SAGA O BIZONIE (Krajobrazy, ludzie, zdarzenia – wędrówki po Ameryce)

*

Poniższy tekst jest jednym z artykułów z cyklu „Krajobrazy, ludzie zdarzenia – wędrówki po Ameryce”, który ukazywał się na łamach polonijnej prasy w latach 90-tych (wpierw w „Dzienniku Chicagowskim”, następnie w „Dzienniku Związkowym”). Ujmowały one w popularną i (mam nadzieję) przystępną formę epizody i opowiadania związane z historią Stanów Zjednoczonych, jak również opisywały niezwykłe zakątki amerykańskiego kontynentu, pozwalając zrozumieć sposób w jaki kształtował się amerykański mit, jak i przybliżyć naturalne piękno amerykańskiej ziemi. (Kilka z tych tekstów trafiło do mojej książki ARTYKUŁY LEKTURY ROZMOWY, wydanej w Polsce w 2017 roku.)

*

BIZON  –  SYMBOL AMERYKAŃSKIEGO ZACHODU

Żywioł bizoniego stada w galopie

“Biały człowiek jest prawie bogiem, ale zarazem i wielkim głupcem” – powiedział kiedyś jeden z wodzów plemienia Indian Prerii. Czy nie uderza nas prostota, a zarazem trafność tego stwierdzenia? Uznaliśmy się panem wszelkiego stworzenia, przydając sobie niemal boskich atrybutów. Bardzo też przejęliśmy się biblijnym postulatem, by czynić sobie ziemię poddaną. I czynimy – czasem z rozmachem demiurga. Niestety, zbyt często te nasze “boskie” kreacje zamieniają się w diabelską destrukcję.
Przypadek amerykańskiego bizona jest tego doskonałą ilustracją. To wspaniałe, największe na kontynencie zwierzę, niegdysiejszy król prerii i wieczny symbol amerykańskiego Zachodu, tylko cudem przetrwało chciwość, krótkowzroczność i agresję człowieka. Przed Kolumbem żyło w Ameryce około 100 mln. bizonów. W 1900 r., po masakrze, która miała miejsce w drugiej połowie XIX wieku, na wolności doliczono się ich… 25 sztuk!

Prawie doszczętnie wytępiono zwierzę, o którym jeden ze słynnych traperów Charles M. Russel miał się kiedyś wyrazić następująco: “Trudno byłoby dotrzeć do Gór Skalistych bez niego… Był jednym z najwspanialszych darów natury i ten kraj winny mu jest podziękowanie”. Dość przewrotny i okrutny jest niekiedy sposób w jaki człowiek wyraża swoją wdzięczność.
Większość z nas w swojej wyobraźni nosi obraz bizona, który bardziej jednak przypomina symbol, ikonę, niż żywe, prawdziwe zwierzę. Utrwaliły to wyobrażenie westerny, filmy o Indianach, opowieści z Dzikiego Zachodu, nawet… wizyty w zoo. Jednak dopiero spotkanie z dzikimi, żyjącymi na wolności bizonami; widok stada w otoczeniu naturalnej scenerii dolin, prerii czy gór, pozwala na głębsze odczucie istoty tych zwierząt.
Bezpośrednie zetknięcie z bizonami jest najczęściej niezapomnianym przeżyciem. Zwierzęta te wydają się nam uosobieniem siły, wolności, godności i niezależności. Jednak które z tych cech są prawdziwe, a które ledwie projekcją naszej wyobraźni?
Niewątpliwa jest tężyzna fizyczna bizona, zwłaszcza byka. Może on ważyć tonę, być wysoki na dwa metry. Niezwykle masywny przód pokryty jest gęstym ciemno-brązowym futrem. Rzuca się w oczy wielki garb, którego silne mięśnie i ścięgna podtrzymują ciężki, szeroki, owłosiony łeb. Spod grzywy łypią wielkie ślepia, po bokach sterczą solidne, wygięte w półksiężyc, ostre rogi. Trójkątny pysk zdobi długa czarna broda, dopełniająca ową czarcią urodę. Tył bizona wydaje się nieproporcjonalnie mniejszy, porastająca go sierść jest krótsza. I wreszcie – last but not the least – ogon, ciągle w ruchu, kiedy bizon ogania się od much, lub uniesiony w górę, kiedy jest podekscytowany.
Czym jest i skąd wzięła się ta bestia?

PRZODKOWIE

Bizon ma za sobą długą drogę w czasie i przestrzeni. Podobnie jak w przypadku Indian, przodkowie jego zawędrowali na kontynent północno-amerykański z Azji, w epoce zlodowacenia.
Przed dziesiątkami tysięcy lat na terenie Ameryki Północnej żyło kilka gatunków bizonów. Bardzo rozpowszechniony był tak zwany bizon “stepowy” (Bison priscus). Żył on także w Euroazji. To jego sylwetki malowali prehistoryczni artyści w europejskich grotach, spośród których najsłynniejszą jest jaskinia Lascaux. Ich potomkiem jest nasz polski żubr.
Bison priscus zamieszkujący północne połacie Ameryki ewoluował w gatunek, który okazał się największym bizonem, jaki kiedykolwiek nosiła matka ziemia. Był to Bison latifrons, gigant dwa razy większy od dzisiejszego bizona. Odległość między jego rogami sięgała 2 – 3 m. Niestety, olbrzym ten wymarł jakieś 20 – 25 tys. lat temu, wraz z innymi wielkimi ssakami pleistoceńskimi. Nie wiadomo, co bardziej się do tego przyczyniło – ocieplenie klimatu, czy polujący człowiek.
Ostała się jednak mniejsza forma bizona, tzw. bizon “antyczny” (Bison antiquus), który rozprzestrzenił się po całym kontynencie, docierając nawet do Ameryki Środkowej.

Bizonia para (zdjęcie własne)

Jednak i on zniknął  wraz z ostatnim lodowcem, jakieś 10 tys. lat temu, a jego miejsce zajął Bison occidentalis, który z kolei, parę tysięcy lat później, zamienił się w gatunek żyjący do dzisiaj, czyli Bison bison. Jest to współczesny bizon amerykański, dzielący się jeszcze na dwa podgatunki: Bison bison bison (bizon równinny, zwany też preriowym) oraz Bison bison athabascae (bizon leśny, żyjący w Kanadzie).
W epoce prekolumbijskiej na terenie Ameryki Północnej – od Gór Kaskadowych po Apallachy i od Kanady po Meksyk – żyło od 30 do 100 mln. bizonów. Mogło też być ich więcej. Po dramatycznej kolizji bizona z człowiekiem (zwłaszcza w XIX w.), naturalna ewolucja tego gatunku została zatrzymana i tylko niezwykłe szczęście w nieszczęściu sprawiło, że bizony nie wyginęły ze szczętem.

INDIANIE  I  BIZONY

Zażyłość Indian z bizonami datuje się od prehistorycznych czasów. Na terenach gdzie pasły się bizony, indiańskie życie w mniejszym lub większym stopniu koncentrowało się wokół tych zwierząt. Bardziej niezależni od nich byli Indianie, którzy zajmowali się zbieractwem lub uprawą roli. Najściślej z bizonami związane były plemiona zamieszkujące prerie Wielkich Równin, takie jak np. Siuksowie, Czejeni, Komancze, Crow, Czarne Stopy, Szoszoni, Nez Perce. Bizon stał się dla nich nie tylko podstawą egzystencji, źródłem utrzymania, ale i pewnym determinantem życia społecznego i religijnego.
Sezonowe migracje stada zmuszały Indian do wędrownego trybu życia, jak również do zmian technik polowania, które zależały od ukształtowania terenu. Było ich kilka.
Najprostszy sposób polegał na ostrożnym podchodzeniu zwierzyny pod wiatr, często w kamuflażu. Do bizonów strzelano z łuków, rzucano dzidami, używano też noży, pałek i kijów.
W terenie leśnym, z gałęzi drzew i krzaków budowano pułapki, w które zapędzano bizony i po odcięciu drogi zabijano. Podobnie wykorzystywano też naturalne jary i wąwozy.
Najbardziej zadziwiającą metodą było jednak polowanie zwane pishkun, co oznaczało “bizoni skok”. Myśliwi zmuszali stado do galopu w kierunku wysokiego urwiska. Pędzące bizony są niepowstrzymaną siłą, tratujące wszystko na swojej drodze, nawet słabsze i wolniejsze osobniki. Kiedy zwierzęta nagle znalazły się nad przepaścią, nie miały możliwości odwrotu i spychane przez nacierające stado, spadały w nią na złamanie karku. Te, które nie zginęły na miejscu, były dobijane przez myśliwych.
Koń, z którym tubylców zapoznali Hiszpanie w XVI wieku, zrewolucjonizował życie i kulturę większości Indian, a tym samym wpłynął na zasięg i sposób polowania na bizony. Przy czym, co ciekawe, mimo dostępu do broni palnej, Indianie woleli używać łuków i strzał, przynajmniej w początkowym okresie.
Bizon i koń zaczęły stanowić centrum świata Indian, którzy zamieszkiwali Wielkie Równiny. Dla niektórych plemion, jak np. Kiowa, bizon był dostarczycielem wszystkiego, co one posiadały. Był ich życiem, światem, religią. Indianie Crow nazywali bizona cherapa, czyli “świętym”.

