacer szlakiem krakowskich księgarni, a także świetnych antykwariatów, (których niestety jest już coraz mniej). W efekcie mam później trudności, by załadować się z całym tym bagażowym majdanem do samolotu – bowiem zwykle jeden kufer pełen jest książek.

Brak miejsca – to jest jednak problem: gdzie te wszystkie nasze książki mają się pomieścić. Zazwyczaj przestrzeń naszych mieszkań czy domów jest ograniczona, więc coraz to nowe książki dokonują inwazji wszędzie, gdzie to tylko możliwe. Zaczyna się od biurek, nocnych stolików i ław w tzw. „bawialniach”, później zajmowane są różne kawałki podłogi (oczywiście na „normalnych” półkach już od dawna nie ma miejsca – często szeregi i stosy upychanych tam książek robią się podwójne), więc aby nasze pokoje nie upodobniły się do „jaskiń” książkowych (w rodzaju tych, w jakich żyli niektórzy znani nam „jajogłowi” – choćby prof. Maria Janion czy Jerzy Turowicz), zmuszeni jesteśmy co jakiś czas dokonywać selekcji i pakować (często z ciężkim sercem) nadmiar książek do pudeł i ekspediować je na strychy czy nawet do piwnic. Tutaj jednak warto przełamać jest ten odruch zachłannego chomika, który każdą rzecz chce zachować na później (bo przecież „wszystko może się kiedyś na coś przydać”) i te książki po prostu komuś oddać, choćby jakiemuś bukiniście, czy też lokalnej bibliotece.
Cóż, taka już dola książkowych galerników – z tym ciężarem księgozbioru jest źle, ale bez niego byłoby chyba jednak jeszcze gorzej. Bo przecież każdy z nich o tym wie, że książka jest artykułem pierwszej potrzeby.

Mimo wszystko nigdy nie uważałem się za książkowego mola – zawsze ciągnęło mnie w świat, zwłaszcza ten daleki, by poznać życie prawdziwe, czyli to, które działo się poza poza okładkami książek, poza ścianami bibliotek. W niczym nie ujmując cudowności światów wyczytywanych z książkowych stronic i wielkiej przyjemności obcowania z lekturą, chciałem również poznać te wspaniałości, które objawiały się na szlaku, w podróży, w odległych krajach… Tak więc włóczyłem się po świecie i poniewierałem, gnany z jednego miejsca na drugie, a kiedy zmęczony wracałem już nieco skruszony do domu z podróży, to byłem szczęśliwy, bo znów chwil ukojenia i odpoczynku  mogłem szukać w mojej bibliotece, siadając w fotelu z książką w ręce.

*  *  *

.

Powiązany wpis: W MOJEJ JASKINI

.

PS1. Przy okazji podjętego tematu chciałbym zwrócić uwagę na pojawienie się w pasku na górze mojej strony zakładki pt. LITERATURA, gdzie zebrałem w jednym miejscu wszystkie recenzje książkowe, które pojawiły się na Wizji lokalnej (wypadało to wreszcie kiedyś zrobić).
PS2. Tych zaś, którzy lubią buszować w cudzych księgozbiorach, zapraszam do rzucenia okiem TUTAJ na książki z kilku wybranych półek mojej biblioteki.

*