WOJNA JAKO WIDOWISKO

Wojna jako pornografia szaleństwa, atawizmów i okrucieństwa – bombastyczna euforia „Czasu Apokalipsy”.

*

STRASZNA I FASCYNUJĄCA

Na wojnę patrzymy zarówno z przerażeniem i odrazą, jak i fascynacją. Jest ona stałym elementem naszej „kultury”. Pełno jej na ekranach kin i telewizorów, pełno w literaturze… Co nie dziwi wobec faktu, że to właśnie wojna, gwałt i przemoc były w dużej mierze tym, co kształtowało naszą cywilizację.
Oczywiście wiemy dlaczego wojna nasz przeraża. Ale co powoduje, że wydaje się nam ona fascynująca? Na czym polega wojenna atrakcja? Dlaczego tak chętnie piszą o wojnie „ludzie pióra” i z takim entuzjazmem biorą się za ten temat filmowcy? Co powoduje, że my sami patrzymy na nią z takim zainteresowaniem, zadziwieniem i uwagą, ale i ekscytując się nią,  często poddając przy tym nasze myśli i nerwy wielkiej próbie wytrzymałości?
Co nas tak w wojnie pociąga?
Otóż wiele.

Jej dramatyzm. Wojna postrzegana jako najwyższe i najgłębsze doświadczenie człowieka. Mobilizująca wolę i zmysły, wyostrzająca ludzkie uniwersalia… Na wojnie żyje się szybciej (i krócej), przeżywa intensywniej, zapomina o cenie (i wartości) życia. To nie tylko okrucieństwo pcha ludzi do walki, ale również dreszcz podniecenia. To nie tylko chęć potępienia i smutna zaduma nad fatalizmem wojen przyciąga nas widzów przed ekran, ale także siedzący w każdym z nas okrutny podglądacz walki gladiatorów. Największe historie opowiadane przez człowieka, największe tragedie i poematy nie mogą się obejść bez wojen – bez tego bogactwa i dramatyzmu ludzkich losów, zakręconych wojenną zawieruchą. „Iliada”, „Pieśń o Rolandzie”, „Wojna i pokój”, „Komu bije dzwon”, „Paragraf 22”, „Na Zachodzie bez zmian”, sienkiewiczowska trylogia, „Władca pierścieni”, „Gwiezdne wojny”

Jej fatalizm. Niestety, wszystko wskazuje na to, że dopóki na ziemi będzie istniała ludzka cywilizacja, dopóty będą wojny. Reszta (wieczny pokój) jest chyba utopią i pobożnym życzeniem. „Wojna, tak samo jak miłość, zawsze znajdzie swoją drogę” (by wybuchnąć) – uważał Brecht, a Camus konstatował: „Często się zastanawialiśmy gdzie mieszka wojna i co czyni ja tak podłą i ohydną. Teraz już wiemy gdzie mieszka wojna – w nas samych.” A więc wojna jako nieodłączna część ludzkiej egzystencji. Czy to nie wystarcza aby się nią zająć?

Jej fotogeniczność. Tak jest! Każdy z nas, wiecznych chłopców wie, jak wspaniale na ekranie wygląda wielka batalistyka. Obraz bitwy – co jest bardziej godne malarskiego płótna? (Chyba tylko kobieta.) Kiedy jako szczenięta oglądaliśmy westerny, każdy facet musiał mieć zatknięte za pasem dwa colty, a w najgorszym wypadku jeden, no i trup musiał się ścielić gęsto. Inaczej to nie był western. Sowieckie filmy wojenne tolerowaliśmy tylko dlatego, że do kręcenia scen batalistycznych angażowano w nich po parę dywizji wojska i bitwy na ekranie wyglądały bardziej spektakularnie, niż te, które odbyły się w rzeczywistości.

Jej okrucieństwo i absurd. A jednak sądzę, że większość twórców obiera sobie ten temat, by wyrazić swój sprzeciw wobec wojny – zamanifestować swoją niezgodę na rozsiewane przez nią zło. Najlepsi z nich nie wyrażają tego wprost, lecz pośrednio. Ich film to np. studium charakterów. Analityczna próba ogarnięcia wpływu, jaki wywiera wojna na ludzką psychikę, myślenie, postępowanie i osobowość oraz na relacje z innymi ludźmi.

Wojna to nie tylko walka na śmierć i życie. To także walka o duszę człowieka. Jean-Louis Trintignant zatruwa swoim cynizmem serce młodego rekruta w filmie „Fiesta„.

MIĘDZY NAMI, KUTASAMI

Oto oglądam „Fiestę”. Francuski obraz z hiszpańską wojną domową w tle. Na pierwszym planie: cyniczna postać starego pułkownika Masaquala (Jean-Louis Trintignant) i Rafaela, młodszego syna jego szlacheckiego przyjaciela. Masaqual staje się dla chłopca prawdziwym mentorem z piekła rodem. By jak najszybciej zrobić z niego mężczyznę (jak na ironię sam pułkownik jest homoseksualistą), przydziela go do plutonu egzekucyjnego i Rafael przechodzi chrzest bojowy zabijania, rozstrzeliwując także kobiety, dzieci i księży. Dzieje się to podczas wojny domowej, jednak narodowe rozdarcie i walka klas nie jest głównym tematem „Fiesty”... choć czasem przypominają się słowa Saint-Exupery’ego: „W wojnie domowej linia ognia jest niewidoczna, przechodząc przez ludzkie serca”. Film skupia się na dialogu między pułkownikiem a świeżym rekrutem. Pojedynek to nierówny: cynizm i przebiegłość contra idealizm i zwątpienie. Oto próbka chłodnej i sarkastycznej tyrady Masaquala: „Jest to wojna bogatych z biednymi. Tak naprawdę to nie chodzi tu o żadną Ojczyznę, ani o honor, ani o ideały. Tu chodzi o władzę i pieniądze. My, żołnierze, jesteśmy kutasami i walczymy z kutasami. Wygra ten, kto jest większym kutasem.”

WAGNER W DŻUNGLI

Wracam do „Czasu Apokalipsy”. Film niezapomniany. Daleki od frontowego dokumentu. Wojenna rzeczywistość ulega tu zdecydowanej deformacji – film Coppoli jest niczym surrealny fresk epoki atomu i napalmu, monstrualne wyolbrzymienie i tak już zniekształconego wizerunku wojny. Już samo zestawienie muzyki Wagnera z rozległą panoramą skąpanej w ogniu dżungli, narzuca obrazowi specyficzny, patetyczny klimat. Na tym tle postacie dwóch szaleńców-antagonistów przynależą zdecydowanie do sfery metafor i symboli. (Myśli biegną ku „Jądru ciemności” Konrada, także do „Podróży do kresu nocy” Celine’a.)
Biorąc pod uwagę jedynie zewnętrzną warstwę wizualno-fabularną filmu, można mu wiele zarzucić: nieprzystająca do tematu barokowość, swoistą „bizantyjskość”, niebezpiecznie zbliżające się do dziwaczności wyrafinowanie (manieryzm gry Marlona Brando?), niezbyt jasne intencje czy przesłanie… Ale atmosfera „wietnamskiego obłędu” została tu ewokowana z niezrównaną siłą artystycznego wyrazu a sam obraz zdolny jest podziałać na widza wręcz piorunująco – ta metaforyka przestaje być mentalną zabawką bawiącego się w oglądanie kina  i napawającego się wojennym spektaklem vouyera, a staje się czymś, co zbliża nas do odkrycia samego rdzenia atawistycznej żądzy mordu.

LŚNIĄCE MIĘŚNIE RAMBO

Zgoła inaczej mają się sprawy z wojennymi widowiskami, których posądzenie o artyzm byłoby już czystym nieporozumieniem, bowiem prezentują one estetykę krwistego befsztyku i bezsensownych fajerwerków. Wszystkie te filmy klasy B bezmyślnie eksploatujące gwałt, brutalność i przemoc, dla których wojna jest ledwie pretekstem do ukazania na ekranie infantylnej a krwawej jatki.
Weźmy choćby takiego „Rambo”,a zwłaszcza jego kolejne części (bo część pierwsza „First Blood” jest jednak odrębnym zjawiskiem i nie do końca przystaje do tego, co chcę tu napisać o Rambo w kontekście późniejszych eksploatacji tej postaci), o całej masie epigońskich obrazków klasy „C” nie zapominając.
Przy czym, warto zaznaczyć, że nawet tego typu zjawiska mają głębsze podłoże – można tu bowiem mówić o fenomenie Rambo.
Imponujące, napięte mięśnie Stallonego dzierżącego w męskim uścisku dłoni potężny, równie imponujący karabin (analogicznie rzeczy mają się w „Conanie”, „Terminatorze”, „Komandzie”…) wywołują wśród nastoletniej widowni dreszcz ekscytacji,  zachwytu i uwielbienia. Identyfikacja z tego typu bohaterem, przeżywanie jego zwycięstw i potęgi, jest zastępczą formą realizacji własnych, często nieuświadomionych pragnień, marzeń, popędów i skłonności. Rambo – będąc supersprawną maszyną do zabijania – wystrzeliwuje i wysadza w powietrze tuziny przeciwników; niekiedy mamy wrażenie, że są to całe wietnamskie pułki. A jednak śmierci wydajemy się nie zauważać – jest ona dla nas abstrakcyjna i umowna.
Poniekąd komiksowy charakter tych takich obrazów stanowi zabezpieczenie przed zagrożeniem widowni. Pod warunkiem jednak, że różnica między ekranową iluzją a rzeczywistością jest rozpoznawalna. W samej swej istocie przecież, kino ma charakter ludyczny, a nawet bajeczny. Stąd ewentualne usprawiedliwienie konwencji, mających uatrakcyjnić filmowe widowisko. Wskazuje się także na kompensacyjny charakter tych obrazów, uważając, że są one swego rodzaju wentylem bezpieczeństwa dla młodzieżowej agresji, zastępczą formą jej odreagowania.