Indianin polujący na bizona

*

GALOPUJĄCY  SUPERMARKET

Zdumiewa pomysłowość, z jaką Indianie wykorzystywali dosłownie wszystkie części upolowanego bizona. Przede wszystkim żywił on plemię. Zjadano właściwie wszystko, oprócz skóry, kości i pewnych narządów, które bynajmniej nie wyrzucano. Za przysmak uchodziła świeża wątroba i mięsisty garb, które spożywano na surowo. Jedzono nerki, jelita, język, szpik kostny… Krew wypijano. Mięso pieczono lub gotowano, a nadwyżki suszono na słońcu, otrzymując tzw. jerky, które mogło być przechowywane nawet i przez kilka lat.
Z wyprawionej i barwionej skóry robiono okrycia na teepee i łóżka oraz przeróżne części ubrania, takie jak koszule, spodnie, sukienki, mokasyny, pasy, okrycia głowy… Również lalki, torebki i inne drobiazgi. Jako barwnika używano tłuszczu zmieszanego z mózgiem i wątrobą.
Niewyprawiona skóra służyła do wyrobu naczyń, bębnów, podeszew, tarcz, siodeł, masek a nawet łodzi. Pęcherze wykorzystywano jako pojemniki do przechowywania żywności i płynów lub gotowania wody.
Z kopyt i nóg otrzymywano klej, rogi zamieniano na grzechotki i kaganki, trzymano w nich proch lub przybierano nimi głowę w czasie ceremonialnych tańców.
Bizonie włosy to nici. Zszywano i dekorowano nimi odzież; z twardszych i mocniejszych pleciono sznury i powrozy.
Niezwykle cenne były ścięgna i rdzeń kręgowy, którymi wzmacniano wiązania łuków, strzał, różnych konstrukcji i narzędzi.
Kości przerabiano na noże, łopatki, skrobaczki i dziecięce zabawki.
Bardzo ważne i użyteczne dla Indian  były zwłaszcza bizonie odchody. Na prerii, gdzie brakowało drewna, łajno było znakomitym i często jedynym opałem. Palono je również w fajkach, a nawet używano jako coś w rodzaju dziecięcych pieluch.
Nic więc dziwnego, że Biali nazwali bizona “galopującym po prerii supermarketem”, zaś Indianie – mimo, a może raczej dzięki, owej totalnej eksploatacji – otaczali to zwierzę szacunkiem, uważając je za szczególny dar bogów.

OCEAN  BIZONÓW

Nieprzebrane stada bizonów pasły się na amerykańskiej ziemi jeszcze na początku XIX wieku, choć ich zasięg zaczął się kurczyć. Gdzieś w latach 30-tych bizony zniknęły z terenów na wschód od Mississippi, a jeszcze wcześniej na zachód od Gór Skalistych. Niemniej jednak na Wielkich Równinach było ich około 30 – 40 mln. Wówczas jeszcze niewiarygodne wydawało się to, by zwierzęta te mogły całkowicie zniknąć. Prerie porównywano do morza, mnogość bizonów do obfitości ryb. Czy może zabraknąć ryb w oceanie?
Pierwsi osadnicy nie posiadali się ze zdumienia, kiedy patrzyli na olbrzymie stada, ciągnące się aż po horyzont. Nie sposób było objąć je wzrokiem. Według niektórych relacji, stado mogło być szerokie na 30 – 40 km, a długie na 60 – 90 km. Zajmowało więc dwa całe amerykańskie powiaty.
A jednak niewiarygodne stało się prawdziwe. W ciągu zaledwie 50 lat praktycznie wszystkie bizony zniknęły z powierzchni ziemi.
Jak do tego doszło?
Sami Indianie nie mogli zagrozić istnieniu tego gatunku, dysponując nawet końmi i bronią palną. Po tym, jak w latach 30-tych XIX wieku skończyła się moda na czapy z bobrzych futerek (głownie z powodu wytrzebiania bobrów), wzrosło zapotrzebowanie na bizonie skóry. Aż do lat 40-tych, prawie wyłącznymi ich dostawcami byli jednak Indianie, z którymi Amerykanie handlowali. Kiedy w latach 40-tych i 50-tych na Zachód ruszyła fala osadników, na bizona zaczęli również polować również i Biali.

Wielki Książę Aleksy i generał Custer odpoczywają po polowaniu na bizony

*

GŁUPIE ZWIERZĘ,  “MYŚLIWI”  I  BIZNESMENI

Zabijanie stało się bardzo łatwe. Mógł to robić każdy, nawet parafialne kółka różańcowe (autentyczny przypadek w Kansas, gdzie zorganizowano polowanie w celu zebrania pieniędzy na kościół). Urządzano wycieczki pociągami na prerie, podczas których mieszczuchy bawiąc się w myśliwych, strzelały do bezbronnych zwierząt z okien wagonów.
Na polowanie do Ameryki przyjechał nawet syn cara rosyjskiego Wielki Książę Aleksy Aleksandrowicz. Geofrey C. Ward w swojej znakomitej książce “The West. An Illustrated History” opisuje jego przygodę. Carewicz wynajął cały luksusowy skład pociągu i wybrał się koleją do Nebraski. Obstawę miał nie byle jaką. Generał Sheridan Wielkim Marszałkiem polowania mianował bowiem samego Georga A. Custera (zginął on później w bitwie po Little Bighorn), a przewodnikiem został legendarny już wówczas William “Buffalo Bill” Cody. Ich zadanie polegało na tym, by Książę wrócił do Rosji cały, usatysfakcjonowany i oczywiście z trofeami.
Pierwsze spotkanie z bizonem wykazało, że nie było to wcale takie łatwe. Książę wystrzelał cały magazynek do dwóch byków, nie trafiając żadnego. Widząc to Buffalo Bill dał myśliwemu z Rosji swoją strzelbę i podprowadził jego konia na odległość trzech metrów od bizona. Ślepy by trafił. Zwierzę padło martwe, co uczczono butelką szampana na głowę. Podobnie było, gdy padł drugi bizon. Bill, który za kołnierz nie wylewał, wspominał później: “Nabrałem nadziei, że zanim dotrzemy do obozu, zabije on pięć lub sześć (bizonów) więcej”.
Ostatni dzień polowania zaplanował rozrywkowo Custer. Postanowił zabawić się z Księciem, udając, że szarża na stado bizonów jest atakiem na Indian. Wielki Książę zabił wówczas 12 bizonów i z całej tej radości aż ucałował Custera. Ten wówczas jeszcze nie wiedział, że była to ostatnia szarża, z której cało wyniósł głowę.
Podobno z wdzięczności Aleksy namówił Buffalo Billa, by ten zajął się show-businessem na Wschodzie. Tak się też stało i wkrótce William “Buffalo Bill” Cody rozkręcił swój “Wild West Show”, z którym pojechał nawet do Europy.
Niestety, bizony mimo swej siły nie potrafiły się bronić w konfrontacji z karabinami. Najczęściej stały i czekały na śmierć. Jeden z “myśliwych”, nastawionych do polowania komercyjnie (wkrótce na preriach było takich krocie), opowiadał: “Tym, co musieliśmy umieć – my biznesmeni ze strzelbą – było zabicie za jednym strzałem. Nasz sukces opierał się na przytłaczającej głupocie bizona, bez wątpienia najgłupszej zwierzynie łownej na świecie… Jeżeli zraniłeś przywódcę, nie zabijając go od razu, reszta stada, czy byłoby to sztuk trzy czy trzydzieści, zbierała się wokół niego i głupio kręciła w kółko… Wtedy wystarczyło wybierać sztuka po sztuce i uważać, by za każdym strzałem padło martwe zwierze… aż do czasu, kiedy całe stado zostanie zmiecione. Pewnego razu wziąłem 269 skór zużywając tylko 300 naboi”.

