
Mnisi modlą się w klasztorze Samje
*
1.
Tybet bez klasztorów nie byłby Tybetem. Dlatego też Chińczycy, okupując ten kraj od ponad pół wieku, zrównali z ziemią kilka tysięcy klasztorów i miejsc kultu. Religia, według słów Wielkiego Sternika Mao, była trucizną i nie mieściła się w komunistycznej wizji społecznego porządku opartego na materialistycznym dialektyzmie Marksa i Engelsa, w którym nie było miejsca dla tego „opium dla mas”.
Nie zauważono nawet, że jedno „opium” zamieniono na inne – tym razem utopijnej fantasmagorii powszechnej równości i dyktatury proletariatu, która stała się niczym innym, jak dyktaturą jednej partii, a konkretnie – dość małej grupy samozwańczych, opętanych ideologią, uzurpatorów. Ale to temat do innych rozważań. Wróćmy więc do klasztoru.
2.
Klasztor… Wobec klasztoru moje uczucia zawsze były ambiwalentne.
Z jednej strony bowiem pociągał mnie mistycyzm jaki emanuje z monastycznych cel i krużganków, pewna ekskluzywność związana z rozkwitającym niekiedy wśród klasztornych murów arystokratyzmem ducha; z drugiej zaś odstręczał swoją klaustrofobiczną atmosferą rezygnacji z prawdziwego, poddanego zmysłom i spontanicznego życia – zamknięciem się, odsunięciem i separacją od świeckiego świata zwykłych śmiertelników.
To właśnie w klasztornej celi rodzą się intrygujące skądinąd paradoksy: zamknięcie, o którym mówi się że jest zyskaniem wolności; skrajny egotyzm, o którym mówi się, że jest ostatecznym zerwaniem z własnym ego (bo odrzuceniem samego siebie).
Lecz do klasztoru i mnichów dwoisty stosunek ma większość z nas. Bo przecież klękamy przed świętym Franciszkiem, szanujemy benedyktyńską cierpliwość, z uwagą potrafimy czytać Mertona, delektujemy się dobrociami wymyślonymi przez rozmyślnych braciszków, ale i naśmiewamy z karykaturalnego świata próżniactwa, opilstwa i obżarstwa (Monachomachia), a kiedy słyszymy, jak Ofelii mówi się, by szła do klasztoru, to potrafimy jej współczuć, bo wiemy jaki straszny jest to dla niej wyrok (choć dzięki niemu nie będzie musiała „płodzić grzeszników” – zamiast cielesnemu kochankowi, oddając się bezkrwistemu Bogu).

