WIELKI GATSBY – HAMLETYZM DLA CIELĄTEK

*

...

Wielki Gatsby – amerykański Hamlet?

*

Muszę się przyznać, że zanim jeszcze film Baza Luhrmanna obejrzałem, miałem już gotowy tytuł dla recenzji o nim: „Wielki Gatsby – rzecz o amerykańskim hamletyzmie” – co jest o tyle usprawiedliwione, że Gatsby’ego z powieści Scotta Fitzgeralda do bohatera z dramatu Szekspira porównywano nieraz, a ostatnio zrobili to właśnie sam reżyser filmu, jak również odtwórca roli tytułowej, Leonardo DiCaprio. „No dobrze – pomyślałem sobie – skoro oni tak mówią, to zobaczmy czymże w ich wydaniu jest ten amerykański hamletyzm.” Lecz moje rozczarowanie filmem było tak wielkie (może jednak sprawiedliwiej byłoby napisać: „na tyle duże”?), że zrezygnowałem z szumnego tytułu i zastąpiłem go czymś, co jest po prostu ironicznym sarkazmem. Może niezbyt eleganckim, ale oddającym moją opinię o wnikliwości i głębi ostatniej ekranizacji słynnej książki F. Scotta Fitzgeralda, skądinąd uznanej przecież za jeden z kulturowych kamieni milowych, definiujących istotę amerykańskiego charakteru – a i samej amerykańskości (przynajmniej jeśli chodzi o sposób bogacenia się i korzystania ze zdobytego bogactwa). Innymi słowy: „Wielki Gatsby” Luhrmanna nie dostarczył mi niestety większych przesłanek, by podejść do niego recenzencko bardziej kompleksowo, a poważniejsze zestawienie z szekspirowską klasyką obraz ten, według mnie, jeszcze bardziej by tylko skompromitowało.
Tak więc, zamiast analitycznego tekstu o amerykańskim Hamlecie – będzie tylko ta oto luźna notatka o zbyt rozbuchanym, acz płytkim i niekoherentnym filmowym ekscesie (bo tym, niestety, wydał mi się przede wszystkim obraz Luhrmanna). Tym bardziej to przykre, że zmarnowano według mnie ogromny potencjał, zarówno jeśli chodzi o środki przeznaczone na jego produkcję, jak i wybitną (mimo całego tego bałaganu) kreacji Leonarda DiCaprio. Całości nie mogą nawet uratować – ani zrehabilitować – doskonałe elementy, których w filmie naprawdę nie brakuje. Gdyż są to elementy odosobnione i zazwyczaj do siebie nie przystające. Nie bez znaczenia jest także w tej porażce pewne bezguście tych, którzy budowali scenografię obrazu, a i sam reżyser filmu, który zamiast stonować (zmitygować) nieco owe inscenizacyjne megalomańskie zapędy – dał w nie nura, a raczej pozwolił, by przytłoczyły one ludzki wymiar postaci odgrywanych przez niezłych przecież aktorów.

Tak się zastanawiam teraz z czego ten hamletyzm Gatsby’ego mógłby wynikać? I na czym właściwie miałaby polegać wielkość tego człowieka? (Hamletyzm i wielkość: dwie cechy, które mogą – choć wcale nie muszą – ze sobą się łączyć.) W książce Fitzgeralda dawało się wyczuć wielką gorycz, która następowała po osiągnięciu celu, jakim było zdobycie olbrzymiej fortuny. Okazało się, że materialne bogactwo (zwłaszcza to osiągnięte szemranymi sposobami – a  takimi zazwyczaj gromadzono w Ameryce wielkie majątki) nie przynosi żadnej satysfakcji – wręcz przeciwnie: podkreśla jedynie alienację i frustrację człowieka niemogącego spełnić się duchowo, niezdolnego do miłości – czy też raczej pozbawionego miłości odwzajemnionej, dojrzałej i spełnionej. (Motyw ten powtórzył Orson Welles w swoim „Obywatelu Kane”, symbolizowany tam przez rosebud – napis na dziecięcych sankach, będący wyrazem tęsknoty, utraty i niespełnienia.) Prawdziwa moc prozy Fitzgeralda była w tym, co zawarł on pod powierzchnią tej prostej w sumie i dość banalnej opowiastki o męskiej obsesji bogacenia się i fiksacji na jednej kobiecie: a więc literacki styl, specyficzna atmosfera, niuans, sugestia, literacki język, „duch” czasu, melancholia… Czyli to wszystko, czego w rozbrykanym, głośnym, wystrzałowym, przekoloryzowanym i bombastycznym obrazie Luhrmanna trudno by odszukać.
Hamletyzm jest właściwie czymś bardzo kameralnym (to przecież monolog go definiuje, a nie rozwrzeszczana, hałaśliwa biba), tudzież wyrastającym bardziej z konfliktów rozrywających ludzką duszę, niż z zawodu, frustracji – niemożności skonsumowania tego, czego się pożąda. I więcej ma on wspólnego z ascetyzmem, niż z hedonizmem. Ponadto, zdecydowanie to jakość introwertyczna, a nie ekstrawertyczna. Bardziej jest też problemem psychologiczno-filozoficznym, niż – pardon my French – wolicjonalno-behawioralnym. Czyli tym wszystkim, co Luhrmann – sądząc po ekranowej ewidencji – zlekceważył, popisując się i hałasując, oddając się widowiskowemu rozpasaniu i epatowaniu nas realizacyjnymi trickami (makiety, komputery, 3D, zoomująca nieopamiętanie i bujająca w przestworzach kamera… etc.)