Polowanie na bizony z pociągu

WIELKIE  ZABIJANIE

Prawdziwa machina do zabijania ruszyła pełną parą w latach 70-tych i 80-tych, kiedy to prerie zaczęły przecinać coraz to nowe linie kolejowe. Transport ludzi, skór i mięsa (wynaleziono wagony – lodówki) stał się łatwiejszy. Ponadto sami ustawiacze torów – a były ich tysiące i pracowali oni przez parę dekad – żywili się prawie wyłącznie bizonim mięsem, które trzeba było im dostarczyć. Zajmował się tym m.in. Buffalo Bill, znany już wówczas choćby z tego, że w ciągu półtora roku potrafił zabić ponad 4 tys. bizonów. Stąd jego przydomek.
W międzyczasie opracowano też komercyjny sposób wyprawiania skór, ich konserwacji i farbowania, co spowodowało lawinowy popyt na bizonie skóry. Tysiące myśliwych ruszyło na prerie, by wzbogacić się na tym skórzanym Eldorado. Marzenia rozpalały ich wyobraźnię i chciwość. Jeden z nich kalkulował sobie następująco: “Kiedy zająłem się tym interesem, usiadłem i uświadomiłem sobie, jakim to naprawdę jestem szczęściarzem. Pomyślcie tylko! Jest 20 mln. bizonów, każdy wart co najmniej $3 – razem $60 milionów. Nabój kosztuje 25 centów, więc za każdym razem kiedy strzelam, moja inwestycja zwraca mi się 12-krotnie. Mogę zabić 100 bizonów dziennie… To byłoby $6000 na miesiąc – czyli trzy razy więcej, niż zarabia prezydent Stanów Zjednoczonych  i sto razy więcej, niż może zarobić człowiek mający dobrą pracę. Czyż nie byłem dzieckiem szczęścia odkrywając taką łatwą i szybką drogę do fortuny?”
Nic dziwnego, że podobnie myślący patrzyli na bizony, jak na “chodzące bryłki złota”. Sprawę komplikował nieco fakt, że owych aspirantów do fortuny było całe mrowie.
Na początku lat 70-tych skoncentrowano się na stadach południowych. W 1872 r. tylko w samym zachodnim Kansas grasowało około 2000 myśliwych. Stu z nich zamarzło, na siedemdziesięciu felczerzy z Dodge City dokonali amputacji przemarzniętych kończyn. Z miasteczka tego, tylko w ciągu pierwszych trzech miesięcy istnienia, wysłano pociągami na Wschód 43 tys. skór i 800 ton mięsa (tak mała ilość mięsa świadczy o tym, że prawie całego bizona po odarciu ze skóry zostawiano na prerii.) Tam gdzie dosłownie wczoraj pasły się jeszcze miriady bizonów, leżały teraz miriady trupów.
Tylko w latach 1872-74 wybito w tamtych rejonach ok. 2 mln. bizonów. Bonanza trwała do 1878 roku, kiedy to południowe stada przestały istnieć.
Niestrudzeni myśliwi skierowali się wtedy na północ w poszukiwaniu kolejnej “wiktorii”. Tym razem ich armia była znacznie silniejsza, gdyż liczyła około 5 tys. myśliwych i wyprawiaczy skór. Na preriach Montany żyło jeszcze wówczas ok. 6 mln. bizonów. Krwawa hossa trwała trzy lata – od 1881 do 1883 roku. W 1884 r. było już po Wielkim Polowaniu. Bezpowrotnie zniknęły wielkie dzikie stada. W całych Stanach uchowało się niespełna 1000 bizonów, głównie w ranczerskich stadninach. Na wolności – w dzikich ostępach parku Yellowstone – zostało ich mniej, niż 100.

Góra z bizonich czaszek

*

OSTATECZNE  ROZWIĄZANIE

Eksterminacja bizonów to tylko jeden z aspektów szerszego fenomenu historycznego, jakim była ekspansja terytorialna USA i podbój amerykańskiego Zachodu. Jak zauważył w swoim eseju “Other West” Richard White, Amerykanie dążyli do dominacji nie tylko nad ludźmi, ale i nad naturą, czego konsekwencją był np. los bizonów.
Bezpośrednim i głównym powodem niemal zupełnego wyginięcia tych zwierząt były oczywiście nieumiarkowane, zmasowane polowania w latach 70-tych i 80-tych XIX wieku, choć do redukcji wielkich stad przyczyniły się też i inne czynniki, działające już wcześniej: susza, choroby, które przyniosły zwierzęta hodowlane, wzmożone polowania Indian, budowa kolei, osadnictwo i parcelacja gruntów – wszystko to pogarszało stan środowiska naturalnego bizonów, nie stanowiło jednak zagrożenia dla istnienia samego gatunku.
Stada ginęły jedne za drugim, co nie było żadną tajemnicą. Czy ktoś starał się temu przeciwdziałać? Jak na to wielkie zabijanie reagowało amerykańskie społeczeństwo?
Otóż, jak to zwykle z ludźmi bywa, większości z nich wcale to nie obchodziło, część żałowała bizonów, ale w przeświadczeniu, że klęska tych zwierząt jest nie do uniknięcia. Tylko nieliczni protestowali, bardziej lub mniej czynnie, wskazując na niepohamowanie, nadmierność polowań a nawet niemoralność tych czystek. W prasie pojawiły się artykuły nazywające rzecz po imieniu, jako “rozbuchaną nikczemność”. Sprawa trafiła nawet na forum Kongresu, który przegłosował ustawę o zakazie zabijania bizonów, chyba że w małych ilościach i dla potrzeb własnych. Jednak prezydent Grant ustawy tej nie podpisał lecz schował do biurka i tym sposobem nie weszła ona w życie.
Kiedy bizonów nie było już na ziemiach państwowych, myśliwi wtargnęli bezprawnie do indiańskich rezerwatów. Wojsko nie tylko, że temu nie przeciwdziałało, lecz wręcz zachęcało myśliwych do procederu. Generał Phil Sheridan, znany weteran wojen z “dzikusami”, powiedział wprost: “Ci ludzie (tj. myśliwi) w ciągu ostatnich  dwóch lat zrobili więcej dla rozwiązania palącej kwestii Indian, niż zrobiła armia przez ostatnie 30 lat (…) Dla dobra pokoju, który mógłby trwać długo, pozwólmy im zabijać, zdzierać skóry i handlować, dopóki wszystkie bizony nie zostaną wytępione”. Wtórował mu pewien kongresmen z Teksasu: “Im wcześniej pozbędziemy się wszystkich bizonów, tym lepiej dla Indian i dla białego człowieka również”.

OPAMIĘTANIE

Opamiętanie przyszło cokolwiek późno, kiedy na preriach Wielkich Równin nie było już ani jednego bizona. W roku 1889 naukowcy Smithsonian Institution opracowali raport, który stwierdzał, że “na dziko” żyje jeszcze około 200 bizonów w Yellowstone i być może 500 w odległych lesistych rejonach kanadyjskiej prowincji Alberta. Raport ten wywołał pewien oddźwięk, mobilizując grupę ludzi do wysiłków na rzecz zachowania wymierającego gatunku Bison bison.

Wymowne spojrzenie starego bizona (zdjęcie własne)

Zwrócono większą uwagę na pozostałe przy życiu zwierzęta. Sprawa zaczęła wyglądać jeszcze groźniej, kiedy jedyne dzikie stado w Yellowstone, mimo ochrony wojska, skurczyło się dramatycznie do 25 sztuk. Blisko 100 bizonów trzymano w zoo, natomiast około 700 znajdowało się w posiadaniu ranczerów, którzy jeszcze w czasie wielkiego zabijania ocalili od śmierci parę sztuk i założyli swoje małe prywatne hodowle. Wszystko wskazuje na to, że to właśnie dzięki nim bizon przetrwał jako gatunek, gdyż zwierzęta te dały początek stadom, jakie zakładano później na terenach chronionych, takich jak rezerwaty, parki stanowe i narodowe. Wzmocniły one nawet wolne ale systematycznie kurczące się stado w Yellowstone.
Zwrot w tej sprawie nastąpił na początku XX wieku, kiedy to kampania na rzecz zachowania bizonów stała się niemal punktem narodowego honoru. Przyłączyli się do niej zarówno ranczerzy, jak i ekolodzy, przy szerokim poparciu społeczeństwa. Założono nawet dwa “narodowe” stada bizonów w Montanie i Oklahomie. Powstało Amerykańskie Towarzystwo Bizona, którego honorowym prezesem został ówczesny prezydent Theodore Roosevelt. Dzięki tym zabiegom, w latach 30-tych w Ameryce Północnej żyło już kilkanaście tysięcy bizonów. Wyglądało na to, że batalia jest wygrana.

HAPPY  END?