Jednak czy tolerancja nie powinna się kończyć w miejscu, gdzie pod wpływem bezmyślnie i nieodpowiedzialnie wykreowanych wzorców, następuje bardziej lub mniej świadome przyjęcie proponowanych pseudo-wartości, przenoszenie tego ze sfery wirtualnej fikcji do rzeczywistości? Tylko gdzie przebiega ta granica? Wiemy, że zależy ona nie tyle od konkretnego utworu, ile od mentalności widza, jego osobowości, podatności na sugestię i ukrytą perswazję. Również od tego, w jakim on funkcjonuje środowisku. I jeszcze jedno: kto weźmie na siebie ryzyko etycznej oceny tego rodzaju widowisk, narażając się tym samym na dolepienie kompromitującej w permisywnym świecie etykiety moralisty?

Rambo: tępawy osiłek z rozbudowanym instynktem walki czy nieskorumpowany bohater walczący z Imperium Zła?

PRODUKT DLA  PÓŁGŁÓWKÓW?

W „ideologii” obrazów Rambo-podobnych, będących dowodem na „odrodzenie się prawicowych schematów wojennych w amerykańskich fabułach” (jak pisano w „Sight and Sound”), dopatrywano się nawet elementów faszystowskich: „Twierdzenie, że Rambo ma nastawienie praktyczne (a sugerował to sam Reagan – przyp. St. B.) oznaczałoby groźne  nadawanie prestiżu zjawisku, które nie jest niczym innym jak reakcyjną paranoją. Jego filozofia sprowadza się do skondensowania poglądów graniczących z faszyzmem (…). Najbardziej chorobliwym aspektem fenomenu ‚Rambo’ jest skuteczność z jaką Stallone wykorzystuje uczucia wywołane przez u widza przez reakcyjne poglądy (…). W filmach serii ‚Rambo’ wojna wcale nie jest obrzydliwa. Ona jest olśniewająca jak muskuły bohatera.” („Washington Post”).
Zacytuję jeszcze kilka, miejscami niewybrednych określeń, jakimi obdarzono stworzoną przez Sylvestra Stallone postać rambo: „tępawy osiłek z rozbudowanym instynktem walki”, „nieskażony myśleniem, zrobotyzowany”, zabijaka o „ponuro-zamyślonej intensywności”, „dinozaur okresu zimnej wojny”, „bohaterski kolos, duma nad zgnilizną moralną wszystkich superpotęg”, „psychopata, dla którego jedynym odpowiednim miejscem jest więzienie albo pole walki”. Sam film określono jako „typowy produkt półgłówków wymyślony dla zamulania świadomości naiwnych”.

Z KARABINEM PO STRONIE DOBRA

Można się jednak pokusić o próbę obrony Rambo. Pierwsza część cyklu niesie ze sobą symptomatyczną treść. Rambo okazuje się tu być jednym wielkim wyrzutem sumienia i oskarżeniem społeczeństwa amerykańskiego, obojętnego na los wietnamskich weteranów. Jest tu również sugestia, że amerykańscy chłopcy walczyli w Wietnamie  dzielnie i pełni poświęcenia, ale zdradzili ich wojskowi dowódcy i skorumpowani politycy.
O tym, że Rambo w walce z Królestwem Zła stoi po stronie Dobra i Sprawiedliwości, większość Amerykanów nie wątpiła. Dowodem napisy, jakie można było przeczytać choćby na okładce „Newsweeka”: „Sylvester Stallone przywrócił do życia bohatera amerykańskiej mitologii, odzianego w żołnierski mundur i wymierzającego sprawiedliwość karabinem”.
Dochodzi tu do głosu zastanawiający dualizm: tradycyjny amerykański konserwatyzm ze swoimi deklaracjami poszanowania prawa i sprawiedliwości z jednej strony, z drugiej zaś – uwielbienie dla mocnego indywidualizmu i sprawnego, autorytatywnego działania. Jednak czy lansowanie tego typu dwuznacznych cnót przez kreacje Stallonego, Norrisa i Schwarzeneggera nie wydaje się cokolwiek chybione a może nawet i niebezpieczne?

Wojenne piekło w dżungli (Willem Dafoe w „Plutonie„)

WYZWALANIE SIĘ OD POTWORA

Być może rozpanoszenie się „ducha Rambo” na ekranach spowodowało odwrót od infantylnego traktowania wojny jako heroicznego spektaklu i pojawienie się w kinach filmów o wymowie zdecydowanie anty-wojennej. Przełomem był głośny „Pluton” Olivera Stone’a, obwołany natychmiast „najbardziej prawdziwym” filmem o Wietnamie. Zaraz po nim powstają dopełniające go obrazy: „Kamienne ogrody” Coppoli oraz „Full Metal Jacket” Kubricka.

„Plutonowi” zarzucano nawet, że jest „surowym dokumentem frontowym” – o ile traktować to można jako zarzut. Wydaje się to być jednak przesadą, bowiem ostro zarysowany konflikt trójki głównych bohaterów ma wyraźnie fabularny charakter, mimo rzeczywiście lekko wyczuwalnej publicystyki. Stone, jak wiadomo, sam walczył w Wietnamie, blisko 20 lat musiał czekać na to katharsis, jakim była dla niego realizacja „Plutonu”: „… tamta wojna skończyła się dla mnie dopiero ostatniego dnia zdjęć. Poczułem się wtedy… dobrze. Wyzwolony od tego potwora z dżungli.”
Obraz Stone’a w sposób wyważony i esencjonalny ogniskuje w sobie wątki najistotniejsze dla zrozumienia charakteru wojny, które były do tej pory albo przesadnie wyeksponowane, albo też ledwie zaznaczone. Żaden z nich w sposób tak uniwersalny, głęboki i sugestywny nie ukazywał traumatycznych przeżyć przeciętnych marines – psychologicznych powikłań ich służby w Wietnamie. Walka toczy się tu w kilku wymiarach: frontowym – z wietnamskim przeciwnikiem, wewnątrz samego oddziału i w duszy Chrisa (z którym identyfikuje się niejako sam Stone). Żołnierski trójkąt tworzą dwaj antagonistyczni sierżanci: Elias i Barnes, oraz szeregowiec Chris Taylor. Barnes (Tom Berenger) to pozbawione skrupułów, żądne krwi indywiduum o fizjonomii pirata i mentalności psa wojny, przyczajony i małomówny – jego bezduszność i okrutna nieobliczalność budzą w nas dreszcz grozy i niemalże metafizyczny lęk. Elias (Willem Dafoe) – łączy w sobie cechy sprawnego, dobrze wyszkolonego komandosa z rycerską szlachetnością i prawością określoną granicami żołnierskiej powinności. Chris (Charlie Sheen), nieuformowany charakterologicznie i światopoglądowo idealista, stopniowo ulega przemianie – od postawy naiwnego ochotnika patrioty, do realisty zdecydowanego nie tylko ocalić swoje życie, ale i człowieczeństwo. Obserwując zmagania dwóch sierżantów, zmuszony jest do jednoznacznego opowiedzenia się po którejś ze stron. Chris, chcąc ocalić w sobie dobro, musi zastrzelić rannego Barnesa. Zabija go tym sposobem w samym sobie.

Metaforyka „Plutonu” nie ucieka na metafizyczne wyżyny „Czasu Apokalipsy” z jego przeestetyzowanym mistycyzmem. Nie jest też płaską, stereotypową alegorią z arbitralnym podziałem na Dobro i Zło. Film ten jest bez wątpienia utworem do głębi anty-wojennym, nazwano go nawet manifestem pacyfizmu. Nie ma tu patosu monumentalnych batalistycznych widowisk. Jest zamiast tego prawda frontowego życia: wycieńczające do cna, niekończące się marsze przy wtórze niesamowitych odgłosów dżungli i szczękającego żelastwa, lepiące się od potu i brudu mundury i ciała… I zgoła mało chwalebne obrazy walki: zwierzęca żądza przeżycia, paniczny strach rodzący ślepe okrucieństwo, pociski rozszarpujące ciało na strzępy, przejmujące rzeczywiste obcowanie ze śmiercią… C’est la guerre!
A jednak nie łudźmy się, że „Pluton” wstrząsnął umysłami młodych Amerykanów i wybił im z głowy militarystyczne zapędy – właśnie w okresie największej popularności filmu, w armii amerykańskiej odnotowano najliczniejszy napływ ochotników. Być może zauroczonych krzepą Rambo.

DO SAMEGO KOŃCA

Od czasów kiedy Lenin uznał kino za najważniejszą ze sztuk, przeżyliśmy kilka rewolucji medialnych, a obecnie jesteśmy w trakcie gremialnego wsiąkania ludzkich umysłów w internetową breję. Nasze wyobrażenia o świecie coraz bardziej się wirtualizują. To co spotyka się w sieci, uznawane jest coraz powszechniej za prawdziwy obraz świata.
Czy tak było również z kinem w epoce, kiedy miało ono znacznie większy wpływ na masową wyobraźnię, niż teraz? Czy obrazy wojen na ekranach decydowały o pojęciu, jakie miała o niej tzw. „szeroka” widownia?
Na pewno ten wpływ był większy w przypadku, kiedy widz nie znał wojny z autopsji. Wtedy był on bardziej podatny na artystyczną perswazję filmowego twórcy, który tym łatwiej mógł mu przekazać własną wizję wojny. Albo wykorzystać jego nieświadomość i niewiedzę do osiągnięcia pewnego propagandowego czy też politycznego celu. Wprawdzie film jest tylko rozrywką, niemniej jednak zawsze w jego podtekstach, poza ludyczną fasadą, znajduje się coś, co jest kulturowo (również społecznie i historycznie) istotne. Jakiś symptom naszych czasów, wyznacznik masowego stanu świadomości, kierunku w którym zmierza nasz cywilizacyjny wehikuł.
Kino to również medium, które wydatnie przyczynia się do kształtowania zbiorowej pamięci historycznej. W tym pamięci o wojnach, które prowadziliśmy w przeszłości z regularnością wręcz obsesyjną. A skoro wojna w kinie lub literaturze pozostaje tak wdzięcznym artystycznie tematem – spektaklem, który nigdy się nie znudzi – to możemy być pewni, że ten ekranowy show będzie trwał jeszcze długo… Być może aż do momentu, kiedy już nie będzie nikogo, kto mógłby nakręcić jakikolwiek film, i to niekoniecznie o wojnie.

THE END

Wojna – nigdy niekończący się spektakl („Czas Apokalipsy„)

*  *  *

.

WOJENNA SCHIZOFRENIA

.