Wnętrze Samje: czy klasztorne mury stanowią granicę między sacrum a profanum? (Kliknij raz i kliknij ponownie by zobaczyć zdjęcie w pełnym rozmiarze)
3.
Jak by nie patrzeć na klasztor, zawsze jest to dla nas miejsce niezwykłe a przekraczając jego mury odnosimy wrażenie przekraczania jakiejś niewidocznej granicy sacrum i profanum, odgradzającej zwyczajny świat wypełniony prozą od świata mistycznego i pełnego tajemnic.
Na ile jednak jest to doświadczenie powierzchowne, a na ile głębokie – pozostaje sprawą indywidualną, zależną od konkretnego człowieka.
Wydaje się, że decydujące znaczenie ma w tym wszystkim nasze zaplecze kulturowe i stopień „uduchowienia” – religia w jakiej się wychowaliśmy, zdobyta przez nas wiedza i wyrobiony światopogląd, stosunek do poszczególnych kultur i religii, wiara w Boga, agnostycyzm lub ateizm…
Klasztor jest więc pewną wydzieloną z naszego (widzialnego i niewidzialnego) świata przestrzenią, w której szuka się metafizycznego klucza, gdzie spełnia się rytuał ludzkiej tęsknoty za wyzwoleniem i transgresją – za obcowaniem i połączeniem się z czymś Wyższym, Absolutnym i Doskonałym.
4.
Nie ukrywam, że kiedy wyłoniła się przed nami możliwość zwiedzenia klasztoru Samje, ogarnęło mnie uczucie podekscytowania. To przecież jedno z najświętszych miejsc Tybetu – najstarszy buddyjski klasztor tej ziemi, będący jednym z najważniejszych ośrodków buddyzmu tybetańskiego od ponad tysiąca lat.
Wyjechaliśmy z Pemą – naszym tybetańskim przewodnikiem i tłumaczem – wcześnie rano z Tsetang. Czekała nas ponad godzinna przeprawa promem przez rozlewiska Tsangpo (Brahmaputry), a później jeszcze kilka kwadransów „tłuczenia się” mocno zużytym vanem po pełnej dołów i wertepów piaszczystej drodze, którą po bokach znaczyły liczne, ozdobione kolorowymi chorągiewkami, czorteny. Wreszcie poczułem się jak w „prawdziwym” Tybecie, wolnym od chińskiego, równego i gładkiego asfaltu lhasańskiej drogi, tudzież chińskich szyldów oraz miejskiego – komercyjnego i prozaicznego – zgiełku Tsetang. W głowie ciągle czułem lekki ucisk spowodowany niedoborem tlenu, myśli biegnące ku celowi naszej podróży, kurz drapiący w gardle, ale także znacznie przy tym wyostrzoną uwagę, która sprawiała, że otaczający nas górsko-pustynny pejzaż wydał mi się jeszcze bardziej odrealniony i nierzeczywisty…
Wkrótce z daleka wyłonił się wysoki mur otaczający klasztorny kompleks. Stanęliśmy pod ogromną bramą, nad którą powiewały ozdobione symbolem wieczności jurtowe płachty. Na złoconych gzymsach klasztornej pagody tańczyło tybetańskie słońce…
Byliśmy w miejscu, gdzie wielki Guru Rinpocze (Padmasambhava) pokonał przed wiekami lokalne demony i nakazał im służyć nowej mądrości przyniesionej przez wtajemniczonych z drugiej strony Himalajów. A była to oczywiście mądrość i droga samego Buddy Śakjamuniego.

Sacrum i decorum klasztoru Samje – estetyka i malowniczy wystrój w służbie mistyki i ezoteryki (kliknij raz a potem jeszcze raz by zobaczyć zdjęcie w pełnym rozmiarze)
5.
Mój pierwszy tybetański klasztor. Co czeka na mnie w jego wnętrzu?
Przy wejściu siedzą dwie kobiety z dziećmi. Z ciemności wychodzi mnich z kanką pełną herbaty – zapewne słonej i tłustej – ten smak jest mi już znany z drogi do Tsetang. Nalewa ją do naczyń, które podsuwają mu kobiety. Płyn może wydawać się wstrętny w smaku, ale jest za to pożywny, idealnie przystosowany do panujących tu warunków.
Wchodzimy na skąpany w słońcu klasztorny dziedziniec. W zacienionych krużgankach obracają się modlitewne bębny poruszane rękami przechodzących obok pielgrzymów. Widać, że ludzie ci przybyli z daleka – i raczej z biednych rejonów kraju. Twarze pobrużdżone zmarszczkami, skóra spalona słońcem, brudne, splamione, wyświechtane ubranie… Jedni wydają się być nieobecni duchem, inni ciekawie wpatrują się w nasze białe (jeszcze) twarze. Przypomina to zderzenie się dwóch różnych światów, których punktem stycznym stają się na moment oczy – spojrzenie szukające w drugim człowieku kogoś podobnego do siebie samego, mimo że na pozór zupełnie innego.