Dzisiaj, kiedy na całym świecie każdego dnia wymierają całe gatunki roślin i zwierząt, bizonom nie zagraża takie niebezpieczeństwo. Jest ich w Ameryce Północnej około 200 tys., z czego połowa żyje na terenie Stanów Zjednoczonych. Ponad 90% z tych zwierząt jest w posiadaniu osób prywatnych. Zwykle bizony te trzymane są na ranczach o charakterze komercyjnym, gdzie traktowane są jak bydło hodowlane z przeznaczeniem na ubój.
Większą swobodę daje się bizonom w rezerwatach i parkach narodowych, gdzie zwierzęta mogą żyć w warunkach zbliżonych do naturalnych, choć pełnej wolności nie mają. W całej Ameryce żyją tylko trzy stada nie kontrolowane już przez człowieka i żyjące na terenie nieogrodzonym. Są to bizony w parku narodowym Yellowstone, kanadyjskim parku narodowym Wood Buffalo i w Henry Mountains w stanie Utah. Pozostałe stada publiczne, nawet jeśli żyją w parkach narodowych, podlegają mniejszej lub większej ingerencji człowieka.
Największym stadem żyjącym na wolności jest stado w Yellowstone liczące około 3 000 bizonów, w dalszej kolejności są żyjące względnie na dziko bizony w Custer State Park w Dakocie Południowej (900), Wichita Mountains National Wildlife Refuge w Oklahomie (600 – 700), Badlands NP (450) i Wind Cave NP (350)  w Dakocie Płdn., Theodore Roosevelt NP w Dakocie Północnej (320), Fort Niobara NWR w Nebrasce (300), Grand Teton NP w Wyoming (100). Jest jeszcze ranczo hodowlane National Bison Range w Moiese, Montana (300 – 350) i kanadyjski Wood Buffalo NP w Albercie, gdzie przebywa ok. 4,3 tys. bizonów.

BEZBRONNY  DIABEŁ

Jeden  z turystów po wizycie w Yellowstone napisał: “Nic nie może być bardziej poruszające, bardziej straszne i wspaniałe zarazem jak frontalny widok starego byka buffalo. Olbrzymi, pokryty długą wełną garb, gęsta plątanina ciemnej sierści i włosów okrywających  kuloodporny łeb; brudna ,,pijacka” broda  prawie zamiatająca grunt, grube rogi i skrzące się ślepia – wszystko to razem nadaje mu wygląd jakiegoś czworonożnego diabła”.
Bardzo plastyczny to opis, choć ostatnie określenie nie jest zbyt fortunne. Diabeł, jak wiemy, bardziej jest sprytny, przebiegły i niezniszczalny. Gdyby bizon naprawdę miał diabelskie cechy, nigdy nie spotkałby go los, w którym znalazł się on na granicy totalnego unicestwienia.
Natura wyposażyła go tak dobrze, że przetrwał epoki lodowcowe i twarde warunki dzikiego środowiska. Nie przygotowała go jednak na spotkanie z dwunożną istotą miotającą kawałkami ołowiu. Wobec niej bizon okazał się bezbronny jak owca, nie ujawniając bynajmniej czarciej mocy. Na szczęście ta sama dziwna istota przywróciła go z powrotem do życia.

KONIEC

*

Bizony żyjące na wolności w Parku Narodowym Yellowstone (zdjęcie własne)

.

Tekst jest częścią cyklu „Krajobrazy, ludzie, zdarzenia – wędrówki po Ameryce” publikowanego na łamach prasy polonijnej w latach 90-tych („Dziennik Chicagowski”, „Dziennik Związkowy”). Inne artykuły tego cyklu przeczytać można TUTAJ.

.

 

Komentarzy 38 to “SAGA O BIZONIE (Krajobrazy, ludzie, zdarzenia – wędrówki po Ameryce)”

  1. nutta Says:

    Mądrość człowieka żyjącego w zgodzie z naturą przejawia się w traktowaniu zwierzęcia jak ów wspomniany „supermarket” – tylko wtedy, gdy potrzeba, tylko tak, by nic się nie zmarnowało. Czy z tej nauki chcą skorzystać również ludzie, którzy potępią wspaniałomyślnie bezmyślnego Białego? Historia nie zawsze jest przysłowiową nauczycielką życia.

    • Logos Amicus Says:

      „Czy z tej nauki chcą skorzystać również ludzie, którzy potępią wspaniałomyślnie bezmyślnego Białego?”

      Nie jestem pewien czy dobrze zrozumiałem to zdanie :)
      Jakich ludzi masz tu na myśli?
      I czy można kogoś potępiać „wspaniałomyślnie”?

      Historia może być nauczycielką życia, ale tylko dla tych, którzy chcą ją nie tylko poznawać, ale i od niej się uczyć. Ale tak naprawdę rzadko kto to robi. Choćby tylko dlatego, że ci co spoglądają w przeszłość zwykle uważają się za mądrzejszych i bardziej doświadczonych od tych, którzy popełniali wszystkie te błędy w czasach minionych.

      • nutta Says:

        Faktycznie wyraz wspaniałomyślnie nie jest dobrym określeniem:)
        Zwróciłeś uwagę na postawę współczesnego człowieka w odniesieniu do błędów przeszłości, również pojawia się takie niczym nieuzasadnione mniemanie, iż ludzie dawnych epok byli ubożsi duchem, gdyż nie mieli dostępu do tylu materialnych osiągnięć cywilizacyjnych, którymi posługujemy się na co dzień. I tu dochodzimy do tematu ostatnio poruszanego w Polsce: Czy potrzebna jest historia? (odpowiedź oczywista) Jak uczyć historii? Jakie niebezpieczeństwa kryją się w przekazywaniu faktów połączonych z oceną? Historia dawniejsza czy historia najnowsza? Nie piszę tych pytań po to, byś odpowiadał, lecz właśnie takie problemy nasunęły mi się w trakcie pisania odpowiedzi.

        • Logos Amicus Says:

          Nie wydaje mi się, że ludzie dawnych epok byli ubożsi duchem od człowieka współczesnego. Wręcz przeciwnie – sądzę, że ubiegłe epoki były pełne ludzi bogatszych duchem od dzisiejszych rzesz oddających się bezmyślnej konsumpcji (choć z tą konsumpcją ostatnio jest coraz bardziej problematycznie i przyjdzie pewnie do tego, by dokonać pewnych społecznych przewartościowań, w których być może ponownie bardziej zacznie się cenić tzw. wartości duchowe, czyli ważniejsze będzie to żeby być od tego żeby mieć).

          Czy potrzebna jest historia?
          Akurat tutaj odpowiedź wydaje mi się oczywista. Bez naszej identyfikacji z pewną historyczną rzeczywistością niemożliwe jest uświadomienie sobie własnej tożsamości. A poczucie tożsamości jest nam jednak bardzo potrzebne. I niestety, nie wystarcza same przekazywanie faktów, bo to naprawdę nic nie znaczy. Dopiero ocena tych faktów obdarza je sensem – i dopiero wtedy mogą one mieć dla nas jakąś wartość. Stąd te wszystkie boje, jakie ostatnio staczają w naszym kraju ci, którzy walczą nie tyle o historyczne fakty (które przecież nie mogą ulec zmianie), co o uświadomienie oraz interpretację (czyli ocenę i „usensowienie”) tych faktów.

    • BJ Says:

      Historia jest najlepszą nauczycielka życia a człowiek najgłupszym władcą. Nie wyciągać wniosków z błędów własnych i innych jest największą głupotą człowieka.

  2. Ewa Says:

    „Biały człowiek jest prawie bogiem, jednocześnie i wielkim głupcem” – wódz Plemienia Prerii miał rację.
    Podziwiam rzetelność materiału, dziesiątki wyszukanych informacji, Wspaniała opowieść, przeczytałam 2 x!

    • Logos Amicus Says:

      Czyżby więc naprawdę boskość mogła występować razem z głupotą? ;)
      Albo z okrucieństwem i destrukcyjnością?
      W takim razie ciarki powinny przebiec po plecach wierzących :)

  3. Onibe Says:

    smutna historia, jedna z wielu smutnych historii, z których składa się pęd ku ludzkiej potędze

    • Logos Amicus Says:

      Smutna, ale jednak zakończona happy endem.

      A ludzka potęga jest (i chyba zawsze będzie)… problematyczna.
      Swoją drogą ciekawe skąd się bierze ów „pęd” – i czy przynosi więcej szkody czy pożytku?