Wojna. Jeśli uznaje się, że zło jest brakiem dobra, to konsekwentnie można uznać, że wojna jest brakiem pokoju. Brzmi to oczywiście i logicznie, jednakże jest to oczywistość cokolwiek zwodnicza. Bo podejrzewamy, że zło nie jest wcale brakiem dobra tylko istnieje autonomicznie, niezależnie od przejawów dobra. Podobnie wojna. Nie jest żadnym brakiem. Jest świadomym działaniem człowieka, choć jest to działanie, które najczęściej wymyka się spod ludzkiej kontroli.
To nieprawda, że kiedy zbierze się dostateczna ilość karabinów, to zaczną one same strzelać – jak mawiał C. G. Jung. Bo przecież musi być ktoś, kto pociągnie za spust, kto naciśnie guzik. Oczywiście nie Bóg, ani nie diabeł, czy jakaś fatalistyczna siła – tylko człowiek. Lecz warto tu jednak sobie uzmysłowić, iż w tym, że sprawcą wojny zawsze jest człowiek, tkwi nie tylko jej tragiczny fatalizm. Tkwi również – co może wydawać się paradoksem – sama nadzieja.

.

Braterstwo walki i obłęd zabijania, „męstwo” i strach, euforia i cierpienie („Piękna wieś pięknie płonie„)

DZIEJE PEWNEGO MOTTA

Swego czasu przygotowywałem dla miesięcznika „Film na Świecie” cykl, który nosił tytuł „Człowiek wojujący” i pod pretekstem omawiania sposobu, w jaki kino ukazywało wojnę, zajmował się samym mechanizmem wojny – jego społeczną, psychologiczną i propagandową stroną.
Potrzebowałem motta.
I oto, całkiem przypadkowo, w książce Egona Naganowskiego o twórczości Roberta Musila znalazłem taki oto kwiatek, który wyszedł spod pióra nie kogo innego, jak Tomasza Manna w 1915 r. (czyli w czasie I wojny światowej). Wielkopisarz stwierdził: „Wszystkie cnoty i cała piękność Niemiec rozkwitają dopiero podczas wojny”

Wiedziałem, że Mann pisał swoje „Dzienniki” także w okresie II wojny światowej, będąc już na emigracji w Stanach Zjednoczonych. Byłem więc pewny, że znajdę w nich antytezę do tej szowinistycznej gloryfikacji wojny, ukazując w ten sposób, jak ambiwalentny bywa stosunek ludzi wobec wojny, nawet jeśli chodzi o umysł tego samego człowieka i to umysł powszechnie uznany za wybitny.
No i proszę, na co trafiłem:
„Co zamierza los pozwalając na tryumf czegoś najpodlejszego i najbardziej szatańskiego, co świat widział? Sytuacja jest przerażająca, to tortura dla rozsądku i uczucia” – pisał Mann w 1940 roku.

WSPANIAŁA  MIARA  CZŁOWIEKA

Przykłady świadczące o dwoistym stosunku człowieka do wojny można by mnożyć. Ralph W. Emerson, XIX-to wieczny amerykański piewca wiary w postęp społeczny i moralny na gruncie kapitalizmu, twierdził: „Wojna kształci umysły, pobudza wolę do akcji, doskonali konstytucję fizyczną, przywodzi ludzi w krytycznym momencie do tak nagłego i bliskiego starcia, że można wtedy człowieka mierzyć człowiekiem”.
To, że pochwałę wojny głosił słynny generał Patton, raczej nie dziwi: „Bitwa to najwspanialsze współzawodnictwo, w jakim może człowiek brać udział. Przynosi ze sobą wszystko to, co najlepsze, ujawnia prawdziwą podstawę rzeczy. W czasie bitwy każdy się boi. Tchórz jest tym, kto pozwala, by jego strach przezwyciężył poczucie obowiązku. A ten obowiązek jest istotą męstwa”.

GENERALSKIE WYZNANIA

Dziwi raczej to, że na szczerość wyrażania swojej opinii o wojnie decydują się ludzie, dla których – jak by się wydawało – jest ona żywiołem i racją profesjonalnego bytu.
Generał Robert E. Lee, głównodowodzący wojskami Południa w czasie wojny secesyjnej (1861 -1865), w której zginęło około 600 tysięcy ludzi (liczba jak na ówczesne warunki niewyobrażalna), pisał w jednym ze swoich listów: „Jaką okrutną rzeczą jest wojna, rozdziela i rujnuje rodziny i przyjaciół, niszczy najczystszą radość i szczęście, do jakich Bóg dopuszcza nas na tym świecie; napełnia nasze serca nienawiścią zamiast miłością (dla naszych sąsiadów); dewastuje i szpeci jasne oblicze tego pięknego świata”.

Kiedy podczas tej samej wojny domowej mieszkańcy Atlanty prosili generała Shermana, aby oszczędził ich miasto, ten odpowiedział: „Nie możecie określić wojny w bardziej ostrych słowach, niż ja to robię. Wojna jest okrucieństwem i nie można tego zmienić”.

Kilkanaście lat później, tenże generał w przemówieniu do armii amerykańskiej powiedział: „Wielu z was patrzy na wojnę, jak na coś podobnego glorii; ale – chłopcy – ona jest piekłem. Możecie przekazać to ostrzeżenie przyszłym pokoleniom. Patrzę na wojnę z przerażeniem”.
Tak rzekł generał William Tecumseh Sherman, który spalił w końcu Atlantę a zaraz potem urządził ze swoją 150-tysieczną armią pamiętny marsz 50-milową ławą przez Georgie, zabijając, paląc i niszcząc wszystko, co spotkał na swojej drodze.
Nie mamy więc powodów, by nie wierzyć jego słowom.

KREW I ABSTRAKCJA

Wojna zawsze rozgrywa się jakby na dwóch poziomach. Pierwszy stanowi polityka: wojskowo-rządowy establishment, na warsztacie którego wojna posiada wymiar teoretyczny, w pewnym sensie abstrakcyjny (plany, cele, plansze, statystyka…) Drugi poziom to front – okopy, czołg, samolot, okręt, przemieszczanie się wojska i walka… – czyli tam gdzie bezpośrednio ścierają się walczący ze sobą ludzie; tam gdzie leje się krew, łamią się kości, umiera się na polu bitwy, dogorywa w polowym szpitalu lub przymiera głodem w jenieckim obozie.

W tej właśnie konkretnej strefie rozgrywa się film Sergieja Bodrowa „Jeniec Kaukazu”. Jego uniwersalizm (nota bene obraz ten powstał na kanwie jednego z opowiadań Lwa Tołstoja) polega m. in. na tym, że ukazuje on wojnę jako ponadczasową przypowieść o ludzkiej konieczności ciągłego przezwyciężania fatalizmu nadzieją, co wydaje się naiwne, ale jednak niezbywalne.
Chociaż akcja filmu rozgrywa się współcześnie i wojna rosyjsko-czeczeńska nazwana jest po imieniu („Jeńca Kaukazu” kręcono w górach Dagestanu, 30 km. od Groznego), to polityczna istota tego konfliktu nie odgrywa w nim żadnej roli. Jest to więc obraz wojny zdecydowanie apolityczny i dlatego bardziej wyraziście odmalowują się w nim ludzie z krwi i kości – ich humanizm, intencje, pasje, uczucia i emocje – dokładnie tak, jak napisał to Tołstoj przed 150 laty, po swoich doświadczeniach wojennych na Kaukazie, gdzie służył jako oficer carskiej armii. Jego opowiadanie ma coś z wiecznego mitu, dla którego czas i dekoracje z epoki nie mają znaczenia. Liczy się zakorzenienie w człowieczej duszy.

W wojennym zamęcie („Jeniec Kaukazu„, reż Sergiej Bodrow)

CZY WRÓG JEST CZŁOWIEKIEM?

Napisać, że „Jeniec Kaukazu” to kolejny utwór o wymowie antywojennej, byłoby wobec tego filmu banalnym nietaktem. Bowiem zasadniczą cechą obrazu Sergieja Bodrowa jest jego unikalność, która nie pozwala, by umknął on szybko naszej pamięci.
Choć rzeczywiście – to, że widzimy na ekranie opowieść o prawdziwych ludziach po obu stronach frontu, nie jest w historii opisu wojen czymś nowym. Wystarczy przypomnieć sobie „Na Zachodzie bez zmian” Remarque’a, gdzie autor nie staje ani po stronie „swoich”, ani „wroga”, tylko przedstawia nam ludzkie istoty (i ich reakcje), których właściwie tylko przypadek stawia po przeciwnych stronach barykady (frontu), „zmuszając” ich tym samym do wzajemnego mordowania się.

Partyzanci kaukascy biorą do niewoli dwóch młodych rosyjskich żołnierzy. Abdoul, jeden z bardziej znaczących ludzi w wiosce, zamierza wykupić nimi swojego syna, który dostał się do rosyjskiej niewoli. Więźniów pilnuje niemy Hasan i młodziutka, 13-letnia dziewczyna, córka Abdoula. Nagła bliskość tych obcych sobie ludzi zmusza ich do spojrzenia na siebie, jak na człowieka, a nie jak na wroga. To właśnie na tej prostocie elementarnego ludzkiego doświadczenia wydaje się opierać siła przesłania filmu, które w całej pełni ujawnia się nam w jego finale i zakończeniu.

LIRYZM I ROZPASANIE

Jeniec Kaukazu” –  uznany na jednym z canneńskich festiwali za najlepszy film pokazany poza konkursem – różni się diametralnie od filmu Srdana Dragojevića „Piękna wieś pięknie płonie” zajmującego się wojną na terenach byłej Jugosławii, filmu pełnego okrucieństwa, gwałtu, destrukcji, śmierci, pożarów… Wyglądało na to, że serbscy twórcy chcieli nim odreagować własną traumę, jaką uderzyła w nich wojna domowa szalejąca w ich kraju. Rosjanin Bodrow jest w swoim „Jeńcu Kaukazu” bez porównania bardziej powściągliwy w obrazowym ujawnianiu wojennego gwałtu i okropieństw. Mało tego: jego wizja jest bez mała liryczna – ale tym liryzmem szorstkim, prostym, oszczędnym surowym… niczym góry Kaukazu i ich mieszkańcy (same scenerie, wśród których rozgrywa się akcja filmu, są niebywałe, a na dodatek pięknie sfilmowane).
Tak więc mamy rozpasanie „Piękna wieś pięknie płonie” i oszczędność „Jeńca Kaukazu” – a oba filmu zdecydowanie antywojenne (bynajmniej jednak nie pacyfistyczne).
Który sprzeciw mocniejszy? Czy ma to jakiś związek z temperamentem, sposobem odczuwania, rodzajem wrażliwości?
Na pewno tak, choć można wybrać różne drogi wiodące do tego samego celu. Ważna jest skuteczność… choćby tylko w oddziaływaniu na świadomość widza, bo przecież filmami trudno jest zapobiec jakiejkolwiek wojnie.