Roztopione masło z jaka podtrzymuje wieczny ogień
Pema mówi, że mamy szczęście, bo właśnie dzisiaj wszyscy mnisi zbierają się w Utse, czyli w centralnej świątyni, by wspólnie odprawić modły – a zdarza się to (ponoć) tylko cztery razy w miesiącu. Rzeczywiście – z głębi klasztoru zaczynają dobiegać jakieś dziwne dźwięki. Coś jakby chóralne mruczenie, pohukiwanie i łkania wydawane bardzo niskimi męskimi głosami. Wychylam głowę zza ciężkiej kotary a przede mną wyłania się jeden z najbardziej niezwykłych widoków jaki dane mi było zobaczyć w życiu: dziesiątki ubranych w czerwone szaty mnichów, siedzących w pozycji lotosu i recytujących sutry z rozłożonych przed każdym z nich ksiąg. Co jakiś czas kilku z nich chwyta za przypominające surmy trąby i dmie w nie wydobywając z ich wnętrza jeden przejmujący ton; to znów w ruch idą pałeczki, gongi, oboje, dzwonki, talerze i bębny; chór wydobywa z siebie coraz donośniejsze głosy, a cały klasztor wydaje się wibrować od rozedrganych w powietrzu cząstek pobudzonych przez całą tę rozmodloną, rozśpiewaną i rozegraną gromadę ludzkich stworzeń, chcących przeniknąć tajemnicę sansary, bytu i wszechświata. Przypomniały mi się słowa lamy Govindy: „Dźwięki [muzyki tybetańskiej] wydają się wyłaniać z otchłani ziemi czy głębi przestrzeni, a podobne dudnieniu grzmotu mantryczne głosy natury, swymi twórczymi drganiami symbolizują uniwersalne źródło wszechrzeczy”.
Pomieszczenie, w którym modlą się mnisi jest bardzo wysokie. Panuje w nim lekki mrok, lecz przez położone w górze wąskie okna wpada światło, które natrafiając na swojej drodze na dym z kadzidlanych mis, tworzy niesamowite smugi, wypełniające całą świątynię nieziemską zupełnie aurą. Migocze to tysiącami kolorów, bo ściany i ołtarze pokryte są gęstą plątaniną różnobarwnych tkanin, chust, szarf, chorągiewek, proporców…
Przyznam się, że nie spodziewałem się zastać w klasztorze takiej rozbuchanej orgii światła i dźwięków.
Nastawiam swojego Nikona na najwyższą czułość i robię zdjęcia z nadzieją, że utrwali się na nich choć odrobina tej niezwykłości.

Modły w Utse – głównej świątyni klasztoru Samje, miejscu modłów i zgromadzeń wszystkich mnichów.
6.
W klasztorze są tylko mnisi, pielgrzymi i my. Wszędzie czuć zapach palonego tłuszczu – ale nie jest to nieprzyjemna woń spalenizny, być może dlatego, że miesza się ze słodkawą wonią kadzidlanego dymu. W wielkich kadziach wypełnionych po brzegi stopionym masłem z jaka pływają małe, palące się znicze. Pomarańczowo-żółte płomyki rozświetlają twarze kobiet i mężczyzn dolewających łoju ze specjalnych, przypominających czajniki, naczyń. Przed jednym z ołtarzy stoi, niczym na straży wiecznego ognia, przystrojony w wielką, żółtą – przypominającą pióropusz- czapą mnich, trzymając dzban pełen stopionego tłuszczu.
Pema szeptem mówi nam o tym, czego jesteśmy świadkami, pokazuje i nazywa spowite w kolorowe szaty złote posążki upamiętniające znaczące postacie z historii klasztoru (w ustronnej części świątyni zauważam posążki w akcie kopulacji – część religijnej tradycji buddyzmu tybetańskiego miała orgiastyczny charakter); w głównej świątyni Utse napotykamy olbrzymie posągi bóstw i demonów o budzących grozę obliczach, otoczone jednak całymi stosami kwiatów, (zapewne w podzięce za sprawowaną przez nich opiekę nad klasztorem i jego mieszkańcami). Wiele ścian pokrywają freski z wymalowanymi nań scenami ukazującymi dzieje tybetańskich joginów, wielkich myślicieli i władców – ikonografia przyprawiająca niewtajemniczonego profana i dyletanta o lekki zawrót głowy. Podobnie jak relikwie, których pełne są gabloty i szuflady jednej z komnat, bodajże sypialni Dalaj Lamy.