      • Onibe Says:

        jeśli spojrzeć na historię, to utrata pędu prowadziła na ogół do zahamowania rozwoju. Starożytny Rzym był potężny tak długo, jak długo miał wolę napadać, grabić i niewolić. Kiedy zamknął się wewnątrz własnych limesów, zaczął się jego upadek. Wielka Brytania wzrastała w siłę, kiedy bezwzględnie dbała o swoją korzyść i czerpała z reszty świata co się dało. Kiedy zaczęła się robić miękka, przeszedł po niej walec historii. Związek Radziecki – to samo. Nawet dawna Rzeczypospolita Obojga Narodów, póki patrzyła za horyzont, póki myślała o ekspansji, póty się liczyła. Jeśli przełożymy ten narodowy / państwowy pęd na poziom jednostkowy, to należałoby uznać, że pęd jest konieczny do rozwoju. Czy to prawda? Nie podejmuje się odpowiedzieć…

        • Logos Amicus Says:

          Stawiasz ryzykowną tezę, że „wola napadania, grabienia i niewolenia” jest warunkiem niezbędnym do rozwoju i wzrostu potęgi państwa. Przykład choćby Trzeciej Rzeszy świadczy o tym, że jednak równie dobrze może to być (zakamuflowany) pęd do destrukcji. Rosja Sowiecka była może „mocarstwem” światowym, ale jeśli chodzi o siłę militarną, bo pod względem gospodarczym to była raczej klęska (o humanitarnym wymiarze całej tej „potęgi” nie wspominając).
          Ja bym nie utożsamiał „pędu” wynikającego z chęci podboju i dominacji siłowej (militaryzm) z pędem dążącym do zdobycia dominującej pozycji rynkowej, przemysłowej, politycznej… czyli mającym charakter ekonomiczny.
          Wola życia nie przejawia się tylko w agresji i wojującej konkurencji, ale także (może nawet przede wszystkim) we wspólnych wysiłkach, wymianie handlowej, ogólnej kooperacji…
          Zgoda buduje, niezgoda rujnuje.

        • Onibe Says:

          krzywa rozwoju kiedyś się kończy, a zatem w rozwój wpisana jest obietnica autodestrukcji. Teza moja jest ryzykowna, zapewne, ale zastanawiam się nad tym już od dawna, jeszcze od wspaniałych chwil ze studiów na stosunkach międzynarodowych – wtedy właśnie zainteresowały mnie pewne pomijane często w różnych analizach tendencje długofalowe. Przyglądając się różnym cywilizacjom łatwo jest zauważyć, że szczyt ich rozwoju przypadał na moment, w którym miały zdecydowaną przewagę nad sąsiadami – i najczęściej była to przewaga militarna. Z kolei w świecie przed pojawieniem się broni strategicznej (i koncepcji MAD, dla przykładu), niemożność zabezpieczenia status quo wymuszała ekspansję właśnie. Zauważ, że wiele cywilizacji próbowało się odgradzać murami – wspomniany Rzym (mury Hadriana, limes reński i parę innych linii fortyfikacyjnych) czy jeszcze słynniejszy Mur Chiński. Zauważ także, że żadnej to nie pomogło, a nawet przeciwnie: zaszkodziło, bowiem budowa murów stała się symbolem zwrócenia uwagi do wewnątrz, co pobudzało do akcji sąsiadów i w rezultacie prowadziło do postępującego wyniszczenia danej cywilizacji. Jedyny „mur”, który spełnił swoje zadanie, to koncepcja MAD, ale jej funkcjonalność przypada na czasy zimnej wojny, nie wcześniej i nie później. Czy dzisiejsze Stany Zjednoczone będą w stanie utrzymać hegemonię (coraz chętniej kwestionowaną) bez odpowiednio skierowanych wektorów siły?

        • Logos Amicus Says:

          Może nie tyle „w rozwój wpisana jest obietnica autodestrukcji”, ile pewność, że rozwój nie może być prostą stale rosnącą. Częściej jest to krzywa sinusoidalna – a więc następujące po sobie okresy wzrostu i regresu, niekiedy osiąga to stan plateau. Potęga żadnego mocarstwa nie trwa wiecznie, choć dobre są i te dobre czasy dla kilku, kilkunastu pokoleń.

          Koncepcja MAD zawsze wydawała mi się – nomen omen – „szalona”. Dobrze pamiętam to wpajane nam za czasów „zimnej wojny” (zarówno z jednej, jak i drugiej strony) przekonanie, że tylko „równowaga” potęg zbrojnych może zapewnić stabilizację i pokój – co stanowiło asumpt do niepohamowanego wyścigu zbrojeń. Dla mnie to było (i jest nadal) kuriozalne: sukcesywnie zwiększanie arsenału nuklearnego po obu stronach, czyli spiętrzenie śmiercionośnej „broni” gwarantem światowego bezpieczeństwa? (Zupełny absurd – Dr. Strangelove się kłania.) Wg mnie to była doktryna polityczna na usługach lobby przemysłowego, dla których najwyższym celem jest zysk. A więc jedno wielkie mydlenie oczu.
          Zresztą historia potwierdziła błędność tej doktryny: jedno mocarstwo padło, ale jakoś nie wywołało to światowego konfliktu.
          Warto tu też przypomnieć, że na wyścigu zbrojeń korzystały właściwie tylko Stany Zjednoczone (bo na rozwoju przemysłu zbrojeniowego korzystało całe społeczeństwo – wliczając w to korzyści technologiczne), natomiast w Związku Radzieckim było na odwyrtkę: przeznaczanie olbrzymich pieniędzy na zbrojenia drenowało społeczeństwo, zubożając wszystkich Rosjan.

          W przeszłości rzeczywiście potęga danego państwa szła w parze z jego potęgą militarną. Takie to były czasy. Ale przecież, tak naprawdę, państwa europejskie dokonujące – globalnej właściwie – kolonizacji innych krajów, robiły to przede wszystkim za pomocą „dywersji” kulturowej, a więc podbój dokonywał się nie tyle za pomocą środków militarnych, co przy wykorzystaniu tzw. zdobyczy cywilizacyjnych Zachodu (przede wszystkim implantowanie na obce grunta technologii, przemysłu, organizacji, politycznych systemów….) Gdyby tak naprawdę Indusi czy Chińczycy chcieli się przeciwstawić, to nakryliby wszystkich tych swoich kolonizatorów czapkami. Co zresztą w końcu się stało i nawet słabe kolonie afrykańskie zdobyły niepodległość.

          Twoje przekonanie o konieczności posiadania silnego wojska jako warunku potęgi danego kraju wydaje mi się trochę takim atawizmem, dzięki któremu nadal robią na nas wrażenie różne takie, napinający mięśnie osiłki, lub bojowe rambo-podobne koguty potrząsające super spluwami. Dobrze pamiętam moje chłopięce zauroczenie wszelkiej maści wojownikami i bojowcami. Lecz wydaje mi się, że z tego już dawno wyrosłem.

          Ja jednak nie sądzę, że warunkiem koniecznym potęgi państwa jest jego potęga militarna.
          Przykład dzisiejszy: Chiny, czy nawet Indie. Mają słabe armie – w porównaniu z militarną siłą Stanów Zjednoczonych, czy niektórych państw zachodnioeuropejskich, są tak naprawdę słabeuszami. A ich potęga ekonomiczna, ogólne bogactwo i globalne wpływy wzrastają i już wkrótce będą największymi gospodarkami świata, z którymi każdy będzie się musiał liczyć.

        • Onibe Says:

          koncepcja MAD się sprawdziła o tyle, że do wojny nie doszło. Upadek ZSRR zmienił układ geopolityczny na tyle, że koncepcja straciła znaczenie. Oczywiście, zawsze się wspomina o lobby zbrojeniowym. Słusznie, bo takie istniało i miało się dobrze. Jednak zauważmy, że obecny brak koncepcji alternatywnej, właściwej dla układu multipolarnego i poliarchicznego doprowadził do rozsypania się zawartości pudełka z wojnami. A przesilenie może dopiero nastąpić. Zaraz Izrael tyknie Iran, nigdy nie wiadomo czy Korea Północna nie przypomni sobie o Południu, jest jeszcze Tajwan (co z oczu to serca, ale Tajwan ciągle jakimś problemem jest). W czasach zimnej wojny ilość broni strategicznej wielokrotnie przewyższała pulę potrzebną do zniszczenia świata, ale należy pamiętać, że integralną częścią koncepcji obrony strategicznej jest nie tylko posiadanie broni strategicznej, ale i zachowanie możliwości jej użycia po wrogim ataku. Czyli, mówiąc krótko, wielokrotny nadmiar głowic pozwala zachować dość głowic (i środków ich przenoszenia) nawet po wrogim, pełnoskalowym ataku nuklearnym. To właśnie w tym detalu zawiera się piękno (powinien tu być cudzosłów, ale się mnie nie chce… hehe) koncepcji MAD. MAD oznaczała absolutną gwarancję wzajemnego zniszczenia: przy takim spiętrzeniu narzędzi zabijania po prostu nie sposób było przeprowadzić atak uprzedzający gwarantujący wytrącenie czerwonego przycisku z ręki ofiary.