 BEZ UROJEŃ

Wojna w Czeczenii postrzegana jest przez niektórych w szerszym kontekście – jako jedno z ognisk zapalnych na granicy ścierania się cywilizacji chrześcijańskiej z islamem. Choć doprawdy armia rosyjska (a właściwie sowiecka) według mnie tyle miała wspólnego z chrześcijaństwem, co miały kiedyś faszystowskie hordy Hitlera. Ponadto uznanie, że pamiętne wypadki w Groznym są przejawem ofensywy cywilizacji islamskiej, byłoby niezbyt poważne, trącące na dodatek jakąś urojoną teorią spiskową – tym razem na globalną skalę.
Film Bodrowa daleki jest od takich dywagacji, choć islam jest w nim widoczny bardzo wyraźnie. Przyczynia się jednak to tego, by uświadomić nam tezę o wspólnocie wszystkich ludzi, bez względu na ich kulturowy czy też polityczny backgroud.
„Jeniec Kaukazu” porusza nas także swoją mądrością – cechą niestety rzadko widywaną nie tylko na ekranach kin, ale i w mediach popularnych czy kulturze masowej. A mądrość ta – jak każda mądrość – jest prosta. Mówi nam, że sztuka życia w dużej mierze polega na umiejętności przebaczania. Wojnę zaś można zakończyć tylko wtedy, kiedy zrezygnuje się ze ślepej nienawiści i krwawej zemsty.
I jeszcze jedno: pokój nie jest wcale brakiem wojny. Jest ciągłym, wymagającym od człowieka nieustannej uwagi, wysiłkiem.

Wojenne upojenie – życie na morderczym „haju” („Piękna wieś pięknie płonie„, reż. Srdan Dragojević)

*  *  *

POWIĄZANE WPISY:

WOJENNA SCHIZOFRENIASNAJPERCZAS WOJNYWRÓG NUMER JEDENKARBALA1917HAMBURGER HILLDYWIZJON 303. HISTORIA PRAWDZIWA1920 BITWA WARSZAWSKA

.

*  *  *

DODATEK

.

URODZONY 4 LPCA

Oliver Stone: „Moja romantyczna wizja wojny nie miała nic wspólnego z tym, czym ona była naprawdę”

.

Oliver Stone – reżyser, który w Ameryce uważany jest za coś więcej, niźli tylko hollywoodzkiego wyrobnika (autor kontrowersyjnego „JFK”), nakręcił swego czasu słynną trylogię wietnamską: „Pluton”, „Urodzony 4 lipca” oraz „Niebo i ziemia”, gdzie wojnę w Indochinach przedstawił z różnych perspektyw. Wykorzystał przy tym – co jest niezwykle istotne – własne doświadczenia, jako że sam walczył w Wietnamie.
A pojechał tam jako ochotnik:
„Pochodzę z dość konserwatywnej rodziny. W 1964 roku byłem zwolennikiem Barry Goldwatera i uważałem za słuszne angażowanie się Ameryki w wojnie wietnamskiej. Byłem gotów umrzeć za mój kraj. Uważałem, że należy wypędzić komunistów z Wietnamu, bo przecież wychowałem się w atmosferze zimnej wojny i nasiąkłem filmami z Johnem Waynem. Ale byłem młody, miałem 21 lat, studiowałem na uniwersytecie i uważałem, że Wietnam to wojna mojego pokolenia i że nie powinno na niej zabraknąć młodych Amerykanów z zamożniejszych, bardziej wykształconych klas społecznych.”

A oto jakiej transformacji uległy poglądy Stone’a po wzięciu udziału w walkach w Wietnamie i powrocie z frontu:
„Wojnę znałem tylko z kinowego ekranu. Byłem romantykiem, fascynował mnie ‚Lord Jim’ Conrada. Wojna jawiła mi się jako najcięższa i najbardziej surowa próba dla każdego człowieka, jako kluczowe ludzkie doświadczenie. (Nietzsche: ‚Rezygnuje się z wielkości życia, jeśli rezygnuje się z wojny’ – przyp. LA) Bardzo szybko zdałem sobie sprawę jak wielka pomyłką był mój wyjazd do Wietnamu – że  moja romantyczna wizja wojny nie miała nic wspólnego z tym, czym ona była naprawdę. Nie wyobrażałem sobie, że wojna może być tak brutalna i upodlająca. (…) Mój powrót do Ameryki był szokiem z powodu powszechnej obojętności. Nikt nie dostrzegał, że przecież tam właśnie umierają młodzi Amerykanie. W parę dni trafiłem do więzienia w San Diego. Znaleziono przy mnie LSD i marihuanę. Groziło mi od pięciu do dwudziestu lat więzienia. Byłem wciekły! Oto jak traktowano tych, którzy ocaleli. Nie wróciłem już do rodzinnego gniazda. Wolałem zanurzyć się w nowojorską dżunglę. Rewolucję hippiesowską uważałem za kompletny idiotyzm. Gardziłem tymi wszystkimi kontestatorami. Myliłem się. Nie rozumiałem znaczenia kontestacji. Byłem samotnikiem, dzikusem. (…) Byłem zbyt gwałtowny, miałem ochotę zabijać. Chciałem obalić rząd przy pomocy armatnich strzałów. Stałem się absolutnym anarchistą. Żyłem w świecie paranoi i narkotyków.”

*

Stone: „Bardzo szybko zdałem sobie sprawę jak wielka pomyłką był mój wyjazd do Wietnamu”

.

Biorąc pod uwagę wypowiedzi Stone’a, nie dziwi wcale jego decyzja o ekranizacji autobiograficznej książki Rona Kovica, wietnamskiego weterana, który z hurra-patriotycznego ochotnika, wskutek psychicznych urazów, nabawionego w walce kalectwa i rozczarowań po powrocie do Ameryki, zamienił się w pacyfistycznego aktywistę, protestującego przeciw kontynuowaniu tamtej wojny.
Stone z realizacją filmu nosił się już od dawna, ale udało mu się to zrealizować dopiero wtedy, gdy przebrzmiała epoka Reagana z jej kogucią zaczepliwością i wielko-mocarstwową chełpliwością, odbijająca się m. in. na ekranach kinowych w fantazyjnych fajerwerkach typu „Rambo„. Tak więc, dopiero w kilkanaście lat po zakończeniu wojny przyszło uderzyć się w piersi. Jak na ironię jednak, nie były to piersi polityków, ale ofiar. Bowiem takimi ofiarami byli autorzy filmu – Kovic i Stone.

W piekle upokorzenia – gniew i cierpienie weterana

Ron Kovic przeszedł w Wietnamie identyczną transformację jak Oliver Stone. Z początku był to napalony młodzik z głową pełną romantycznych mrzonek, admiracji dla „męskiej a prawej wojowniczości” (typu Johna Wayne’a). Później widzimy go już na wózku inwalidzkim – nieogolonego, zapijaczonego, wszczynającego burdy i bluzgającego przekleństwami, w oparach narkotyków i otoczeniu meksykańskich prostytutek. Wreszcie: jako kipiącego od gniewu bojownika, politycznego aktywistę, który usiłuje potrząsnąć społecznym sumieniem.

Oliver Stone, ongiś, w swej młodości „durnej i chmurnej” romantyk i idealista, mimo własnych rozczarowań, odarcia z iluzji i przejrzenia na oczy realisty, pozostaje jednak romantykiem i idealistą… stylistycznym. Innymi słowy: on ten swój temperament przenosi jakby w inne rejony, które jednak tylko z pozoru stają się rejonami kinowej iluzji, będąc, tak naprawdę, kolejnym zaangażowaniem się „w sprawę”.
Przyjrzyjmy się początkowym kadrom „Urodzonego 4 lipca”. Obchody Święta Niepodległości, którym przygląda się mały Ron, przypominają bombastyczną paradę patriotycznych ideałów i sloganów. Przedstawia się nam też Kovica – młodzieńca bogobojnego, dobrego syna (zarówno dla swojej matki, jak i Ojczyzny), dla którego wojna jest romantyczną „męską” przygodą, gdzie nabawić się można tylko sławy, chwały i medali za bohaterstwo i odwagę. W filmie Stone’a Kovic uchował się pod szklanym kloszem złudzeń, gdzie ani razu nie dotarły wieści o brudzie, piekle i szaleństwie wojny. Dzięki temu jednak, jego zderzenie z Wietnamem jest jeszcze bardziej ostre a lądowanie na wózku inwalidzkim – jeszcze bardziej twarde i bolesne.

Oliver Stone

Dzięki podobnym kontrastom Stone uzyskuje w swoim filmie siłę – nabiera on impetu, który bywa dla widzów nokautujący. Tworząc swój własny, prywatny mit – odziera z mitu innych.
Nie brak w „Urodzonym 4 lipca” wietnamskiej batalistyki, choć lwia część filmu rozgrywa się w Ameryce. To tylko parę minut, ale takich, które mocno w nas uderzają, odciskając piętno horroru na całym obrazie. Stone, chcąc jakby odciąć się od ostentacyjnie wyrazistej batalistycznej estetyki „Plutonu”, zrezygnował z umieszczenia akcji w tropikalnym gąszczu, zamieniając zielone piekło dżungli na żółto-czerwone inferno płonącej wietnamskiej wioski i otaczających ją pól. To właśnie tam rozegrał się dramat Kovica mordującego (przez pomyłkę) cywilów, strzelającego do własnego żołnierza, wreszcie trafionego kulą w kręgosłup. Bez wątpienia te sceny są „większe jak życie”, mają ambicję i moc symbolu wyrastającego ponad rzeczywistość. Dlaczego jednak tego nie wykorzystać?