A może najistotniejszą różnicę między hamletyzmem szekspirowskim a amerykańskim dałoby się wyrazić zamianą „to be” na „to have”? Mielibyśmy wtedy: „To have or not to have” – dylemat, któremu tak naprawdę żaden „prawdziwy” Amerykanin nie ulega – tak oczywiste jest dla niego, że lepiej jest mieć (i to jak najwięcej) niż nie mieć (zwłaszcza pieniędzy). Tak więc, jeśli ktoś się tym problemem łamie, to rzeczywiście staje się rzadkim, „hamletycznym” ptakiem.

Lecz „Wielki Gatsby” poległ w moich oczach nie tyle z racji intelektualno-duchowej płycizny i przerostu formy nad treścią, co z powodu jeszcze bardziej banalnego: a mianowicie przez swoją niezborność. Innymi słowy: niewiele w tym filmie trzymało się kupy. To właśnie dlatego, rewelacyjny DiCaprio, choć w każdej scenie robił co mógł, (gdyby tak te sceny wyciąć i pokazać z osobna, to uderzyła by nas ich wyśmienitość) to jednak wziąwszy pod uwagę całość, robi się z tego osobowość tak niespójna, że przestajemy ją „czuć”, zżywać się z nią, kibicować jej losowi i przypadkom. Bo nie wiadomo: jest Gatsby (Luhrmanna) romantykiem czy cwaniakiem? Człowiekiem wrażliwym czy wyrachowanym? Postacią tragiczną czy komediantem? Kimś głębokim czy płytkim? Gangsterem czy arystokratą? A to, co nim powoduje: jestże miłością czy może jednak obsesją? I czy nie ma w tym aby zwykłej głupoty, zaślepienia, dziecinady i utraty kontaktu z rzeczywistością? Czy Hamlet mógłby być kimś tak niedojrzałym? I czy ten infantylizm nie kompromituje tragizmu, zamieniając go w groteskę, może nawet w karykaturę?
Pomyślał by więc ktoś, że Gatsby to jakaś strasznie złożona i skomplikowana postać (tym bardziej więc intrygująca i godna uwagi). Ale nie – to wrażenie nie wynika z charakterologicznego bogactwa postaci filmowego Gatsby’ego, ale z czegoś znacznie bardziej trywialnego: właśnie ze zmienności stylów zastosowanych przez reżysera: a to komediowych, to znów tragicznych; raz to przypomina pastisz, parodię czy burleskę – innym razem zaś dramat, tragedię, może nawet thriller… Tak więc, nie jest to bogactwo per se, ale wielki misz-masz i poplątanie konwencji. Odnosiłem wrażenie, że reżyser kazał czasem grać DiCaprio jak w jakimś skeczu, czy też w kabarecie, innym razem – jak w epickim dramatycznym fresku. A wszystko podane w sosie z przyprawami w ilości nie znającej umiaru. Np. w zalewie confetti czy gąszczu orchidei – o monstrualnie kiczowatej rezydencji Gatsby’ego (przypominającej skrzyżowanie Disneylandowego Sleeping Beauty Castle z Ludwikowym Neuschwanstein) nie wspominając.
I niestety: każda niemal postać pojawiająca się na ekranie przypominała lunatyka (to takie angielskie określenie wariata). Już nie piszę o wybuchach furii bohaterów, ani o ich irracjonalnych wyskokach – bo to skądinąd zawsze jest interesujące. Mam na myśli ich wyraz twarzy i zachowanie – tak jakby nie za bardzo wiedzieli, co też wokół nich się dzieje. Prym wiedzie w tym Tobey Maguire grający przyjaciela Gatsby’ego Nicka, który najczęściej patrzy – zwłaszcza na DiCaprio – wzrokiem niewiele rozumiejącego, zdezorientowanego cielątka. Niestety, wcale nie jest lepsza Carey Mulligan (skądinąd przecież bardzo dobra aktorka, którą na dodatek lubię), grająca miłość Gatsby’ego Daisy, która sprawia wrażenie, jakby była tylko pioneczkiem w rękach Luhrmanna, odgrywając cokolwiek błędną, niezdecydowaną blondynkę – lekko nieprzytomny obiekt pożądania – niepozbawioną wdzięku, ale za to pozbawioną treści i niedostarczającą żadnych przesłanek mogących tłumaczyć romantyczną idée fixe Gatsby’ego.