          co do konieczności posiadania potęgi militarnej… są dwie koncepcje, Ty widzę kłaniasz się pacyfistycznej i rozbrojeniowej. Nie jest ona zła, poza tym, że ma jeden feler: kiedy już się rozbroisz jesteś skazany na dobrą wolę innych. Kiedyś w Polsce doprowadzono do takiej sytuacji, mawiano, że „nierządem Polska stoi” a brak wojska miał ułaskawiać silniejszych sąsiadów. Jak się ten pacyfizm skończył – wszyscy wiemy. W układzie poliarchicznym nie ma możliwości zapewnienia pełnego rozbrojenia, zwłaszcza że nawet potencjalnie stabilne bieguny mogą ulec rozchwianiu. Im więcej państw się rozbroi tym większa pokusa dla pozostałych, aby skorzystać z tej promocji. Bo niezależnie od zaistnienia gospodarki 2.0 i – ogólnie – państwa 2.0, nadal jakąś podstawą dobrobytu jest zdolność kontrolowania kluczowych zasobów.

          Chiny mają w tym momencie jedną z najpotężniejszych armii na świecie i już wkrótce możliwe stanie się rzucenie wyzwania USA. Indie mają także zaskakująco silne wojsko, choć jeszcze w fazie tworzenia i może mało medialne.

        • Logos Amicus Says:

          To, że do wojny nie doszło, nie było moim zdaniem zasługą koncepcji MAD, tylko wielu innych czynników.
          Koncepcja ta była wg mnie absurdem i zupełnym idiotyzmem, bo zakładała, że przywódcy mocarstw i wojskowi decydenci będą się zachowywać przewidywalnie (a nawet racjonalnie), a przecież wszyscy wiemy, że nie zawsze tak się zachowują. Zresztą, co to za racjonalizm, który zakłada, że będzie pokój, bo wszyscy nagle mogą się ukatrupić. Mimo zgromadzenia olbrzymiego arsenału jądrowego, nie byłoby to jednak takie proste. MAD to była więc również abstrakcja, takie chwytliwe hasło, wokół którego zaczęli rozprawiać różni tacy mędrcy i znawcy.

          Nie widzę, żeby w świecie rozsypało się teraz pudełko z wojnami. Wbrew pozorom, toczy się w nim dzisiaj bardzo mało konfliktów zbrojnych, które dotykają – jak tak dobrze policzyć – znikomy procent ludności świata. Odkąd zniknął dwubiegunowy układ sił, napięcie w świecie znacznie się rozluźniło (głównie dlatego, że przestała nad Ziemią wisieć groźba nuklearnej… nie tyle może zagłady, co katastrofy). Największe problemy z jakimi boryka się obecnie świat to są problemy natury ekonomicznej – a tych raczej nie może rozwiązać najsilniejsza nawet armia świata.
          Potężna armia, jeśli chodzi o zaprowadzenie swojego „porządku”, często może wielkie g. – co widać doskonale choćby na przykładzie Afganistanu (a wcześniej – Wietnamu).

          Nie uważam, że moje poglądy skłaniają się ku pacyfizmowi (nie jestem pacyfistą), ani też nie namawiałbym moje kraje (Stany Zjednoczone i Polskę) do rozbrojenia.
          Twierdzę tylko, że dany kraj może być potęgą nawet wtedy, kiedy nie ma potężnej armii.
          Bo potęga państwa nie opiera się tylko na potędze militarnej.

        • Onibe Says:

          co do istoty MAD – zapewniam, że możliwość wielokrotnego zniszczenia świata była wtedy potwierdzona krzyżowo. Czytałem kilka prac na temat teoretycznych uderzeń wyprzedzających, czyli ataków które mogłyby unicestwić wrogi arsenał jądrowy. Prawdopodobieństwo przeprowadzenia takiego ataku przez USA lub ZSRR to jakieś 5% w wariancie optymistycznym. Przeciętny „boomer”, czyli SSBN, podwodny nosiciel pocisków jądrowych, był (i jest) w stanie unicestwić kontynent. Takie amerykańskie Ohio mogło mieć na pokładzie np 24 Tridenty, z których każdy mógł zawierać nawet 12 głowic typu MIRV. Przeoczenie przez napastnika 2 lub 3 i jeszcze, dajmy na to, kilkunastu samobieżnych, samochodowych lub pociągowych wyrzutni rakietowych i… mamy MAD w całej okazałości.

          Nie wiem czy potężna armia może „g”. Logika tego zdania byłaby zachowana, gdyby mała armia mogła więcej, ale jednak nie może: niezależnie od warunków, im silniejsza armia tym większy potencjał. To, że amerykańska armia ma problemy w Iraku czy Afganistanie wcale nie oznacza, że miałaby mniejsze problemy, gdyby była słabsza. Wręcz przeciwnie: gdyby nie posiadała globalnej zdolności rozlokowania i operacyjnej, to amerykański msz mógłby co najwyżej wysyłać pokorne prośby o to lub owo.

          Zastanów się, czy kluczowym aspektem problematyki międzynarodowej byłaby gospodarka, głód w Afryce i globalne ocieplanie, gdyby nie skromny fakt, że na poziomie militarnym status quo jest praktycznie niemożliwe do zmieniania, bo główni gracze póki co trzymają wszystkie sznurki w ręku. Co znaczy ONZ, który może wysyłać błękitne hełmy i udawać, że cokolwiek robi? Co znaczyła Liga Narodów, która nawet błękitnych hełmów nie miała? Co znaczyłaby nawet Unia Europejska, gdyby nie transatlantyckie zaplecze bezpieczeństwa?

        • Logos Amicus Says:

          Ciekawe skąd jacyś strategiczni mędrcy wzięli te 5% prawdopodobieństwa ataku?

          To, że „przeciętny boomer” mógłby unicestwić cały kontynent, to jest jakaś fantastyka. Mógłby co najwyżej zabić kilka lub kilkanaście milionów ludzi, a cały kontynent stałby tak, jak stał do tej pory.
          Ja myślę, że się za bardzo podniecamy fantazjami snutymi przez nawiedzonych militarystów.

          Napisałem, że często (choć lepiej byłoby napisać „czasami”) potężna armia może zrobić wielkie „g”, co – logicznie rzecz ujmując znaczy, że mniej potężna armia mogłaby (czasami) zrobić jeszcze większe „g” (skoro potężna armia nawet z tym mniejszym „g” nie może sobie poradzić).
          Logika, którą Ty zastosowałeś wydaje mi się lekko pokrętna.

          A co ja chciałem przez to powiedzieć?
          Że w dzisiejszym świecie rozwiązania siłowe na dłuższą metę psu na buty się zdają.
          Osiłek zawsze będzie o tym przekonany, że wystarczy kogoś zdzielić po mordzie i sprawa będzie załatwiona.

          Uważam, że rzadko kto robi dziś na świecie tyle zła, kreując przy tym niebezpieczeństwo globalnego konfliktu, jak militaryści w rejonie Bliskiego Wschodu (wliczając w to Irak, Iran, Afganistan i Pakistan, a nawet Jemen atakowany tymi kurewskimi amerykańskimi dronami, które zabijają niewinnych ludzi).

          Myślę, że na poziomie militarnym status quo zawsze może ulec zmianie – i to w stosunkowo krótkim czasie (wystarczy, że np. Chiny, zachowując obecne tempo rozwoju, zdecydują się na gwałtowny wzrost swojego przemysłu zbrojeniowego, koncentrując się zwłaszcza na wdrożeniu nowoczesnej technologii). Wtedy, w ciągu kilku zaledwie lat, będą dysponować najsilniejszą armią świata. Na razie, dokonują ekspansji w świat, wykupując wszędzie co się tylko da.

  4. Maya Says:

    Zobaczyłam tytuł i pomyślałam: „A co mnie bizony interesują?”. Ale zaczęłam czytać i przepadłam – świetny tekst, który sprawił, że w kilka minut stałam się fanką bizonów.