Film zrodził się gniewu Kovica i wszystkich wietnamskich weteranów, którzy poczuli się oszukani, zdradzeni i opuszczeni przez własną ojczyznę – społeczeństwo i rząd. Jednak w przypadku Kovica najobfitsze źródło miał ów gniew w jego fizycznym kalectwie. Film Stone’a tego nie zmienia. I chwała mu za tę jego psychologiczna uczciwość. Utrata przez Kovica „męskości” (był sparaliżowany od pasa w dół) wydaje się w pewnym momencie przysłaniać jego ból „socjologiczny”, czyli utratę złudzeń co do słuszności ideałów i zasadności tamtej wojny; wyobcowanie z rodziny, odwrócenie się, a nawet wrogość samego społeczeństwa. Gdyż Kovic, po powrocie do domu, nie doświadczył nawet gorzkiej chwały „narodowego bohatera”. Zamiast tego musiał przejść „drogę krzyżową” – jedno długie pasmo cierpień i upokorzeń: od wszawego i zaszczurzonego szpitala na Long Island, przez piekło impotencji w meksykańskim burdelu, po wyrzucenie go na bruk (razem z inwalidzkim wózkiem) podczas zjazdu Republikanów na Florydzie.

*

Spotkałem osobiście Rona Kovica. Miało to miejsce podczas  Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Chicago. Miałem wrażenie, że oglądam dalszą część optymistycznej pointy Stone’a: weteran miał na sobie elegancki smoking (wózek dodawał mu jakby glorii), budzący przychylne zainteresowanie, celebrowany… Miałem nadzieję, że czuł się wreszcie jak we własnym domu.

*

Stone: „Wojna jawiła mi się jako najcięższa i najbardziej surowa próba dla każdego człowieka, jako kluczowe ludzkie doświadczenie.” Nietzsche: „Rezygnuje się z wielkości życia, jeśli rezygnuje się z wojny’”.

.

*  *  *

Komentarzy 46 to “WOJNA JAKO WIDOWISKO”

  1. Torlin Says:

    Uciekłeś mi Logosie, bo się szykowałem do obrony „Rambo”, że jedynie następne części są rambopodobne, ale pierwsza niesie bardzo ważne przesłanie. Ale w dalszej części wpisu sam o tym pisałeś. Nie od rzeczy jest przypomnieć, jak fatalna dla Wietnamu była druga część. Amerykanie uwierzyli, że naprawdę po dzień dzisiejszy istnieją tajne obozy przetrzymujące jeńców amerykańskich. Wietnam otwierał, zapraszał, pozwalał, tłumaczył – nic nie pomaga. Jak czytałem – więcej niż połowa Amerykanów wierzy, że takie obozy po dzień dzisiejszy istnieją.
    Lubię te filmy, które opisujesz, ale mimo wszystko nie wymieniłeś filmu, który jest dla mnie najważniejszy, jeżeli chodzi o wojnę w Wietnamie. To jest „Łowca jeleni”.

    • Logos Amicus Says:

      Ten tekst Torlinie nie miał być tekstem o filmach traktujących o wojnie w Wietnamie, tylko o tym, jakie widowisko robi się z wojny w kinie (na dobre i na złe). Bo wojna jest fotogeniczna, no i dramatyczna, więc dobrze się opowiada jej historie. Dlatego też nie wymieniłem wielu innych ważnych filmów nawiązujących do Wietnamu (oprócz słusznie przez Ciebie wspomnianego „Łowcy jeleni” Cimino warto wspomnieć choćby o „Powrocie do domu” Ashby’ego, „Taksówkarzu” Scorsesego, „Good Mornig, Vietnam” Levinsona, „Hair” Formana, no i oczywiście o „Ofiarach wojny” Briana de Palmy i „Urodzonym 4 lipca” Stone’a.) Temat jest mi znany, napisałem nawet kiedyś coś w rodzaju monografii o losach wątku wietnamskiego w kinie amerykańskim, (która została opublikowana w polskim miesięczniku „KINO” nosząc tytuł „Od zieleni beretów do wioski My Lai”).

      I rzeczywiście, pierwszą część „Rambo” należy traktować osobno, bo różni się zdecydowanie od jej fajerwerkowych sequelów, gdzie „akcja” stanowiła wszystko, a zawartości myślowej było zero.

      • Torlin Says:

        Myśmy się nie zrozumieli. Ja napisałem, że „Łowca jeleni” zrobił na mnie największe wrażenie z filmów o wojnie wietnamskiej.

        • Logos Amicus Says:

          Napisałeś Torlinie, że „mimo wszystko” nie wymieniłem „Łowcy jeleni”, a ja Ci odpisałem dlaczego nie wymieniłem – bo to nie miał być tekst o amerykańskich filmach „wietnamskich”, tylko o atrakcyjności wojny dla reżyserów i widzów.
          (Ja tu żadnego nieporozumienie nie widzę.)

          Ale rzeczywiście za dużo mi wyszło tego „Wietnamu”. To pewnie dlatego, że „Czas Apokalipsy” i „Pluton” zaliczam do najlepszych filmów jakie w swoim życiu widziałem (a już na pewno do tych, które zrobiły na mnie największe wrażenie – i poniekąd siedzą we mnie do dziś).

        • Torlin Says:

          No dobrze, jest to film, który zrobił na mnie największe wrażenie, jeżeli chodzi o Wietnam. A „Apokalipsa”? Mnie się wydaje, że większość opisująca ten film jako czysto wietnamski nie oglądała całości. Ten film nie jest o Wietnamie. Wietnam jest tylko pretekstem do pokazania uwarunkowań psychologicznych tak wspaniale opisanych przez Conrada w „Jądrze ciemności”, to jest tylko tło, a nie film o tej wojnie. Film pokazuje uniwersalizm problemów, że nie zginęły one w XIX wieku, a może i dzisiaj można je znaleźć.

        • Logos Amicus Says:

          Torlinie, mogę Cię zapewnić, że większość, która o „Czasie Apokalipsy” pisze w kontekście Wietnamu, umieszczając go wśród najważniejszych obrazów o tej wojnie, ten film widziała w całości.
          Masz rację mówiąc, że ten film ma wymowę uniwersalną (sam o tym pisałem). Bo odnosi się on do pewnych pierwotnych mechanizmów, które powodują, że człowiek na wojnie robi rzeczy, których nigdy by nie zrobił w czasie pokoju. Człowiek na wojnie zachowuje się często jak szaleniec. I to w Wietnamie z ludzi wychodziło.
          Zresztą, każdy film „wietnamski”, o których tu mowa, ma w pewnym sensie wymowę uniwersalną. Ja jakoś nie przypominam sobie, aby w jakimkolwiek z tych filmów poddawano dogłębnej analizie (społecznej i politycznej) przyczyn tej właśnie wojny (najbliższy temu jest chyba „Urodzony 4 lipca” Stone’a). Wszystkim właściwie chodziło o obnażenie uniwersalnych zasad rządzących zachowaniem ludzi opanowanych wojennym amokiem walki i zmanipulowanych przez polityków, którzy do wojny ich podżegają.

    • Logos Amicus Says:

      Ciekawe zestawienia.

      Najlepsze sceny batalistyczne (z filmów):

      1. Szeregowiec Ryan
      2. 300 Spartan
      3. Chwała (Glory)
      4. O jeden most za daleko
      5. Henryk V
      6. Władca Pierścieni: Dwie Wieże
      7. Waleczne Serce
      8. Tora! Tora! Tora!
      9 Ran
      10. Gladiator

      Najlepsze filmy o wojnie w Wietnamie:

      1. Czas Apokalipsy
      2. Pluton
      3. Full Metal Jacket
      4. Łowca jeleni
      5. Good Morning, Vietnam
      6. Urodzony 4 lipca
      7. Byliśmy żołnierzami
      8. Kraina Tygrysów
      9. Forest Gump
      10. Rambo – Pierwsza krew

      Mimo, że poczynione przez amatorów, sprawiają wrażenie trafnych.
      Jeśli chodzi o Wietnam, to z pierwszą 6-ką dość łatwo mi się zgodzić – pokrywa się niemal dokładnie z moją.

  2. Ewa Says:

    Bardzo chciałabym zareagować „na poziomie”. Wspaniałemu LA należy się to jak przysłowiowemu psu micha. Oba ‚wojenne wpisy’ czytałam (2x ?). I pewnie dlatego coraz mi trudniej. Wokół wyczuwam wojenną histerię. Nawet nasz minister od finansów zaleca postaranie się o zieloną kartę dla dziatek. Tak więc kolejne wojny jeśli (w Europie) będą, poróżnią nas z powodów ekonomicznych, malejących zasobów wody i surowców. I Bóg raczy wiedzieć jakich jeszcze, niepodobnych do tego co znamy. Lekki strach już zaczyna narastać. I tu 5+ Amicusie, czujesz bluesa. A może to nie tylko strach? Kilka pokoleń chłopców nie miało okazji sprawdzić się, jako „prawdziwi wojownicy”. Walczą więc na stadionach, „ustawkach”, robią zadymy na wiecach ‚myślących inaczej’. Pociesza mnie tylko, że ci ‚waleczni chłopcy’ to jednak margines. Większość to konformiści i sybaryci – żeby nie powiedzieć maminsynki. I to wolę (choć w tym jedynie przypadku). Cechy nie wzbudzające zachwytu w życiu codziennym, mogą na dłuższą metę ‚zachować nas od wojny’. Co jest mottem niejednej modlitwy. I obyśmy przestali bawić się i ekscytować obrazami wojennymi, nawet jeśli tylko na ekranie filmowym zaczyna się i kończy.
    Choć przyznaję, sama ekscytowałam się nie raz, śledząc losy różnych Sylwestrów i Arnoldów. Tacyśmy ułomni, niestety.
    Kolejne gratulacje i pozdrowienia…

    • Logos Amicus Says:

      Droga Ewo, bardzo dziękuję za porównanie mnie do psa. Bardzo lubię te zwierzęta :)

      Lecz wróćmy do powagi.
      Trafnie, ale i złowieszczo zabrzmiało takie Twoje zdanie: „Kilka pokoleń chłopców nie miało okazji sprawdzić się, jako ‚prawdziwi wojownicy’ „. Miejmy nadzieję, że te „wojenne” nastroje w Europie to tylko jakiś przejściowy psychiczny spleen. Wydaje mi się, że wynika to bardziej z napięć społecznych, jakie panują w poszczególnych krajach, niż tych jakie istnieją między samymi państwami (moim zdaniem nie można tych ostatnich porównywać z tymi, jakie istniały w Europie przed wybuchem zarówno I jak i II wojny światowej). No ale rozruchy społeczne to już niestety bardzo prawdopodobny scenariusz – a wtedy ludzka agresja też zostaje spuszczona z postronka, podobnie jak na wojnie.