Młody buddyjski mnich z zakonu Żółtych Czapek dolewa roztopionego masła jaka do wiecznie płonących zniczy.
Klasztor pochodzi z drugiej połowy VIII wieku. Wiem, że w ciągu tego czasu kilkakrotnie był palony lub burzony – ostatnio, nie tak dawno, bo podczas chińskiego szaleństwa rewolucji tzw. „kulturalnej”, jakieś 40 lat temu. I za każdym razem go odbudowywano. Trudno mi jednak odróżnić starodawne autentyczne elementy, przedmioty i rekwizyty antyczne od tych nowych i zrekonstruowanych – wszystko wydaje się być pokryte wiekową patyną czasu, tkwić w tym miejscu „od zawsze”. Rzeczywiście jestem skłonny uwierzyć, że to właśnie te dziedzińce i krużganki, te pokoje i ich ściany, te a nie inne posągi Buddy i lamów były świadkami słynnej Wielkiej Dysputy jaka miała miejsce właśnie tutaj, w Samje, między wybitnym uczonym indyjskim Kamalasilem a wielce uczonym Chińczykiem He Szangiem wkrótce po założeniu klasztoru przez króla Trisonga Detsena. Był to pojedynek, który przyniósł zwycięstwo indyjskiej koncepcji buddyjskiej nad naukami buddyzmu w wydaniu chińskim, dzięki czemu praktyki tantryczne (zwane wadżrajaną) – zaszczepione tu przez nauczycieli z Indii i Kaszmiru – stały się z czasem esencją buddyzmu wyznawanego przez Tybetańczyków.
Główna budowla klasztorna ma trzy piętra, a każde wybudowane jest w innym architektonicznym stylu: wygląd pierwszego jest charakterystyczny dla Tybetu, drugie dla świątyni hinduskiej, natomiast trzecie to odwołanie się do wzorów architektury chińskiej. Niby przesyt i przesada ale cały ten eklektyczny kompleks tworzy jednak dość harmonijną całość.
Z najwyższego tarasu świątyni rozglądam się po okolicy. Stąd widać już doskonale cały klasztorny mur, który jest niczym innym jak obrzeżem gigantycznej mandali, na planie której zbudowane jest Samje (pierwowzorem był klasztor Odantapuri w indyjskim Bikharze); cztery bramy, odpowiadające czterem kardynalnym stronom świata oraz cztery olbrzymie stupy, psujące jednak swoimi odpustowymi kolorami spójny autentyzm całości. Za murem widzę ulice i domy przyklasztornej osady, w kilku miejscach dają się zauważyć chińskie dźwigi – nie jestem jednak pewien czy te place budowy to rekonstrukcja zabytków po ich barbarzyńskim zniszczeniu, czy też konstrukcja bardziej nowoczesnej infrastruktury, będąca niczym innym jak umacnianiem chińskiego porządku i administracji.
Jednak największą moją uwagę skupia majaczące w oddali wzgórze. W pierwszej chwili myślałem, że na jego zbocze wylał ktoś hektolitry różnokolorowej farby, jednak już za moment zrozumiałem co jest powodem owej tęczowej aparycji: oczywiście tysiące modlitewnych chorągiewek, które zanieśli tam i złożyli pobożni tybetańscy pielgrzymi, by wiatr rozesłał ich modlitwy nie tylko nad Doliną Jarlungu, ale i dalej – na całą Tybetańską Wyżynę i poza najwyższe góry świata, jako znak jedności i współczucia dla wszystkich żyjących istot.
Patrzyłem na Hepori – jedną ze świętych gór Tybetu.
7.
Rezygnując z posiłku w przyklasztornej stołówce, postanowiłem dotrzeć na szczyt Hepori. Pema, słysząc o moim pomyśle, odparł, że ma nadzieję, iż wiem co robię, bo tak wielki fizyczny wysiłek przed końcem wysokościowej aklimatyzacji, może się zakończyć… (tu się lekko żachnął)… wypluciem własnych płuc (tak jakby można było wypluć płuca cudze ;) )
Powiedziałem, żeby się nie martwił i żeby zachował dla mnie kawałek steka z jaka, który właśnie zaczęto nam przyrządzać w mnisiej garkuchni.
Chcąc dotrzeć w pobliże wzgórza musiałem przejść przez całą wioskę i odnaleźć drogę do początku ścieżki prowadzącej na szczyt. Nie było to trudne, bo osada miała właściwie jedną, liczącą niespełna pół kilometra ulicę, a na jej końcu zauważyłem coś, co instynktownie odebrałem jako drogowskaz. Był to dym unoszący się nad przypominającym mały czorten paleniskiem. Doglądała go ubrana w czerń kobieta, która na mój widok uśmiechnęła się i pokazała miejsce, gdzie zaczynał się szlak.
Byłem gotowy do wyplucia płuc.
Wybrałem jedną z wielu ścieżek. Biegła ona łagodnym grzbietem, obok wielkiej śnieżnobiałej stupy ze złotym szpicem, do której doczepiono całe mnóstwo kolorowych chorągiewek modlitewnych. Te zresztą były wszędzie i musiałem uważać, by po nich nie deptać, co, jak mi się wydawało, byłoby czymś niestosownym.