  5. sarna Says:

    Frapująca lektura Amicusie.
    Zwykle, impulsywnie reaguję na Twoje wpisy i bezpośrednio po lekturze zamieszczam komentarz. Tym razem jednak dałam sobie dobę na przetrawienie, żeby spośród wielu ciekawych wątków wybrać ten, który nurtuje mnie najbardziej. Doba minęła, a proces trawienia trwa w najlepsze :) Nadal zastanawiam się, do którego poruszonego przez Ciebie problemu myśl wraca najczęściej. Czy do:
    1) wielkości populacji bizonów – nie potrafię powiedzieć, czy bardziej zdumiała mnie wielkość stada wyrażona liczbami w mln czy pojedynczymi sztukami,
    2) krótkiego okresu, bo zaledwie 50 lat wystarczyło by z powodu porażajacej głupoty i bezwzględności człowieka bizony zniknęły z powierzchni ziemi. Zastanawiam się ile czasu potrzebowałyby bizony dla dokonania samozagłady, gdyby nie zdarzyła się wcześniej wspomniana ingerencja człowieka. Miliony bizonów mnożyłyby się w zastraszającym tempie, a to doprowadziłoby do ich naturalnej zagłady, ot choćby z powodu braku karmy.
    3)przysłowiowy ptasi móżdżek bizonów – wystarczyło zranić przywódcę stada, by cała reszta, bez próby ucieczki/paniki dała się wytłuc do nogi. Gdzie tu instynkt samozachowawczy. Przecież najbardziej prymitywne organizmy go mają (?)

    I chyba ten ostatni wątek wraca do mnie najbardziej uparcie. Król prerii, wielkie, majestatyczne zwierzę,a głupie jak przysłowiowy but. Nie daremnie madrości ludowe mówią, że:
    – duży jak brzoza, a głupi jak koza,
    – tłumaczyć jak krowie na rowie,
    – nie szata zdobi człowieka, itp.
    Najwyraźniej dla przetrwania istotniejszy jest rozum i instynkt samozachowawczy niż solidna (ew. piękna) postura. W goracych źródłach , w temperaturze pow. 100 st. C żyją bakterie, które potrafiły się przystosować do ekstremalnych warunków. Zastanawiam się dlaczego bizony tego nie potrafiły i przyjęły pokornie postawę ofiary. Czy powodem mogło być to, że człowiek nie dał im na to czasu, a może coś innego, pytanie tylko co?

    „galopujący po prerii supermarket” – świetne określenie. Jestem pełna podziwu dla życiowej mądrości /gospodarności Indian.

    PS Kiedy wracasz? tęsknię ;)

    • Logos Amicus Says:

      Owszem, człowieka, który wytępił wszystkie bizony w tak krótkim czasie nazwać można głupim i bezwzględnym, ale tym co najbardziej go napędzało, była chciwość.

      Bizony nie dokonałyby „samozagłady”, jak piszesz, bo ich liczebność kontrolowana była przez warunki naturalne. (Natura potrafi doskonale się samoregulować – najgorzej, jak w to wszystko zaczyna się mieszać człowiek… wraz ze swą mądrością i przekonaniem, że jest koroną wszelkiego stworzenia.)

      Instynkt samozachowawczy bizona nie przewidział, że pojawi się istota, która będzie do niego strzelać z broni palnej. Do tej pory bizon radził sobie świetnie (o czym świadczy jego wielka liczebność w epoce prekolumbijskiej). To zwierzę jest doskonale dostosowane do warunków naturalnych, w jakich żyło przez tysiące lat.
      Ale oto przyszedł człowiek, który jak żadne inne zwierzę potrafi przyrodę rozregulować.

      Bizon nie ma żadnych szans z człowiekiem uzbrojonym w strzelbę. Natomiast świetnie sobie radzi z człowiekiem bez strzelby, który, kierowany najczęściej głupotą, zbliża się do niego zbyt blisko.

      PS. Ale niby skąd i dokąd mam wracać? Ciągle jestem tu, gdzie jestem ;)

      • sarna Says:

        Ciągle nie mogę pozbyć się przykrego wrażenia, że pod tą imponującą powłoką nie ma nic ponad zwoje mięśni i żołądek.

        Naturalna selekcja nie zawsze działa skutecznie. Obecnie w Polsce prowadzony jest odstrzał lisów, bo rozmnożyły się ponad miarę i prawie doszczętnie wyniszczyły populację zajęcy. Sądzę, że z bizonami mogłoby być podobnie. Albo wyniszczyłyby gatunki roślin, a w ślad za tym wyginęłyby inne organizmy żyjące na prerii, albo same wyginęłyby śmiercią głodową, ewentualnie zdziesiątkowałby je jakiś wirus. Wyobrażasz sobie tę masę padliny i skutki jej rozkładu dla ekosystemu?
        Mądra ingerencja człowieka czasami jest wskazana, a nawet konieczna, ale to, co człowiek uczynił bizonom było totalną bezmyślnością i okrucieństwem, o które można by posadzić tylko człowieka obłąkanego.

        Zauważ, że nie tylko bizon jest bezbronny wobec uzbrojonego człowieka. Twoja rozmowa z Onibe sprowadza się właśnie do tego, że uzbrojony człowiek zmusza drugiego do obrony, która (niestety) najskuteczniejsza jest, gdy prowadzi do „pochwalenia się” agresorowi zgromadzonym arsenałem.
        Jest powiedzenie, że wyrastając z butów wyrastamy jednocześnie z marzeń. Chyba podobnie jest z naszym (a przynajmniej z moim) sympatyzowaniem z pacyfizmem. W miarę upływu lat i zdobywania życiowego doświadczenia jesteśmy coraz mniej skłonni do potulnego przystawania na chrześcijańskie wezwanie nadstawianie drugiego policzka, a coraz bardziej skłonni do stosowania zasady „oko za oko, ząb za ząb”. Niestety, póki co, nie ma skuteczniejszego argumentu powstrzymującego agresorskie zapędy niż zbrojenia. I choć nie pochwalam takiego rozwiązania, bo jest to błędne koło, to niestety jedyne skuteczne.

        PS Każdy jest właśnie tam, gdzie właśnie jest ;)

        • Logos Amicus Says:

          Bizon jednak, to nie tylko mięśnie i żołądek.
          Bizonie stado jest doskonale zorganizowane. Nie raz miałem okazję przyglądać się mu przez dłuższy czas, a już zupełnie wielkie wrażenie zrobiła na mnie akcja bizonów, kiedy w pobliżu stada znalazły się kojoty zagrażające małym (mam to gdzieś tam nawet na zdjęciach).

          Zdarzają się katastrofy ekologiczne, w których jedne gatunki niszczą drugie, ale najczęściej jest to spowodowane zaburzeniem w przyrodzie wywołanym przez człowieka.
          W Polsce zaś trudno o wyizolowane obszary, gdzie panowałaby doskonała równowaga ekologiczna, bo właściwie wszędzie już przyroda została – w mniejszym lub większym stopniu – skażona przez człowieka.
          Dlatego lisy mnożą się bez opamiętania (a w moich stronach choćby bobry, o ślimakach nie wspominając).

          Niestety, (mogę to jeszcze raz powtórzyć) człowiek, który wytępił niemal doszczętnie bizony, był nie tyle bezmyślny i okrutny, co chciwy.

          Nie sądzę, że moje optowanie za pokojowym (niezbrojnym, niesiłowym) rozwiązywaniem konfliktów jest przejawem jakiegoś idealizmu, marzycielstwa, romantyzmu czy niedojrzałości. Wręcz przeciwnie: ja właśnie militarystów i zwolenników wojny uważam za ludzi niedojrzałych, którzy nie dorośli do wyższego cywilizacyjnego poziomu, na którym, moim zdaniem, ludzkość powinna się znaleźć już dawno.
          A za moimi poglądami stoją nie jakieś tam pacyfistyczne wydmuszki, nawiniaki i słabeusze, a ludzie tego pokroju co np. Albert Einstein, Dalaj Lama, Bertrand Russell, Tołstoj, Simone Weil, Woodsworth, Thorau, Albert Schweizer, Gandhi, Jan Paweł II, Karl Popper… i inni.

        • sarna Says:

          No dobrze Amicusie, możesz zacząć się śmiać. Los sobie ze mnie dziś okrutnie zakpił i tym samym reputacja bizonów uległa rehabilitacji.
          Otóż, umilając czas podróży opowiedziałam towarzystwu historię niezrozumiałego zachowania bioznów w sytuacji zranienia przywódcy stada. Kilka godzin później, stojąc 114 m nad pow. ziemi na tarasie widokowym wieży w Licheniu, ukochana kilkulatka zadała mi pytanie: czy gdybym stała na wieży i ona zaczęła się walić, a ty byś stała przy wieży na ziemi, uciekłabyś, czy byś stała bez ruchu i na mnie czekała? Odpowiedziałam jej szczerze, że zachowałabym się jak te bizony.