      Nie wiem Ewo, czy owi ‚waleczni chłopcy’ to margines. Ci, o których piszesz (zadymiarze, szalikowcy…) po prostu bardziej rzucają się nam w oczy. Jestem skłonny sądzić, że ta „waleczność” drzemie jednak u większości mężczyzn (chłopców) i być może tylko czeka na okazję do wyzwolenia się (wystarczy sobie uświadomić popularność gier komputerowych, których głównym tematem jest walka i przemoc).

      No cóż, większość z nas lubi się „bawić i ekscytować” obrazami wojennymi. Chodzi jednak o to, by na tym się kończyło. Ale z tym to nigdy nie wiadomo – czy takie filmy nie staną się jakimś instruktażem dla gorących umysłów i buzujących hormonów w prawdziwym starciu, gdzie leje się prawdziwa krew i padają już prawdziwe trupy.

      Piszesz: „Choć przyznaję, sama ekscytowałam się nie raz, śledząc losy różnych Sylwestrów i Arnoldów. Tacyśmy ułomni, niestety.”
      Czy myślisz, że nasza skłonność do ekscytowania się obrazami przemocy, jest ułomnością? Albo inaczej: czy samą skłonność człowieka do agresji można nazwać ułomnością?
      Z punktu widzenia ewolucji tak chyba nie jest. Całkiem możliwe, że gdyby nie wrodzona nam agresja, to już dawno zniknęlibyśmy z powierzchni Ziemi (nasze gatunkowe przekleństwo polega na tym, że „wtłoczeni” zostaliśmy niejako przez naturę do niszy drapieżników). Ale to jest jednak niebezpieczny paradoks, bo ta sama agresja może także spowodować to, że z tej Ziemi zmieciemy się sami.

      • Ewa Says:

        Pominąwszy „psy”, które lubisz (i dobrze). Nie wierzę w instruktaże filmowe, to raczej filmy „oddają stan społeczny”.
        Może i zginęlibyśmy jako homo sapiens, gdyby nie zęby, natura i geny. A może i nie, któż to wie. Brak scenariusza i odniesień nie determinuje rzeczywistości. Wciąż dłubiemy w naszym człowieczeństwie. Spłycając, raz jajka są zbawienne, a raz n i e.
        Gry i zabawy komputerowe to erzac. Kto boi się śmiertelnie w realu, w sieci bywa drapieżcą. Starczy?

        Jestem pewna, że jesteśmy innymi społeczeństwami jak te z przed I i II wojny. I wiemy że ‚realna’ krew nie dla nas (w masie). Ale kto wie, ‚opium dla mas’ potrafi ogłupić i sceptyka i diagnostę.
        Fakt LA, psychologia tłumu wciąż nierozpoznana do końca. Może się jednak nie zmieciemy, coraz więcej osób umie czytać przecie. Choć… najbardziej wiadoma jest niewiadoma.
        Uczmy się kochać, cha, cha, cha

        • Logos Amicus Says:

          „Uczmy się kochać, cha, cha, cha…”

          I do tego Twojego apelu się przyłączam!
          (Byleby tylko nie skończyło się na oglądaniu pornograficznych filmów :) ) )

  3. Ewa Says:

    P.S. Ci, terminujący setki wirtualnych przeciwników, bazgrolący po murach (odróżniam artystów), demolujący przystanki i znaki drogowe, drący się po nocach po pijaku (czy po czym tam), lejący się bez pardonu – na wojnie pierwsi ‚narobili by w pory’. Takich mamy „herosów”. I takich (mam nadzieję), mamy ew. „adeptów wojny”. Baczyńskich raczej brak. Zresztą Baczyńskich owych chronić powinniśmy, jak źrenicy oka. Najlepiej nakazać im (!!) czytanie twoich wpisów.

    • Logos Amicus Says:

      Baczyńscy może są, ale nikt ich nie słucha w popkulturowym jazgocie. Liryka wyszła z mody – co innego jest „cool”.

      • Ewa Says:

        Dotychczas nie miałam zwyczaju wdawać się w komentarze do komentarzy. Widać ‘coś w tobie jest’. Poza tym nie widzę w komentarzach mojego PS.PS. – może ‘wypłynie”. Napisałam o twojej zadziwiającej, nie przystającej do ‘adremu’ niechęci do pornografii.

        „Cool” w sytuacji wojennej, to czysty wymysł. I wiesz, że Baczyński – jako taki – nic tu nie ma do rzeczy. Ale skoro naciskasz na TAKI przebieg dyskusji, pasuję.

        • Logos Amicus Says:

          Ależ Ewo, ja też czasem żartuję :) (I na wszelki wypadek dołączam zazwyczaj emotikon :) )
          Tak jak z tą pornografią ;) (która jest przecież namiastką prawdziwej miłości, podobnie jak namiastką wojny są „wojenne” gry komputerowe.)

          No i nie wiem co się stało z PS.PS.
          I oczywiście na nic nie „naciskam” :) )

          Serdeczności

  4. DaK Says:

    Na temat wojny powiedziano już chyba w kinie wszystko, zarówno pod względem batalistycznym, jak i uświadamiania mentalnych blizn. W chwili obecnej można powiedzieć coś nowego jedynie za pomocą ubrania obrazu w odpowiednią formę, niwelującą bezpieczny dystans pomiędzy widzem a drastyczną wojenną rzeczywistością. W ostatnim czasie pojawiły się dwa takie filmy – „The Hurt Locker” Kathryn Bigelow oraz „Liban” Samuela Maoza.

    • Logos Amicus Says:

      „Kucharze historii”? Niezwykły film, doprawdy.
      Kiedyś – ciekawie (jak zwykle) – napisał(a) o nim na swoim blogu tamaryszek, tytułując swoją recenzję jako „Kucharz i mięso armatnie”.

      Pozwoliłem sobie wtedy na mały komentarz:

      Wojna „od kuchni” wygląda chyba bardziej po ludzku niż wojna widziana z perspektywy „armatniego mięsa”.
      Ponadto: kto je, nie zabija :)
      Kiedy więc żołnierze jedli, to nie było jeszcze tak źle. Gorzej jak nie mieli co do garnka włożyć, albo świadomie rezygnowali (przed bitwą) z posiłku, by nie mieć pełnych kiszek (na wypadek… pardon… rozprucia lub przedziurawienia brzucha).
      A pomysł na film przedni – niezwykle oryginalny i ciekawy.
      Podejrzewam, że tych warstw można by w „Kucharach historii” znaleźć jeszcze więcej, bo gotowanie i zabijanie to sprawy, wbrew pozorom, wielce złożone i skomplikowane, nie wspominając już o tym, że o wadze wręcz… cywilizacyjnej :)

  5. Onibe Says:

    genialnie napisałeś ten tekst.

    celna uwaga o Rambo jako wyrzucie sumienia – to istotne spostrzeżenie, bo w tym ujęciu pierwsza część Rambo była badaniem drogi i została zawieszona pomiędzy bezkompromisową „rozrywką” a filmem z filozofią (oczywiście, na korzyść pierwszej, ale jednak). Kolejne części oparto na założeniach fabularnych które można określić mianem pretekstu.

    Czas Apokalipsy to mocny obraz, dorzuciłbym tutaj jeszcze Łowcę jeleni.

    Tekst można by uzupełnić o literackie biografie wojny. Do moich ulubionych należą „Łaskawe” Littela i „Malowany ptak” Kosińskiego (choć teraz wychodzi na jaw, że niekoniecznie on to popełnił). Obie powieści łączy jedno: fabuła i przekaz są stopem wykutym z charakterystyki ludzkiej natury, wojna, choć istotna, stanowi wartość dodaną lub nawet logiczną konsekwencję czającego się w człowieku zła. Zresztą, wspomniane przez Ciebie „Jądro ciemności” to krok w tę samą stronę, a pod wieloma względami nawet cenniejszy.

    • Logos Amicus Says:

      Literatura o wojnie jest przebogata. Mnie w pierwszej kolejności przychodzą do głowy: „Paragraf 22” Hellera, „Na Zachodzie bez zmian” Remarque’a, „Szkarłatne godło odwagi” Crane’a, „Młode lwy” Shawa, „Rzeźnia Nr 5” Vonneguta…
      I rzeczywiście – każda dobra książka o wojnie opowiada nie o samej wojnie, ale o ludziach, którzy w tę wojnę są uwikłani, albo tylko żyją w jej tle.
      Często, bardziej przemawia do nas detal, niż całość.

      PS. Piszesz: „‚Malowany ptak’ Kosińskiego (choć teraz wychodzi na jaw, że niekoniecznie on to popełnił)”

      To „wychodzenie na jaw” ma już zamierzchłą dość historię, datując się od momentu, kiedy książka Kosińskiego zdobyła rozgłos na Zachodzie (a to było kilkadziesiąt lat temu). Główny zarzut był taki, że Kosiński tej książki sam nie napisał (po angielsku). Otóż kiedyś miałem okazję spotkać na Florydzie człowieka (przeprowadziłem nawet z nim wtedy wywiad, opublikowany później w jednym z polonijnych magazynów), który twierdził, że napisał tę książkę Kosińskiemu, a ściślej – że ją przetłumaczył z języka polskiego na angielski (Kosiński twierdził, że sam napisał „Malowanego ptaka” od razu po angielsku). Jaka była prawda – nie wiem. Przychylam się do zdania, że Alexander Jordan (tak się nazywał ten człowiek), pomógł Kosińskiemu napisać tę książkę po angielsku (czy też przetłumaczyć ją na ten język), ale za marne pieniądze. A kiedy „Malowany ptak” odniósł komercyjny sukces, to zaczął mieć pretensje o to, że on nic z tego nie ma. Stąd to rozgłaszanie swojej wersję. (Sam Jordan sroce spod ogona nie wypadł, bo jest np. tłumaczem sienkiewiczowskiej trylogii na język angielski.)