Być może „Wielki Gatsby” Luhrmanna nie zasłużył aż na taką zgryźliwość, bo widzę w nim jednak sporo rzeczy, które innych widzów mogą nawet… jeśli nie zachwycić, to satysfakcjonować (dobrych opinii o o nim przecież nie brakuje – i ja je rozumiem: podoba się „Wielki Gatsby” tym, których uwiodła jego powierzchowność, „widowiskowość”: muzyka, obrazy, mit wielkiej powieści, inscenizacyjny splendor), ale jednak przemawia przeze mnie zawód kogoś, kogo film ten niezbyt zaabsorbował, pozostawiając w stanie dość mocnego niezaspokojenia (bardziej duszy i umysłu, niż oczu i innych zmysłów).
A może po prostu popełniam błąd, próbując ująć w hamletyczne miarki coś, co jest tylko rozrywkowym produktem pop-kultury i w zasadzie niczym więcej? W takim razie po co Luhrmann i DiCaprio zawracają nam głowy tym hamletyzmem?

6.9/10

greydot

*

Komentarzy 36 to “WIELKI GATSBY – HAMLETYZM DLA CIELĄTEK”

  1. Lirael Says:

    Zawsze zaskakiwało mnie porównanie „Wielkiego Gatsby’ego” do „Hamleta”. Wydaje mi się, że przez Luhrmanna i DiCaprio zostało odkurzone głównie w celach marketingowych, żeby nadać Dziełu większą rangę.
    Bardzo trafnie ująłeś problem Jaya, mowiąc o „niemożności skonsumowania tego, czego się pożąda”, ale mam wrażenie, że na tym podobieństwa się kończą, bo Gatsby to człowiek czynu, który swoje marzenie realizuje po trupach, podczas gdy Hamlet kojarzy mi się raczej z neurastenicznym melancholikiem.
    Podoba mi się Twoja uwaga o tym, że jest w tej ekranizacji kilka wartościowych elementów, ale nie tworzą harmonijnej całości. Miałam identyczne wrażenie.
    Nie zgadzam się natomiast z Twoimi zarzutami wobec Daisy – przecież tak tę postać wymyślił Fitzgerald, więc to do niego należałoby kierować zażalenia. :) Ona była pusta, mdła i słabiutka, właśnie taki niezdecydowany pioneczek, absolutnie nie dorastała do idealnego wizerunku, który wymarzył sobie Jay. Uważam, że Mulligan i tak nadała tej postaci głębi.
    Film nie rzucił mnie na kolana, ale nie odebrałam go aż tak krytycznie jak Ty, co – mam nadzieję – nie świadczy o mojej skrajnej cielęcości. :)
    P.S.
    Przyjaciel Gatsby’ego ma na imię Nick.

    • Logos Amicus Says:

      Tak, nawiązywali do Hamleta, aby „podpiąć się” pod rangę Dzieła Szekspira, licząc na bezrefleksyjność (i bezkrytyczność) ewentualnych konsumentów ich filmowego produktu (a może jednak sami w to cokolwiek wierzyli? ;) ) W każdym razie powinna wg mnie istnieć pewna granica – nazwę to: jakością kulturową i artystyczną uczciwością – której nie wypada jednak przekraczać szanującym się twórcom, bo to ich jednak w pewnym sensie kompromituje (tak jak ostatnio – z innej beczki – kompromitowali się ci, którzy w celach stricte marketingowych zachwalali buchalteryjnego do bólu, nieposiadającego żadnej wartości literackiej „Kronosa” Gombrowicza, jako „Największe wydarzenie literackie XXI wieku”).

      W swojej notatce starałem się wykazać, że prawie wszystko dzieli filmowego gatsby’ego od szekspirowskiego Hamleta.

      Przeczytałem Twoją (nota bene ciekawą) recenzję filmu Luhrmanna i widzę, że zupełnie jednak nie zgadzamy się co do jakości wystąpień aktorskich w „Wielkim Gatsby’m”. Ale kładę to raczej na karby naszych indywidualnych, subiektywnych preferencji – zarówno sympatii, jak i obiekcji, które w znacznym stopniu wyznaczają perspektywę z jakiej patrzymy na te kreacje.
      A jednak, jeśli chodzi o całościowe spojrzenie na film, to widzę, że w znacznej części się one pokrywają. (W sumie to chyba jednak odebrałem go mniej krytycznie, niż to wynika z mojego tekstu, co zresztą próbuje w nim zaznaczyć: „Być może “Wielki Gatsby” Luhrmanna nie zasłużył aż na taką zgryźliwość”. Wydaje mi się, że rozumiem tych widzów, którym film się spodobał – w sumie to ich wygrana, że się na nim nieźle bawili ;) )

      Myślę jednak, że to nie jest wina Fitzgeralda, że Daisy w filmie Luhrmanna jest taka… nijaka. Bardziej Carey Mulligan i samego reżysera (ale to tylko moje zdanie – mogę się mylić).