  6. BJ Says:

    Sarna napisała: „Jest powiedzenie, że wyrastając z butów wyrastamy jednocześnie z marzeń. Chyba podobnie jest z naszym (a przynajmniej z moim) sympatyzowaniem z pacyfizmem. W miarę upływu lat i zdobywania życiowego doświadczenia jesteśmy coraz mniej skłonni do potulnego przystawania na chrześcijańskie wezwanie nadstawianie drugiego policzka, a coraz bardziej skłonni do stosowania zasady “oko za oko, ząb za ząb”. Niestety, póki co, nie ma skuteczniejszego argumentu powstrzymującego agresorskie zapędy niż zbrojenia. I choć nie pochwalam takiego rozwiązania, bo jest to błędne koło, to niestety jedyne skuteczne.”

    Myślę, że z marzeń nigdy nie wyrastamy. Ja ciągle jakieś mam i bardzo dużo im zawdzięczam. To jest pewnego rodzaju nadzieja, nadzieja na coś, co nas w poszczególnych sytuacjach podtrzymuje na duchu, może daje nawet możliwość przetrwania. Nadstawianie drugiego policzka raczej nie do końca, należy do tego podejść bardziej dyplomatycznie, nie tak dosłownie, tym bardziej, że wielu ludzi uważa to za głupotę, a nie dobroć czy rozsądek. Sądy i adekwatne do popełnianych wykroczeń, przestępstw kary, i przy tym oczywiście sprawiedliwe, są najrozsądniejszym wyjściem z sytuacji. „Oko za oko, ząb za ząb” – według Pani nie ma skuteczniejszego rozwiązania, i dalej stwierdzenie „jest to błędne koło”. I to jest to. Jak błędne koło może być skuteczne?

    • BJ Says:

      Słabe państwo nie ma jednak szans na przetrwanie, jest bezpieczne tylko w momencie, kiedy wróg ma świadomość jego siły.

      • Logos Amicus Says:

        Ale to właśnie zdanie świadczy o tym, że również i Ty BJ poddajesz się owej magii „błędnego koła”.

        Jeszcze raz może powtórzę to, co napisałem wcześniej: Potęga danego państwa niekoniecznie musi się opierać na jego sile militarnej.

        • BJ Says:

          Przede wszystkim przepraszam. Zaczęłam czytać wyrywkowo i wyrywkowo odpowiadać. Dopiero potem wgłębiłam się we wszystkie komentarze i wiem, że nie odpisałam tak jak powinnam. Dlatego dopisałam później to, co dopisałam. Temat wymaga więcej czasu, wbrew pozorom nie jest prosty. Błędne koło to całe nasze życie. Wszystko się powtarza z wyjątkiem cywilizacji (każda następna wydaje się bardziej przerażająca), prawdopodobnie to ona decyduje o tym jak przyszłe, ewentualne wojny będą wyglądały. Obecny człowiek bardziej ceni sobie życie, ma świadomość, że jeżeli dojdzie do większej zagłady to i on sam jest zagrożony. Z drugiej strony nie brakuje wariatów, zawsze się jakiś znajdzie i tego obawiałabym się najbardziej. Niczego nie można jednoznacznie stwierdzić. Wszystko zależy od sytuacji i przede wszystkim (jak już wspomniałam) od czasów w jakich żyjemy. „Potęga danego państwa niekoniecznie musi się opierać na jego sile militarnej.” – możliwe, są to przecież sprawy złożone, uwarunkowane głównie tym, kto w danej chwili rządzi, ma prawo podejmowania decyzji. Silniejszemu jest zdecydowanie łatwiej ale być może nie musi to być gwarancją. Obecnie chyba bardziej świat jest narażony na „wojny ekonomiczne”. Z drugiej strony czym i one mogą się zakończyć? Czym mogą zaowocować? Zastanawiam się czasami, co to za różnica jaki kataklizm nas dopadnie. Ile tych zagrożeń jest! Boję się pisać więcej, moja wyobraźnia przeraża mnie samą.

    • sarna Says:

      BJ, zbyt dosłownie tłumaczysz termin wyrastania z marzeń. To oczywiste, że mamy je w dorosłym życiu, tyle, że doroślejąc porzucamy etap mrzonek, a zaczynamy budować konkretne plany, i brnąc w logistykę urzeczywistniamy je.Termin marzenie zastępujemy konkretem: planem, projektem, czymś co daje się skalkulować na realia. Marzeń, tych w czystej postaci, charakterystycznych dla wieku szczenięcego raczej się nie kalkuluje, one po prostu są bez względu na okoliczności i im bardziej nierealne tym doskonalsze. Dorosły marzy by zrealizować marzenia i do tego dąży. Dziecko marzy, bo lubi przebywać w świecie fantazji. Z wiekiem z tego wyrasta i w tym powiedzeniu o to właśnie chodzi, o wyrastanie z fantazjowania.

      Zbrojenia są błędnym kołem, nie popieram metod, idea autorytetów wywmienionych przez Amicusa jest mi równie bliska, co i Jemu – i co z tego? Czy samą ideą udało się ONZ powstrzymać akty ludobójstwa w Rwandzie? Sukcesem jest zaniechanie zbrojnej interwencji, porażką ludobójstwo – trudny wybór, bo wybór mniejszego zła, który bywa słuszny, choć godzi w nasze idee. Nie potrafię w krótkiej formie inaczej (jaśniej) wyłuszczyć mojego stanowiska – jestem za, a nawet przeciw ;)
      Pokojowe rozwiązywania konfliktów jest efektem długotrwałego procesu, który niestety od czasów np. L. Tołtstoja jeszcze się nie dokonał. Oczywiście należy nad tym nadal pracować, ale na dzień obecny musimy korzystać z narzędzi, którymi dysponujemy-niestety.
      BJ, przypomnij mi przykłady skutecznego, rozwiązywania poważnych konfliktów bez wymachiwania szabelką tj. takich, gdzie wystarczyło grzecznie poprosić.

      • BJ Says:

        Wyżej napisałam parę zdań, proszę o przeczytanie :) Tak, z tymi marzeniami w stosunku do podjętego tematu byłam zbyt dosłowna a i odbiegłam od istoty. Teraz może króciutko. „Dorosły marzy by zrealizować marzenia i do tego dąży.” No, pewnie, ale i tu każdy przypadek jest odosobniony. Jednym to wychodzi, czy może wyjść, ponieważ ich marzenia są oparte na pewnych realiach, inni marzą, dosłownie marzą, żeby nie zwariować. Najgorzej jest z tymi, którzy już nie mogą nawet marzyć. Chodzi mi oczywiście o świat dorosłych i o marzenia, które na ziemi są do zrealizowania. Co do nadstawiania drugiego policzka, to i w tym przypadku odbiegłam od tematu, niepotrzebna drobiazgowość w tym wątku – przepraszam, w komentarzu wyżej wytłumaczyłam się z tego. A tak w ogóle temat intrygujący i wspaniały tekst „SAGA O BIZONIE”, gratuluję Autorowi :)

  7. Logos Amicus Says:

    Nie mogłem się nie uśmiechnąć czytając jeden z umieszczonych tam komentarzy: „przyjdą blade twarze i będzie po bizonach” ;)

    No fajnie, można sobie pooglądać w Polsce bizony z bliska, ale – koniec końców – traktuje się je jak rzeźnie bydło. Zdecydowanie wolę kiedy zwierzęta te żyją w swoim środowisku naturalnym na wolności.
    Jak widać np. na tym oto zdjęciu z Yellowstone:

    https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2013/08/yellowstone-panoramy-51.jpg

  8. sarna Says:

    Ja w komentarzach o tych bizonach (pod innym linkiem) uśmiechnęłam się na zdanie: byk na zdjęciu, byk w artykule :)
    Pewnie, że żal, że wszystko ostatecznie sprowadzamy do roli steku, ale pocieszające jest to, że skoro można zrobić to legalnie, to z populacją bizonów jest już ok. Wskoczę na mojego rączego rumaka i sprawdzę to naocznie w najbliższy weekend.
    macham

  9. O ludobójstwie Indian na marginesie Dnia Dziękczynienia… – blog polski Says:

    […] zdzierać skóry i handlować, dopóki wszystkie bizony nie zostaną wytępione”.” https://wizjalokalna.wordpress.com/2012/08/18/saga-o-bizonie/ . Powyższy cytat usraelskiego generała nie pozostawia wątpliwości – myśliwi, wybijając […]

  10. TAŃCZĄCY Z WILKAMI – rzecz o tragi-romantyzmie amerykańskiego Pogranicza | WIZJA LOKALNA Says:

    […] – „Indiański Tryptyk” – „Saga o bizonie” – „Bitwa nad Little Bighorn” – „Taniec Ducha i masakra nad Wounded […]


Co o tym myślisz?