  6. Kartka z podróży Says:

    Dzięki za omówienie filmów. Ważnych dla mnie filmów. A szczególnie dziękuje za przypomnienie „Fiesty”, która czasem chodzi mi po głowie. I za mądry cytat – „Jest to wojna bogatych z biednymi. Tak naprawdę to nie chodzi tu o żadną Ojczyznę, ani o honor, ani o ideały. Tu chodzi o władzę i pieniądze. My, żołnierze, jesteśmy kutasami i walczymy z kutasami. Wygra ten, kto jest większym kutasem.” To prawda, o to w tym wszystkim chodzi
    Pozdrawiam

    • Logos Amicus Says:

      Oj, Kartku. Czyli „piszesz się” na ten cynizm starego pułkownika-pedała?

      Rzeczywiście tak uważasz, że w hiszpańskiej wojnie domowej chodziło tylko o to, by pokazać kto jest większym kutasem?

  7. Kartka z podróży Says:

    Logosie, pedał nie pedał – to akurat mało istotne. Ważne, że dobrze to ujął przekazując swe dojrzałe doświadczenie niewinnemu młokosowi. Choc sercem stoję po stronie Republiki nie da się ukryć, że hiszpańska wojna domowa była krwawą walką bogatych z biednymi. To tchnie nawet z powieści Hemingwaya czy relacji Orwella. Watki romansowe czy ideowe tylko slodzą tę gorzką prawdę. Takimi samymi okrutnymi kutasami byli Republikanie jak i Falangiści. Gwałcone i mordowane kobiety Falangistów przecież niczym się nie różniły od gwalconych i mordowanych zakonnic. Republika tylko dlatego moralnie wygrała, bo militarnie przegrała. Jatki urządzane przez kutasów Franco nadały kutasom Republiki nimb cierpiętników i ofiar. Gdyby republika wygrała doszłoby tam do jatek w stylu stalinowskim – najprawdopodobniej w okrucieństwie porównywalnym do frankistowskiego. Albo i krwawszym.
    Pozdrawiam

    • Logos Amicus Says:

      Oczywiście, że słowa „pedał” użyłem z przekąsem (nigdy w zasadzie nie nazywam tak homoseksualistów – preferencje seksualne są dla mnie czymś drugorzędnym w określeniu tego, kim jest dany człowiek).

      Wiesz, te słowa pułkownika też mnie uderzyły (dlatego je zapamiętałem i użyłem w moim tekście). Są mocne i wydają się trafiać w sedno, ale są jednocześnie dość stereotypowym uproszczeniem.
      Naturalnie, że wojna domowa w Hiszpanii to była wojna o władzę, i co się z tym wiąże – o wpływy, pozycję społeczną i pieniądze. Biedni walczyli dlatego, że byli biedni i chcieli być bogatsi, bogaci i uprzywilejowani o to, żeby utrzymać swoje wpływy i bogactwo. Jedni i drudzy wykorzystywali idealistów i tych, którzy myśleli, że walczą o coś bardziej szlachetnego, np. o wolność.
      Ale podstawą była ekonomia, chęć zdobycia pewnych dóbr, także wyższej pozycji społecznej. O to toczą się wszystkie wojny, a zwłaszcza domowe. Jednak konstatacja, że wygrywają ci, którzy są większymi kutasami i ta „kutasowatość” będzie określała nadal przyszły porządek, jest mylna i zbyt daleko idąca. Wiadomo, że na wojnie nie ma miejsca dla tchórzy i mięczaków, w czasie bitwy trudno być dżentelmenem i człowiekiem delikatnym, ale to właśnie sytuacja wymusza na człowieku (najczęściej mężczyzny) takie zachowania, które wymaga „jaj” (co w potocznym, kolokwialnym języku stosuje się zamiennie z jeszcze wulgarniejszym odniesieniem do „wielkiego kutasa”). W warunkach pokojowych „kutasowatość” już niekoniecznie gwarantuje sukces czy decyduje o tym, kto jest wyżej, a kto niżej w społecznej hierarchii. Wtedy do głosu dochodzą właśnie te ideały, o które walczyła strona, która zwyciężyła. Zaprowadzany jest porządek zgodny z poglądami ludzi, którzy wywalczyli władzę. A to nie koniecznie musi już być „kutasowatość”, dominacja bezwzględności i brutalności, czy otwarta mafijność. Tworzony porządek państwowy i społeczny opiera się już na innych zasadach niż te, które obowiązywały w czasie wojny.
      Tak więc w wojnie hiszpańskiej nie chodziło wyłącznie o to, by pokazać „kto jest większym kutasem”. Chodziło przede wszystkim o nowy porządek społeczny – w którym genitalne rozmiary nie są już tak istotne.

      PS. Panie i osoby bardziej wrażliwe na „ostrzejsze słownictwo” przepraszam za te wulgaryzmy (które są na tym blogu raczej wyjątkiem – wynikającym tu z odniesienia do pewnego, wykorzystanego w tekście cytatu).

    • Logos Amicus Says:

      I jeszcze jedno, Kartku.
      Piszesz: „Republika tylko dlatego moralnie wygrała, bo militarnie przegrała.” oraz: „Gdyby republika wygrała doszłoby tam do jatek w stylu stalinowskim – najprawdopodobniej w okrucieństwie porównywalnym do frankistowskiego. Albo i krwawszym.”

      Czy aby rzeczywiście wszystko jedno było, czy wygrają Republikanie, czy faszyści Franco?
      To tak, jakbyś zrównywał faszyzm z republikanizmem, (a demokrację z dyktaturą). Czy te ideologie rzeczywiście się od siebie nie różnią? Warto sobie przypomnieć ich program i deklaracje.
      To nie jest bez znaczenia, że po stronie Republiki opowiedzieli się tacy ludzie, jak Marleaux, Hemingway, Saint-Exupery, Orwell… I to nie jest bez znaczenia, że generała Franco popierał Hitler i Mussolini.
      Czy byłoby Ci wszystko jedno, kto wygra II wojnę światową – alianci, czy Hitler?
      Walka z faszyzmem była walką o cywilizację bez dyktatury, totalitaryzmu, rasizmu, niewolnictwa, eksterminacji ludzi „gorszych rasowo”, upośledzonych mentalnie lub fizycznie…

      PS. Inną sprawą są okrucieństwa popełnianie po stronie republikańskiej (zwłaszcza przez anarchistów).

  8. Marcus Says:

    Warte przypomnienia:

  9. DoktorNo Says:

    „You want to have An Aesop about something that we should avoid at all costs. Trouble is, just by showing it in lavish detail, you end up undermining your message by showing just how damn appealing it is.

    The Trope Namer is French film director François Truffaut, who said that there is no such thing as an anti-war movie because it will invariably look exciting up on screen.”

    http://tvtropes.org/pmwiki/pmwiki.php/Main/TruffautWasRight

    • Logos Amicus Says:

      Nie mogę się zgodzić z Truffaut, że nie ma czegoś takiego, jak film anty-wojenny, choć rzeczywiście wykorzystuje on właściwości wojennego obrazu, które są „atrakcyjne” (pisałem o nich na początku mojego artykułu, wskazując na ambiwalencję naszego stosunku do wojny jako „widowiska”).
      Nawet Stone, który wojnę w Wietnamie znienawidził, pozostał zafascynowany przemocą i batalistyczną spektakularnością – co zresztą widać nie tylko w jego filmach o wojnie w Wietnamie, ale i w późniejszych „Urodzonych mordercach”. Ten ostatni film nota bene wiąże się z Tarantino, (który jest autorem scenariusza „Urodzonych morderców”). A filmów Tarantino właściwie nie cierpię (z wyjątkiem może „Reservoir Dogs”…) – bo właśnie w nich, pod pretekstem piętnowania przemocy, ową przemoc tak naprawdę się gloryfikuje – napawając się nią i podniecając (co jest chyba głównym powodem powstania tych filmów). Filmy Stone’a, posiadając pewne przesłanie, są moralitetami (w dobrym znaczeniu tego słowa), filmy Tarantiono – są tylko i wyłącznie dość szpanerskim widowiskiem (zbliżającym się niebezpiecznie do pornografii przemocy).
      Poza tym, przemoc na ekranie działa trochę jak narkotyk. Dlatego ktoś może ją zarówno uwielbiać, jak i nienawidzić.
      Stone ją uwielbiał i nienawidził, Tarantiono – tylko uwielbiał. Taka jest między nimi różnica.

  10. telemach Says:

    Marleaux? Kto to jest Marleaux?

    • Logos Amicus Says:

      Moja wina – pisałem nieuważnie. Oczywiście miało być: André Malraux.
      To przecież jeden z bohaterów mojej młodości.

      By naprawić szkodę, załączam tu jego zdjęcie (zrobione właśnie podczas wojny domowej w Hiszpanii):

      https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2011/10/andrc3a9-malraux1.jpg

      PS. Telemachu, czyżby jakiś przełom? Eeee… chyba nie.

      Ale żeby czepiać się głupiego klawiaturowego błędu?

  11. Peckinpah Says:

    Moje ulubione filmy o Wietnamie to: „Full Metal Jacket”, „Pluton” i „Łowca jeleni”. Natomiast „Czas Apokalipsy” próbowałem obejrzeć dwukrotnie i za każdym razem nie dałem rady obejrzeć do końca. Lubię zarówno filmy antywojenne, jak i batalistyczne, a z filmów o Wietnamie podobał mi się nawet niezbyt doceniany przez krytyków film Johna Wayne’a „Zielone berety”. Ale najlepszym filmem wojennym w ogóle jest moim zdaniem „Patton” – biografia jednego z najwybitniejszych amerykańskich dowódców wojskowych.

    • Logos Amicus Says:

      Ciekawa ta Twoja „nieprzyswajalność” „Czasu Apokalipsy” Coppoli. Mógłbyś się pokusić o wyjaśnienie, czego w tym filmie nie trawisz (co Ci się w nim nie podoba)?
      „Zielone berety” oglądałem bardzo dawno, pamiętam jak przez mgłę, choć jedno wrażenie pozostało: „Zielone berety” to pro-wojenna amerykańska propaganda jak się patrzy, jeden wielki ciąg klisz i stereotypów, w konwencji „cowboye i Indianie”. (Nota bene, najbardziej znany amerykański krytyk filmowy Rpoger REbert dał temu filmowi ZERO gwiazdek, co jest jednak znaczącym ewenementem.)
      „Patton”, jako film jako taki był świetnie zrealizowany (i zagrany), ale też raziła mnie obecna w nim gloryfikacja militaryzmu (i ogólny „heroiczny” patos).