      PS. Rzeczywiście, przyjaciel Gatsby’ego ma na imię Nick. Zwykłe moje niedopatrzenie – już poprawiłem. Dzięki za sprostowanie.

      • Lirael Says:

        Myślę, że jednak wierzyli. :) W każdym razie w wywiadzie, który przeczytałam, DiCaprio sprawiał wrażenie zdeterminowanego, żeby ten hamletyzm z Gatsby’ego wykrzesać. Nie wyszło, między innymi dlatego, że scenarzysta skoncentrował się głównie na tematyce miłosnej.
        Podobnie jak Ty uważam, że dzikie zamieszanie wobec „Kronosa” to lekka przesada. Takie różne znaleziska i książkowi pogrobowcy nie budzą mojego zaufania. Wczoraj wyczytałam, że jesienią tego roku ukaże się nowa powieść Pearl S. Buck, która zostanie wydana 40 lat po śmierci pisarki. Trochę to dziwne.
        Mam problem z odnalezieniem Hamleta również w ksiązkowym Gatsby’m, nie tylko w filmowym. :(
        Też sądzę, że różnice w ocenie gry aktorów wynikają z naszych odmiennych gustów.
        Będę się upierać przy swoim przekonaniu, że „nijakość” Daisy jest zamierzona. Również powieściowa Daisy okazuje się wpływowa i bezwolna. W ostatecznym rachunku wybiera Toma, który zresztą jest zręcznym manipulatorem. Teoretycznie Gatsby przegrywa, ale z drugiej strony był wierny swojemu marzeniu aż do końca. Małość, nijakość, słabość Daisy sprawia, że idée fixe Jaya wydaje nam się jeszcze bardziej absurdalna. Tak to widzę, nie mam pojęcia, czy słusznie.

        • Logos Amicus Says:

          Nie wyobrażam sobie jednak, by można było odgrywać jakiś hamletyzm w takich sceneriach, (jak choćby ten kiczowaty pałac, szuflady pełne jedwabnych bluzek, czy zatrzęsienie orchidei ;) )

          Też mi się wydaje, że w książkowym „Gatsbym” Hamleta też ze świeczką by szukać.

          Wydaje mi się, że w wersji Fitzgeralda Daisy była większą manipulatorką – w filmie Luhrmanna wygląda bardziej na niezdecydowaną i zdezorientowaną. Może to było zamierzone? Nie wiem. Mogę się mylić.

  2. Torlin Says:

    Idę do pracy, to nie mam czasu na napisanie obszerniejszego komentarza. Temat na dziś brzmi: „Gatsby a Wokulski”.

    • Logos Amicus Says:

      „Gatsby a Wokulski” – to prawda, pewne analogie są. Ale chyba jednak różnic jest w tej analogii więcej, niż podobieństw.
      Mam nadzieję, że jak wrócisz z pracy, to znajdziesz czas na napisanie obszerniejszego komentarza ;)

      • Torlin Says:

        Książkę i film oglądałem przed laty, zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Piszę oczywiście z pamięci, mogę się mylić. Zresztą tematykę tę powtarza bardzo wiele filmów, chociażby „Dziewczyna z Alabamy”. Nie ma możności opuszczenia swojego środowiska, swojego miejsca urodzenia, swojej mentalności. To dopiero zmienia następne pokolenie. Możesz z biedaka zrobić się bogaczem, z brzydkiego pięknym, a z głupiego mądrym. Ale zawsze zostaniesz ze swoim charakterem, kompleksem, przyzwyczajeniem, poglądem na świat, własnym systemem wartości. Jak pochodzisz z małego miasta, będziesz w nim mentalnie do końca życia, nie masz możliwości tego zmienić. Jak byłeś biedny na początku, będziesz mentalnie biedny do końca, chociażby bogactwo ci kapało z każdego kąta. Jak byłeś chamem, to chociażbyś został profesorem, to ta galwaniczna warstewka kultury zniknie w mgnieniu oka pod wływem emocji. Przed sobą nie uciekniesz.

        • Logos Amicus Says:

          Masz wiele racji: ciągnie się za nami ogon naszej przeszłości. Ale jednak ludzie się zmieniają: nie każdy profesor (pochodzący ze wsi) do końca życia będzie się zachowywał jak pastuch. Jeśli zdobyłeś bogactwo, to już nie jesteś biedny (nie myl tego z „mentalnością”). Jeśli zdobyłeś w jakiejś dziedzinie wiedzę, to już nie jesteś takim ignorantem (w tej dziedzinie).
          Uważasz, że ludzie się nie zmieniają?
          Ja jednak myślę, że się zmieniają. Można zgłupieć, albo zmądrzeć; można jednak kształtować swój charakter. Można stać się innym człowiekiem – nawet morderca może się „nawrócić” i czynić dobro. Ja jednak wierzę w to, że człowiek jest istotą „plastyczną” (mózg jest jednak organem niesłychanie plastycznym), która może się zmieniać (zarówno pod wpływem własnej woli, jak i czynników zewnętrznych), rozwijać, doskonalić…
          Tak więc – nie do końca masz rację ;)

  3. Paula Says:

    U mnie Gatsby czeka na razie na przeczytanie, ale przyznam, że w ogóle nie zachęca mnie zwiastun filmu Luhrmanna do tego, by na film czekać z niecierpliwością czy chociażby podekscytowaniem. Nie wiem dlaczego, ale większą ochotę mam na to, by po skończonej lekturze „Wielkiego Gatsby’ego” oglądnąć starszą ekranizację książki, tą z Robertem Redfordem w roli głównej.

  4. Onibe Says:

    chciałem iść na ten film, ale ostatecznie odpuściłem sobie z powodu jakże banalnego, a mianowicie braku czasu… Ostatnio nie mam go na nic… i może dobrze, że nie zaryzykowałem starcia z Gatsbym? Przyznaję, że zniechęciła mnie do seansu reklama filmu (szeroko rozumiana, nie tylko trailery), która zdaje się na pierwszym miejscu stawiać budżet obrazu i fakt, że kostiumy szył Prada… Nie twierdzę, że chciałbym obejrzeć Gatsbyego w wariancie bardzo kameralnym, bo ta opowieść musi mieć pewien rozmach, ale nie lubię kiedy forma staje się ważniejsza od treści… takiej właśnie sytuacji się tutaj spodziewałem, a Twoja recenzja poniekąd to potwierdza. Czyli: obejrzę na DVD ;-)

    • Logos Amicus Says:

      Musiałbyś jednak sprawdzić sam – niewykluczone, że film by Ci się spodobał. Ale on ma jednak większe szanse na wielkim ekranie (i to niekoniecznie w wersji 3D – ja świadomie wybrałem 2D), bo widowiskowość tego obrazu wymaga jednak dużego ekranu (a na tej widowiskowości właśnie chcieli, jak mi się wydaje, oprzeć głównie atrakcyjność filmu jego twórcy).

      To znaczące, że film miał mieć swoją premierę w grudniu ubiegłego roku, ale pewnie przedpremierowe projekcje wskazały na to, że mogą być jednak problemy z przyjęciem filmu przez szerszą widownię i premierę wstrzymano (być może dokonano jakichś korekt montażowych?). Nie wróżyło to filmowi nic dobrego.
      Ja pamiętam „stary” trailer filmu Luhrmanna z ubiegłego roku: był zupełnie inny, niż ten, który funkcjonuje oficjalnie dzisiaj. Ten obecny bardziej przypomina teledysk – kładzie większy nacisk na widowiskowość i rozbudowaną formę – wydaje się on jakby skrojony bardziej dla młodej widowni, pod bardziej współczesne (popularne) gusta publiczności.

      • Onibe Says:

        znudziła mi się widowiskowość… jestem z pokolenia, które już właściwie większość swojego życia wiedzie pod znakiem widowiskowości i jest jej po prostu zbyt dużo. Lubię ją od czasu do czasu, nie powiem, że nie. Ale widowiskowość preferuję np. w filmach wojennych lub science fiction. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Wielki Gatsby to po prostu nowsza i lepsza wersja Awiatora… ale tak jak piszesz, będę musiał się sam przekonać.

        • Logos Amicus Says:

          Pamiętam, że „Aviator” mi się nawet podobał. DiCaprio zupełnie mi nie przeszkadzał w roli Hughesa ;) Wręcz przeciwnie: wydaje mi się, że wypadł tam bardzo dobrze – może nawet lepiej, niż w „Wielkim Gatsby”, bo stworzył postać bardziej spójną (mimo… a może właśnie dlatego, że właściwie grał wariata? ;) )
          Nie powiedziałbym, że obraz Luhrmanna jest lepszą wersją tamtego filmu. To jest chyba inna parafia – mimo powierzchownych podobieństw.

        • Onibe Says:

          mnie też się Awiator podobał, ale mój komentarz tyczył się po prostu potencjalnego klonowania pewnych rozwiązań… skoro jednak to inna rzecz to dobrze ;-)

        • Logos Amicus Says:

          Klonowanie w Hollywood kwitnie w najlepsze (wydaje się, że bez tego, publiczność byłaby jeszcze bardziej zdezorientowana, a tak – jest przyzwyczajana do schematów, czyli, w pewnym sensie, klonów).

        • Onibe Says:

          słuszna uwaga ;-)

    • Simon Says:

      Ano właśnie, ja miałem dość podobnie. Zwiastuny zdecydowanie mnie zniechęciły. Z tym, że podszedłem do tego trochę inaczej, bo – niestety – książki Fitzgeralda wcześniej nie miałem okazji czytać, ani oglądać innych ekranizacji. Tak więc praktycznie bez znajomości historii popatrzyłem na te widowiskowe, atakujące oczy zwiastuny i pomyślałem sobie, że to jednak nie dla mnie. Wiele recenzji też utrzymanych jest w raczej chłodnym tonie, podobnym do Twojego, choć też wszyscy, których pytałem, zaznaczają że jeśli już, to oglądać Gatsby’ego właśnie na dużym ekranie. Ale mimo wszystko chyba jednak nie spróbuję, bo w najbliższym czasie mam trochę kinowych planów, a na wszystko funduszy nie znajdę :)

      • Logos Amicus Says:

        Jeśli plany filmowe masz „napięte”, to może rzeczywiście wybierz inny film. Chociaż ja uważam, że czas poświęcony „Wielkiemu Gatsby’emu” nie jest mimo wszystko czasem straconym. Zwłaszcza dla kogoś, kto bliżej interesuje się kinem.

  5. Pola Says:

    Filmu nie widziałam, ale mogę przytoczyć opinię red. Pietrasika z „Polityki”:

    Miało być wielkie wydarzenie, film otwierał niedawno festiwal w Cannes, a wyszło raczej średnio. Scenografowie się napracowali, pałac Gatsby’ego wygląda tak, jak powinien, bogato i okropnie, Nowy Jork błyszczy tysiącami świateł, ale wszystko sprawia wrażenie sztucznej dekoracji. Średnio udało się też oddać atmosferę lat 20., co obiecywały zapowiedzi – jazz, podejrzane interesy, wielkie namiętności i wielkie rozczarowania. Może po prostu technika 3D sprawia, że cała historia wielkości i upadku tytułowego Gatsby’ego wypada cokolwiek operetkowo? W każdym razie niektóre sceny, jak choćby dramatyczna rozmowa Gatsby’ego, Daisy i jej męża, wypadają nieprzekonująco. Pierwsza po pięciu latach randka kochanków też raczej śmieszy, niż wzrusza. Co dziwi tym bardziej, że scenariusz jest dość wierny literackiemu pierwowzorowi, nawet w szczegółach, z zachowanym narratorem, jedynym przyjacielem Gatsby’ego. Aktorzy grają poprawnie, lecz trudno mówić o kreacjach, nawet odtwarzająca Daisy Carey Mulligan radzi sobie średnio, a to przecież świetna aktorka („Była sobie dziewczyna”). Leonardo DiCaprio wygląda z grubsza tak, jak na fotosach.

    Jedyna korzyść z kolejnej ekranizacji Fitzgeralda jest taka, że zachęca do ponownego zajrzenia do książki. Nadal czyta się dobrze, aż do końca: „Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie znosi nas w przeszłość”. W tym jednym zdaniu jest więcej melancholii niż w całym trójwymiarowym filmie.

    Pozdrawiam,
    P.

  6. rodzynek Says:

    Film poruszył we mnie wszystkie emocje, śmiech, smutek, rozpacz, powiem nawet że łza mi się zakręciła. Gra DiCaprio fenomenalna, nie zapominajmy o tym jakiej klasy jest to aktor, jak go pierwszy raz zobaczyłam w „Co gryzie Gilberta Grape’a” naprawdę myślałam, że wzięli do filmu upośledzonego chłopca! Pokazał w filmie co może zrobić z człowiekiem miłość i było widać to w jego oczach. Maguire – dla mnie zawsze był dobrym aktorem :) bardzo ładnie wczuł się w swoją rolę i wyszło mu to na dobre.
    Film zasługuje na więcej pochwał niż krytyki moim zdaniem.

    • Logos Amicus Says:

      Dokładnie takie samo wrażenie odniosłem, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem DiCaprio w filmie “Co gryzie Gilberta Grape’a”. Świetnie też zagrał Rimbaude’a w filmie Agnieszki Holland „Całkowite zaćmienie” – nie był jeszcze wtedy tak bardzo znany (Holland miała „nosa”).
      Uważam, że jest znakomitym aktorem.

      To prawda – „Wielki Gatsby” wymagał wielkich środków, napracowano się nad tym filmie solidnie ;) No ale, wyrażając opinię o tym filmie, tego się raczej nie ocenia. Liczy się efekt, jaki wywarł on na widzu. A ten w każdym wypadku jest inny.

  7. Monika Says:

    Moja opinia zawarta jest we wpisie na moim blogu. Zapraszam http://monika-badecka-kozikowska.pl/po-polsku/
    Pozdrawiam,
    Monika

    • Logos Amicus Says:

      Moniko, pozwolę sobie przytoczyć tu Twój tekst in extenso.
      W ten sposób łatwiej mi będzie się do niego odnieść:

      Oglądnęłam dziś w kinie Wielkiego Gatsb’iego dzięki mojemu synowi, któremu film bardzo się spodobał na seansie dwa dni wcześniej. A już miałam nie iść, zniechęcona do filmu recenzją Zdzisława Pietrasika w ostatniej Polityce. Na sześć możliwych „bąbelków” pan Pietrasik dał filmowi tylko dwa i perfidnie nazwał swoją recenzję Małym Gatsby’m. Panie Pietrasik, ja Panu daję zero bąbelków na sto możliwych w kategorii RECENZENT filmu Wielki Gatsby. Jeśli pan nie rozumie, że ten film miał być operetkowy i tragiczny zarazem, to pan nie tylko nie rozumie, ale i nie czuje (tzw. bluesa). Randka kochanków miała śmieszyć i śmieszyła. Leonardo Di Caprio miał wyglądać jak na fotosach i wyglądał, a jego posiadłość też miała być amerykańsko kiczowata i była. To nie przypadek, to konwencja i estetyka tego filmu – do rozpoznania dla wrażliwych i kumatych widzów. Trzy czwarte filmu to kolorowy zawrót głowy, kalejdoskop i operetka, naloty kamery na miejsca w Nowym Jorku jak zoomowanie na mapach Google. Zwariowana jazda samochodem – widok z lotu ptaka albo raczej z satelity i nagle jesteśmy na ulicy, patrzymy z perspektywy przechodnia i kierowcy na szaloną jazdę wariata w żółtym vintage car. Sceny przyjęć u Gatsb’iego i szaleństw w Nowym Jorku są olśniewające. Montaż doskonały. Oko nie nudzi się żadną zbyt długo pociągniętą sekwencją. Z olśniewających wyżyn raptownie spadamy na brudne niziny amerykańskiego społeczeństwa lat dwudziestych. Scena z umorusanym właścicielem nędznej stacji benzynowej, na tle smutnego krajobrazu spowitego pyłem węglowym wylewa widzowi kubeł zimnej wody na łeb. Tu zabawa się kończy.
      Poza tym zadziwiające jak można było oddać wariactwo Nowego Jorku minionej epoki współczesną muzyką Jay – Z. I tylko stary jazzowy kawałek na trąbce wystarczył, żeby było wiadomo o jaką epokę chodzi. Panie Zdzisławie Pietrasik, czyżby chciał pan mieć powtórkę ze starego filmu z Robertem Redfordem i Mią Farrow ? Niech pan sobie po prostu oglądnie film z 1974 roku to może ukoi pana tęsknotę za ślicznym kinem. Ten Gatsby też jest śliczny, ale w inny sposób, a na końcu i tak tragiczny – jak to bywa, gdy spod wesołości i bogactwa wypełzną brudy i okaże się kto jest wielki a kto mały. Operetka na końcu przeradza się w tragedię i tym bardziej intensywnieje kontrast pomiędzy zabawą i tragicznym końcem.
      P.S. Rzeczywiście, Carrey Mullingham mogła bardziej się postarać w roli Daisy ….

      Pan Pietrasik miał prawo wyrazić taką a nie inną opinię o filmie, bo… to była jego opinia ;) Nie można się więc na niego „wkurzać” i dawać mu „zero bąbelków na sto możliwych w kategorii RECENZENT filmu Wielki Gatsby” – tylko dlatego, że jego opinia różni się od naszej.

      Piszesz Moniko: „Trzy czwarte filmu to kolorowy zawrót głowy, kalejdoskop i operetka, naloty kamery na miejsca w Nowym Jorku jak zoomowanie na mapach Google.”
      Właśnie – to co Ty uznajesz za zalety tego filmu, ja uznaję za jego wady. Pan Luhrmann miał prawo do tego, by nakręcić Gatsby’ego w taki a nie inny sposób, ja mam prawo do tego, by mi się to nie podobało. A dlaczego? Myślę, że wyraziłem to w swoim tekście.
      W sumie – to Twoja wygrana, że dobrze się bawiłaś na tym filmie. Ja nie miałem tego szczęścia.

  8. Monika Says:

    Na marginesie i bez złośliwości: hamletyzm >>> hamletyzmie ( bez znaku diakrytycznego nad z w odmianie, choć wymawiamy ź). M

  9. Jula :D Says:

    No cóz, miałam takie okresy w życiu, kiedy czytałam dużo pisarzy z miedzywojnia w tym i zagranicznych . O tym światowym kryzysie , lat 20 i 30 -tych , o amerykańskich szybkich forunach itd.. szalonych latach.
    Samo zycie Fitzgeralda i jego żony, też bardzo ciekawe i chyba sfilmowane.
    Książke czytałam a film o Wielki Gatsbym, ogladałam z Robertem Redfordem i Mią Farrow w rolach głównych,wówczas mi się podobał, choć teraz nie jestem ta tematyka tak zainteresowana.
    DiCaprio też lubie oglądac w filmach.
    Tyle , że ja nie znoszę remake’u .
    ;)

    • Logos Amicus Says:

      Życie Fitzgeralda i jego żony było ciekawe, ale i tragiczne (Zelda zginęła w czasie pożaru ośrodka dla chorych psychicznie, w którym przebywała wiele lat po śmierci swojego męża). Z tego co pamiętam, Fitzgerald nawiązał do nich w powieści „Czuła jest noc”, nota bene kilkakrotnie sfilmowanej.

      Najnowszy „Wielki Gatsby” nie jest jednak remakem filmu z 1974 r. (ktoś inny jest już autorem scenariusza). To jest po prostu kolejna ekranizacja książki Fitzgeralda.

      • Jula :D Says:

        Jednak pomimo innego reżysera, aktorów i scenarisza, film powstał w oparciu o tę samą książkę pt. „Wielki Gatsby” Fitzgeralda.
        Czy się mylę ?! . .. :D

        • Logos Amicus Says:

          Nie mylisz się (co do tego, że film powstał w oparciu o książkę Fitzgeralda) ;)
          Jednak raczej nie można nazwać najnowszy film Luhrmanna „remakem”, bo nie opiera się on na żadnej z dotychczasowych ekranowych wersji „Gatsby’ego”, tylko właśnie na książce. Czyli jest to (kolejna) ekranizacja.

          Defimnicję „remake’u” można znaleźć w wikipedii:
          „Remakiem nie jest zazwyczaj nazywana ponowna adaptacja tego samego materiału źródłowego np. sztuki, książki, opowiadania, a jedynie film nakręcony ponownie, na podstawie tego samego, bądź do pewnego stopnia zmienionego scenariusza.”

  10. czara Says:

    Logosie, szukanie w dłuuugim klipie Hamleta, to tak jak czekanie na operowe arie w muzyce soul! :)

    • Logos Amicus Says:

      Czaro, ja miałem na uwadze treść, a Ty piszesz o formie ;)
      Może w tym klipie Hamleta się nie znajdzie, ale jestem jednak sobie w stanie wyobrazić hamletyzm przedstawiony za pomocą tej formy.

      A poważniej: to wszystko dlatego, że potraktowałem z uwagą słowa Luhrmanna i DiCaprio i chciałem sprawdzić, czy są zasadne (albo: czy mają jakąś podstawę).
      Mimo wszystko uważam, że nawet książki Fitzgeralda można sfilmować tak, by zawierały w sobie coś z szekspirowskiej tragedii.

  11. kalina Says:

    Polski akcent. W całym filmie pojawia się tylko jedna postać historyczna. Jest nią tańcząca na przyjęciu u Gatsby`ego najsłynniejsza tancerka pierwszej połowy lat dwudziestych Gilda Gray (pojawia się w kilkusekundowej sekwencji na początku filmu). Mało kto wie, że tak naprawdę nazywała się Marianna Michalska i pochodziła z Krakowa. Do USA wyjechała z rodzicami jako kilkuletnie dziecko. Po krótkim małżeństwie w wieku 15 lat uciekła z domu i wyjechała do Nowego Jorku. Tam w bardzo krótkim czasie stała się jedną z największych gwiazd Broadwayu. Wymyśliła najsłynniejszy taniec tamtego okresu – shimmy. W bardzo dużym stopniu przyczyniła się do popularyzacji bluesa. Zagrała także w 10 hollywoodzkich filmach. W połowie lat dwudziestych jej sława w USA była porównywalna z Polą Negri. Jej życie inspirowało twórców kilku filmów fabularnych, w tym słynnej „Gildy” z Ritą Hayworth.

    • Logos Amicus Says:

      Dziękuję za ciekawą informację. Prawdę mówiąc nie miałem pojęcia o istnieniu Gildy Gray.
      Na tych filmach można ją zobaczyć w różnych okresach jej życia.

      Nie tylko potrafiła świetnie tańczyć, ale i całkiem nieźle śpiewać (tutaj ze znanym estradowcem Liberace, nota bene także posiadającym polskie korzenie):

  12. ulotna_wiecznosc Says:

    Tak myslę co pozostanie w pamięci po tym filmie
    Zielone światełko, białe falujące na wietrze firanki, mimika Leonarda w rózowym garniturze też i kilka scen rodem z Titanica. :-)

    • lala Says:

      forumowicze nie zrozumieli ani przekazu filmu, ani jego ironicznego przedstawienia i postrzegania tamtych lat…a co wiecej – podkreslenia, ze dzis jest tak samo. wezcie sie za lzejsze nuty prozy


Co o tym myślisz?