Mnich strażnik na szczycie Hepori – jednej ze świętych gór Tybetu (kliknij dwukrotnie by zobaczyć zdjęcie w pełnym wymiarze)
Niestety, łagodny grzbiet szybko się skończył a jego miejsce zajęło strome podejście, które uznałem za pierwsze poważniejsze wyzwanie na moim szlaku prowadzącym na szczyt Świętej Góry. I w tym momencie poczułem nagły przypływ mocy (no, no… proszę się nie śmiać – chodzi o siłę, którą często można poczuć w górach na dużej wysokości, kiedy nagle organizm przestawia się na inny poziom przemiany materii, doprodukowując sobie czerwone ciałka krwi, zdolne transportować większą ilość tlenowych drobin do spalania w mitochondriach i wyzwalania tym samym większej ilości energii… ekhm…)

Mantra Om Mani Pe Me Hum na głazach wzgórza Hepori
Szybko wychodziłem coraz wyżej i wyżej. Im bliżej było szczytu, tym więcej otaczało mnie głazów z wypisanymi na nich sylabami kanonicznej dla wszystkich buddystów mantry Om Mani Pe Me Hum („Pozdrowiony niech będzie klejnot w lotosie”). Góra wydawała się tonąć w morzu kolorowych szmatek – w prześwitach między zwisającymi chorągiewkami dostrzegłem wybudowaną na szczycie Hepori kapliczkę, a obok niej maleńką z tej odległości, ludzką sylwetkę. Kiedy podszedłem bliżej, zobaczyłem siedzącego na skale, ubranego w czerwone szaty człowieka. Czytał książkę, lecz jego twarzy nie mogłem dojrzeć – skrywała się za tanim chińskim (a ściślej: wyprodukowanym w Chinach) kapeluszem. Powiedziałem coś do niego na przywitanie – już nie pamiętam w jakim języku, bo wydało mi się to wówczas zupełnie obojętne. Na co on podniósł znad książki wzrok i wtedy mogłem zobaczyć jego piękne oczy. Do dzisiaj nie wiem, czy była to kobieta, czy też mężczyzna… ale jakież to może mieć teraz znaczenie – skoro żadnego znaczenia nie miało już wówczas?
Muszę się przyznać, że kiedy stanąłem na szczycie Hepori, odczułem coś w rodzaju euforii. Z jednej strony roztaczał się przede mną widok na całą Dolinę Jarlungu zwieńczoną w oddali ośnieżonymi górami; z drugiej zaś, w dole, widziałem jak na dłoni mandalę klasztoru Samje, skąd nie tak dawno wyruszyłem na zdobycie Świętej Góry. Czułem ją teraz mocno pod swoimi stopami a myśli zdawały się ulatywać z mojej głowy i szybować na wietrze wraz ze słowami zaklęcia i pozdrowienia dla wszystkich ludzi i całego świata: Om Mani Pe Me Hum, Om Mani Pe Me Hum…
* * *

Klasztor Samje widziany ze szczytu świętego wzgórza Hepori
*
PS. Tak sobie czytam teraz te zapiski z mojej wizyty w klasztorze Samje, (których zarys powstał jeszcze podczas mojej azjatyckiej podróży do Chin i Tybetu) i dopada mnie pewne zwątpienie: przecież nie oddają one nawet małej części tego, co przeżywałem odwiedzając to miejsce (dotyczy to również innych miejsc, które widziałem w Tybecie, o Chinach nie wspominając). Każda bowiem minuta na obcej i nieznanej ziemi dostarcza taką moc przeróżnych bodźców, wrażeń, impulsów, myśli, informacji i odczuć, że nie sposób ogarnąć ich wszystkich, a same słowa ukazują ledwie czubek lodowej góry, mogąc sprawdić wrażenie jakiegoś wybiórczego (z konieczności) i powierzchownego szkicu. Mam jednak nadzieję, że udało mi się przekazać choćby i to – mały wybór impresji, dotknięcie prawdy, niewielką lecz istotną cząstkę krainy, która na dobre rozgościła się ostatnio w mojej świadomości i pamięci.
* * *

Zdjęcia z klasztoru Samje obejrzeć można TUTAJ


Kolorowe i mistyczne wnętrze Samje – najstarszego buddyjskiego klasztoru w Tybecie
.