      Nie jestem pacyfistą, ale mógłbym się chyba określić jako anty-militarysta – więc, mimo, że mogę doceniać walory artystyczne filmu, to jednak jego wymowa „ideowa” (czy też tzw. „przesłanie”) decyduje o mojej sympatii (czy też antypatii) dla filmu, a tym samym jego akceptacji albo nie-akceptacji.
      Zawsze byłem też przeciwnikiem wojny w Wietnamie, stąd filmy które wymieniłeś („Full Metal Jacket”, „Pluton”, „Łowca Jeleni”), mówiące o tym jakim szaleństwem (i wyrachowanym politycznym zagraniem) był Wietnam, również i mnie trafiły do przekonania, robiąc przy tym na mnie wielkie wrażenie, bo od strony sztuki filmowej są to przecież filmy znakomite.

      Ty być może, podchodzisz do tych filmów bardziej jako kinoman, i ich wymowa polityczna nie ma dla Ciebie takiego znaczenia w ich ocenie (stąd uznanie dla „Zielonych beretów”).
      Nie wiem, może się mylę?

      • DoktorNo Says:

        Ja tu się trochę wtrącę, ale ostatnio bardzo mi się spodobały japońskie seriale i filmy animowane z serii „Armored Trooper VOTOMS”. Zaczyna się jak sztampowe science-fiction, rozwija się jak dobry film akcji, ale kończy się jak antymilitarystyczny manifest:

        http://doktorno.vot.pl/category/tagi/armored-trooper-votoms

        Oczywiście na kilka rzeczy trzeba przymknąć oczy, bo to film animowany, a mimo jest to po prostu świetne, szczególnie kiedy porównać z innymi japońskimi „kreskówkami” o podobnej tematyce.

        PS. Czołówka „Zielonych Beretów” jest po prostu śmieszna…

      • Peckinpah Says:

        To prawda, wymowa polityczna nie ma dla mnie dużego znaczenia albo ma znaczenie drugorzędne. „Zielone berety” tak jak inny wojenny film Wayne’a „Alamo” to dla mnie przede wszystkim westerny (tak jak napisałeś: „w konwencji cowboye i Indianie”), a ja lubię westerny. Pod względem ideologicznym są dyskusyjne i mogą budzić sprzeciw, dlatego rozumiem, że mogą się nie podobać. Ja nie popieram żadnej wojny, interesuję się historią, ale lubię kiedy historia jest w filmach (lub literaturze) jedynie tłem dla sensacyjno – przygodowej fabuły i kiedy jest pretekstem dla wyczynów jakiegoś „zajebistego” bohatera w stylu Johna Wayne’a. Dlatego podobają mi się takie prowojenne filmy jak np. „Działa Nawarony” czy „Parszywa dwunastka”. Ale cenię także radzieckie filmy o wojnie pełne refleksji, skromne ale wzruszające, np. „Los człowieka” albo „Ballada o żołnierzu” (moim zdaniem naprawdę genialne filmy). Niektóre filmy o wymowie anty-militarnej też mi się podobały (np. „Wzgórze” Sidneya Lumeta).

        Co do „Czasu Apokalipsy” to nie wciągnął mnie zupełnie ten klimat, nie pamiętam już zbyt dokładnie, ale była tam jakaś scena z króliczkami Playboya oraz wiele chaotycznych i kiczowatych ujęć, które nie potrafiły mnie przykuć do ekranu na dłużej i chociaż chciałem zobaczyć Marlona Brando w tym filmie to nie dotrwałem do momentu, w którym on się pojawia (możliwe, że wpływ na to miała późna pora emisji, która spowodowała u mnie ciągłe ziewanie i zerkanie na zegarek).

        • Peckinpah Says:

          W Twoim tekście jest jeszcze fragment na temat Rambo, więc i tutaj wtrącę swoje „trzy grosze” na temat tej serii. Doceniam szczególnie pierwsze dwie części „Rambo”, które nie uważam za bezmyślne kino akcji. Owszem, jest sporo akcji i przemocy, a niewiele realizmu, jednak da się w tych filmach zauważyć głębsze przesłanie. „Rambo – Pierwsza krew” opowiada o traumie, która wywołana wydarzeniami z Wietnamu, powoduje wściekłość bohatera i chęć zabijania, na wojnie wiedział kto jest dobry a kto zły i zabijał właściwych ludzi, po powrocie do domu nie ma już pewności, jaka jest różnica między dobrem a złem. Z kolei w filmie „Rambo 2” pokazana jest obojętność rządu na los zaginionych żołnierzy i jeńców.

          Jeszcze a propos „Zielonych beretów” to film nie zasługuje na zero gwiazdek z co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, jest to pierwszy film o amerykańskiej interwencji w Wietnamie. Po drugie, film ma świetną muzykę (szczególnie motyw „Dodge City” skomponowany przez Miklosa Rozsę). Film ma wady, oczywiście, że tak, nie podobał mi się nieco nachalny, deklaratywno – ideologiczny początek, ale kiedy bohaterowie trafiają do Wietnamu zaczyna się solidne klasyczne kino akcji.

        • Logos Amicus Says:

          „Działa Nawarony”, Parszywa dwunastka”, „Los człowieka”, „Ballada o żołnierzu”, „Wzgórze”… to są filmy, które i mnie bardzo się podobały, chociaż mają przecież różną wymowę, przesłanie.
          Kiedy byłem bardzo młody, wymowa „ideologiczna” czy też polityczna filmu niewiele mnie obchodziła. Podchodziłem wówczas do filmu tak jak Ty – czyli jak do produktu czysto rozrywkowego, którego nie musiało się wcale kojarzyć, czy też odnosić do rzeczywistości, do historii. A to zwalniało od etycznej oceny wymowy filmu.
          Z czasem jednak mój stosunek do tego rodzaju filmów się zmienił. Czyżby to świadczyło o tym, że zacząłem kino traktować poważniej?
          * * *
          Zgadzam się – „Zielone berety” nie zasługują na ZERO gwiazdek (Ebert jednak przesadził, prawdopodobnie zrażony pro-wojenna propagandą filmu Wayne’a).
          Zgoda, „Rambo – pierwsza krew” ma w sobie pewne szlachetne intencje, ale kiedy piszesz: „„Rambo – Pierwsza krew” opowiada o traumie, która wywołana wydarzeniami z Wietnamu, powoduje wściekłość bohatera i chęć zabijania, na wojnie wiedział kto jest dobry a kto zły i zabijał właściwych ludzi.” to coś mi tu bardzo zgrzyta, a zwłaszcza to, że Rambo „na wojnie wiedział kto jest dobry a kto zły i zabijał właściwych ludzi”. Problem w tym, ze na wojnie nie można za bardzo dokładnie wiedzieć, kto jest dobry, a kto zły, a zwłaszcza kto jest „właściwym” człowiekiem do odstrzału. Tutaj mógłbym polecić mój tekst „Czas przemocy”, który mówi o mechanizmie ułatwiającym ludziom wzajemne zabijanie się na wojnie (i zwalniającym ich od wyrzutów sumienia za mordowanie „wroga”).

  12. Peckinpah Says:

    Przyznaję, że częściowo tę wypowiedź zaczerpnąłem z filmu „Maskarada szpiegów” (1965), w którym jeden z bohaterów mówi, że „tęskni za wojną, bo na wojnie było łatwiej, gdyż każdy wiedział kto jest dobry, a kto zły”. Wydaje mi się, że jest w tym dużo prawdy, bo żołnierz, który idzie na wojnę ma zakodowane w głowie, kto jest wrogiem, kogo należy zabić. Tak jak napisałeś w tekście „Czas przemocy”: „wizerunek wroga maluje się w najczarniejszych barwach – przypisuje się mu wyłącznie cechy negatywne (…) Łatwo jest wtedy zabijać, mając ponadto satysfakcje z dobrze spełnionego obowiązku – własne sumienie zastępuje wówczas ideologia”.
    Być może dopiero później żołnierz zastanawia się nad sensem całej tej wojny i być może ma wyrzuty sumienia. Wojna i przemoc powodują wiele niewinnych ofiar, ale czasem wydają się uzasadnione, bo czy np. można było pokonać Hitlera bez wojny tylko za pomocą słów, rozmów pokojowych itp. Czy filozofia Gandhiego byłaby skuteczna w tym przypadku? To chyba retoryczne pytanie.

    • Logos Amicus Says:

      „Być może dopiero później żołnierz zastanawia się nad sensem całej tej wojny i być może ma wyrzuty sumienia.”

      Raczej nie „być może” tylko na pewno.
      To właśnie dlatego, tak wielu młodych ludzi po powrocie z wojen w Wietnamie, Iraku czy w Afganistanie, jest psychicznymi (często także fizycznymi) wrakami. Wygląda na to, że dopiero wtedy zaczynają myśleć, zastanawiać się nad sensem wojny, w której zostali wykorzystani – dopiero wtedy zaczyna docierać to, że zabijali niewinnych , właściwie takich samych jak oni ludzi, a nie jakichś abstrakcyjnych „złych”, których odczłowieczali określeniem „wróg”.
      (Dobrym przykładem może być tutaj, jeśli chodzi o przedstawienie tego w kinie, film Olivera Stone’a „Urodzony 4 lipca” – jak również przypadek samego Stone’a – o którym pisałem TUTAJ.)

      Masz rację – ja również uważam, że użycie przemocy jest w pewnych wypadkach uzasadnione. Tak było na pewno w czasach II wojny światowej, kiedy trzeba było zbrojnie przeciwstawić się Hitlerowcom. (I to jest w sumie tragiczne.)
      Ale moim zdaniem, takie wojny jak te w Wietnamie, Iraku czy w Afganistanie, takiego uzasadnienia nie miały – były wg mnie nieusprawiedliwione, jednym słowem – były/są (co tu kryć) zbrodnicze. Podobnie jak np. ostatnie naloty natowskie w Libii przeciwko Kadafiemu i popierających go Libijczykom (bo ropa naftowa żadnej wojny usprawiedliwić nie może).

  13. major Says:

    Imperium Dobra w akcji


Co o tym myślisz?

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: