BIRMA – JEZIORO INLE

.

Piktorialny minimalizm na Jeziorze Inle

.

       Tak się złożyło, że po Birmie podróżowałem w zasadzie sam – ewentualnie w (dość krótkotrwałym) towarzystwie jakiegoś lokalnego przewodnika. Takich kompanów podróży cenię bardzo, bo nikt inny „z zewnątrz” nie jest w stanie przekazać nam informacji, jakich raczej nie znajdziemy w turystycznych przewodnikach. Autentyzm naszego doświadczenia podróżnego zyskuje przez to niezmiernie.
W Birmie (pozostanę przy tej zwyczajowej dla mnie nazwie kraju, bo oficjalnej „Mjanmy” nie znoszę) spędziłem niemal cały miesiąc – a i tak nie mogłem być wszędzie, gdzie chciałbym być. Niemniej jednak ilość wrażeń jakie wywiozłem stamtąd jest nieprzebrana i mimo, że od tamtego czasu upłynęło kilka lat, to są one we mnie ciągle bardzo żywe – do czego na pewno przyczyniają się liczne zdjęcia, na których utrwaliłem moją podróż po tym niesamowicie ciekawym azjatyckim kraju.

       Do tej pory udało mi się opublikować tu i ówdzie sporo tych fotografii (pewien ich wybór trafił do mojej książki „PODRÓŻE”); napisałem także kilka tekstów odnoszących się do tej wyprawy (o klasztorze Shwe Yan Pyay TUTAJ, o rybakach z Jeziora Inle TUTAJ), ale zostało jeszcze tyle tematów, że postanowiłem ponownie przeszukać moją kolekcję zdjęć oraz poczynione w czasie tej podróży zapiski, by podzielić się tym z innymi – zarówno z tymi, którzy ciekawi są świata, jak i z tymi, którzy sami chcą się wybrać w ten rejon naszego globu. (Mnie samego do tej podróży zainspirowały właśnie tego typu relacje.)

.

Dzień jak co dzień na jeziorze

.     

       Zacznę od Jeziora Inle, które na swoją listę miejsc nie do przeoczenia wpisują niemal wszyscy odwiedzający Birmę. A dzieje się tak nie bez kozery, bo jest to naprawdę niezwykle interesująca destynacja, którą na dodatek cechuje ogromna różnorodność tzw. „atrakcji”. Ujmuję to słowo w cudzysłowie, bo nie lubię za bardzo tego wyświechtanego określenia, zwykle oznaczającego coś do cna turystycznie skomercjalizowanego.
Wprawdzie trudno jest w naszych czasach tej komercyjnej skazy uniknąć, jednak mnie się to udało – i nawet „balet rybaków”, którzy dla zarobku odgrywają przed turystami swój show niewiele mający wspólnego z ich rzeczywistym życiem i pracą na jeziorze, nie za bardzo mnie zniesmaczył. Zwłaszcza jak sobie uświadomiłem, że mają oni coraz mniejszy wybór, jeśli chodzi o zarobkowanie, bo ryb w Inle jest niestety coraz mniej.
Prawdę pisząc, ów „balet” nie tylko mnie nie zniesmaczył, ale wręcz zafascynował, bo jego fotogeniczność okazała się nie do przecenienia – zdolna pieścić oko każdego estety łasego na piękne kadry, zwłaszcza w promieniach wschodzącego, czy zachodzącego słońca (udało mi się spotkać z tymi rybakami-tancerzami zarówno o świcie, jak i o zmierzchu – a każda z tych pór była inna).
Mimo tego, co przed chwilą napisałem, w moim fotoreportażu stanowiącym temat niniejszego wpisu nie uwzględnię tych zdjęć „baletowych”, a pokażę prawdziwych rybaków przy pracy, która być może nie jest aż tak spektakularna, ale jest za to autentyczna. Podobnie jak autentyczne były wszystkie stojące na palach domy ludzi, jakie zobaczyłem w czasie kilku moich „rejsów” po jeziorze – wraz z codziennymi czynnościami ich mieszkańców, dzięki którym utrzymują się oni przy życiu.

       Jezioro Inle jest ogromne (liczy 115 km. kwadratowych), więc nawet jeśli wydaje się być „oblegane” przez turystów, to nie odnosi się takiego wrażenia kiedy się na nie wypłynie – bo przestrzenie tamże są niezmierne. A kiedy „kapitan” łodzi, na której jesteś, wyłączy napędzający ją silnik Diesla, to i cisza jest błoga i kojąca zmysły. Dobrze więc było mknąć tą długą łodzią Intheinów, czuć wiatr we włosach, słońce na twarzy i cieszyć się towarzystwem lecących z tobą ptaków, ale jeszcze lepiej było kołysać się bezgłośnie na niczym niezmąconej tafli wody, obserwując z daleka ludzi przy pracy, biegnąc wzrokiem po horyzont, patrząc na snujące się po odległych wzgórzach mgły.
Takie chwile są bezcenne.

.   

Jedna z wodnych „ulic” jeziorowego miasta

Mieszkanka domu na wodzie przy pracy

.

       Unikalność Jeziora Inle to nie tylko umieszczone na palach ludzkie sadyby, ale i liczne odnogi wodnych kanałów prowadzących do wiosek, z których każda jest inna. Przyciągają uwagę pełne stup świątynie, odbywające się cyklicznie targi, na które ściągają mieszkańcy okolicznych wiosek; wreszcie klasztory i pałace ze swoją tajemniczą atmosferą.
Kiedy zacząłem pisać o Inle, to myślałem, że uda mi się w jednym wpisie uwzględnić to, co wydało mi się najciekawsze w mojej peregrynacji jeziora i jego okolic. Ale, jak się okazuje, nie taka łatwa to sprawa, by zmieścić taki materiał (tekst i zdjęcia) w jakichś rozsądnych granicach, dlatego o fantastycznej Świątyni Buddyjskiej Shwe Inn Thein Paya i jeszcze bardziej fantastycznym targu w Thaung Tho postaram się napisać w osobnym wpisie. Nie można również nie wspomnieć o największym mieście regionu, jakim jest kolorowe Nyaungshwe, będące dla większości przybyszów bazą wypadową do eksploracji jeziora i jego okolic.

       Wszystko co spotkałem na Jeziorze Inle było dla mnie niezwykłe i zaskakujące. Rok wcześniej widziałem „pływające” wioski na jeziorze Tonle Sap w Kambodży, ale to jezioro birmańskie było zupełnie inne – tworząc swoisty mikrokosmos odzwierciedlający różne aspekty tętniącego w nim życia. Rzadko to robię, ale tym razem zdałem się na swojego kapitana-cicerone i dobrze zrobiłem, bo prowadził mnie do miejsc intrygujących: tam gdzie kuje się żelazo i wytapia srebro; tam gdzie z korzeni lotosu tka się przepiękne „jedwabne” suknie, chusty i szale; tam gdzie tubylcy oddają się namiętnie w gry zupełnie mi nieznane; tam gdzie raczy się człowieka winem z okolicznych winnic; czy wreszcie do imponującej pagody Phaung Daw Oo, gdzie posążki Buddy przez setki lat zostały oblepione taką ilością złotych płatków, że przypominają jakieś złote bulwy.

.   

Posążki Buddy pokryte złotem w pagodzie Phaung Daw Oo

.    

       Płynęliśmy do tych wszystkich miejsc kanałami lub wodnymi „ulicami”, mijając setki osobliwych (dla mnie) domów na palach, pozdrawiając mieszkających w nich ludzi, zajętych swoimi codziennymi sprawami; patrząc na zbiór owoców i warzyw w unoszących się na wodzie ogrodach, które pewnie by gdzieś odpłynęły, gdyby nie długie bambusowe tyki utrzymujące je w jednym miejscu. No i ci prawdziwi rybacy poruszający się po jeziorze za pomocą nogi owiniętej wokół wiosła (nie, nie piszę głupot: tak właśnie, jak nigdzie indziej na świecie, wiosłują tu rybacy Intha); uderzający z całej siły wiosłem o wodę, by ogłuszyć ryby; zarzucający sieci, z których niektóre są w kształcie stożka więżącego na dnie ryby, przebijane następnie dzidą lub ostrym dwójzębem… Można się było temu wszystkiemu przypatrywać bez końca.

       Lecz Jezioro Inle to bynajmniej nie sielanka – o czym jednak dowiedziałem się już później, zapoznając się z problemami natury głównie ekologicznej – ale i ekonomicznej także – po powrocie do domu. O kurczących się zasobach ryb już wspomniałem. Ponadto wprowadzono tu gatunki – zarówno roślin, jak i zwierząt – które okazały się inwazyjne, wypierające czy wręcz niszczące te, które żyły tutaj od lat w ekosystemowej równowadze, wliczając w to wymagające szczególnej ochrony gatunki endemiczne. Sam areał wodny szybko się kurczy, a przyczyn jest kilka: coraz większa powierzchnia ogrodów na wodzie; inwazja wodnego hiacynta (którego nazwa wprawdzie ładna jest tudzież piękne jest jego kwiecie, ale rozrasta się to cudo w galopującym tempie, dławiąc inne rośliny). Ponadto, na otaczających jeziorze zboczach gór wykarczowano lasy, cały czas wypala się krzewy i trawę (ta widoczna na zdjęciach „magiczna” mgiełka, to często jest właśnie dym), w związku z czym do jeziora wraz z nurtem rzek wpływa coraz większa ilość osadów, które zamulają Inle, „wzbogacając” go też o minerały, które bynajmniej nie użyźnbiaja ogrodów, ale przyczyniają się do bujniejszego rozrastania się wodnych chwastów.
Tak więc, to nie turystyka jest przyczyną największych kłopotów tutejszych mieszkańców (wręcz przeciwnie: ich poziom życia dzięki turystom znacznie się podniósł), ale to co robią oni sami ze swoim naturalnym środowiskiem. Czy nie jest za późno na odwrócenie tego procesu? Nie wiem.

       Żeby jednak nie kończyć w minorowym nastroju wyznam, że mimo wszystko tydzień spędzony na Jeziorze Inle i w jego okolicach, uważam za jeden z najpiękniejszych i najciekawszych tygodni mojego życia.

.

Łowiąc ryby

.

Rybak o zmierzchu

.     

* * *

GALERIA

.

.

.

Poranne mgły
ścielą się w dolinie
Plusk wody
w jeziorze
i cisza
Rybak z wiosłem
u nogi
Mistrz równowagi
na łodzi
snującej się, sunącej
po blado niebieskiej tafli
Chwila
mogąca być Wiecznością
* * *

© ZDJĘCIA WŁASNE

KRZEW JAŚMINU

there was a bustle… under the maple tree in the woods last summer

.

.

Wspomnienie lata, albo krzew jaśminu w Petrykozach.

Jest takie miejsce na Mazowszu, gdzie udaje mi się co jakiś czas bywać. Mam tam nawet swój kawałek lasu. Wolę nocować w znajdującym się w nim domku, niż w jakimkolwiek Hiltonie czy Mariottcie.
Niedawno trafiłem gdzieś w zakamarkach moich kart pamięci na filmik, który nagrałem tamże pewnego ranka ostatniego lata, kiedy zbudził mnie niesamowity śpiew ptaków i wyszedłem na dwór żeby zobaczyć co jest grane. Wtedy – pod olbrzymim klonem – zobaczyłem ten krzew jaśminu i to co się na nim działo.
Pszczoły, trzmiele, osy… całe to towarzystwo oszalało chyba do jaśminowej woni, a ja patrzyłem na to, jak urzeczony. Próbowałem utrwalić na tym filmie ten moment, ale nie do końca chyba mi się to udało – bo jak można sfilmować zapach, szczęście i radość o poranku, kiedy dysponuje się tylko jakimś głupim smartfonem?
Dla takich chwil warto było pojawić się na tym świecie.

Czy będzie jeszcze kiedyś dla mnie takie lato?

* * *

ŚWIATOWID

.

.

Ostatnio stronę Wizji Lokalnej zdominował film, więc proponuję przenieść się do świata realnego i obejrzeć garść moich zdjęć z różnych zakątków globu, które umieszczam sukcesywnie na stronie „Światowid”.

.

.

Wszystkie zdjęcia w oryginalnej wielkości obejrzeć można TUTAJ.

.

CZŁEKOZWIERZENIA (poema życiowe naiwne)

*

I

Jeszcze nie pora by zgasić wszystkie lampy świata

Zasłonić ciemną kurtyną okno z widokiem na gwiazdy

Zamknąć wszystkie drzwi bez klamek i dziurek od klucza

Przykryć się całunem chłodnym jak zimowa noc

I już nie słyszeć więcej słów, kroków, płaczu ani śmiechu

W ciszy niebijącego już serca i zastygłej w żyłach krwi

*

II

Jeszcze czujesz swe ciało, choć coraz bardziej ci obce

Jeśli coś boli to wiesz, że ten ból w końcu przeminie

Bez większej zadyszki wdrapujesz się na wysokie góry

By z ich szczytów napawać oczy niezwykłym widokiem

Nadal możesz smakować słodycz lub cierpkość owoców

Których obfitość, kształt i kolory nie przestają cię dziwić

Czułym dotykiem oswajasz otaczającą cię zewsząd materię

Pod twoją dłonią staje się ona czasem posłuszna jak pies

Szukasz, sięgasz po formę, chwytasz, obejmujesz, wąchasz…

Ot, choćby tę karafkę wypełnioną do połowy płynem

Krople czerwonego wina drażnią delikatnie twój język

Cieszą oko refleksy światła – promienie tańczące na szkle

Oszałamia cię zapach i piękno wdzięczących się kwiatów

Śpiewy ptaków kryjących się w gęstwinie i koronach drzew

Zapuszczasz się w dzikie dżungle, w egzotyczne pustynie i puszcze

W lesie gubisz szlak bo wypatrujesz zwierząt i potrafi cię zdumieć

Szkliste oko sarny i niesamowite pręgi na tygrysiej skórze

Zwaliste cielsko grizzly i majestatyczne poroże wapiti

Uderzające piękno twoich braci mniejszych i większych

Cały ten inwentarz i menażeria ziemskiego poletka

Podobnemu niebu ale i podobnemu piekłu

Do którego i ty masz szczęście i nieszczęście należeć

*

III

Między jednością a osobnością plącze się twoja świadomość w Naturze

Wtedy, kiedy czujesz, że jesteś jedną z przyrodzonych jej cząstek

Może cię cieszyć ta więź – przepełniać błogie poczucie harmonii

Ale bywa też tak, że wobec Przyrody czujesz się obco, nieswojo

Bo przecież zostałeś kiedyś wygnany z jej naturalnego Raju

Dowiadując się wówczas (na dobre i na złe), że jesteś jednak INNY

Możesz to uznać za bezcenny dar, ale też i za wieczną klątwę, bo odtąd

Rozdarty między wspomnieniem niewinności a przekleństwem wiedzy

Żyjesz na granicy naturalnie i sztucznie stworzonych światów

Wiesz za mało by stać się w pełni mądrym i rozumnym człowiekiem,

A jednak zbyt dużo, by pozostać dzikim i bezmyślnym zwierzem

*

IV

Dzieciństwo – młodość – wiek dojrzały – starość

W jakim to wieku jesteśmy najbardziej sobą?

Jaką to porą świat odbieramy zmysłami najostrzej?

A znów kiedy ogarniamy go myślą najpełniej?

Czy może jest tak jak pisał swego czasu Szekspir: 

„Młodości nie masz ty ani starości – to jakby tylko w drzemce

Śniły się one tobie bardziej lub mniej nieprzytomnie”

Ale czy to głos doświadczonego rozsądku czy też fanaberia

Bo przecież nic tak nie trwoni życia jak młodość

I nic tak jak starość nie ciuła każdej jego chwili

(Mimo że tych oszczędności nie sposób jest wydać)

Dojrzewamy ale czy z wiekiem stajemy się lepsi i mądrzejsi?

Czy jesteśmy jak wino, które im starsze tym bardziej szlachetne?

To, co w młodości jest słodkie, bywa często gorzkie na starość

Siwe włosy dodadzą ci może więcej powagi, lecz nie poważania

Pociecha, że przełoży się to na szacunek do ciebie jest złudna

Zresztą – cóż po szacunku gdy całe ciało zaczyna się rozpadać

Odmawiając posłuszeństwa jak rozregulowany mechanizm,

do którego, tak naprawdę, nie ma żadnych części zamiennych

Gdy jesteś młody, nie potrzeba niczego, co dodawałoby ci skrzydeł

Ale gdyś stary i niedołężny, potrzebujesz kogoś, kto podsunie ci basen

Jak pisał wieszcz: wiek cię zamroczy, pochylisz ku ziemi poradlone czoło

„Tępymi oczami” zakreślisz świata marne i zamglone koło

A samolubna młodość zatryumfuje, „opleśniałej zbywszy się kory”

Nie myśląc o tym, że i ona sama wkrótce stanie się podobna do niej

*

V

Jeszcze nie zobojętniały ci kuszące podszepty Erosa

Nadstawiasz uszu bo ktoś – lub coś – obiecuje ci rozkosz

Kątem oka spostrzegasz zgrabną kibić młodej dziewczyny

Tudzież podniecającą krągłość piersi kobiety dojrzałej

Burzę niesfornych włosów rozwiewanych przez wiatr

Długie nogi wyłaniające się spod kusej spódniczki

Wąską suknię opinającą jędrne pośladki i kryjącą łono

Preludium do chwili zapomnienia się w dreszczach

Kiedy wszystko przestaje istnieć – nawet cierpienie

Zamieniane w przyjemność rozchodzącą się w ciele

I niosącą przy tym zapomnienie o złu tego świata

W równym stopniu boskiego, co i diabelskiego przecież

Ale czy podobna dwoistość znajduje się też w seksie?

Czy można w nim znaleźć jakiś święty pierwiastek?

Innymi słowy: czy to, co erotyczne, może też być i sakralne?

Czy orgazm jest czymś więcej niż tylko nerwowym spazmem

Nagłym skurczem mięśni zwalniającym twój mózg od myślenia?

Chciałbyś w tym zespoleniu (nie tylko ciał, ale i dusz) odkryć rys metafizyczny

Tylko czy z metafizyką może mieć cokolwiek wspólnego oksytocyna?

*

VI

Jak dużo zostało w tobie zwierza, jak dużo jest z człowieka?

Czy podszept serca tkliwy to nie jest podstęp hormonów,

Które chcą się dobrać do lepszej puli genów skrytych

W powabnych ciałach roześmianych i kwitnących dziewcząt?

Układałeś wiersze o miłości – mądre i głupie, proste i złożone

I nawet wierzyłeś w to co piszesz, bo nie chciałeś myśleć

O wielkim poruszeniu w okolicach swojego podbrzusza

Ani o tym, że to co się dzieje w głodnym seksu ciele

Jest tak pospolite jak sfora psów uganiających się za suką w cieczce

Ale ty byłeś oczywiście inny – bo otoczony książkami w bibliotece

Gdzie zamieniałeś nocne polucje na wysublimowaną poezję Rilkego

I gdzie czytałeś o romantycznych uniesieniach wielkich kochanków

O zatracaniu się ich w sobie – o zgubnych namiętnościach, pasji

O uczuciach płonących i pożądaniu silniejszym od śmierci

Czy były to tylko rojenia zbyt gorącej głowy?

Wysiłek mózgu chcącego się uporać z zalewającą go chemią?

A może jednak, mimo wszystko, jakiś boski był w tym zamysł

Na zwierzęcej osnowie budowana ludzkiej duszy wzniosłość

Gdzieś w idealnej krainie marzeń, pragnień, wyobrażeń i tęsknot

Spełniająca się potrzeba wyższego jednak rzędu?

Choć nadal trudno czasem ci rozstrzygnąć czy zadurzony człowiek

Bardziej subtelnym kochankiem jest, czy też pożądliwym samcem

(Tak więc – jest wielka miłość, a może tylko chuć i złudzenie?)

*

VII

Jak dużo zostało w tobie zwierza, jak dużo jest z człowieka?

Zabijałeś dla zabawy choć wcale nie było to konieczne

Nikt ci nie wydzierał ubitej zwierzyny, nie musiałeś walczyć

Z innymi drapieżnikami, ani oznaczać swoich terenów łowieckich

Bo supermarket z mięsem był tuż za rogiem osiedlowej ulicy

Pełen zaszlachtowanych zwierząt pokrojonych w porcje,

Zamienionych dla ciebie w steki, pasztety, bitki i kiełbasy

Wystarczyło tylko panom rzeźnikom pokazać plastik

Karty kredytowej – tej przepustki do świata konsumpcji,

Który podsuwa ci pod nos wszystko co potrzebne i niepotrzebne

Mamiąc obfitością nie znającą umiaru, taktu i granic, choć ty

Nie jesteś w stanie tego wszystkiego połknąć, przeżuć ani strawić

Napawając się złudnym bogactwem (podobno) lepszej części świata

Oddającego się orgii używania, zysku i chciwości – pogoni za zbytkiem

Czyniąc z Wielkiego Żarcia świąteczny rytuał i konsumpcyjny dryl

A ze sztuki kulinarnej domenę drapieżcy pozującego na degustatora

(Tak więc – są wielkie uczty, a może tylko żer i trawienie?)

*

VIII

Betonowe żyły miasta pełne wody i ścieków – w nich to co pijesz i to co wydalasz

Arterie asfaltowych dróg, zatory z samochodów – zawał wielkiej metropolii

W blaszanych pudłach zamknięte dzieci śmietniskowo-złomowej cywilizacji

W tłumie, wśród ruchu i zgiełku – atak warkotu silników i fabrycznych syren

Otaczają cię dźwięki, wibruje powietrze nad ulicą – dnem kanionu z wieżowców

Mija cię masa nieznanych ci ludzi – ich twarzy nie zapamiętasz nigdy

Są podobni do ciebie lecz nie tacy sami – choć blisko ciebie, to jednak odlegli

Rozmawiają, rozglądają się, biegną – wydaje im się, że rozpraszają samotność

A ona przylega do nich tym mocniej – im bardziej są osaczani przez maszyny i czas

Ale też jest inne miasto – z promieniem słońca tańczącym na ozdobnym gzymsie

Z żywym gwarem i uciechą na placach wypełnionych kolorowym tłumem

Modrą taflą jeziora wielkiego jak morze, które tną dzioby jachtów i łodzi

Miasto z Magnificent Mile, która rzeczywiście wydaje się niektórym wspaniała

Z budowlami strzelistymi – ścianami lśniącymi od szkła, aluminium i stali

A nad tym niebo jasne, błękitne i wielkie jak sklepienie kosmicznej katedry

Jedno miasto a dwa różne obrazy; jedna wrażliwość lecz dwa różne doznania

Po jednej stronie nalot koszmaru i alienacja, po drugiej – prawie że miejska idylla

Który z tych obrazów jest bardziej prawdziwy? A może oba są równie fałszywe?

Bo powierzchnia nigdy nie mówi o prawdzie tego, co wewnątrz

Może dlatego iż musi to być (jak każda prawda) przed nami zakryte?

*

IX

Gdzie są ci wszyscy nasi przyjaciele? Na wszystkie strony świata rozrzucił ich los

Jedni drugim przestali być potrzebni więc przyjaźń poszła w odstawkę

Pozapominali, zobojętnieli, wycofani… omotani we własne sprawy jak w kokonie

Który dla wielu bardziej pułapką jest, niż osłoną przed niebezpieczeństwami życia

Lecz komu z nas obcy jest grzech zaniechania, lenistwa – braku odwagi, słabości?

Przyzwolenia na to, by życie przeciekało nam przez palce, a czas zacierał pamięć

Tego, co obiecywaliśmy sobie w młodości – i tego, co wtedy obiecywał nam świat?

I tylko wspomnienie słońca, które jednak świeciło wówczas jaśniej

I wody, która była czystsza, bardziej rześka i źródlana

I wiatru, który nie wiał jeszcze wówczas prosto w oczy

I łąk pełnych owadziego gwaru, porośniętych soczystszą wtedy trawą

I drżenia dziewcząt, których białe piersi wypełniały nasze dłonie

I muzyki, muzyki, muzyki – zamkniętej teraz w szafie pełnej zakurzonych płyt

 *

X

Stosunki z Bogiem, kiedy byłem dzieckiem – to była też ciekawa sprawa

Bo na początku był on wielkim i dobrotliwym starcem z długą siwą brodą

(Trochę jednak wydawał mi się za stary jak na ojca wszystkich ludzi)

Mówiono mi że jest nie tylko dobry i mądry, ale i wszechmogący oraz sprawiedliwy

Przepełniony bezgraniczną miłością nie tylko do mnie i do innych dzieci

Ale i do wszystkiego, co stworzył (a stworzył ponoć wszystko:

Od najmarniejszego robaczka po koronę stworzenia, czyli nas samych)

Jednakże w świętych księgach wyczytałem też o jego gniewie

O próżności, zaborczości, zazdrości… o tym, że jest żądny hołdów

I nie mogłem zrozumieć dlaczego tak znęca się nad tym biednym Hiobem

Dlaczego jeden naród jest dla niego lepszy od drugiego?

Dlaczego jednego człowieka uczynił pięknym, bogatym i zdrowym,

Drugiego zaś biednym, szpetnym, nieszczęśliwym i chromym?

No i skąd tyle cierpienia i grozy w tym podobno najlepszym ze światów?

Po co mu te wszystkie dary, bogactwa, kadzidła, świątynie?

Całe zastępy wielbiących go na kolanach sług i poddanych?

Czy aby na pewno stworzył On nas na podobieństwo swoje?

Czy może jednak to my uczyniliśmy Go podobnym sobie?

I skoro taki jest wspaniały, to dlaczego kryje się przed naszym wzrokiem

Milcząc jak zaklęty w odległych i niedostępnych nikomu zaświatach?

Ot, naiwne, dziecięce pytania, chodzące kiedyś człowiekowi po głowie,

Na które zresztą i dzisiaj trudno jest znaleźć mu odpowiedź

*

XI

A skoro nikt i nic ci nie odpowie, to może nie warto jest pytać?

A może to, iż nie ma odpowiedzi jest już odpowiedzią tobie?

Także pytania mogą być skargą wykrzyczaną w Otchłań

Kosmosu przepastnego – tej międzygwiezdnej studni bez dna

Podobnie jak szept, który słyszą tylko twoje cztery ściany

Celi życia i śmierci, w której zawsze będziesz tylko sam

mimo tłumu współwięźniów, jakie się przez nią przewiną

*

XII

Czy może więc powiedzieć (lub tylko pomyśleć) człowiek wątpiący i rozczarowany:

Nie znając sensu, nie mając nadziei – czy pozostaje ci coś więcej nad absurd?

Masz duszę na ramieniu, na karku czujesz zimne tchnienie pustki

Życie twoje jak bańka mydlana, którą rozwiewa lekki podmuch wiatru

Życie twoje jak iskra, którą zgasić może kropla najmniejszego deszczu

Twój oddech krótki, twoje serce słabe, twoja krew za gęsta

Nie masz niestety żadnej przyszłości w swoim śmiercionośnym ciele,

Które życionośne jest zaledwie przez chwilę – wydane na pastwę niszczącego czasu

Czy pociechą może być dla ciebie to, że trafisz tam gdzie byłeś

(a raczej cię nie było) – przed twoim narodzeniem?

Czy po to tylko wyciągnięto cię (wrzeszczącego) za uszy z nicości

By zaraz wrzucić cię (niemego) do dołu niczym wór starych kości?

I czy rzeczywiście tym, co trafi tam na drugą stronę, będziesz nadal ty?

.

Bo wszystko czym jesteś i co tworzysz przeminie

– zamieni się w popiół, ruinę i proch

Powietrzem, którym oddychasz, będzie oddychał kto inny

– i kto inny będzie pił wodę, którą teraz pijesz ty

Ktoś inny będzie szedł po twoich śladach, które i tak wcześniej zostaną zatarte

To kim jesteś obecnie nie będzie mieć żadnego znaczenia dla tych co przyjdą po tobie

I nikt nie będzie pamiętał twojego imienia

Ani żadnej rzeczy, która twoja jest

(Więc po co to wszystko? Po co?)

*

XIII

Czy musisz być materialistą, ateistą, sceptykiem, nihilistą… by stwierdzić:

W Świętych Księgach są tylko słowa, w Świętych Rzekach zwykła woda płynie

Błogosławieństwo to jedynie gest, a znak krzyża na piersi to tylko ruch ręki

Religia to narkotyk, kulturą przytępiamy nasze kły i pazury
Wszyscy żyjemy w kłamstwie, nie mamy dostępu do prawdy
A nawet jeśli ją poznamy, to nie jesteśmy w stanie jej pojąć
Pozostaje nam tylko ślizganie się po powierzchni rzeczy i zjawisk
Które w rzeczywistości są zupełnie czymś innym, niż my to postrzegamy
Wiara w cokolwiek pozwala utrzymać się na powierzchni życia
Lub choćby tylko przysposobić do wchłonięcia przez nicość

Mgłą jest to co widzimy, ledwie cieniem kładącym się na dnie oka

Rozmywa się przed nami każdy obraz, rozwiewa to co wydaje się solidne

Świat wokół nas jest tylko złudzeniem, nasze myśli iluzją, a całe życie snem

Takie to wszystko wydaje się nam już teraz, a co dopiero będzie za miliardy lat?

Zaginą cywilizacje, wymrze to co żyje, przepadną wszelkie wspaniałości Ziemi

Nasze Słońce wybuchnie, zamieniając się w wielką czarną dziurę

Trawiąc wcześniej w ogniu wszystkie krążące wokół niego planety

I nie pozostanie z nas nic prócz atomów rozproszonych po Wszechświecie

Rozdzielonych na zawsze pustą przestrzenią i martwotą doskonałej próżni

*

XIV

Nadając sens temu światu i mając nadzieję – dopiero wtedy możesz żyć naprawdę

Cieszyć się chwilą (o ile tylko jest to możliwe), świętować każdy przeżywany dzień

Pisać pieśni nad pieśniami – lub choćby tylko zachwycić się kształtem czy kolorem liścia

Chwalić bogów, dzień i gwiazdy – czy choćby tylko uśmiechnąć się do bliźniego swego

Zamiast rozmyślać o tym, że wszystko to marność, działać: posadzić drzewo, ugotować ryż

Zamiast wybiegać myślą w zaświaty – zrobić jakiś mebel, pasać kozy lub naprawić płot

Nie pozwolić by cierpienie robiło z ciebie niewolnika, podobnie jak przyjemność

Lecz poddać się pasji i wypełnić tym, co jest najważniejsze w życiu – Miłością

Znaleźć własną miarę codziennego życia, swoje miejsce wśród innych monad tego świata 

Bo o tamtym – drugim świecie – nie wiemy zgoła nic 

(Dlaczego jednak to, co pozytywne, musi brzmieć jak nieznośna dydaktyka?

I czy stając po stronie życia możemy tak całkiem zapomnieć o śmierci?)

*

XV

Dorosły umysł – mówią – nie kwili ze strachu, tuląc się w kojących go złudzeniach

Nie mami się urojeniami, nie ucieka w fantazje, nie buduje zamków na lodzie

Widzi wszystko takie jakie jest naprawdę – ogarnia też myślą to, co niewygodne

Patrzy czasem z goryczą, ale i ze spokojem, nie odwracając oczu nawet

Od dziejącej się hekatomby, skazującej wszystkich na totalną Zagładę

Strącającej wszystko w Przepaść  i obracającej świat cały w Niwecz

(A może jednak to, co wydaje się nam zagładą, jest w rzeczywistości Przemianą?

I nie możemy dostrzec celu, bo wzrok nasz nie sięga tam, gdzie znajduje się Sens?)

*

XVI

Więc potrzebować otuchy może tylko umysł niedorosły?

Uciekając za wszelką cenę od myśli, że POZA nie ma już NIC?

Znosząc nieznośne poczucie absurdu urojonym Bogiem

Tworząc sacrum z niczego i przeciwstawiając to profanum

Próbując tchnąć w materię nieistniejącego rzeczywiście ducha

Wymyślając całe zastępy aniołów i świętych, którzy wszelako

Obecni być mogą tylko w głowie – między synapsami mózgu?

Skazani na mit – tę wieczną epopeję zmyśleń udających prawdę

Nadużywający wyobraźni tylko po to, by wyobraźnię tę stłumić

W opresji dogmatów, bez których nie może się obyć żadna religia

Ludzką niewiedzę zastępując naiwnym surogatem wiary

W coś, co zazwyczaj jest fantastyczne i niewiarygodne

Choć przecież może być tej wiary jak najbardziej godne?

(Lecz kto to wie? Kto wie?)

*

XVII

Więc musisz być dzieckiem by poczuć w sobie Łaskę

Zapomnienia tego, co napawa cię grozą i budzi twój strach?

Więc musisz udawać, chwytać się słów jak magii, owijać kulturową watą

By uchronić się przed prawdą o okropieństwie świata istot żywych?

Więc musisz żyć w kłamstwie, robiąc dobrą minę do niepewnej gry

Pocieszając siebie i innych, że istnieją jakieś drogi wyjścia

Inne niż ta, prowadząca do zimnego i ciemnego grobu

(Ale czy ktoś je zna? Ktoś zna?)

*

XVIII

Na początku słowo było ciałem – tyle że później się rozwiało

zamienione w chimerę, którą do dziś próbujemy schwycić

Machając bezładnie rękami, podrygując śmiesznie jak kukiełki

Paradna błazenada – cyrk rozgrywany na wielkim placu zabaw

Lunapark, w jaki chcemy zamienić pułapkę i więzienie świata

Który, skoro nosi życie, to musi też być cmentarzyskiem

Pokrytym ekstrawagancją efemerycznej wegetacji

Przygotowującej grunt pod finałowy danse macabre

*

XIX

Ale przecieżmówiąc o cudowności tego światatakże jesteś szczery

Za dar ziemskiego życia wdzięczny jesteś siłom, które cię stworzyły

Choć zdarzało ci się mówić, że na padół ten nie prosiłeś się wcale

Równie mocno wierzysz w to, że zaistnieć wielkim szczęściem było

Jak i w to, że już rodząc się zostałeś wydany na pastwę bezlitosnych mocy

Widziałeś nie raz, jak otwierają się przed tobą ogromne drzwi zachwytu

Ale też świadomy jesteś tego, że złamać cię może zwykła tortura cierpienia,

(Które dobrze jest ci już znane, chociaż cię jeszcze nie zabiło)

Wydaje ci się, żeś już dorosły – to znów, że nadal dzieckiem jesteś

Zarazem trzeźwy i naiwny, silny i słaby – rozczarowany, ale i mający też nadzieję

Na granicy wiary i niewiary – zmuszony jesteś wyznać, że po prostu NIE WIESZ

(Nadzieja nie zawsze jest matką głupich – ona jest także matką niewiedzących)

*

XX

Nie wiesz, ale widzisz – tak, widzisz na pewno: rzeki cierpliwe jak żłobią

Koryta w twardym kośćcu Ziemi. Skały kruszejące bo wystawione do wiatru

Morza i oceany – fale bijące o brzegi. Drzewa rosnące w lasach 

I lasy płonące w żarze. Puszcze pełne stworzeń rodzących się i mrących

Jak mrówki w pysku mrówkojada, jak ryby w wielorybiej paszczy

A tu jeszcze kalejdoskop kolorów, bogactwo form nie znające granic

Wschody i zachody Słońca – a między nimi światło wyłaniające z ciemności

Krajobrazy, ludzi, zdarzenia… i znów pojawiające się w głowie pytania

Czy to możliwe byś tylko przypadkowym świadkiem był

Tych widowisk na ziemi i wielkich spektakli na niebie?

Do których być może przywykłeś, (czy jednak można przywyknąć do cudów?)

Jeśli by człowieka zabrakło, to czy nadal istniałoby piękno?

(Choć gdyby piękna nie było, to nie byłoby też i brzydoty)

Czy gdyby nie ludzkie serce, to czy mogłaby istnieć miłość?

(Choć okrucieństwa bez człowieka także by nie było

– zwierzęce serce nie jest okrutne, mimo że nieludzkie)

Czy bez ciebie życie uświadomiłoby sobie to, że jest śmiertelne?

(Bo bez śmierci możliwe jest istnienie ale niemożliwe jest życie)

Jak długo w twoim sercu mogą być ci, których kochałeś,

A którzy odeszli daleko – za horyzont znanego ci świata?

Czy kiedy twoja pamięć się skończy, to nie przepadną oni wtedy na zawsze?

A może jednak nic i nigdy nie przepada – zmienia tylko formę istnienia

Roztapiając się w boskiej substancji – jednocząc w absolutnej Jaźni?

(Która może wydawać się Pustką, ale na pewno nie może być Nicością)

*

XXI

Lecz jeszcze nie pora by zgasić wszystkie lampy świata

Zasłonić ciemną kurtyną okno z widokiem na gwiazdy

Zamknąć wszystkie drzwi bez klamek i dziurek od klucza

Przykryć się całunem chłodnym jak zimowa noc

I już nie słyszeć więcej słów, kroków, płaczu ani śmiechu

W ciszy niebijącego już serca i zastygłej w żyłach krwi

.

 *  *  *

.

Sensem i Zbawieniem jest Miłość

*

greydot

*

NOTA: Poniższy tekst widniał w nagłówku wpisu podczas ukazywania się poszczególnych części tekstu. Dlatego też nie chciałbym go wymazywać, a tylko zamieścić na końcu wpisu:
Poezja – mimo czytelniczych „ciągot” by czynić z niej przedmiot kultowy – nie jest raczej towarem „chodliwym”. Często nasz stosunek do niej jest dwuznaczny. Bywa, że tracimy do poezji cierpliwość, zwłaszcza wtedy, gdy okazuje się dla nas nieprzyswajalna i niezrozumiała, a już zupełnie odstraszają nas jej dłuższe formy. Dlatego warto chyba docenić moją odwagę zamieszczenia tutaj pewnego eksperymentu słownego. Mimo wszystko żywię taką nadzieję, że spotka się on z czyimś zainteresowaniem. Zanim to jednak nastąpi, pozwolę sobie na kilka uwag: zależało mi na prostocie myśli – stąd być może miejscami zbyt daleko idąca dosłowność wiersza, która może być wzięta za zbytnią oczywistość. Jednakże nie chciałbym stosować tutaj częstego w poezji uniku polegającego na tym, by nie mówić o pewnych rzeczach wprost, a owijać wszystko w liryczną (często jednak pretensjonalną) bawełnę. To jedno, drugie – to obszerność. Utwór ten ma XXI części, co w dzisiejszych czasach (hołubiących ponoć minimalizm, a już na pewno charakteryzujących się informacyjno-konsumpcyjnym short attention span) również może wzbudzić poważny popłoch, czy może raczej – zniechęcenie. Dlatego też postanowiłem nie publikować za jednym zamachem całości, tylko dodawać sukcesywnie (każdego dnia) poszczególne części – dla lepszego ich przyswojenia (najnowsza zawsze będzie wyróżniona czcionką o innym kolorze). Wydaje mi się, że mimo swej dziwnej nieco formy i bezpośredniej frazy, wiersz dotyka miejscami istotnych dla nas wszystkich spraw, nie zawsze jednak (chętnie) artykułowanych (i tak naprawdę, nie jest ważne to, czy można to uznać za poezję, czy też nie – nie pretenduję przecież do, często pretensjonalnego przecież, miana „poety”). Dlatego tych, którzy zdecydują się na jego przeczytanie, zapraszam do podzielenia się z nami swoją ewentualną refleksją (do jakiej być może skłonią pojawiające się coraz to nowe fragmenty).

*

MOJA PRZYGODA Z KONTYNENTEM

.

Czym jest powrót do przeszłości? Czy tylko nostalgią? Może próbą zrozumienia siebie samego – tego, kim jesteśmy dzisiaj, także poprzez tego, kim byliśmy kiedyś? Rozliczeniem się z pewnymi okresami w swoim życiu? Wspomnieniem – i utrwaleniem tego – co spotkało nas dobrego? Identyfikacją, nazwaniem i odrzuceniem tego, co było złe? Podzieleniem się z innymi tym, czego dowiedzieliśmy się o świecie – jakich ludzi spotkaliśmy – co przeżyliśmy podczas tej niezwykłej podróży, jaką jest życie każdego człowieka? Każdy może sobie odpowiedzieć na te pytania sam, cofając się do pewnych wydarzeń swojego życia lub poznając to, co przeżywali inni. Oto jedna z moich przygód. Może kogoś zaciekawi?

.

Amerykańska przygoda: trasa kontynentalna - od Pacyfiku do Atlantyku

Amerykańska przygoda: trasa kontynentalna – od Pacyfiku do Atlantyku

.

To były czasy, kiedy jeszcze funkcjonował na świecie – a zwłaszcza w Polsce – mit Ameryki, jako kraju globalnej dominacji i awangardy, jeśli nie kulturowej (bo żywa już była wtedy krytyka macdonaldyzacji świata), to na pewno ekonomicznej i politycznej (Chiny parły już do przodu, ale potęgą jeszcze nie były; Stany Zjednoczone, po upadku ZSRR zdawały się grać pierwsze skrzypce na arenie międzynarodowej, popierając swoich sojuszników, co w świecie arabskim odbierane było jako potwarz, a Huntingtona skłoniło do przekonania o mającym właśnie miejsce „zderzeniu cywilizacji”, wkrótce potwierdzonym w tragicznym ataku 9/11). Ponadto, kontynent amerykański zawsze jawił się wszystkim jako ziemia topograficznych niezwykłości, wielkich przestrzeni, przyrodniczych enklaw, unikalnej fauny i flory (w rodzaju słynnego Parku Narodowego Yellowstone) – tych wszystkich pięknych, surowych, nieskalanych cywilizacją krajobrazów, rozpropagowanych choćby przez obrazy z Hollywood (a wiemy, że filmy amerykańskie oglądał – i nadal ogląda – cały świat, spychając na dalszy plan kinematografie lokalne). Nie dziwi więc zainteresowanie Ameryką – pragnienie, by zobaczyć ten kraj na własne oczy – ciekawość żywa zwłaszcza wśród Polaków, których miliony związało z nim, w taki czy inny sposób, swoje losy.
Tak się stało, że przez kilka sezonów w latach 90-tych ubiegłego wieku, starałem się moim rodakom obraz Ameryki przybliżyć – i to poprzez bezpośrednie spotkanie się tych ludzi z kontynentem – organizując i prowadząc wycieczki turystyczne po Ameryce Północnej. Zwiedzaliśmy różne rejony Stanów Zjednoczonych – imprezy te trwały od kilku dni do kilku tygodni – znacznie też różniły się programem. Tutaj jednak chciałbym się skupić na trasie, która była najdłuższa i – jeśli można tak powiedzieć – najbogatsza: niemal czterotygodniowa autokarowa eskapada „from Coast to Coast”, czyli „od wybrzeża do wybrzeża”, mająca swój początek w położonym nad Pacyfikiem Los Angeles, a kończąca się w nadatlantyckim Nowym Jorku. To będzie także pretekst do podzielenia się z Wami uwagami dotyczącymi tzw. turystyki „masowej”, rzeczywistości amerykańskiej (zarówno od strony socjologicznej i politycznej), jak i niewątpliwej „atrakcyjności turystycznej” tej ziemi – być może zahaczając także o nasz narodowy charakter (a o psychologicznych aspektach – i perypetiach – obcowania z rodakami w czasie wspólnego zwiedzania Ameryki, książkę całą można byłoby spisać – pełną tak dumy i radości, jak też pewnej dozy wstydu i żenady).

Odpoczynek na trasie - pod Diabelską Wieżą w Wyoming i polskim orłem na autokarze

Odpoczynek na trasie – pod Diabelską Wieżą w Wyoming i polskim orłem na autokarze

Wycieczki odbywały się pod szyldem chicagowskiego biura podróży Exotica Travel, którego założycielem był Andrzej Kulka, znany obieżyświat, pasjonat poznawania świata i doświadczony podróżnik, jednak ich organizacja należała do mnie (w czym pomagała mi żona Andrzeja, Jola; Andrzej w tym czasie – praktycznie całe lato – przebywał bowiem na swojej ukochanej Alasce), włącznie z ustaleniem programu imprezy, rezerwacją noclegów i zapewnieniem transportu (autokary wypożyczała nam, wraz z kierowcami, zlokalizowana w Arizonie firma VIA). Grupy, które pilotowałem na tej trasie składały się zwykle z 35 – 50 osób i rekrutowały się (najczęściej po połowie) zarówno z amerykańskiej Polonii (klienci naszego biura), jak i z Polaków, „zebranych” przez polskie biura podróży w kraju.
Było to oczywiście spore wyzwanie pod względem logistycznym, które było o tyle łatwiejsze w realizacji, że infrastruktura obsługi turystycznej w Stanach jest doskonale rozwinięta, a ponadto – co było chyba najważniejsze dla powodzenia tych szalonych mimo wszystko imprez – trasa uwzględniała tak atrakcyjne, ciekawe i fascynujące miejsca, że nie miałem większych problemów z ułożeniem programu (niejaką trudność sprawiała tylko konieczność rezygnacji, z tego, co warte było zobaczenia, a na co już nie było czasu). Pomogły mi w tym moje wcześniejsze wizyty w tych miejscach, zarówno prywatne, jak i „zawodowe” – w ramach krótszych wycieczek „tematycznych”, skupiających się na zwiedzaniu poszczególnych rejonów Ameryki (Wielki Kanion, Kalifornia, Yellowstone, Czarne Wzgórza, Niagara – Waszyngton – Nowy Jork, Nowa Anglia, Apallachy… etc.) Nie bez znaczenia były także rady, jakie wcześniej otrzymałem zarówno od Andrzeja Kulki, jak i Tadeusza Reka (właściciela agencji Rek Travel), którzy pilotowali wycieczki, kiedy ja jeszcze nawet o tym nie marzyłem.
Pozwolę sobie tutaj przedstawić program jednej z wersji tej wyprawy, która z roku na rok zmieniała nieco swoje itinerary, trwając kilka dni krócej lub dłużej – w zależności od warunków, jakie wówczas musieliśmy brać pod uwagę. Jednak jej „szkielet” pozostawał ten sam: chodziło o prezentację najatrakcyjniejszych miejsc, jakie można było spotkać na trasie biegnącej w poprzek całego kontynentu – z Los Angeles do Nowego Jorku – i realizowanej w ciągu 22- 27 dni. Oto on (w wersji reklamowej, jaką dostawali do ręki nasi klienci):

.

DZIEŃ 1: Przylot do LOS ANGELES, zakwaterowanie w hotelu.

DZIEŃ 2: HOLLYWOOD * BEVERLY HILLS * SANTA MONICA.  Zwiedzanie Los Angeles i Hollywood: Chiński Teatr, odciski dłoni i stóp filmowych gwiazd. Przejażdżka Bulwarem Zachodzącego Słońca, dzielnica milionerów Beverly Hills, Santa Monica, plaża nad Pacyfikiem.

DZIEŃ 3LOS ANGELES. Dalsze zwiedzanie miasta: studia filmowe Universal (alternatywa: Centrum Getty’ego lub Muzeum Sztuki Współczesnej – LACMA). Park i Obserwatorium Griffith’a, zachód słońca na plaży w Malibu.

DZIEŃ 4: SANTA BARBARA. Kwintesencja Kalifornii: malownicze miasteczko Santa Barbara, zwiedzanie franciszkańskiej misji, historia Kalifornii. Spacery, plażowanie, oceaniczna fauna i flora. Wieczorem – niespodzianka.

DZIEŃ 5: HEARST CASTLE * EL CAMINO REAL * CARMEL * MONTEREY. Ekstrawagancja eklektyzmu i bogactwa: pałac magnata prasowego Williama Hearsta. Widokowa trasa nad Pacyfikiem (El Camino Real – Droga Królewska), przełomy Big Sur i anegdoty o życiu słynnych mieszkańców tej miejscowości (Henry Miller, Orson Welles, Rita Hayworth, Doris Day…), czerwone sekwoje (“redwoods”), niezwykła miejscowość Carmel, misja Ojca Junipero Sera, knajpa Clinta Eastwooda. Kolacja w porcie nad Zatoką Monterey.

DZIEŃ 6: SAN FRANCISCO. Dzień spędzamy w jednym z najpiękniejszych miast Ameryki – San Francisco. Nabrzeże rybackie (Fisherman’s Wharf). Rejs po Zatoce oferujący wspaniałą panoramę miasta i wyspy Alcatraz. Most Golden Gate, niespodzianki… Obiad i zakupy w Chinatown.

DZIEŃ 7: NAPA VALLEY. Dzień pełen relaksu w winiarskim zagłębiu Kalifornii. Wizyta w najciekawszych winnicach: Mondavi, Hess, Coppola… degustacja win i serów.

DZIEŃ 7SIERRA NEVADA * YOSEMITE. Spacery i relaks w Górach Śnieżnych (Sierra Nevada). Park  Narodowy Yosemite (najpiękniejsza dolina polodowcowa na świecie), kąpiel w rzece Merced; imponujące granitowe kolosy Half Dome i El Capitan; sekwoje mamucie, przełęcz Tioga, niezwykłe jezioro Mono…

DZIEŃ 8 : DOLINA ŚMIERCI * LAS VEGAS. Góra Mt. Whitney (najwyższa w USA, bez Alaski). Dolina Śmierci: wydmy, słone równiny, gaj palm daktylowych… Po południu docieramy do szalonego Las Vegas. Pełna wrażeń noc w światowej stolicy hazardu i rozrywki. Nocleg (?) w Las Vegas.

DZIEŃ 9 : LAS VEGAS * HOOVER DAM * ARIZONA.  Wypoczynek i odsypianie nocnych szaleństw. Około południa wyruszamy do Arizony. Zwiedzamy Tamę Hoovera na rzece Kolorado. Arizona – historia i opis stanu.

DZIEŃ 10 : WIELKI KANION KOLORADO. Jesteśmy w jednym z najsłynniejszych cudów przyrody, Grand Canyon National Park. Chętni lecą nad Kanionem samolotem. Niezapomniany film o Kanionie (w technice IMAX). Droga nad południową krawędzią – podziwianie Kanionu z najciekawszych punktów widokowych. Kolacja na terenie rezerwatu Indian Navaho. Dzieje Indian Ameryki Północnej.

DZIEŃ 11 : UTAH * BRYCE * MORMONI. Bajeczne scenerie najpiękniejszego parku stanu Utah: Bryce Canyon National Park. Wyruszamy pieszo na jeden ze szlaków. Po południu przejazd do Salt Lake City. Mormoni.

DZIEŃ 12 : GRAND TETON * JACKSON HOLE. W drodze do stanu Wyoming. Pasmo górskie i park narodowy Grand Teton; jezioro Jenny. Modne miasteczko Jackson, czyli Dziki Zachód par excellence. Nocleg w górskim schronisku w kotlinie Jackson Hole.

DZIEŃ 13 : YELLOWSTONE.  Najstarszy i najsłynniejszy park narodowy na świecie: Yellowstone. Gejzery, błotne wulkany, gorące źródła, dzika zwierzyna, doliny pełne bizonów. Wielki Kanion, rzeka i jezioro Yellowstone.

DZIEŃ 14 : YELLOWSTONE. Kolejny dzień w Parku Narodowym Yellowstone: najsłynniejszy gejzer świata – Old Faithful, fantastyczne scenerie Mamucich Gorących Źródeł, kilkugodzinna wyprawa jednym z wielu yellowstońskich szlaków. Wykład i pogadanka o historii Yellowstone. Nocleg w Montanie.

DZIEŃ 15 : BIGHORN * DEVILS TOWER * DEADWOOD.  Przeprawa przez góry Bighorn. Niesamowita Diableska Wieża. Siedlisko piesków preriowych. Droga do Dakoty Południowej. Deadwood – miasteczko legend Dzikiego Zachodu – awanturnicy, rewolwerowcy, poszukiwacze złota. Nocleg na Czarnych Wzgórzach.

DZIEŃ 16 : BLACK HILLS * MT. RUSHMORE * CRAZY HORSE * BADLANDS.  Góra Mt. Rushmore i wykute na niej głowy 4 prezydentów Stanów Zjednoczonych. Największa rzeźba świata – pomnik wodza Siuksów Szalonego Konia (dzieje wojen z Indianami, życie twórcy Korczaka Ziółkowskiego). Po południu – przejazd do parku narodowego Badlands. Opowieść o Tańcu Ducha. Rzeka Missouri.

DZIEŃ 17 : DAKOTA POŁUDNIOWA – CHICAGO. Droga przez krainę Wielkich Równin prerii: Dakotę Południową, Minnesotę, Wisconsin i Illinois. Po drodze przekraczamy „króleowe” amerykańskich rzek: Missisipi i Missouri. O rozsądnej porze docieramy na nocleg do Chicago.

DZIEŃ 18 : CHICAGO. Dla gości z Polski: całodzienne zwiedzanie “Wietrznego Miasta”: Jezioro Michigan, Sears Tower (najwyższy wieżowiec w USA), Wspaniała Mila, najciekawsze miejsca downtown Chicago (śródmieście). Kolacja na Jackowie – centrum amerykańskiej Polonii.

DZIEŃ 19 : CHICAGO – NIAGARA. Wyjazd z motelu o godz. 5 rano, jazda przez stany: Illinois, Indiana, Ohio, Pensylwanię i Nowy Jork. Przyjazd nad Niagarę. Podziwiamy cud przyrody – wodospady Niagary (Podkowa, Amerykanin) z najciekawszych punktów widokowych. Kozia Wyspa. Nocleg w okolicach Buffalo, NY.

DZIEŃ 20 : APALLACHY. Przejazd przez stany: Nowy Jork Pensylwanię i Maryland. Przepiękne o tej porze roku Appallachy (złoto-czerwona jesień!) Leśny szlak – odpoczynek w górach. Malownicze prowincjonalne miasteczka.

DZIEŃ 21 : WASZYNGTON. Całodniowe zwiedzanie stolicy Stanów Zjednoczonych: Biały Dom, Kapitol (siedziba Kongresu). The Mall: Mauzoleum Lincolna, pomniki poœwięcone bohaterom wojen wietnamskiej i koreańskiej. Wykład o amerykańskiej historii i obecnej sytuacji politycznej kraju (dla zainteresowanych). Kolacja na Dworcu Union Station.

DZIEŃ 22 : WASZYNGTON * FILADELFIA. Dalszy ciąg zwiedzania DC: Monument Waszyngtona, Pennsylvania Avenue. Po południu przenosimy się do Filadelfii, byłej stolicy kraju, gdzie w 1776 r. ogłoszono Deklarację Niepodległości. Starówka, Independence Hall, Dzwon Wolnoœci, dom w którym mieszkał Kościuszko. Nocleg pod Nowym Jorkiem.

DZIEŃ 23 : NOWY JORK (MANHATTAN). Całodzienne zwiedzanie miasta: rejs statkiem pod Statuę Wolności, Światowe Centrum Handlu – World Trade Center (imponująca panorama ze szczytu jednego z wieżowców Twin Towers). Wall Street, Chinatown, siedziba ONZ, Central Park, Times Square, Broadway, 42 Ulica, Manhattan nocą…

DZIEŃ 24 : NOWY JORK. Po śniadaniu dalszy ciąg zwiedzania miasta: Piąta Aleja, Empire State Building, Rockefeller Center, katedra Św. Patryka. Ostatnie zakupy… Pod wieczór odprawa na lotnisku JFK, goodby kisses, wylot do Polski, zakończenie wycieczki. Grupa z Chicago wraca do Wietrznego Miasta.

DZIEŃ 25 : Powrót do Chicago. Szczęśliwe zakończenie podróży.

greydot

Powyższy program siłą rzeczy musiał być szkicowy, zaznaczający jedynie główne punkty programu realizowane w poszczególne dni wycieczki. Wiele miejsc celowo nie zostało objętych oficjalnym programem z uwagi na ewentualne, niezależne od nas przeszkody, które mogły wystąpić, lecz były oczywiście realizowane, kiedy tylko sprzyjały temu warunki i okoliczności. Zależało mi bardzo na urozmaiceniu programu, a jednocześnie nie przeładowaniu go – ważne było zachowanie balansu tak, by uczestnicy nie czuli ani niedosytu, ani też przesytu – a to ostatnie byłoby chyba gorsze od tego pierwszego. Z uwagi na liczebność i zróżnicowanie grupy, program musiał być różnorodny, uwzględniając zarówno zainteresowania amerykańską kulturą i cywilizacją, jak i przyrodą i krajobrazem. To ostatnie akurat było bajecznie łatwe, jako że trasa przebiegała przez rejony, których naturalne piękno według mnie nie ma sobie równych na całym globie.

Ventura Highway - kalifornijska autostrada (widok z tarasu Centrum Getty'ego)

Ventura Highway – kalifornijska autostrada (widok z tarasu Centrum Getty’ego)

Wszyscy zbieraliśmy się w Kalifornii, a konkretnie w Los Angeles, przylatując na lotnisko LAX samolotem – grupa amerykańska najczęściej z Chicago, polska – zwykle z Warszawy. Przybysze z Polski musieli się zaaklimatyzować, a że budzili się wcześnie rano, gotowi do zwiedzania, więc nie było większego problemu z realizacją programu, tym bardziej, że ekscytacja tym, że się jest w słynnym Mieście Aniołów, pomagała przezwyciężyć jet lag – zmęczenie wynikające ze znacznej różnicy stref klimatycznych i czasowych.
Zaczynaliśmy od spotkania z Pacyfikiem, które miało miejsce w Santa Monica (samo miasto LA nie ma dostępu do Oceanu), od spaceru po plaży i słynnym (choćby z „Żądła”) molo, po którym przewalały się tysięczne tłumy – pierwsza okazja, by przekonać się naocznie o niesamowitej różnorodności etnicznej Amerykanów, choć oczywiście kalifornijskie tłumy zdominowane są przez Latynosów. Jeśli czas na to pozwalał, zaglądaliśmy też na osobliwą Venice Beach, pełną kolorowych (i nie chodzi tu tylko o kolor skóry) ekscentryków, ulicznych występów, alkoholowych i marihuanowych oparów, od których jednak łatwo było uciec na obmywane przez oceaniczne fale piasek właściwej już plaży, gdzie słonawy ale rześki zapach morskiej wody mieszał się z krzykiem mew i kormoranów.
W Los Angeles spędzaliśmy zwykle kilka dni, więc nadarzała się okazja, by wybrać się do Malibu, gdzie docieraliśmy słynnym Bulwarem Zachodzącego Słońca, po uprzednim pobycie w Beverly Hills pełnym rezydencji ludzi znanych i bogatych, głównie z branży przemysłu rozrywkowego, wśród których prym wiedli słynni hollywoodzcy aktorzy (pewnego razu, wychodząc z toalety w Beverly Hills Hotel, do którego czasem zaglądaliśmy, wpadłem niemalże na Warrena Beatty). Nie mogło się też obejść bez wizyty w samym Hollywood – w miejscu pod tzw. „Chińskim Teatrem”, gdzie na trotuarze znajdują się odciski dłoni słynnych hollywoodzkich gwiazd; zaglądaliśmy też na kilka godzin do studiów filmowych Universal, które z prawdziwym studio filmowym niewiele wszak mają wspólnego, będąc tzw. „parkiem tematycznym”, co wcale większości uczestnikom naszej wycieczki nie przeszkadzało, dostarczając szalonej zabawy. Alternatywą dla Universal Studios było niezwykle bogate w dzieła sztuki Centrum Getty’ego (swego czasu najdroższy kompleks muzealny na świecie) lub nie mniej bogate (zwłaszcza w dzieła sztuki współczesnej) muzeum LACMA. (O tym, co ostatecznie wybieraliśmy, decydowały wcześniejsze – dokonywane w sposób „demokratyczny” – ustalenia.)

Atrakcji w Los Angeles County nie brakuje a program nasz był na tyle elastyczny, że za każdym razem pozwalał wybrać coś innego, w zależności o oczekiwań i preferencji uczestników wycieczki. Wiec kiedy tylko było można zabierałem całą grupę, by pokazać im niespodziankę – największy na świecie obraz o tematyce religijnej namalowany przez Jana Stykę i prezentowany w wybudowanym specjalnie do tego celu gmachu na terenie Forest Lawn Memorial Park w Glandale – cmentarzu skądinąd równie ciekawym, i to nie tylko architektonicznie, bo znajdują się tutaj miejsca ostatniego spoczynku takich ludzi, jak np. Walt Disney, Clark Gable, Humphrey Bogart, Errol Flynn, Douglas Fairbanks, Nat King Cole, bracia Marx, Mary Pickford, Liz Taylor… a także sam Jan Styka, jak również – ostatnio – Michael Jackson. Warto też było wspiąć się na hollywoodzkie wzgórza, by z bliska zobaczyć ów słynny napis. Natomiast z tarasu pobliskiego obserwatorium Griffitha zobaczyć można było całą panoramę „Wielkiego” Los Angeles – szczelnie wypełnioną miejskimi zabudowaniami olbrzymią nieckę, nad którą zazwyczaj unosił się lekko sinawy smog – mieszanina pary wodnej i samochodowych spalin (mimo że Kalifornia posiada najbardziej restrykcyjny system badania emisji gazów w całych Stanach). Patrząc na bezkres tej urbanistycznej monotonii, można było sobie uświadomić niezwykłą trafność tego, co ktoś kiedyś powiedział o tym mieście: „Los Angeles to siedemnaście przedmieść w poszukiwaniu metropolii”.

Los Angeles to dobre miejsce na pierwsze spotkanie z Ameryką, nie tylko dlatego, że może ono być wstępem do zapoznania się z tym, co cywilizacja Zachodu uczyniła z dziewiczego (z punktu widzenia Europejczyków) kontynentu w ciągu ostatnich kilku wieków, ale i dlatego, że w sposób płynny oszołomienie związane z różnicą czasową, klimatyczną i długim lotem tutaj, wypierane jest przez oszołomienie, nazwę je, „kulturowe”, wywołane zderzeniem się z pewną mitologią LA i całej Kalifornii – także konfrontacją wyobrażeń z realnością (co zresztą uznać można za główny motyw całej naszej kontynentalnej eskapady). Nigdy bowiem nie jest tak, że nasze wcześniejsze wyobrażenia pokrywają się z zastaną przez nas rzeczywistością. Zwykle rzeczywistość ta je przerasta – i to zarówno pozytywnie (kiedy się zachwycamy), jak i negatywnie (kiedy spotyka nas rozczarowanie). Tak, czy siak, wszystko jest inne, niż sobie wyobrażamy.

Póki co opuszczamy metropolię Los Angeles i po Ventura Highway kierujemy się na północ. Czeka nas jedna z najpiękniejszych tras scenicznych świata: biegnąca wzdłuż pacyficznego wybrzeża słynna Highway 1, która bez wątpienia najciekawsza jest na odcinku między San Simeon a Carmel. Lecz wcześniej zaglądamy jeszcze do urokliwego na pierwszy rzut oka miasteczka Santa Barbara, gdzie zwiedzamy malowniczą misję franciszkańską, a zgromadzone tam artefakty są pretekstem do opowiedzenia historii europejskiej kolonizacji Kalifornii, znaczonej zarówno krzyżem, jak i mieczem, wpraszającej się ongiś na te ziemie z całym dobrodziejstwem swojego inwentarza – kultywującą ziemię, ale i niszczącą sposób życia, kulturę, a często i zdrowie czy nawet życie tubylców, zwanych przez kolonizatorów i misjonarzy „dzikimi”.
Dalsza droga na północ przebiega po falujących wzgórzach, których zbocza porastają dzikie zboża (pozostałość po zasiewach misyjnych gospodarstw) nadające im miedziano-rudawy, złoto-miodowy kolor, jak również suchorosty i trawy – to tam gdzie znajdują się ogrodzone drutem rancza, na których pasą się leniwie krowy i konie. W niektórych rejonach zaś zbocza są jasno-zielone: to winnice, gdzie w beczkach lub (częściej) metalowych kadziach dojrzewa dionizyjski płyn otrzymany z gron pino grigio, shiraz lub zinfandel. Droga oddala się co jakiś czas i zbliża do Oceanu, kiedy więc widać plażę, a na niej wylegujące się stada lwów morskich i fok, jest wtedy okazja do tego, by się zatrzymać, rozprostować kości, pospacerować po plaży, zaczerpnąć tlenu i poobserwować na pozór leniwe życie kolonii tych morskich zwierząt.

Złoty posąg z Hearst Castle - z widokiem na kalifornijskie wybrzeże i Pacyfik

Złoty posąg w ogrodzie Pałacu Hearsta – z widokiem na kalifornijskie wybrzeże i Pacyfik

.

Żelaznym punktem programu na tej trasie jest wizyta w osobliwym, lecz niezmiennie robiącym wielkie wrażenie Hearst Castle, czyli w pałacu magnata prasowego Williama Randolpha Hearsta, który widoczny jest z Highway One już z odległości kilku mil – niczym miraż drgający na szczycie wysokiego, nabrzeżnego wzgórza. Pobyt na ranczo Hearsta trwa dobrych kilka godzin: specjalne autobusy zawożą naszą grupę do Pałacu, gdzie przewodnicy oprowadzają nas po komnatach („żywcem” ściągniętych tutaj z europejskich dworów, pałaców i zamków – wraz z całym wyposażeniem w dzieła sztuki, meblami i sztukaterią), wiodą po ogrodach i basenach, z których jeden przypomina jakąś szczególnie pyszną wersję luksusowej rzymskiej łaźni, topiąc się w misternych mozaikach i błękitach ceramicznych wykładzin. Nie tylko oczyma wyobraźni można zobaczyć hollywoodzkie gwiazdy – m.in. Charliego Chaplina, jak pływa w basenie ubrany w śmieszne kąpielowe gatki, zabawiając przy tym znamienitych gości – bo oto w znajdującej się w Pałacu sali kinowej oglądamy film dokumentalny ukazujący high life w stylu retro, w wykonaniu towarzystwa, które zapraszał do siebie Hearst. Wokół Pałacu dziesiątki hektarów ogrodów drzew cytrusowych (pomarańcze i granaty) oraz pastwisk, gdzie przy odrobinie szczęścia dojrzeć można… zebry, których potomkinie swego czasu żyły w prywatnym zoo Hearsta wraz z innymi egzotycznymi zwierzętami, takimi jak słonie, żyrafy, lwy i hipopotamy.

Lecz to nie koniec ekstrawagancji mieszkańców kalifornijskiego wybrzeża, bo oto na naszej drodze czeka nas jeszcze niejedna niespodzianka, z których najbardziej dziwaczną, chociaż nie pozbawioną swoistego uroku, jest zajazd Madonna Inn – niczym wyjęty z bajek o chatce z piernika. Kilkadziesiąt minut dalej robi się jednak bardziej ekskluzywnie i… literacko: docieramy bowiem do owianego legendą (nie tylko amerykańskiej bohemy) Big Sur. Droga jest wąska i niewiarygodnie kręta, skąpo zarośnięte wzgórza ustępują miejsca prawdziwym górom. Ich stoki porasta las coraz większych drzew, wśród których zaczynają się pojawiać redwood, czyli sekwoje czerwone „wiecznie zielone” (tak wiem, zbitka jest trochę dziwna, ale taka jest łacińska nazwa tych drzew: sempervirens) – drzewa, które są najwyższymi drzewami na naszej planecie. Tak, w okolicach Big Sur zaczyna się krasnobór, ale sekwoje tutaj nie są jeszcze tak wysokie, jak na północnym wybrzeżu Kalifornii, blisko granicy z Oregonem. Niemniej jednak spacer wśród wysokich na 70-90 metrów gigantów, czyni z nas mrówki, które nota bene nie mogą wyjść z podziwu nie tylko z powodu rozmiarów tych roślin, ale i z gwałtownej zmiany w ukształtowaniu terenu, tudzież aparycji otaczającej nas flory.
Pojawia się też gratka dla miłośników literatury, zwłaszcza tej bardziej krwistej i pieprznej, którą „strzepną” ongiś ze swojego pióra – czy też raczej wystukał na maszynie do pisania – enfant terrible amerykańskich men of letters, Henry Miller, który Big Sur uczynił swoim domem na wiele lat (a swój pobyt tam opisał choćby w książce „Big Sur i pomarańcze Hieronima Boscha”). Wprawdzie do posiadłości, w której mieszkał pisarz nie ma już dostępu, to jednak możemy się zatrzymać w bibliotece jego imienia – wypełnionej nie tylko wszystkimi dziełami, które spłodził za swego życia Miller, ale i memorabiliami powodującymi, że duch obrazoburczego pisarza daje się wyczuć całkiem wyraźnie – i to nie tylko wśród zwisających z sufitu książek.
Ale to nie koniec naszych zawrotów głowy – czeka nas bowiem jeszcze kilkaset zakrętów – i kilka punktów widokowych na wysokich klifach, skąd roztaczają się widoki nie do opisania, i gdzie szmaragdowo-lazurowe wody Oceanu spotykają się z ciemno-brązowo-zielonymi wzgórzami, obmywając brzegi spienionymi grzywaczami fal, które wciskają się w półkola zatok i uderzają z hukiem o skały. Natura po raz pierwszy daje znać o sobie w tak intensywny sposób – i wrażenie to nie opuści nas aż do momentu, kiedy za kilka tygodni zjeżdżać będziemy ze wschodnich zboczy Apallachów, ku stolicy, na drugim krańcu Ameryki. Tutaj dla grup szczególnie zainteresowanych przyrodą, przygotowaną mam w zanadrzu nie byle jaką niespodziankę: jeśli czas pozwala, zanim jeszcze, opuściwszy dramatyczne wybrzeże Big Sur dotrzemy do Carmel, tuż przed tym miasteczkiem, zbaczamy lekko z drogi i wjeżdżamy do miejsca, które niezmiennie cieszy się moim zachwytem, a mianowicie do rezerwatu dzikiej przyrody zwanego Point Lobos State Preserve. (Nawet nie próbuję tu zaczynać opisu tego wszystkiego, co się tam znajduje, bo zajęłoby mi to kilka następnych scrolli myszką.)

No i wreszcie jesteśmy w Carmel – surowość Big Sur zamieniona w lekko kiczowatą, ale nie pozbawioną też smaku i elegancji, zabudowę miasteczka, które całe wydaje się być jednym wielkim (czy też raczej małym) wypoczynkowym resortem. Czy pasuje to wszystko do Clinta Eastwooda, który swego czasu był tutaj merem? Lecz zostawmy na razie Brudnego Harry’ego (część z nas uda się wieczorem na kolacje do knajpy, której właścicielem jest właśnie Clint, a która nosi jakże romantyczną nazwę: Hog’s Bretah, co daje się przetłumaczyć, jako Oddech Wieprza). Carmel jest niewielkim miasteczkiem, można je obejść spokojnym spacerkiem w parę kwadransów, a zatrzymać się choćby na plaży, na którą nawieziono góry białego, miałkiego jak mąka piasku i gdzie – niemal rytualnie – każdego wieczoru setki ludzi wyczekują na spektakularny zachód Słońca. I tylko nieliczni (jeśli ktokolwiek) wiedzą o tym, że kilka kroków stąd znajduje się nabrzeżny domek z kamieni wybudowany przez jednego z największych poetów amerykańskich Robinsona Jeffersa, (o którym swego czasu tak wiele pisał Miłosz). Nie sposób także pominąć franciszkańskiej misji. Ta w Carmel jest szczególna i to nie tylko dlatego, że znajduje się w niej kościół mający status bazyliki, i że pochowany jest tutaj „szef” Franciszkanów, Ojciec Juniperro Serra, postać intrygująca – tak samo zresztą, jak dzieje i pozostałości całego misyjnego łańcucha, jaki wzdłuż tzw. Camino Real (czyli Drogi Królewskiej), stworzył fanatyczny flagellant Serra. Uderza malowniczość tego miejsca (więc nie dziwi wcale to, że misję San Carlos Borromeo del Rio Carmelo nazwano Klejnotem Misji), jak również jego autentyzm, mimo konieczności przystosowania się do turystycznych wymagań.
Kiedy czas pozwala wybieramy się na przejażdżkę drogą sceniczną 17-Mile Drive, objeżdżając zalesiony półwysep, zasiedlony przez upper class – ludzi, którzy mogą sobie pozwolić na zakup i utrzymanie posiadłości w jednym z najdroższych zakątków Kalifornii. Droga jest prywatna, trzeba za nią płacić, każdy otrzymuje mapkę z najciekawszymi punktami na trasie, wśród których największą bodaj popularnością cieszy się tzw. Samotny Cyprys – ponoć najczęściej obfotografowywane drzewo kalifornijskiego wybrzeża. Lecz na drodze tej nie uświadcza się tłumów. Jedziemy bardzo blisko Oceanu, tuż obok poszarpanych skał pełnych morskich zwierząt i gwarnych ptasich kolonii; to znów przejeżdżamy przez zielone, schludnie utrzymane pola golfowe, lub lasem, w którym znajdują się rezydencje milionerów. Kiedy kończy się 17-Mile Drive, zaczyna się Monterey, jeden z największych portów rybackich zachodniego wybrzeża. Jet okazja, by wspomnieć o Johnie Steinbecku, który spędził tu kawał swojego życia i utrwalił tę okolicę w swoich najsłynniejszych książkach: „Cannery Row”, „Tortilla Flat” i „Grona gniewu”. Podekscytowani mogą się także poczuć fani muzyczni: to tutaj bowiem odbył się pierwszy wielki rockowy spęd pączkujących wówczas (bo jeszcze przed Woodstock) dzieci kwiatów, a każdego roku ma w Monterey miejsce słynny Festiwal Jazzowy. Po kolacji w porcie – z widokiem na kutry i las jachtowych masztów – wśród krzyków mew i charakterystycznego zapachu morza (zdominowanego przez zapach ryb i rozkładających się wodorostów), pora opuścić to miejsce i uderzyć dalej na północ, bo jeszcze tej nocy czeka nas dotarcie w okolice San Francisco.

Pod mostem Golden Gate

Pod mostem Golden Gate

Jeśli pora jest jeszcze w miarę przyzwoita, czeka wszystkich niespodzianka, którą jest niezwykły widok: San Francisco by nightnocna panorama miasta, którą najlepiej jest zobaczyć z tzw. Treasure Island, położonej na Zatoce San Francisco wyspy (zamiast skarbów wszak, znajduje się tu baza amerykańskich marines; zresztą, właściwa nazwa wyspy brzmi Yerba Buena Island, czyli Wyspa Dobrego Zioła), a stanowiącej lądową podporę dla długiego na 7 km. Mostu Zatokowego (nota bene zbudowanego pod nadzorem Rudolfa Modrzejewskiego, syna słynnej Heleny). Widok rozświetlonego bajecznie skyline San Francisco to niezłe preludium do poznania miasta, zaostrzające apetyt na zwiedzanie, które zaplanowane jest na następny dzień.

Można się chyba zgodzić z tym, że San Francisco to najbardziej malownicze miasto Ameryki Północnej, o bardzo specyficznej atmosferze, posiadające swój wyraźnie rozpoznawalny charakter, który jest wypadkową nie tylko historii tego regionu i zamieszkujących go ludzi, ale i ukształtowania terenu oraz klimatu przypominającego nieco śródziemnomorski w Europie, tyle że otulany często mgłą, której wilgotna „mleczność” sprawia, że wszystko, zwłaszcza na początku dnia, zanurza się tu w odrealnionej bladości, ustępującej stopniowo miejsca kolorom rzeczy rozświetlonych przez Słońce, które zaczyna królować na niebie zwykle gdzieś koło południa, uwidaczniając urodę miasta, Zatoki i okolicznych wzgórz.
Najlepiej jest zacząć dzień od zakotwiczenia się przy Fisherman’s Warf, nabrzeżu portowym, gdzie dziesiątki piersów dają świadectwo tego, jaką potęgą morską było (i nadal jest) San Francisco. Niestety, jest to również epicentrum turystyczne miasta, więc po krótkim pobycie tutaj, dobrze jest wybrać się na rejs po Zatoce, pozwalający na pierwsze bezpośrednie zetknięcie się z potęgą mostu Golden Gate rozpostartego nad wąską cieśniną łączącą Zatokę z Oceanem. Podczas rejsu zapoznajemy się też bliżej z Wyspą Pelikanów, gdzie zainstalowano słynne więzienie Alcatraz (niekiedy udaje się nam zejść tam na ląd i zaglądnąć do smutnych cel oraz wejść na nie mniej ponure dziedzińce – a stanowi to szalony kontrast z atmosferą panująca w mieście, oddalonego zaledwie o parę kilometrów stąd). Po pobycie na Fisherman’s Wharf wybieramy się na objazd całego San Francisco, wyszukując miejsca i punkty widokowe, z których najlepiej byłaby widoczna malownicza uroda tego miasta. Wśród nich są moje dwa ulubione: widok z Twin Peaks (zbieżność nazwy tego wzgórza z tytułem znanego serialu Davida Lyncha chyba przypadkowa), gdzie ze szczytu wysokiego pagórka, wyrastającego w samym środku miasta, doskonale widać jego panoramę – regularną, falującą wraz z pofałdowanym terenem, na którym wybudowano ciągnące się po horyzont osiedla złożone z budynków pomalowanych na jasne, pastelowe kolory. Drugim znakomitym miejscem skąd można zobaczyć całe San Francisco, z jego „oceaniczną” topografią miasta portowego, jest punkt widokowy po drugiej stronie cieśniny, na zboczu góry, która wznosi się nad mostem Golden Gate. Aby tam się dostać, trzeba oczywiście przejechać samym mostem, co jest dla wielu z nas ekscytującym i niezapomnianym przeżyciem, tym bardziej, że mostu Złotych Wrót można dosłownie „dotknąć”, przechadzając się po nim (i mając nadzieję, że akurat wtedy nie spotka się na nim żadnego samobójcy – bo niestety most „cieszy się” z tego powodu złą sławą). Lecz wspomniany punkt widokowy, (na który trzeba się wspiąć krętą drogą, bo położony jest on kilkaset metrów nad poziomem Oceanu) pozwala zapomnieć o całym złu i brzydocie, której niestety nasz świat nie jest pozbawiony. To, co można stamtąd zobaczyć, stanowi według mnie esencję amerykańskiej urody – harmonijne połączenie piękna naturalnie ukształtowanego terenu z urbanistyczną zabudową, która akurat tutaj tego piękna nie gwałci, ale komplementuje je i wzbogaca (w niewielu miejscach na świecie miałem takie poczucie zgodności – zwykle bowiem ubolewam nad faktem panoszenia się cywilizacyjnej sztuczności w autentycznym, naturalnym środowisku, czyli inwazji, która często bywa dla tego środowiska zabójcza). Niepozbawiona gracji – a przecież ciężka i olbrzymia – konstrukcja mostu (nie bez znaczenia jest tutaj styl art deco, w jakim zbudowano Golden Gate, jak również to, że pomalowano go na taki żywy i pogodny kolor, będący czymś w rodzaju połączenia barwy ceglastej z różową), kontrastująca z lazurowo-niebieską wodną taflą Zatoki i modrą migotliwością falującej powierzchni Oceanu, spinająca ze sobą żółto-brunatne zbocza wzgórz osadzonych po obu stronach cieśniny i stanowiąca pierwszy plan dla ogólnej panoramy miasta z widocznymi na horyzoncie wieżowcami dowtnown – to wszystko składa się na jeden z najpiękniejszych amerykańskich pejzaży łączących cywilizację z Naturą (sorry Wschodnie Wybrzeże).

Pamiątka z San Francisco – w tle: słynne kamieniczki “Victorian Ladies” i wieżowce downtown

Pamiątka z San Francisco – w tle: słynne wiktoriańskie domki “The Painted Ladies” i wieżowce downtown

.

Niekiedy, skoro już byliśmy po drugiej stronie mostu, decydowałem się na mały wypad do pobliskiego rezerwatu przyrody Muir Woods, bajecznego lasu, gdzie rosną piękne okazy redwood, (i w którym znajduje się ścięty pień olbrzymiej sekwoi, jaki zainspirował kiedyś Herberta do napisania jednego z wierszy Pana Cogito). A jeśli czas nagli, to wracamy do miasta, by przejechać się słynnym tramwajem po nie mniej słynnych stromych ulicach San Francisco, odwiedzić najbardziej krętą na świecie ulicę Lombard, zajrzeć do jednego z parków, pojawić się na Alamo Square (gdzie stoją pocztówkowe „Malowane Panie” – wiktoriańskie domki, rozsławione przez telewizyjny serial „Full House”); przejechać się ulicą Castro (tu kłania się Milk i centrum gejowskie Ameryki) lub w rejonie Ashbury Heights, gdzie pojawiły się pierwsze dzieci-kwiaty i skąd hippiesowska kontrkultura zawojowała później spory kawał świata, docierając także i do zgrzebnej wówczas peerelowskiej Polski; no a na kolację udać się do chińskiej dzielnicy – żółto-czerwono-złotego zgiełku i kolażu dźwięków, barw i zapachów Azji, która zadomowiła się na kontynencie Ameryki Północnej. Pełni wrażeń, późnym wieczorem wyjeżdżamy na nocleg poza miasto. Będąc na Moście Zatokowym, ostatni raz rzucamy okiem na rozświetlone milionami świateł San Francisco.

Wersja rozszerzona programu uwzględniała także wizytę w Napa Valley – zagłębiu winiarskim Ameryki. Gdzieś tak w latach 60-tych ubiegłego roku amerykańskie wina zaczęły się liczyć w świecie, konkurując z powodzeniem z produktami winnic włoskich, hiszpańskich czy francuskich. Nastąpił wówczas boom, i od tamtego czasu winnicom kalifornijskim (zwłaszcza tym, które położone są w Napa Valley, jak również w sąsiedniej Sonoma Valley) dzieje się dobrze – większość z nich to obecnie bogate posiadłości, mające swój charakter, choć przypominające niekiedy do złudzenia to, co można spotkać w Toskanii, Prowansji czy Andaluzji. Łagodny klimat, dużo słońca, odpowiednio nachylone stoki, dobra (bo niezbyt bogata) gleba – to wszystko przyczynia się się do sukcesu win z dolin Napa i Sonoma. Ale rzeczą równie ważną dla  tego rejonu jest to, że stał się on jedną z największych atrakcji Kalifornii – każdego roku przybywa tu około 5 milionów wizytorów. Niekiedy tę liczbę zasilaliśmy i my sami.
Winnic w Napa Valley jest około 400, wiele z nich można zwiedzić, przyjrzeć się z bliska procesowi produkcji wina, zajrzeć do piwnic, obejrzeć kadzie i beczki, gdzie płyn dojrzewa, wziąć udział w degustacji, która jest pewnego rodzaju ceremoniałem… Pamiętam wizytę w winnicy Roberta Mondaviego (to jest chyba największy winiarski kombinat produkcyjny w Dolinie), w posiadłości Francisa Forsa Coppoli, który jakiś czas temu zajął się na poważnie winogronami; także w winnicy Hessa, która jest o tyle ciekawa, że połączona jest z bogatą galerią sztuki współczesnej (posiada m.in. bogate zbiory dzieł Magdaleny Abakanowicz). W Dolinach Napa i Sonoma można spędzić parę tygodni (jest to bowiem raj nie tylko dla miłośników dobrego wina, ale i znakomitej kuchni), znajduje się tu także wiele ciekawych miejsc związanych z naturą (m.in. gejzery i gorące źródła) – no i nie bez znaczenia w tym wszystkim jest krajobrazowe piękno: łagodne wzgórza porośnięte regularnymi zagonami winnych latorośli, które najpiękniej wyglądają jesienią, czyli w porze, kiedy wszystkie winnice ożywają, mienią się kolorami, nie tylko zielono-żółto-czerwonymi liśćmi, ale i granatowymi lub seledynowymi kiśćmi nabrzmiałych sokiem gron.

W Dolinie Yosemite

W Dolinie Yosemite

Z Doliny Napa odbijało się na południowy wschód i wypatrywało na horyzoncie gór Sierra Nevada, które stanowią potężny granitowy szkielet odgraniczający płaską jak patelnia Dolinę Sacramento od pustynnego interioru. Nevada znaczy śnieg – i rzeczywiście już z daleko zaczynały nam majaczyć na wschodzie białe ośnieżone grzbiety wysokich na 4 km szczytów, wśród których kryła się gdzieś Yosemite Valley – najpiękniejsza polodowcowa dolina na świecie. Zwykle do parku Narodowego Yosemite zajeżdżaliśmy od strony południowej, gdzie – w miejscu zwanym Mariposa Grove – po raz pierwszy mogliśmy zetknąć się z innym gatunkiem sekwoi – gigantycznymi mamutowcami, które są nie tyle najwyższymi (bo najwyższe są sekwoje redwood), co największymi drzewami na świecie (jedno takie drzewko może ważyć ponad tysiąc ton!). Rozmiar tych drzew dosłownie powala z nóg – wydaje się wprost niewiarygodne, że roślinki o podobnych gabarytach mogą żyć na naszej planecie. Przy takim Grizzly Giant (tak się nazywa najbardziej znana sekwoja rosnąca w zagajniku Mariposa), człowiek czuje się niczym  mróweczka, która zadziera swą główkę do góry i nie może ogarnąć potęgi czegoś, co jest żywe jak ona, ale niepomiernie ją przerasta .
Aby dotrzeć do Doliny, trzeba długiej jazdy krętą górską drogą wśród urodziwych tu nad wyraz jodeł, świerków i sosen. Po paru godzinach czekał na nas widok wprost nieziemski, który wyłonił się natychmiast kiedy tylko wyjechaliśmy na światło dzienne z ciemnego tunelu: oto przed nami w całej swej okazałości ukazała się długa na 10 km. niecka o płaskim, porośniętym lasem dnie, otoczona zewsząd wysokimi na kilometr, niebiesko-szarymi, niemalże pionowymi granitowymi ścianami, których potęga i monumentalizm zapierał wszystkim dech w piersiach. Po lewej stronie widoczny był stromy El Capitan – najwyższy na świecie, odsłonięty blok granitowej skały; na wprost nas charakterystyczna sylwetka Pół-Kopuły (Half Dome), granitowej góry ściętej pionowo przez lodowiec niczym przez jakiś gigantyczny nóż; po prawej: wodospad Welon Panny Młodej (cóż, nazwa mało oryginalna, ale jednak adekwatna do wyglądu tej białej szerokiej strugi spadającej z wysokiej grani i rozpryskującej się w tęczowy wachlarz).
W Dolinie spędzaliśmy kilka godzin – za mało! za mało! – ech, jakże żal było ją opuszczać, tym bardziej że kusiło nas wiele szlaków – np. ten, który prowadził na skalną półkę, z której spadał w przepaść strumień, tworząc Wodospady Yosemite – najwyższe na kontynencie (739 m.) Lecz niestety z Doliną należało się pożegnać przed wieczorem, bo jeszcze tego samego dnia musieliśmy dotrzeć na drugą, wschodnią stronę gór. Na szczęście nie można było dostać się tam inaczej, jak pokonując Tioga Pass – a droga przez tę przełęcz pozwala jednak ogarnąć całą górską urodę Sierra Nevada – z jej łąkami, lasami, strumieniami, jeziorami, gołoborzami, rumowiskami skalnymi i granitowymi ścianami… Przy odrobinie szczęścia można było nawet spotkać baribala – czarnego niedźwiedzia (niestety, ostatni niedźwiedź grizzly ostał się w Kalifornii tylko na… stanowej fladze). Po spektakularnym i bez mała karkołomnym zjeździe z przełęczy, natrafialiśmy jeszcze na osobliwe (bardzo) słone i stare Jezioro Mono z jego księżycowym krajobrazem tufowych szpic, wież i ostańców – i ten widok zwykle był ostatnim widokiem tego dnia, bo było już po zmroku, kiedy Doliną Owensa jechaliśmy na nocleg, który zwykle czekał nas w Bishop.

Tego dnia mamy dotrzeć do szalonego Las Vegas, ale zanim to nastąpi, poznajemy kolejne niezwykłe miejsce na naszej trasie: cieszącą się złą sławą, lecz bez wątpienia ciekawą geologicznie, krajobrazowo i kolorystycznie Dolinę Śmierci. Jesteśmy już na terenach par excellence pustynnych – wilgoć nadciągająca znad Oceanu zatrzymała się na zboczach gór po drugiej, zachodniej stronie łańcucha Sierra Navada. Tutaj jest sucho i gorąco, ziemie pokrywa żwir, piasek kamienie i skąpa roślinność – na spieczonej bezlitosnym słońcem ziemi walczą o życie nieliczne zwierzaki, a także suche krzewy, kaktusy i emblemat pustyni Mohawe: drzewka Jozuego, których rozczapierzone „gałęzie” przypomniały Mormonom rozpiętego na krzyżu Jezusa (stąd nazwa „drzewek”, które tak naprawdę są jednym z rodzajów jukki). Póki co jesteśmy jeszcze w obrębie Doliny Owensa, w której jest sporo ciekawych miejsc: stanowisko najstarszych drzew na świecie, liczących około 5 tysięcy lat sosen długowiecznych (The Ancient Bristlecone Pine Forest w Górach Białych); pozostałości obozu – de facto – koncentracyjnego, jaki rząd amerykański stworzył dla swoich obywateli japońskiego pochodzenia w czasie II wojny światowej; Alabama Hills – niezwykle malownicze formacje skalne, wśród których nakręcono całe mnóstwo hollywoodzkich filmów, głównie westernów; Portal Whitney – leśne obozowisko-marzenie, doskonałe miejsce wypadowe do wyprawy na Mt. Whitney, najwyższą górę Stanów Zjednoczonych (nie licząc Alaski z jej bezkonkurencyjnym kolosem – Denali). Oczywiście na wszystkie atrakcje nie ma miejsca – wybieram więc te, o których sądzę, że spodobają się konkretnej grupie.
Zawsze jednak wjeżdżamy na teren Doliny Śmierci, która także ma status Parku Narodowego – i ja się wcale temu nie dziwię. To tutaj znajduje się najbardziej gorące i najniżej położone miejsce na Półkuli Zachodniej; to tutaj żyje wiele endemicznych gatunków roślin i zwierząt (czyli takich, które nie występują nigdzie indziej na naszej planecie); to tutaj jest wiele fascynujących zakątków, topograficznie i geologicznie osobliwych, których kształtom, rzeźbie i kolorom nie można się nadziwić. Dolina Śmierci leży na naszej drodze do Las Vegas – musimy przejechać jej dnem sto kilkadziesiąt kilometrów. Zatrzymując się wśród piaszczystych wydm i szaro-zółtych żwirowisk; wkraczając na Diabelskie Pole Golfowe; spacerując po rozległych, śnieżnobiałych salinach (dolina jest niczym innym jak dnem wyschniętego słonego morza); wypatrując ślimaków w zasolonej sadzawce Bad Water (nie na tyle jednak złej, by zabić te endemiczne stworzenia); podziwiając całe spektrum kolorów w geologicznym dziwie nazwanym bardzo adekwatnie Paletą Artysty; a nawet… szukając daktyli w zagajniku palmowym, rosnącym w zaskakującej w tym miejscu oazie… Furnace Creek (nazwa, trzeba przyznać, jak na oazę dość kuriozalna). Jakby tego było mało, tuż przed opuszczeniem Death Valley, zbaczamy lekko, by rzucić okiem na złote hałdy minerałów w Zabriskie Point (tak, tak… tutaj kłaniają się choćby Pink Floydzi i Antonioni). A jeśli grupa nie ma jeszcze dość – to wspinamy się na szczyt pobliskiej góry, gdzie czeka na nas widok dosłownie… dantejski (Dante’s View). Stąd, jak na dłoni, widać – drgające niczym miraż od gorącego powietrza, i białe od soli – dno rozległej Death Valley w całej okazałości. Obraz to jednak malowniczy i bardziej piękny, niż piekielny – co rozpamiętujemy w naszej drodze do stanu Nevada, aż do momentu, kiedy na kilkadziesiąt minut przed celem z autokarowych głośników, zaczyna się rozlegać ekscytujące „Viva Las Vegas” Presley’a.

Las Vegas - kolorowy zawrót głowy

 Kolorowy zawrót głowy – Las Vegas

Cóż, po kilkudziesięciu wizytach w Las Vegas moja ekscytacja nie jest aż tak wielka, jednak nie mogę się z tym zdradzić przed grupą i psuć jej zabawy – tym bardziej, że jednak dziwowisko to jak najbardziej warte jest zobaczenia na własne oczy – przynajmniej raz w życiu, choć i parę pobytów w Las Vegas nie byłoby jakimś większym przestępstwem. Opowiadam wszystkim jak to się stało, że na środku pustyni powstał jeden z najpopularniejszych i najbardziej znanych lunaparków świata, będący jednocześnie jaskinią hazardu, konsumpcyjnym pandemonium opilstwa i obżarstwa, królestwem hedonizmu, niezbyt zakamuflowanym burdelem…  źródłem upadku i bankructwa dla jednych, żyłą złota dla drugich… (Oczywiście nie używając – jak na razie – żadnego z tych pejoratywnych, negatywnie skonotowanych słów. Piszę „jak na razie”, bo później, w bardziej prywatnych rozmowach, wcale nie ukrywam swojej opinii o LV.) Ale teraz – bez przesady. Po co moralizująco przynudzać, skoro nadarza się okazja, by zafundować sobie jedną szaloną noc w Las Vegas, które zasypia – przynajmniej jeśli chodzi o kasyna – dopiero nad ranem? Już przejażdżka stripem, czyli Bulwarem Las Vegas, po którego obu stronach, na przestrzeni kilku kilometrów, wybudowano monstrualne hotele-kasyna (7 spośród 10 największych hoteli na świecie znajduje właśnie tutaj), daje wszystkim wyobrażenie czego można się będzie spodziewać po zapadnięciu zmroku, kiedy zabłysną miliony różnokolorowych neonów i świateł, a wszystko zacznie migotać w takt oszałamiającej muzyki, wabiąc i atakując zmysły ludzkiego tłumu, który niczym rzeka przelewa się po Las Vegas Boulevard. Nocą strip staje się miejscem odrealnionym: oto widzimy Wieżę Eiffla i miasteczko udające Paryż; tuż obok jest Wenecja – oczywiście z Pałacem Dożów, kanałami i gondolami; w dali mieni się złoty Mirage, a także Pałac Cezara, a za nimi: bajeczne zamczysko Excalibur; jest też Rio, Kosmiczna Wieża, Wyspa Skarbów, a nawet… krzykliwe gmaszysko o nazwie… nomen omen… Circus, Circus. Lecz jeśli ktoś myśli, że ten kicz jest tandetny, to jednak się myli. W całym tym rozpasaniu bezguścia, wszystko jest podane sprawnie, efektywnie, profesjonalnie i solidnie. Wszystko musi działać jak w zegarku (dawniej dbała o to głównie mafia, teraz pewnie też jest coś podobnego), gdyż inaczej cała ta machina rozrywki i konsumpcji mogłaby się zaciąć, zakrztusić i splajtować. Nie mogą do tego dopuścić ci, którzy wpakowali w to kuriozum miliardy dolarów.
Podczas pierwszych moich pobytów w Las Vegas, eksplorowałem to miasto z czystej ciekawości (myślę, że warto np. zobaczyć kilka tutejszych show – zwłaszcza zdumiewające przedstawienia Cirque du Soleil; dobre też bywają koncerty gwiazd muzyki popularnej), lecz później wykorzystywałem pobyt w Las Vegas po prostu do tego, by odpocząć. Kiedy więc moje kochane towarzystwo wycieczkowe wyruszało na całonocne balety (wcześnie poinstruowałem wszystkich jak się poruszać, co warto zobaczyć, gdzie i czego się spodziewać…) ja uderzałem „w kimono” i zwykle spałem jak zabity do późnego rana (mogłem sobie na to pozwolić, bo następnego dnia wyruszaliśmy w dalszą podróż dopiero w południe).

Zmieniamy stan. W tym dniu jest raczej spokojnie. Odsypianie nocnych szaleństw pozostawiło różne ślady na twarzach wycieczkowiczów. Niektórzy składają relacje z własnego hazardowania się, inni mówią co ciekawego zobaczyli podczas nocnej włóczęgi po rozświetlonym kolorowo i rozhukanym rozrywkowo mieście. W międzyczasie żegnamy się z Nevadą, a witamy Arizonę – pustynny, ogromny powierzchniowo stan, którego krajobrazowa monotonia jest pozorna, bo w każdym niemal zakątku tej „suchej strefy” (ari-zona) są miejsca godne uwagi. Lecz my, niestety, możemy być tylko w jego północnej części. A może jednak „stety”, ponieważ to właśnie na północy tego stanu znajduje się jeden z siedmiu cudów przyrody świata (wówczas jeszcze nie zdetronizowany). Mowa oczywiście o Wielkim Kanionie – najbardziej spektakularnej dziurze na Ziemi. Na zapoznanie się z Kanionem mamy cały następny dzień, zanim jednak dotrzemy na nocleg w okolice Flagstaff, przejeżdżamy przez Zaporę Hoovera, która swego czasu (lata  30-te ubiegłego wieku) była największą elektrownię i konstrukcję betonową na świecie (jeśli są chętni to zwiedzamy tamę, schodząc nawet do podziemi, gdzie znajdują się potężne generatory). Hoover Dam leży dokładnie na granicy stanów i ulokowana jest oczywiście na rzece Kolorado, w tzw. Czarnym Kanionie a otacza ją krajobraz iście księżycowy i dość ponury: skały przypominające jakieś ciemno-rude, brunatne hałdy żwiru i spalonego koksu. Więc kiedy jesteśmy już w Arizonie, to odczuwamy pewną ulgę – bo otaczający nas pejzaż (pustynia Mohave przechodząca tutaj w pustynię Sonora), stanowi jasny i słoneczny kontrast dla piekielnej aparycji otoczenia Zapory Hoovera.
Grand Canyon of Colorado River. Nareszcie! Legendarny i wyczekiwany – jeden z highlights całej naszej kontynentalnej trasy. Jesteśmy na krawędzi południowej. Stąd Kanion jest najlepiej widoczny. Droga biegnie wzdłuż krawędzi, co jakiś czas można się zatrzymać na punktach widokowych i zajrzeć w kolorową otchłań – a z każdego miejsca Kanion wygląda inaczej. Gdzieniegdzie można dostrzec wijącą się „stróżkę” rzeki Kolorado, maleńką z tej odległości, choć rzeka na dnie Kanionu jest przecież niewąska – w niektórych miejscach mając niemal sto metrów szerokości. Reakcja na pierwsze spotkanie z Kanionem uczestników wycieczki niezmiennie mnie ciekawiła – bo sporo mówiła, zarówno o kondycji psychicznej ludzi, jak i ich wrażliwości na naturalne piękno i osobliwość tego niezwykłego tworu geologicznego, jakim jest Wielki Kanion. Tak więc – był zachwyt, zdarzało się też i rozczarowanie; była próba ogarnięcia specyfiki miejsca, ale także niemożność percepcji samej wielkości rozpadliny; była radość z faktu dotarcia na to miejsce, ale bywała również mała melancholia spełnienia... Summa summarum, nasze zmysły na Kanion reagują różnie – nieprzyzwyczajone do ogarniania tak wielkich gabarytów w Naturze. Ja osobiście w Kanionie zakochałem się od pierwszego spojrzenia. Ważne było chyba to, że odbyło się to podczas pierwszej mojej prywatnej podróży na Zachód – nota bene w kwietniu, co nie jest bez znaczenia, bo wówczas jeszcze tłumów nie ma, jest za to śnieg i pogoda „w kratkę” (przeplatające się: słońce-chmury-mgła-błękitne niebo), co wydatnie przydaje urody temu miejscu. Lecz Kanion robi wrażenie o każdej porze roku. Kiedy więc zaglądaliśmy tam latem lub wczesną jesienią, radości też było zwykle co niemiara – wielu z nas nie mogło napaść oczy mieniącymi się barwami na zboczach Kanionu, regularnie odmierzanych poszczególnymi warstwami osadowymi, które dla geologa są niczym otwarta księga, pozwalająca zajrzeć wgłąb ziemi i zobaczyć to, co było tutaj przed setkami milionów lat.
Najczęściej czekaliśmy nad Kanionem do zachodu Słońca, ale kiedy dni były dłuższe, wyjeżdżaliśmy z Parku (bo Grand Canyon jest także parkiem narodowym) przed zmrokiem, by zobaczyć jeszcze ziemie Indian Navaho – ich rezerwat bowiem graniczy z rejonem Wielkiego Kanionu.
Indianie Ameryki Północnej – to kolejny temat-rzeka, którego nawet nie śmiem tutaj poruszyć. Przy innych okazjach można było jednak poznać Ziemię Navahów, i samych zamieszkujących ją tubylców, bliżej: ot, choćby zwiedzając niewiarygodnie malowniczą Dolinę Monumentów czy niesamowity Kanion Antylopy w okolicach Page; jednakże na omawianej tutaj trasie, grupa musiała się zadowolić opowieściami o Indianach i słownym opisem ich rezerwatu – a był na to czas, kiedy zmierzaliśmy tego dnia na nasz nocleg do Utah.

Bryce Canyon

Bryce Canyon

.

Bryce Canyon – kolejny park narodowy na naszej trasie. Jesteśmy w południowym Utah, cały czas na Płaskowyżu Kolorado, gdzie dzieją się tak ciekawe – geologicznie i krajobrazowo – rzeczy, iż tylko w tym rejonie utworzono aż pięć parków narodowych, z których każdy jest inny, mimo że znajdują się one stosunkowo blisko siebie. Oficjalnie, program wycieczki – z uwagi na ograniczony czas – obejmuje wizytę tylko w jednym z tych parków, czyli właśnie w Bryce Canyon, choć niekiedy udaje się nam także zajrzeć do położonego obok, pięknego i monumentalnego Zion. Kanion Bryce’a jest nie mniej spektakularny, niż Zion, choć bardziej, rzec można, „zwiewny”, wręcz koronkowy. Powstał bowiem w innym czasie, wyrzeźbiony (przez wiatr i wodę) w innych skałach osadowych, dzięki czemu jego wapienne kolumny w kolorze „łososiowym” różnią się znacznie od masywnych ciemno-brunatnych ścian piaskowców oraz żółto-czerwonych skamieniałych wydm jakie spotyka się w Zion. Zerodowana krawędź płaskowyżu w Bryce (mylnie nazwana „kanionem) przybrała kształt biało-różowych skalnych ostańców, tworzących przedziwne, a przy tym niezwykle malownicze amfiteatry, których na terenie parku znajduje się kilka. Schodzi się na ich dno wyznaczonymi szlakami, i dopiero z bliska można zobaczyć ich niezwykłość: to, co z oddali wydaje się być naturalną „koronką”, w rzeczywistości okazuje się być zbiorowiskiem potężnych skalnych monumentów, wśród których znajdują się szczeliny, gdzie rosną pachnące wanilią (!) sosny. Na szlaku jest sucho i gorąco, im schodzi się niżej, tym barwa biało- różowo-ceglasta wapieni staje się bardziej jaskrawa, wręcz oślepiająca – a wszystko to daje efekt baśniowego odrealnienia, oszałamiającego chyba bardziej niż neonowe ekstrawagancje Las Vegas.
Utah to nie tylko stan geologicznych dziwów, ale i Mormonów – ciekawego ludu, niby to amerykańskiego, ale jednak tworzącego odrębną społeczność, rządzącą się swoimi specyficznymi wierzeniami, prawami i obyczajami, z których poligamia jest równie zadziwiająca, jak biznesowy spryt, jaki uczynił z nich jedną z najbogatszych warstw klasowych w Ameryce.
Mormonów poznajemy oczywiście w ich stolicy Salt Lake City, mieście wybudowanym pod górami, na pustyni, nad Słonym Jeziorem w połowie XIX wieku przez pierwszych mormońskich osadników z ich prorokiem i liderem Brighamem Youngiem na czele. Rozległym traktem (ulice w SLC są niezwykle szerokie, bowiem projektowane były tak, aby można było zawrócić na nich konnym zaprzęgiem) dojeżdżamy do Placu Świątynnego (Temple Square), epicentrum religijnego Mormonów, gdzie jakimś cudem, jeszcze w połowie XIX stulecia, udało się tym wycieńczonym drogą na Zachód pionierom wybudować świątynię, która wielkością, rozmachem i architektoniczną zgrabnością zadziwia wszystkich do dzisiaj. Do środka świątyni oczywiście mamy, jako profani, wstęp wzbroniony, ale cała jej gloria widoczna jest z zewnątrz. Zamiast tego możemy wejść do Tabernakulum, siedziby słynnego mormońskiego chóru, którego próbę lub występ (ach, to anielskie brzmienie!) możemy przy odrobinie szczęścia niekiedy usłyszeć. W innej budowli zaś przemawia do nas Chrystus – pod kilkumetrowym białym posągiem (wzorowanym na rzeźbie Duńczyka Thorvaldsena), wysłuchujemy (w języku polskim!) Chrystusa Króla dającego nam napomnienia i przypominającego, że to On właśnie jest Stworzycielem Nieba i Ziemi. Po Placu Świątynnym oprowadzają nas młodzi mormońscy misjonarze – eteryczni, delikatni i grzeczni, lekko nawiedzeni (wszak taka ich rola) a jednak sympatyczni – zwłaszcza wstydliwe siostrzyczki, żyjące jakby w innym świecie… Ta atmosfera i nam się trochę udziela, więc kiedy już – opuściwszy Plac Świątynny i miasto – jedziemy na północ w kierunku Idaho, w autokarze jest cicho i spokojnie, jakby każdego musnęło skrzydło anioła Moroniego, którego złoty, dmący w trąbę, posąg zobaczyliśmy na jednej ze strzelistych wież mormońskiej świątyni.

W Idaho, czyli w stanie ziemniaka, pierwszej elektrowni atomowej, wulkanicznych Księżycowych Kraterów… i Doliny Słońca, gdzie w miasteczku Ketchum zakończył swój żywot Hemingway strzelając sobie z dubeltówki w usta. Pierwszy postój nad cudnym przełomem „Rzeki bez Powrotu” (czyli wijącej się jak nomen omen wąż Snake River) daje nam przedsmak tego, co czeka nas przez następne kilka dni – przeżywanie spektakularnych scenerii Gór Skalistych, obcowanie z dzika przyrodą, oddychanie krystalicznie czystym powietrzem i zażywanie ruchu na licznych górskich szlakach.

Przełomy rzeki Snake, w tle - górskie pasmo Teton (fot. Ansel Adams)

Przełomy rzeki Snake, w tle – górskie pasmo Teton (fot. Ansel Adams)

Na dłużej zatrzymujemy się dopiero w Wyoming, w Jackson Hole – otoczonej górami płaskiej kotlinie – a konkretnie w schronisku położonym w Teton Village,  robiąc stamtąd wypady do miasteczka Jackson oraz Parku Narodowego Grand Teton. Jackson to miejsce stylizowane na Dziki Zachód. Autentyzm został tu wyparty przez turystyczny przemysł – ma to wszak swój urok, bo brak w tym tandety, jednak aby poczuć jakim naprawdę wspaniałym miejscem jest Jackson Hole, trzeba wyjechać poza miasto, w sam środek kotliny, rozejrzeć się wokół, no i paść na kolana przed jedną z najpiękniejszych panoram górskich Ameryki – widokiem pasma Teton, którego granitowe, szaropopielate granie i ośnieżone niebotyczne szczyty stanowią niesamowity kontrast z zielono-niebieskim kobiercem płaskiego dna kotliny, przeciętego meandrami Rzeki Wężowej, z jej brzegami porośniętymi topolami i dzikimi wierzbami. (Nic dziwnego, że było to jedno z najbardziej ulubionych miejsc Ansela Adamsa, najsłynniejszego amerykańskiego fotografa Natury.) Czasem robimy sobie spływ pontonami po rzece (wypatrując przy tym łosi i orłów, które mają nawet wśród tubylców swoje własne imiona); najczęściej jednak płyniemy łódką po Jenny Lake do miejsca, skąd wybieramy się na górski szlak do Hidden Falls, na punkt widokowy Inspiration Point i dalej – zapuszczając się w kotlinę leżącą u stóp wielkiej góry, jaką jest bez wątpienia Grand Teton (4197 m. n.p.m.) Późnym popołudniem wracamy do Teton Village. Po drodze często spotykamy pasące się jelenie mulaki i łanie wapiti, brodzące w wodzie i zajadające się wierzbowymi listkami łosie, na nawet – najczęściej w lasku osikowym, nieopodal rancza Harrisona Forda – czarne niedźwiedzie, które rzadko kiedy zwracają na nas jakąkolwiek uwagę, wspinając się na drzewka i przychylając zielone gałązki swoim małym. Dzień kończy wspólne, zwykle mocno zakrapiane ognisko-grill pod schroniskiem – konsumpcja steków, kiełbas, pieczonych ziemniaków i warzyw. (Jesteśmy zbyt daleko lasu, by zapach pieczonego, ociekającego krwią i tłuszczem mięsa, drażnił nozdrza mieszkających tam naszych dzikich braci mniejszych, choć widzimy jak nasi sąsiedzi – bracia już nam równi – toczą ukradkiem ślinkę.)

Dwa następne dni to szczególna uczta dla oczu, bo jesteśmy w Yellowstone – kolejnym, „kanonicznym” jeśli chodzi o ochronę „dzikiej” przyrody, obszarze wyjętym spod radykalnego wpływu współczesnej cywilizacji. Grand Teton i Yellowstone to dwa parki narodowe, które sąsiadują ze sobą, więc nasza droga ze schroniska w Jackson Hole do granicy z Yellowstone nie jest długa. I tym bardziej się ona nie dłuży, że zewsząd towarzyszą nam nader ciekawe scenerie: wspinamy się bowiem na olbrzymią wyżynę wypiętrzoną przez starożytne mega-wulkany w obrębie Gór Skalistych – nota bene wulkany, które drzemią tylko, gotowe wybuchnąć w super potężnej eksplozji, jaka niewątpliwie spowodowałaby katastrofę ekologiczną (a i cywilizacyjną, jeśli chodzi o ludzi) w skali całego ziemskiego globu. Póki co jednak, nad tymi groźnymi potworami kwitnie i rozwija się bujne życie (jest tak od ostatniego zlodowacenia, jakie miało tutaj miejsce przed dziesięcioma tysiącami lat – tak więc flora i fauna Yellowstone jest stosunkowo młoda), a ich podziemna bliskość sprawia, że na powierzchni dają się zauważyć fascynujące rzeczy i zjawiska, budzące nie tyle strach czy grozę, co wpędzające nas w stan permanentnego zadziwienia. A są to nie tylko tzw. twory termalne (gorące źródła, gejzery, fumarole… (nie sposób nie wspomnieć w tym miejscu o tym, że więcej niż połowa tego rodzaju tworów będących na świecie, znajduje się właśnie tutaj, w Yellowstone); dalej: niezrównane scenerie (w rodzaju Kanionu i Wodospadów Yellowstone), czy wreszcie obfitość dzikiej zwierzyny: całe stada bizonów, jeleni wapiti, antylop, owiec gruborogich… o niedźwiedziach (zarówno czarnych, jak i grizzly) nie wspominając. Nic dziwnego, że ktoś kiedyś pokusił się nazwać Yellowstone amerykańskim Serengeti. Naturalnie o Yellowstone można by pisać i opowiadać bez końca. Zwykle więc pilnowałem się, by nie zarzucić mojej grupy lawiną informacji, a zamiast tego pokazać wszystkim to, co w Yellowstone najlepsze – a co z powodzeniem „napaść” mogło ich złaknione przyrodniczych cudów oczy. Koniecznie więc: Dolny Wodospad na rzece Yellowstone, malowniczo dopełniony bajecznie kolorowym kanionem; wielkie niczym morze Jezioro Yellowstone, nad którym aura często wyczynia dramatyczne spektakle; gejzer Old Faithfull, który z godną podziwu regularnością tryska na kilkadziesiąt metrów do góry białą fontanną gorącej pary wodnej i wody (zazwyczaj w parku widzimy jeszcze kilka erupcji innych gejzerów); fantastyczne tarasy trawertynowe w Mammoth Hot Springs; niewiarygodnie kolorowe sadzawki gorących źródeł, jak choćby Morning Glory Pool… etc. Niezapomniane są też bliskie (niekiedy zbyt bliskie) spotkania z yellowstońską zwierzyną: imponuje zwłaszcza widok wielotysięcznych stad bizonów pasących się w rozległych zielonych dolinach. Wielkie wrażenie robią też nie mniej liczne stada wapiti, które w Mammoth Hot Springs podchodzą tak blisko zabudowań, że trzeba im schodzić (ewentualnie zjeżdżać) z drogi (to samo zresztą odnosi się do bizonów). Jednakże największym przeżyciem jest spotkanie z najgroźniejszą bestią jaka w Yellowstone żyje – niedźwiedziem grizzly.
W parku można byłoby się zatrzymać co najmniej na tydzień (sam spędziłem w nim w sumie kilka miesięcy swojego życia i nigdy – zwłaszcza podczas prywatnych „niesłużbowych” pobytów – nie miałem tego miejsca dość), jednak parę dni wystarczy, by docenić niezwykłość tego najstarszego i najsłynniejszego parku narodowego na świecie.

Wspomnienie szalonych czasów: z jedną z gru w Parku Narodowym Yellowstone

Wspomnienie szalonych czasów: z jedną z moich grup w Parku Narodowym Yellowstone

.

W zależności od pogody, wyjeżdżając z Yellowstone, wybieraliśmy drogę biegnącą przez Wyoming (wtedy musieliśmy „przebić się” przez pasmo niewyobrażalnie starych gór Big Horn z ich niepowtarzalną rzeźbą terenu) lub przez Montanę – stan nie tylko (jak sama nazwa wskazuje) górzysty, ale i obdarzony „wielkim niebem”: Big Sky State to z kolei przydomek Montany. Następnym punktem naszego programu była obowiązkowo Diabelska Wieża – wysoka na niemal 400 m. skała przypominająca gigantyczny pień ściętego drzewa, będąca niczym innym jak pozostałością po wulkanicznej intruzji odsłoniętej z czasem wskutek erozji otaczającego ją terenu. Ta jedna z największych osobliwości geologicznych amerykańskiego Zachodu (nota bene pierwszy w Stanach Zjednoczonych „Narodowy Pomnik” przyrody, ustanowiony w 2906 r. przez prezydenta T. Roosevelta) zadziwia każdego roku setki tysięcy przybyszów z całego świata, ciesząc się jeszcze większą popularnością po tym, jak Steven Spielberg postanowił, że „wystąpi” ona w jego filmie „Bliskie spotkania trzeciego stopnia”, który okazał się wielkim międzynarodowym „hitem”.
Devil’s Tower widoczna jest już z odległości kilkunastu kilometrów (stosunkowo łatwo można ją dostrzec na tym lekko pofałdowanym terenie będącym klasyczną prerią), ale największe wrażenie robi swoim ogromem z bliska, kiedy możemy dotknąć jej twardych jak stal bazaltowych kolumn, i spojrzeć w górę, gdzie często można wypatrzeć śmiałków wspinających się na jej płaski wierzchołek. Wulkaniczną Wieżę otacza sosnowy las, u jej nasady utworzyły się skalne rumowiska potężnych głazów, a nieopodal znajdują się kolonie piesków preriowych, które wbrew nazwie są gryzoniami, tyle że bardzo płochymi i ostrzegającymi się charakterystycznym piskliwym szczekaniem.

Na czarnych Wzgórzach - pod głowami prezydentów z granitu

Na Czarnych Wzgórzach – pod granitowymi głowami prezydentów (Mt. Rushmore)

Jesteśmy jeszcze w Wyoming, lecz stąd już niedaleko do Czarnych Wzgórz, które leżą w Dakocie Południowej. Black Hills przypominają otoczoną morzem prerii górzystą wyspę porośniętą lasem, który wydaje się być bardzo ciemny (niemal czarny), jeśli patrzymy nań z daleka (stąd właśnie wzięła się nazwa tych wzgórz). Mimo, że z rejonu tego utworzono coś w rodzaju olbrzymiego parku rozrywki, jest tutaj wiele miejsc wartych zobaczenia, a naturalne piękno tej ziemi zdołało się jakoś oprzeć dewastacji przez zaborczy – i kiczowaty pod wieloma względami – przemysł turystyczny. Teren Czarnych Wzgórz jest dość rozległy więc stosunkowo łatwo jest uciec tu od tłumów – i jeśli tylko natura pociąga nas bardziej od turystycznego lunaparku, można zawitać do Parku Narodowego Jaskini Wiatrów gdzie czeka na nas nie tylko ciekawa jaskinia, ale położone nad nią tereny nieskażonej dzikiej przyrody – podobnie jak w w Parku Stanowym im. Custera, gdzie w bród jest zwierzyny, z owcami górskimi, jeleniami i bizonami na czele. Lecz będąc tutaj nie można jednak oprzeć się pokusie zobaczenia słynnej Mt. Rushmore, na której granitowym zboczu wyrzeźbiono głowy czterech prominentnych amerykańskich prezydentów, jak również, położonego nieopodal, konkurencyjnego niejako dla Mt. Rushmore miejsca zwanego Crazy Horse Memorial, gdzie nasz rodak Korczak Ziółkowski zapoczątkował tworzenie czegoś, co ma być największą rzeźbą na świecie – wykuty w górze pomnik wodza Indian Szalonego Konia. Jednakże, podczas gdy prezydenckie głowy budzić mogą mieszane uczucia (niemalże szowinistyczna ingerencja w pejzaż Czarnych Wzgórz, turystyczny moloch gwałcący piękno Natury), to rzeźba szalonego Konia imponuje nie tylko artystycznym rozmachem, ale i przesłaniem, które oddaje hołd pierwotnym mieszkańcom tej ziemi, wypartym przez osadników i przepędzonych przez ekspedycję Custera po tym, kiedy znaleziono tu złoto – za co Indianie wzięli okrutny odwet w słynnej bitwie nad rzeką Little Big Horn.
Na Czarnych Wzgórzach zostawaliśmy na noc, zatrzymując się w jednym ze starych historycznych hoteli Deadwood, będącym klasycznym miasteczkiem Dzikiego Zachodu, rozsławionym nie tylko przez gorączkę złota, która tę górska osadę powołała do życia, ale i przez legendarnych zabijaków w rodzaju Dzikiego Billa Hickoka czy Calamity Jane. Ci bardziej zażywni z nas do późna w nocy mogli więc testować trunki w jednym z tutejszych saloonów – dokładnie takim, jakie znaliśmy z jakże popularnych ongiś (zwłaszcza wśród starszych pokoleń) westernów – ewentualnie paść w szalonych tańcach na saloonową, zaśmieconą i zbrukaną podłogę z trzeszczących, wysuszonych desek.

W dalszej drodze na wschód, zanim dotarliśmy w okolice Wielkich Jezior, oprócz kilkunastogodzinnej jazdy przez farmy, pastwiska i pola uprawne Dakoty Południowej, Minnesoty i Wisconsin, (które zaledwie przed stu kilkudziesięcioma laty były bezkresnym obszarem prerii dziewiczych jeszcze wówczas Wielkich Równin) czekała nas wizyta w Badlands, czyli na „złych” ziemiach, które wszak złe były tylko dla pierwszych pionierów, bo nie mieli oni żadnego pożytku z tej jałowej, pustynnej i gliniastej gleby, stanowiąc tylko trudną do przebycia przeszkodę w ich dalszej wędrówce na Zachód. Teraz jednak na Badlands patrzymy inaczej, zadziwieni ich księżycowym krajobrazem, rzeźbą i barwami przypominającymi jakieś kolorowe przekładańce z ciasta lub piaskowe babki. Po wyjeździe z Badlands krajobraz staje się monotonny jak niekończące się pastwiska dla bydła i kukurydziane pole, ciekawie zaczyna się dopiero wtedy, kiedy zbliżamy się do dolin „królowych” amerykańskich rzek, jakimi niewątpliwie są Missisipi i Missouri. W Wisconsin zaś robi się już bardzo zielono, jednakże oraz większa ilość zabudowań wskazuje na to, że zbliżamy się do północnych krańców stanu Illinois – rejonu mocno „ucywilizowanego” i zurbanizowanego. Wreszcie nocą docieramy do Wietrznego Miasta.

Tego dnia jestem w domu – odpoczynek od wszystkiego i wszystkich, doprowadzenie się do porządku, zajęcie się własnymi sprawami, nabranie oddechu przed dalszą drogą… Chicago zaś pokazuje wycieczkowiczom jeden z moich kolegów i znajomych, także parających się przewodnictwem: Andrzej Kulka, Zbyszek Banaś lub Jurek Skwarek. Tak więc grupa ma okazję poznać nie tylko Wietrzne Miasto, ale i ciekawych ludzi (AK to znany wśród Polonii autor przewodników, bardzo doświadczony pilot, prowadzący wyprawy do najdalszych zakątków globu; ZB – oprócz tego, że zajmuje się turystycznym przewodnictwem, to jest także jednym z najlepszych polsko-amerykańskich krytyków filmowych; JS to pasjonat i nestor globtroterstwa i włóczęg po całym świecie.) Na zwiedzanie Chicago przeznaczony jest cały dzień. To dużo i mało jednocześnie. Mało, po poznajemy miasto tylko powierzchownie; dużo, bo można zobaczyć urbanistyczną esencję miasta nad Jeziorem Michigan: downtown, czyli śródmieście z jego drapaczami chmur, wprawdzie nie tak licznymi, jak na Manhattanie, ale nie mniej znanymi i imponującymi, wśród których wyróżniają się wieżowce John Hancock Center oraz Sears Tower (w programie jest wyjazd na teraz widokowy jednego z nich, skąd widać imponującą panoramę metropolii i wielkiego jak morze Jeziora Michigan). Jest również przechadzka po tzw. Magnificent Mile (Wspaniałej Mili) – czyli po paru kilometrowej promenadzie biegnącej wzdłuż Michigan Avenue: to tam, gdzie Chicago jest najbardziej „wystawne”, pełne drogich sklepów, bogactwa i światowego szyku. Spaceruje się też po parkach leżących nad Jeziorem, wzdłuż Columbus Drive, obok wielkiej i ozdobnej Fontanny Buckingham, Planetarium Adlera, Akwarium Shedda i Muzeum Historii Naturalnej i Ziemi. Przy tej okoazji, bez przesady można stwierdzić, że Chicago posiada najładniejsze downtown z wszystkich amerykańskich miast – jest więc co pokazywać. Niekiedy, zwłaszcza gdy pogoda nie sprzyja, zagląda się do Chicagowskiego Instytutu Sztuki, gdzie zgromadzono przebogatą kolekcję sztuki z całego świata, w tym wspaniałą galerię malarstwa.
Wypada też zajrzeć na słynne Jackowo, które stanowi centrum chicagowskiej Polonii. Wprawdzie pod względem architektonicznym to żadna atrakcja – i raczej nie ma się czym w tej dzielnicy chwalić – to kolacja w jednej z polskich restauracji pozwala wszystkim przypomnieć sobie swojskie smaki i zapachy, których być może niektórym już zaczynało podczas ostatnich paru tygodni testowania amerykańskiej gastronomii, brakować.

Chicago – Niagara: to najdłuższy, liczący bez mała 1000 km. przejazd na naszej trasie. Wyruszamy więc o wyjątkowo nieprzyzwoitej porze (5-ta nad ranem!), jedziemy przez Indianę, Ohio, przez kawałek Pensylwanii, wjeżdżamy do stanu Nowy Jork i około 3-ej po południu jesteśmy w okolicach wodospadu, a unoszącą się nad nim mgłę z rozpryskanej wody widzimy już z odległości kilkunastu kilometrów. Do tej pory widoki za autokarowym oknem były nieszczególne – typowa nudna zabudowa amerykańskiej prowincji – tym bardziej teraz wszyscy czują podniecenie, bo oto za chwilę objawi się przed naszymi oczami kolejny przyrodniczy „cud” świata: wodospad Niagara! Lecz nie jest tak łatwo dostrzec jego potęgę – będąc na krawędzi, widzimy tylko wodę znikającą gdzieś w niewidocznej dla nas czeluści; dopiero wyprawa małym stateczkiem w pobliże spadających mas wody, daje nam wyobrażenie, czym tak naprawdę jest ten wodospad – nieujarzmioną siłą i grzmiącym kolosem, przy którym człowiek może się poczuć jak Calineczka w łupinie orzecha, wydana na pastwę nieposkromionego żywiołu. Pływając po rzece jesteśmy właściwie na samej granicy z Kanadą. W duchu żałuję trochę, że wodospadu nie możemy zobaczyć z kanadyjskiej strony – bo dopiero stamtąd dobrze są widoczne te jego niespotykane nigdzie indziej na świecie wymiary.

Tęcza nad Niagarą - widok wodospadu od strony kanadyjskiej

Tęcza nad Niagarą – widok wodospadu od strony kanadyjskiej

.

Kiedy tak jechaliśmy w poprzek całego kontynentu, niemal cały czas towarzyszyła nam amerykańska przyroda. Natura dominowała w programie wycieczki, z wyjątkiem kilku początkowych dni w Kalifornii, pobytu w neonowym Las Vegas i nad Jeziorem Michigan w Chicago. Zbliżaliśmy się jednak do Wschodniego Wybrzeża i całą eskapadę przyszło kończyć mocnym akcentem cywilizacyjnym, bo wielkie metropolie rozłożone nad Atlantykiem to ta Ameryka zurbanizowana, zabudowana, zindustrializowana – z finansowym centrum świata na Manhattanie, początkiem swojej historii w Filadelfii i stolicą w Waszyngtonie, będącym siedzibą władz amerykańskiego imperium. Zanim jednak dotarliśmy do największego na świecie Megalopolis (warto przypomnieć, że w miastach – de facto połączonych ze sobą terenami zabudowanymi – począwszy od Waszyngtonu aż po Boston, mieszka blisko 50 mln. ludzi), naturalne piękno amerykańskiej przyrody pokazywało się nam jeszcze raz w całej swojej krasie, kiedy docieraliśmy do Apallachów. I zwłaszcza jesienią, kiedy eksplozja kolorów zamienia lasy liściaste porastające zbocza tych gór w niewiarygodnie barwny kobierzec, nie można było oderwać wzroku od tych fantastycznych widoków. Wprawdzie nie było w nich już takiego dramatyzmu, jaki pamiętaliśmy z pobytów w Sierra Nevada i w Rocky Mountains (Appallachy są górami bardzo starymi – przez ostatnie kilkaset milionów lat zerodowały tutaj warstwy skał osadowych grube na kilka kilometrów) ale pejzaż działał na nas równie silnie, tyle że już w innej nieco zmysłowej tonacji.

Żegnaj Naturo, witaj Cywilizacjo – zbliżamy się do wschodniego krańca kontynentu.  Kiedy ponad 200 lat temu szukano miejsca pod stolicę młodego państwa, Północ i Południe poszły na kompromis i wybrano ziemię na Potomakiem, w centralnej części atlantyckiego wybrzeża, nota bene w pobliżu posiadłości Jerzego Waszyngtona pod Mount Vernon. Na przełomie XVIII i XIX wieku zaczęto budować Dom Kongresu i Dom Prezydenta oraz The Mall według planu francuskiego oficera i architekta L’Enfanta, który kreśląc go miał w głowie paryskie Pola Elizejskie. Jednakże przez kilkadziesiąt lat w Waszyngtonie (bo oczywiście o tym mieście tu mowa) wszystko to taplało się w błocie, otoczone było przez bagna i dopiero po osuszeniu gruntu pod koniec XIX stulecia National Mall nabierał stopniowo aparycji takiej, jaka jest widoczna dzisiaj. I trzeba przyznać, że jest to widok robiący wielkie wrażenie, zwłaszcza kiedy stoimy na tarasach Kapitolu i ze wzrokiem skierowanym na wschód, ogarniamy szeroki na pół kilometra i długi na trzy kilometry pas zieleni, alej, stawów i wielkich neoklasycznych budowli, w których znajdują się muzea i siedziby ministerstw. W centrum National Mall wznosi się strzelisty, wzorowany na egipskich obeliskach, Pomnik Waszyngtona (swego czasu najwyższa budowla na świecie – 170 m. wysokości), zaś na jego przeciwległym końcu widać Mauzoleum Lincolna (z nadludzko wielkim kamiennym prezydentem w środku). Kierując wzrok na prawo i biegnąc nim wzdłuż rozchodzącej się promieniście od Kapitolu Alei Pensylwańskiej. natrafiamy w końcu na Biały Dom, do którego czasami udaje się nam później wejść. Podobnie zdarzały się nam także wizyty w sali, gdzie obradował amerykański Senat, jak i w Izbie Reprezentantów – ale to było w czasach, kiedy jeszcze kongresmeni cieszyli się jako-takim uznaniem Amerykanów. Zawsze też starałem się zabrać wszystkich na drugi brzeg Potomaku, gdzie znajduje się rozległy, wypełniony setkami tysięcy białych, ustawionych równiutko w rzędach krzyży, znaczących groby amerykańskich żołnierzy, którzy ginęli w tych wszystkich beznadziejnych – bardziej niesprawiedliwych i bezsensownych, niż uprawnionych i mających jakiś sens – wojnach toczonych na obcych kontynentach.
Kontynuację wątków patriotycznych i historycznych mieliśmy w położonej zaledwie o godzinę jazdy od Dystryktu Kolumbii Filadelfii – „Mieście Braterskiej Miłości”, pierwszej stolicy Stanów Zjednoczonych, gdzie nabierały formy i znaczenia pierwsze amerykańskie instytucje państwowe i gdzie w 1776 roku ogłoszono Deklarację Niepodległości. Filadelfia to właściwie jedyne miasto w USA posiadające „starówkę” – kilka przecznic kolonialnej zabudowy, z charakterystycznymi, kanciastymi domkami z czerwonej cegły. Po waszyngtońskiej megalomanii, kameralność starej Filadelfii uspokajała, spacer wśród urokliwych kamieniczek relaksował na tyle, że można było jeszcze wstąpić do jednej z nich i zobaczyć mieszkanie, w którym mieszkał po amerykańskiej rewolucji Tadeusz Kościuszko (jak również Julian Ursyn Niemcewicz). Nie można było też zapomnieć o tym, że Filadelfia to także miasto Benjamina Franklina – bodajże największego amerykańskiego „człowieka renesansu” i odwiedzić kilka miejsc związanych z tym wybitnym pisarzem, politykiem, filozofem i uczonym; no i oczywiście… Rocky’ego Balboa.

Początkowo program wycieczki obejmował także wizytę (i nocleg) w Atlantic City lecz po jakimś czasie doszedłem do wniosku, że nie warto tracić czasu i sił na to miasto rozpasanego kiczu, niewybrednej rozrywki i hazardu – tym bardziej, że mieliśmy już za sobą doświadczenie Las Vegas, kasynowej stolicy świata par excellence. O tyle jednak dobrze było się tam zjawić, bo stwarzało to możliwość bezpośredniego zetknięcia się z Atlantykiem, co było swoistym dopełnieniem pielgrzymki od jednego wybrzeża do drugiego – z rytualnym niemal zanurzeniem stóp i rąk w obu oceanach.
A siłą, kondycją i chęciami należało jeszcze dysponować, bo czekał nas jeszcze przecież wielki finał w miejscu, które dla całego świata stanowi esencję Ameryki. Mowa oczywiście o Wielkim Jabłku, Gotham City, mieście, które nigdy nie śpi… czyli o Nowym Jorku. W naszym parudniowym pobycie w New York City skupialiśmy się naturalnie na Manhattanie, bez wątpienia najciekawszym okręgiem spośród pięciu nowojorskich borough. Nieprzypadkowo Manhattan należy do najtłumniej odwiedzanych miejsc turystycznych na świecie (ponad 50 mln. przybyszów  rocznie; dla porównania: Paryż odwiedza o połowę ludzi mniej). Dwa dni na zwiedzenie Nowego Jorku (czasami nasz pobyt tutaj był o jeden dzień dłuższy) to nie za wiele, niemniej jednak wystarczało czasu, by uświadomić sobie jego ogrom i poczuć charakter. I znowu: o mieście tym można by tu całą księgę spisać, wspomnę więc tylko o „żelaznych” punktach programu naszej wizyty. A więc, obowiązkowo: rejs na Liberty Island i bliskie spotkanie ze Statuą Wolności; przechadzka (niekiedy przejażdżka rowerem) po Parku Centralnym, wizyta na Wall Street, na Broadway’u i Piątej Alei, niekiedy na brooklińskim polskim Greenpoincie, w Chinatown lub w Little Italy; opłynięcie Wyspy Manhattan rzekami Wschodnią i Hudson; dla chętnych (do wyboru): wizyta w Metropolitan Museum, American Museum of Natural History lub Museum of Modern Art… Wreszcie panorama Nowego Jorku widziana z najwyższego wieżowca World Trade Center (wtedy jeszcze Twin Towers stały, oferując niezapomniany widok na spory kawał metropolii w promieniu kilkudziesięciu kilometrów) lub z najsłynniejszej budowli miasta, będącej, rzec można, jego symbolem: Empire State Building). Tak więc, w NYC spadała na nas cała masa wrażeń – Manhattan w dzień, Manhattan nocą (to jakby dwa zupełnie inne miasta), betonowo-aluminiowo-szklana dżungla z lasem wieżowców i kanionami gęstej, miejskiej zabudowy, wypełnionymi rzeką samochodów i tłumami ludzi – oszołomienie, które nie pozwalało na chwilę odpoczynku i jakieś racjonalne odniesienie się do zjawiska, które dla większości z nas było nieporównywalne z czymkolwiek, co widzieliśmy do tej pory na świecie. Dość wspomnieć, że nasza szalona wielotygodniowa eskapada kończyła się mocnym akcentem: nocą spędzoną na Broadway’u – wpierw obejrzeniem jednego z tutejszych musicali, a później (dla silnych i wytrwałych) wypadem do któregoś z wielu nocnych klubów jazzowych (ot, choćby go Blue Note czy też Birdland).
I tak oto, następnego dnia – w lepszej lub gorszej kondycji, ale jednak zawsze szczęśliwie – docieraliśmy na lotnisko Kennedy’ego,  gdzie żegnaliśmy naszych przyjaciół z Polski (goodbye kisses), po czym, sami już i bez większych szaleństw, wracaliśmy na wpół opustoszałym autokarem do Chicago.
Tak, za każdym razem, kończyła się dla mnie ta wielka przygoda z amerykańskim kontynentem, bez wątpienia jedna z największych przygód mojego życia.

greydot

New York minute - w Parku Centralnym na Manhattanie

New York minute – w Parku Centralnym na Manhattanie

.

Cóż, to co miało być zaledwie szkicem odnoszącym się do mojej najdłuższej trasy jaką realizowałem, kiedy przez kilka lat zajmowałem się turystyką, rozrosło się do takich rozmiarów, iż może przerazić co bardziej niecierpliwych czytelników – a jednak tak naprawdę szkicem pozostaje, bo doprawdy jest to tylko muśnięcie opisu kilkutygodniowej wycieczki po Stanach Zjednoczonych, którą miałem swego czasu przyjemność – i szczęście – organizować i prowadzić. Tak, to była jedna z wielkich przygód mojego życia – nie tylko doświadczenie zawodowe, ale poznawcze – zarówno jeśli chodzi o spotkania z ciekawymi ludźmi, jak i poznanie samej Ameryki.
Bez fałszywej skromności mogę napisać, że wszystkie te eskapady były bardzo udane i do dzisiaj zachowałem na to dowody w postaci dziesiątków listów i kartek otrzymanych od moich towarzyszy podróży.
Nie będę ukrywał, że realizacja takiej wycieczki była dla mnie wielkim wyzwaniem, a tym samym niezwykłą mobilizacja do tego, by zgłębić wiedzę o kraju, który stał się moim drugim domem, jak również do tego, by wzmocnić własną kondycję fizyczną i psychiczną (skok adrenaliny powodował, że prowadzenie tej wycieczki wprowadzało mnie jakby w stan permanentnego rauszu), tudzież wyrobić w sobie cechy, które do tej pory uważałem za niezbyt dobrze mnie określające (jak np. cierpliwość), czy wreszcie przezwyciężyć swoją wrodzoną nieśmiałość (to ciekawe, że zbierałem przy tej okazji pochwały za swoją odwagę ;) )
Nigdy nie byłbym w stanie dokonać takiego wysiłku, gdyby nie pasja, jaką było dla mnie (moje prywatne) odkrywanie Ameryki, a zwłaszcza zauroczenie amerykańskim Zachodem – całym tym jego krajobrazowym splendorem i Naturą, które pozostają dla mnie czymś wspaniałym i nieporównywalnym z żadnym innym rejonem na świecie.
Bardzo zależało mi na tym, aby zdobytą przeze mnie wiedzą i doświadczeniem dzielić się z innymi – starałem się więc, by wycieczki te miały walor nie tylko imprezowy, ale przede wszystkim edukacyjny. O tyle z realizacją tego było łatwiej, że zdecydowana większość uczestników głodna i chłonna była wiedzy (wśród nich było sporo ludzi kultury, nauczycieli, wykładowców wyższych uczelni, także biznesmenów – choć ci ostatni stanowili chyba najbardziej specyficzną grupę „specjalnej troski”). Byli to więc zazwyczaj ludzie bardzo ciekawi i zainteresowani tym, co spotykało ich na trasie – a że z wyborem miejsc atrakcyjnych i wartych zobaczenia nie było problemu, to i zwykle imprezy te kończyły się sukcesem.
Równolegle z prowadzeniem wycieczek zajmowałem się pisaniem artykułów do prasy polonijnej, gdzie w cyklu „Krajobrazy, ludzie, zdarzenia – wędrówki po Ameryce” starałem się popularyzować różne wątki i aspekty dotyczące kraju – jego historii, przyrody i zamieszkujących go ludzi. I to było dla mojego pilotażu jak znalazł, ponieważ zdobytą w ten sposób wiedzę (a pisanie tych tekstów zmuszało mnie do dość szerokich studiów i to w zakresie różnych dziedzin wiedzy – począwszy od zoologii, geologii, przez historię i kulturę, na socjologii i polityce skończywszy) mogłem wykorzystać w mojej pracy przewodnika, nie mówiąc już o egoistycznej stymulacji i ćwiczeniu mózgu.  Każdy bowiem dzień dotyczył innego wątku – miejsca i tematy zmieniały się jak w kalejdoskopie – a ponieważ spędzaliśmy w autokarze sporo czasu ze względu na długie przejazdy, to i była okazja, by o tym mówić i rozmawiać (dla uatrakcyjnienia programu – a i rozruszania towarzystwa – robiłem konkursy sprawdzające to, co grupa zapamiętała z moich prelekcji – dla najlepszych przewidziane były nagrody w postaci fotograficznych albumów).
Oczywiście z nadmiarem przekazywanej wiedzy nie można było przesadzać – musiałem też dostosowywać to, co mówiłem do danej sytuacji – do poziomu, oczekiwań, charakteru i zainteresowań grupy.
No i cierpliwość i jeszcze raz cierpliwość… Każdy, kto miał do czynienia z polskim fenomenem grupy zorganizowanej, wie czym pachnie z takim organizmem dłuższe – ale też i krótsze – obcowanie. Nie wiem, czy coś takiego jak charakter narodowy istnieje, ale ujawnianie się pewnych cech specyficznych naszych rodaków, (o których nie mam wszak najmniejszej ochoty tu pisać) bywały dla mnie niekiedy dość traumatycznym doświadczeniem, z którym w końcu musiałem jakoś dawać sobie radę. Robiłem więc wszystko, aby to nie malkontenci nadawali ton całej imprezie, ale ci, którzy podchodzili do sprawy pozytywnie, przyjaźnie – gotowi na przeżycie wspaniałej przygody, być może nawet podróży swojego życia.
Na szczęście, niemal zawsze się to udawało.

To prawda, miałem jeszcze zamiar napisać słów parę na temat tzw. turystyki masowej – ze specjalnym uwzględnieniem uwikłania w nią większych grup autokarowych – lecz rozmiar tego tekstu również i mnie samego w końcu bez mała przeraził, więc pora napisać: basta! Ale niczego nie żałuję i z niczego nie mam zamiaru się tłumaczyć. Pisanie tego wszystkiego było dla mnie frajdą – a ponadto powrotem do niezapomnianych chwil i przeżyć, jak również utrwaleniem ich (przynajmniej na jakiś czas) w świecie, w którym wszystko (a zwłaszcza to, co dobre) tak szybko przemija. Mam również nadzieję, że przybliżyłem niektórym czytelnikom piękno amerykańskiej ziemi. I że tekst ten posiada pewien walor praktyczny, który można wykorzystać, realizując własny plan odwiedzin tej fascynującej części naszego globu, jaką jest bez wątpienia kontynent Ameryki Północnej.

greydot.

Powiązane wpisy: „SZKICE O AMERYKAŃSKIEJ SCENERII”,   „WYPRAWA NA ZACHÓD”.

New York by night: Time Square – rozjarzone serce Manhattanu – widok z Empire State Building

Nowy Jork nocą: Time Square – rozjarzone serce Manhattanu (widok z Empire State Building)

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

.

URSUS ARCTOS HORRIBILIS, czyli o spotkaniu z grizzly

.

Któż to wie… tego wpisu mogłoby nie być. I w ogóle mogłoby być „po ptakach”, czyli po blogu. Nie wspominając już o mnie samym. Lecz po kolei. Wszystko wydarzyło się w Parku Narodowym Lodowców w Montanie – wśród najpiękniejszych scenerii górskich na świecie, które, jak się okazało, mogą być niezwykłym tłem dla całkiem nieoczekiwanych dramatycznych wydarzeń.

.

Grizzly

Grizzly

.

NOC SZALEJĄCYCH GRIZLLY

W schronisku Granite Park Chalet, dom którego dotarliśmy na noc po całodniowym marszu w górach, nasłuchaliśmy się opowieści o niedźwiedziach, a największą uwagę przykuła ta, którą ranger nazwał „Nocą Grizzly”.
To były pierwsze ofiary tych bestii na terenie parku Glacier. Jednej nocy, w dwóch niezależnych od siebie incydentach, zagryzione zostały dwie młode kobiety. Pierwsze z z tych tragicznych wydarzeń miało miejsce zaledwie kilkaset metrów od Granite Park Chalet, tak że przeraźliwe krzyki zagryzanej dziewczyny słyszeli wszyscy goście schroniska, którzy zostali nimi rozbudzeni tuż po północy pewnej sierpniowej nocy 1967 roku.

Jak do tego doszło?
Otóż para młodych ludzi postanowiła przespać się (bez namiotu) w okolicznym lesie. Kiedy już pogrążeni byli w głębokim śnie, pojawił się czterysto-kilogramowy grizzly i zaczął wydzierać ich ze śpiworów. Mężczyzna, mimo że gryziony był po rękach, nogach i głowie, zdołał powstrzymać się od krzyku. Niestety, nie zdołała tego zrobić kobieta, i jej wrzask rozsierdził tylko niedźwiedzia, który zaczął ją wlec na dół po zboczu góry.
Jej zwłoki, a właściwie tylko część ciała, gdyż około 30 % zostało zjedzone przez zwierzę, znaleziono nad ranem kilkaset metrów dalej.

Tej samej nocy, w podobny sposób, tyle że w miejscu oddalonym o kilkanaście kilometrów (sprawcą był już inny grizzly), zginęła jeszcze jedna kobieta. Również i jej nie mógł pomóc towarzyszący jej człowiek. Kiedy grizzly zaatakował ich obozowisko (mimo że oprócz nich było jeszcze kilka osób) i zaczął ich „podjadać”, mężczyzna, który przeżył atak, usłyszał tylko jej słowa: „odgryzł mi ramię”, a zaraz potem: „Boże, jestem już martwa„. Trudno wyjaśnić ten zbieg okoliczności: dlaczego akurat tej nocy – w dwóch znacznie oddalonych od siebie miejscach – grizzly oszalały, zamieniając się w ludojadów.

Do tej pory na terenie Parku w podobny sposób zginęło 11 osób.
Gdzie jest napisane, że do tego grona nie mogłem dołączyć ja albo moja żona?

OKO W OKO Z BESTIĄ

GrizzlyWracaliśmy ze szlaku Iceberg Lake, położonego w okolicy doliny Many Glacier (cudownego zresztą, liczącego ponad 16 km.), było późne popołudnie więc starałem się zwiększyć tempo, gdy oto przed oczami, tuż obok ścieżki, mignęło mi coś w rodzaju płowo-brązowej czapy.
Dopiero w sekundę później uzmysłowiłem sobie, że to może być grizzly.
Schyliłem się gwałtownie i cicho wycofałem kilka kroków do tyłu za pagórek, dając znak idącej kilkanaście metrów za mną żonie, by zrobiła to samo. Byliśmy zbyt blisko, aby ujawnić przed niedźwiedziem swą obecność (co jest wskazane, kiedy widzi się je z daleka). Najniebezpieczniejszej bowiem jest wtedy, gdy zwierzęta te czują się zaskoczone. Wówczas mogą zaatakować, a nie ma sposobu, by przed nimi uciec, jako że potrafią biec z prędkością przekraczającą 50 km. na godz. – szybsze są więc od niejednego konia. Jeszcze kilka kroków dalej i znalazłbym się oko w oko z grizzly… i mogłoby to być moje ostatnie spojrzenie.

Przeczekaliśmy w ciszy kilka minut, zanim zdobyłem się na to, by wychylić głowę zza porośniętego trawą pagórka. Wtedy zobaczyłem drugiego niedźwiedzia, tyle że ciemno-brązowego, jeszcze większego niż ten płowy. Na szczęście oba zwierzaki oddalone były już od nas o jakieś 60 – 70 metrów (co zresztą też jest odległością niebezpieczną).
W międzyczasie dołączyła do nas inna para piechurów.

I wtedy zrobiłem rzecz mało rozsądną, mógłby ktoś powiedzieć – głupią. Zwiększyłem mianowicie czułość mojego aparatu (by uzyskać ostrzejsze zdjęcia) i wyruszyłem w kierunku niedźwiedzi, nie reagując na lekko przerażony szept mojej żony i bladość mężczyzny, który aż przysiadł z wrażenia na piaszczystej ścieżce i powtarzał: „tylko nie patrzcie mu w oczy, nie patrzcie mu prosto w oczy” (jego towarzyszka jednak była równie ciekawa, jak ja).
Niewidoczny dla zwierząt przekradłem się około 20 metrów w ich stronę, przykucnąłem za rzadkim krzakiem huckleberry, lekko wychyliłem się i wtedy ponownie zobaczyłem pysk czarnej bestii. Tym razem grizzly uniósł do góry nos i zaczął nim powąchiwać. Zdałem sobie sprawę, że jestem po nawietrznej stronie i że zwierzę wyczuło moją obecność (no cóż, Calvin Klein Escape).

Wszak zrobiło to na mnie takie wrażenie, że zrezygnowałem ze zdjęć i wycofałem się na uprzednie pozycje, co zostało przyjęte z niejaką ulgą, zwłaszcza przez Anię.
Wkrótce zorientowałem się, że niedźwiedzie wspinają się zboczem do góry w kierunku osikowego zagajnika. Kilka minut później na szlaku za nami pojawiło się kilka innych osób. Pomyślałem wówczas, że sytuacja nie jest już tak groźna… tym bardziej, że grizzly zdały sobie sprawę z naszej obecności, niejako oswoiły się z tym i nie zwracając na nas większej uwagi, wyjadały coś z trawy i krzewów.
Wtedy już mogłem spokojnie obserwować je przez mój teleobiektyw i zrobić im kilka zdjęć.

I tak, szczęśliwie, zakończyła się moja, bez wątpienia najbardziej emocjonująca, przygoda w Glacier National Park w Montanie.

BARIBAL I SERCE MOJEJ ŻONY

W związku z tym, że swego czasu spędziłem kilka lat na amerykańskim Zachodzie, bywając wielokrotnie w parkach narodowych, w górach, nad jeziorami, w pustyni i w puszczy… widok niedźwiedzi nie był dla mnie czymś niezwykłym. Nigdy jednak nie znalazłem się tak blisko tej dzikiej bestii, jaką jest grizzly. I należy pamiętać, że grizzly cały czas tą bestią pozostaje, mimo naszych naiwnych wyobrażeń o jego misiowatej naturze niezdarnego szatłapy.
Niezdarny szatłapa! Jakże dalekie jest to od rzeczywistości!

Zresztą, kilka dni wcześniej (po stronie kanadyjskiej parku, w Waterton), także zupełnie niespodziewanie, natknęliśmy się na niedźwiedzia czarnego (nagle spostrzegłem go za plecami mojej żony, kiedy zajęty byłem fotografowaniem niezwykle malowniczego hotelu Prince of Wales).

.

Hotel Prince of Wales w Waterton (Alberta, Kanada). (Czarny misio w lewym dolnym rogu.)

Hotel Prince of Wales w Waterton (Alberta, Kanada). (Czarny misio w lewym dolnym rogu.)

.

Tym razem jednak zaledwie jeden rzut oka wystarczył, bym ocenił sytuację jako niegroźną i mimo nieco panicznej reakcji mojej żony (biedna, wymachiwała rękami biegnąc w moją stronę, ale dopiero zaczęła krzyczeć wtedy, kiedy była już bliżej mnie…) nabrałem pewności, że misio nie zwraca na nas najmniejszej uwagi. Poza tym niedźwiedzie czarne są jednak mniej agresywne od grizzly.
(Później się dowiedziałem, że Ania dlatego nie krzyczała, ponieważ nie chciała wystraszyć baribala, aby umożliwić mi zrobienie zdjęcia… No nie! A ja mimo wszystko nie skierowałem aparatu w ich stronę… Zapomniałem o tym, bo… jednak bardziej obawiałem się o serce mojej żony.)

CO NAS POCIĄGA?

Niedźwiedzie wszelkiej maści…
Mimo wszystko, wielką sympatią darzę te włochate olbrzymy. Skąd to się bierze?
Może to jeszcze ta naiwna chłopięca wiara w dobre zwierzątka i pamięć o przytulności pluszowego misia?
Skąd ta ekscytacja i chęć zobaczenia bestii w jej naturalnym środowisku?
Może to jeszcze ów atawistyczny instynkt myśliwego, który drzemie w nas mimo cotygodniowych zakupów mięsa w supermarkecie?
A co nas ciągnie w dzikie ostępy?
Może świadomość tego, że ten dziki świat, który towarzyszył nam przez tysiąclecia – i z którym byliśmy na dobre i złe zrośnięci – po prostu się kończy?

* * *

NOTA: Wpis powyższy ukazał się na moim poprzednim blogu tutaj. Myślę, że na rzeczy będzie zamieszczenie również przy tej okazji krótkiej noty, jaką popełniłem swego czasu o filmie dokumentalnym Wernera Herzoga „Grizzly Man”:

.

Grizzly_Man.film posterKiedy się dowiedziałem, że Werner Herzog nakręcił film dokumentalny o człowieku, który żył przez kilkanaście lat wśród alaskańskiej dzikiej przyrody, i którego zjadły tam w końcu niedźwiedzie, lekko się zdziwiłem… ale to był moment. Bowiem zaraz przypomniałem sobie obsesje niemieckiego reżysera, które odezwały się w takich jego filmach, jak np. „Stroszek”, „Fitzcarraldo”, „Zagadka Kaspara Hausera”, „Aquirre, Gniew Boży”… Czyli: fascynacja zderzeniem jednostkowych bytów drobnych szaleńców z ogromem bezlitosnych żywiołów świata.
To samo znaleźć można w „Grizzly Man”.

Nie chcę aby ten wpis stał się jeszcze jedną recenzją, jakie można znaleźć w pierwszym lepszym piśmie. (Być może niechęć do pewnej uniformizacji, którą się tam spotyka, spowodowała, że przestałem publikować w drukowanej prasie.) Dlatego pozwolę sobie tylko na garść narzucających mi się najwyraźniej refleksji po niedawnym przypomnieniu sobie tego filmu.

Zbyt łatwe wydaje mi się skwitowanie postawy Treadwella słowami: naiwny szaleniec, który igrając z dzikimi bestiami zasłużył na to, co go spotkało. A taka opinia spotykana jest najczęściej. Jego casus sięga jednak głębiej. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że jest wyrazem pewnego archetypu, który rodzi się właśnie na styku natura – człowiek – cywilizacja (być może Houellebecq nazwałby to mutacją metafizyczną).
Tylko tym mogę sobie tłumaczyć moje wielkie poruszenie, jakiego kilkakrotnie doświadczyłem oglądając ten dokument.
Jaki to archetyp?
Jest on, według mnie, wyrazem naszych czasów, choć z jego przejawami spotykamy się raz po raz na przestrzeni dziejów – w procesie tworzenia się naszej kultury. I jak każdy archetyp, jest prosty i potrafi mieć moc objawienia: Timothy Treadwell jest człowiekiem, który ucieka od współczesnej ludzkiej cywilizacji, jednakże – wbrew swoim wysiłkom – nie może już wrócić do świata natury. Nie jest w stanie żyć wśród ludzi i ich kulturowych gadżetów, łudzi się więc, że przygarnie go do siebie dzika przyroda, że znajdzie tam azyl. Ale jest to już niemożliwe: światy te, wbrew wzajemnemu przenikaniu się, na zawsze się już rozdzieliły.
Tim żyje więc w rozdarciu.
I tak naprawdę żyje on w próżni, oszukując się, że jest ona pełnią. Próżnia zaś jest nieznośna, stąd jego nieuświadomione – moim zdaniem – pragnienie śmierci. Pragnienie, któremu stało się zadość.

Razi mnie teraz u Herzoga ten jego ciemny niemiecki pesymizm (kiedyś mnie intrygował). W „Grizzly Man” słyszymy jak mówi: „Wszechświat nie jest harmonią. Jest chaosem. Jest wrogi, morderczy…”
Ja widzę to inaczej. To znaczy, widzę chaos tam, gdzie nie jestem w stanie dostrzec harmonii. Lecz nie dlatego, że tej harmonii tam nie ma, ale dlatego, że jestem zbyt ograniczony w swojej ludzkiej percepcji, by tę harmonię dostrzec.
A pojęcia „wrogi”, „morderczy”…?
Wydają mi się zbyt ludzkie, a więc wobec Kosmosu aż nadto zaściankowe, by można je stosować do opisu czegoś tak ogromnego i nieopisywalnego, jak Wszechświat. Na wszystko patrzeć mogę jedynie z mojej małej ludzkiej perspektywy. Wyznacza mi się ona w świecie obcym i nieobcym zarazem. Ten świat wydaje mi się zrazu przyjazny, to znów wrogi. Wrastam weń, by za chwilę poczuć się wyalienowanym.
Lecz bywa jeszcze to uniesienie, i zachwyt też bywa… Na przykład wtedy, gdy słyszę muzykę ludzi, których zebrał Herzog, by wypełnili ścieżkę dźwiękową jego filmu. I kiedy widzę te wspaniałe zwierzęta pędzące przez alaskańską tundrę… I myślę sobie wtedy, że być może piękno jest czymś, co znajduje się właśnie między światem ludzkim a nieludzkim? Ale trzeba człowieka, by to piękno dostrzec – i niejako powołać tym samym do życia?

* * *

© ZDJĘCIA WŁASNE

UWAGA: więcej zdjęć z Parku Narodowego Lodowców w Montanie i Jezior Waterton w kanadyjskiej Albercie, obejrzeć można na nowej wystawie ŚWIATA W OBRAZACH TUTAJ.

.

AMERYKAŃSKA MAPA I TERYTORIUM: W PUSTYNI I W PUSZCZY

szkice o amerykańskiej scenerii, cz. III

*

Osobliwość, niezwykłość czy piękno - krajobraz bierze nas we władani (nad Jeziorem Kraterowym w Oregonie)

Osobliwość, niezwykłość czy przyrodzone piękno? – krajobraz bierze nas we władanie (nad Jeziorem Kraterowym w Oregonie)

*

Każdy krajobraz, który jest inny od krajobrazu jaki nas otaczał kiedy dorastaliśmy, wydaje się nam osobliwością. A do osobliwości, które spotykamy na amerykańskim kontynencie, możemy mieć stosunek dwojaki: zachwycić się ich egzotyką, mieć poczucie tego, że oto dotarliśmy do niezwykłego miejsca wzbogacającego obraz świata, w jakim żyjemy i rozszerzającego perspektywę z jakiej go widzimy; odczuć posmak małego zwycięstwa w pokonaniu przeszkód, które leżały na naszej drodze do odkrycia nowej ziemi, jej pejzaży, przyrody obcej a fascynującej – klimatów dotychczas na naszej skórze nie doświadczonych, nieba wyższego i bardziej niebieskiego, słońca jaśniejszego, wód głębszych, wodospadów huczniejszych, fal bardziej spienionych, skał o kolorystyce jak na palecie malarza impresjonisty…
Albo zgoła inaczej: mieć poczucie obcości, może nawet dziwaczności – przytłoczenia skalą nieporównywalną z czymkolwiek nam znanym; zdezorientowanie proporcjami wymykającymi się naszej percepcji, niemożność przyzwyczajenia się do czegoś, co dla nas nieswojskie…

Muszę przyznać, że mnie zdecydowanie bliższy jest ten pierwszy sposób odczuwania krajobrazowej i przyrodniczej nowości – ten pociąg, zachwyt i ekscytacja czymś dotychczas niewidzianym, po raz pierwszy prywatnie odkrywanym. To wszystko, co zadecydowało o tym, że w końcu wyruszyłem w świat, by zbadać nowe miejsca i plenery – zobaczyć je na własne oczy, poczuć przez skórę wszystkimi zmysłami.
Niewątpliwie ma ten stosunek do świata trochę z naiwności, dziecięcej gotowości do zadziwienia się nim. I mniej związany jest z intelektem, bardziej ze zmysłowością – otwarty na bardziej spontaniczne doświadczenie tego, co człowieka podczas jego podróży spotyka i otacza. Ale wiem, że jest też inne podejście do przyrodniczych osobliwości i tworów Natury, obcych naszym doświadczeniom wyniesionym z dzieciństwa. Pamiętam, że uderzyły mnie słowa Miłosza wypowiedziane o jednym z najpiękniejszych, moim zdaniem, miejsc na amerykańskim kontynencie, a mianowicie o Jeziorze Kraterowym, położonym na południu stanu Oregon. Muszę się przyznać, że takich słów bym nigdy nie napisał (i to nie z oczywistego skądinąd powodu niedosiężności poziomu literackiego Noblisty), ale z prostej przyczyny takiej, że moje odczucia z pierwszego spotkania z Crater Lake były zupełnie inne, bardziej z Naturą spolegliwe – bez poczucia obcości, dziwności i nudy, które Miłosz expressis verbis w swoich „Widzeniach nad Zatoką San Francisco” wyraził: „Parę dziesiątków mil pustej, nakreślonej nienagannie prostą linią szosy, wznoszącej się tak niedostrzegalnie, że przypomina o tym tylko opór motoru, i z obu jej stron nic prócz lasu nędznych karłowatych sosen na podłożu rozsypanej lawy, a nuda tego jest taka, że oczy zalepia  senność. Następnie wirażami na zbocza góry, której wierzchołek urwał wybuch wulkanu, i stamtąd widok na jezioro w środku, w obręczy skał. Strome jego brzegi, bez dostępu, nie mają roślinności, kolor jego wody jest przeraźliwy, jadowity lazur, zbyt czysty, zbyt absolutny. jakby po to, by zaznaczyć, że ten geologiczny kaprys opiera się wszelkiemu użytkowi, jest i nieprzystępna wyspa, kamienna piramida łamiąca jednolitość powierzchni. Racjonalnie rzec biorąc, brak danych, żeby przypuścić, że każdy, kto znajdzie się w tym krajobrazie, będzie odczytywał go jako szyfr jałowości samej w sobie. Niemniej zdaje się w tym zbytecznym splendorze kryć jakaś myśl, a nawet może miejsce na wytyczoną między karłowatymi sosnami szosę było z dawien dawna przygotowane, w przewidywaniu, że będzie nią jechał ktoś, kto uchwyci intencje ukrytego, przewrotnego Twórcy.”

Niewątpliwie konsekwentne jest to wyznanie dla kogoś, kto – jak Miłosz – wyszedł od chłopięcego zakochania w Naturze, a skończył jako ktoś „dorosły”, dla kogo jest ona bezduszną, bezmyślną, bezcelową manifestacją bytu i działania kosmicznej machiny, w której organizmy żywe – jej małe trybiki – podlegają cierpieniu jakie niesie ze sobą życie, poddawane nieosobowemu, a wpisanemu w jej strukturę, okrucieństwu. Intelektualista zwykle odrzuca romantyczne skłonności uczłowieczania Natury – przydawanie jej atrybutów będących wytworami ludzkiej kultury, w tym i estetyki, w obrębie której zawarte jest pojęcie i percepcja piękna. Jest w tym jednak niekonsekwentny – bo odrzucając piękno, dobro i opiekuńczość w Naturze, winien zaniechać też przypisywania jej istocie takich cech, jak brzydota, zło i okrucieństwo. A tego właśnie nie czyni, pozostając mimo wszystko przy wymyślonych przez siebie miazmatach (ludzkiej per se) kultury, wchodzącej w relacje z (nie wiadomo jednak czy boską) Naturą.

Pustynie, lasy, prerie, góry, jeziora, rzeki, oceany… ich obrazy konstytuują – i to nie tylko w masowej wyobraźni – ikonografię amerykańskiego pejzażu, która staje się dla kontynentu czymś swoistym, z nim nierozerwalnym – czymś co kreuje w ludzkich głowach wyobrażenie o tej ziemi, tym bardziej istotne, że nieporównywalne z żadnym innym rejonem świata. Ta typowo amerykańska skłonność do tego, by uważać kraj ten za coś wyjątkowego w skali całego globu, ma akurat tutaj swe uzasadnienie, bo rzeczywiście amerykański krajobraz jest unikalny, niezwykły – w swojej osobliwości wyróżniający się, nie spotykany nigdzie indziej na świecie.
To poczucie egzotyki nie opuszcza każdego, kto po raz pierwszy zanurza się w amerykański pejzaż. I zapewne byłby on dla wielu czymś przytłaczającym, gdyby nie cywilizacja, którą przybysz czuje za swoimi plecami, wiedząc, że zapewnia mu ona jednak pewne bezpieczeństwo, tudzież komfort odwrotu, może nawet ucieczki. Mimo to o cywilizacji (tu warto zaznaczyć, że nie jest ona jednak tożsama z kulturą) warto w pustyni i w puszczy zapomnieć – lepiej wtedy dociera do człowieka cały ten przyrodzony amerykańskiej ziemi naturalny splendor.

W PUSTYNI…

Ktoś może powiedzieć: cóż ciekawego w pustyni? Czym tu się zachwycać w tej pustce? Żar leje się z nieba, piasek się praży, światło jaskrawe oślepia – wszechobecna suchość dostaje się nawet do naszego gardła. Repetycja pustynnych motywów powoduje, że nuda i znużenie dobiera się nam do umysłu i zmysłów, oczy zaczynają się kleić, skóra piec i wysychać – wszystko zaczyna się zlewać i drżeć tworząc obraz podobny temu, jakiego doświadczyć można w mirażu czy nawet w malignie.
Zgoda, tego doznałem również, lecz amerykańska pustynia zawsze była dla mnie skądinąd czymś fascynującym i bynajmniej nie nudnym. Ba! Tak naprawdę nie jest ona pusta, bo pełna rzeczy – być może na pierwszy rzut oka niewidocznych, a jednak kryjących się za pozorną martwotą i układających się w mozaikę, która bynajmniej nie jest monochromatyczna. Przesada? Nie sądzę. A przyzna mi rację każdy, kto choć raz zapuścił się wgłąb skalnych kanionów Doliny Śmierci i zobaczył tam orgię kolorów zdjętych jakby wprost z malarskiej palety (jeden z punktów widokowych nazywa się tu właśnie adekwatnie: „Artist Pallete”). Albo jeszcze inne miejsce w Dolinie – słynne Zabriskie Point – kłujące w oczy złotem, brązem, żółcią, pomarańczem i bielą – całą tą jaskrawością będącą efektem erozji dna dawnego morza, poddanego działaniu wiatru, czasu i okazjonalnie wody. Miejsce to jest tak niezwykłe, że nie tylko dało nazwę słynnemu (głównie dzięki ścieżce dźwiękowej napisanej przez zespół „Pink Floyd”) filmowi Antonioniego, ale i było świadkiem największego ponoć życiowego doznania Michela Foucaulta, który dokładnie tutaj doświadczył niebywałego odlotu po zażyciu sporej dawki LSD.

.

Spotkanie z pustynią jako doświadczenie euforyczne - Zabriskie Point w Dolinie Śmierci

Spotkanie z pustynią jako doświadczenie euforyczne – Zabriskie Point w Dolinie Śmierci

.

Dolina Śmierci to geologiczna anomalia, co pociąga za sobą anomalie krajobrazowe, choć właściwiej byłoby tutaj mówić o niezwykłości pejzażu – niezwykłym nawet wtedy, gdy zestawi się go z osobliwościami widokowymi pustyni Mojave, której Dolina Śmierci jest częścią. Długa na ponad 200 kilometrów niecka, otoczona dwoma ponurymi pasmami gór Amargosa i Panamint, wypełniona w znacznej części salinami i djunami, żwirem i piaskiem, a nawet kamieniami czy głazami, które poruszają się – jak się wydaje –  samoistnie, w zupełnie tajemniczy sposób, pozostawiając za sobą ślad podobny temu, jakim znaczy swoją drogę pełzający wąż.
Dobra dla tego miejsca nazwa: depresja – zapadnięte na głębokość niemal 90 m. poniżej poziomu morza dno wyschniętego jeziora, i to w pobliżu słonego niebywale bajorka, o równie adekwatnej dla całego tego pustynnego anturażu nazwie – Badwaters. Jest jeszcze Devil’s Golf Course, jak również Devil’s Cornfield, jest wspomniany już przeze mnie Widok Dantejski (Dante’s View), oraz oaza ochrzczona – o dziwo! – jako Furnace Creek – z prawdziwym polem golfowym (już dla ludzi) i przypominającym do złudzenia fatamorganę, zagajnikiem palm daktylowych.

Na kontynencie Ameryki Północnej pustyń jest bez liku: właściwie cały amerykański Zachód (a ściślej: tereny położone w zachodniej części Stanów Zjednoczonych) są jednym wielkim ciągiem pustyń i półpustynnych stepów, bowiem nadciągające znad Pacyfiku wilgoć i deszcze zatrzymują się na potężnych łańcuchach górskich Kordylierów, wśród których wyróżniają się oczywiście Sierra Nevada i Góry Kaskadowe. A najciekawszy „pustynnie” jest rejon zwany Pustynnym Południowym Zachodem (Desert Southwest), czyli pustynie Mojave, Sonora i Chihuahua pokrywające takie stany, jak Kalifornia, Arizona, Nowy Meksyk i Teksas. Jest jeszcze potężna pustynia Wielkiej Kotliny obejmująca niemal całą Newadę i większość zachodniego Utah.
Jednak nie chcę tutaj nużyć nikogo geograficzną wyliczanką, którą można znaleźć w pierwszym lepszym przewodniku lub podręczniku, a także w sieci. Zamiast tego podzielę się moimi wrażeniami z zetknięcia się z tymi pustyniami – czyli tym, co obrazy owych pustyń zostawiły w mojej pamięci.

Pierwsza była arizońska Sonora – las strzelistych kaktusów saguaro rosnących na południe od Phoenix, wraz z wieloma innymi gatunkami sukulentów (kaktusy organowe, baryłkowe, ocotillo, chola…), które wczesną wiosną pokrywają się kwieciem, tworząc widok przedziwny, nazywany przez tubylców kwitnącą pustynią. Jeśli na dodatek ta pustynia jest „Malowana” (a taką nazwę nosi pustynia leżąca na wschód od Wielkiego Kanionu, w obrębie Rezerwatu Indian Navajo), to można sobie wyobrazić estetyczne konsekwencje tego: barwną mozaikę kwitnących kaktusów i kolorowych skał, w niczym nie przypominającą stereotypowego wyobrażenia żółtoszarej monotonii piaszczysto-żwirowych hałd zalegających ziemię aż po horyzont.
Z kolei, charakter pustyni Mojave podkreślają niezwykłe „drzewka Jozuego” (joshua trees) – nazwane tak przez Mormonów ponoć dlatego, że jego gałęzie przypominały im ramiona rozpiętego na krzyżu Chrystusa (Joshua=Jozue=Jezus). Zresztą, nie dziwi to wobec mnogości biblijnych nazw, zwłaszcza w Utah – w stanie zamieszkałym w większości przez Mormonów, dla których biblijna mitologia do tej pory stanowi niekwestionowane źródło odniesień dla ich duchowego życia i religijnych wierzeń.
Chihuahua zaś to pustynia w zasadzie meksykańska, która jednak wielkim suchym jęzorem sięga Nowego Meksyku i Teksasu, pokrywając olbrzymie obszary suchorostami, jukkami, opuncjami i różnymi gatunkami kaktusów. Przez pustynię tę płynie słynna Rio Grande (którą bardziej chyba znamy jako Rio Bravo), lecz  najbardziej osobliwym zakątkiem tej pustyni są tzw. Białe Piaski – jaskrawe morze falujących wydm z rozdrobnionego gipsu – jedno z najciekawszych miejsc Ameryki, leżące na terenie Nowego Meksyku, warte większej uwagi.Wiedziałem, że ponad pół wieku temu wybuchła tu pierwsza bomba atomowa, wymyślona przez Oppenheimera i spółkę w ramach tajnego projektu “Manhattan”, realizowanego w laboratoriach położonego nieopodal urokliwego miasteczka Santa Fe. Wiedziałem również, że Białe Piaski otacza jeden z największych poligonów doświadczalnych na świecie (należące do US Army 4000 mil kwadratowych ziemi), gdzie testuje się najnowszą amerykańską Wunderwaffe. Nie wiedziałem jednak tego, że jest to miejsce tak spektakularne – dopóki sam nie dotarłem na to morze bieli rozciągającej się po bezkresny horyzont.
Białe Piaski Nowego Meksyku to największa gipsowa pustynia na świecie. Nieogarniony wzrokiem obszar wydm białych jak śnieg, sypkich jak mąka. Można dostać zawrotu głowy, stając na szczycie jednej z tysięcy gipsowych gór i rozglądając się wokół na rozlewające się aż po kres widoczności morze falujących hałd, kopców, stożków, kopuł… zwałów gipsowych ziaren, które od tysięcy lat przemieszcza z miejsca na miejsce niespokojny wiatr.
Ta biała pustynia jest tu w ciągłym ruchu, ale schwytana w pułapce kotliny Tularosa, niczym gigantyczna klepsydra pełna miliardów ton białego piasku, odmierza czas mijający od ostatniego zlodowacenia, kiedy nieckę tę wypełniało olbrzymie jezioro. Jednak te przesypujące się drobiny pamiętają czasy jeszcze dawniejsze. Są one właściwie pozostałością po organicznych depozytach, jakie odłożyły się na dnie morza, które znajdowało się tutaj 250 mln. lat temu.
Cóż nam jednak mówią owe czasowe interwały? Miliard lat nie robi na nas większego wrażenia jak milion, ponieważ nasza wyobraźnia jest pod tym względem mocno ograniczona czasem, jaki przebywamy na ziemi i trudno jest jej sięgnąć poza czubek nosa własnego krótkiego żywota. Bowiem w skali Wszechświata jest on niczym mgnienie oka jakiegoś kapryśnego bóstwa.

Spokrewnione z pustynnym krajobrazem są piaszczyste wydmy, ale co ciekawe – te największe z nich, jak np. Diuny Oregonu zwane czasami (nie bez pewnej przesady) „amerykańską Saharą”, czy Wydmy Śpiącego Niedźwiedzia w Michigan – rozciągają się wzdłuż wielkiej wody: w Oregonie – biegną przez 60 km wybrzeżem Pacyfiku, zaś w Michigan – rozłożone są nad Jeziorem Michigan, w rejonie gromadzącym największe zasoby wody pitnej naszej planety (mowa oczywiście o Wielkich Jeziorach). Chociaż w pustynnej Dolinie Śmierci też powstały wydmy, podobnie jak u podnóża gór Sangre de Cristo w Kolorado, gdzie utworzono park narodowy o bardzo adekwatnej nazwie: Great Sand Dunes, czyli Wielkie Piaszczyste Wydmy  (najwyższe z nich osiągają wysokość 270 m.)
Tak jak piaszczyste czy gipsowe pustynie są falującym morzem oślepiającej oczy jaskrawej bieli czy żółci, tak wzgórza i stożki z zastygłej lawy czy też z wulkanicznych popiołów uderzają w nas iście piekielną czernią: tak jest w najsłynniejszym obszarze pól lawowych w Ameryce, którymi są Księżycowe Kratery w Idaho. Podobnie jest w północno-wschodniej Kalifornii (Lava Beds National Monument) oraz w Oregonie (Newberry Volcanic National Monument), jak również w innych miejscach rozsianych po kontynencie tam, gdzie z gorejących i plujących ogniem czeluści podziemnych nie tak dawno jeszcze wylewała się magma, a teraz czarny żwir, popiół i pumeks tworzą unikalne, ale przede wszystkim ponure i infernalne wręcz pejzaże.

.

Pod wielkim słońcem pustyni - na Białych Piaskach Nowego Meksyku

Pod wielkim słońcem pustyni – na Białych Piaskach Nowego Meksyku

* * *

A teraz pozwolę sobie na krótką osobistą wycieczkę, która jednak ściśle wiąże się z tematem tej części szkiców. Otóż swego czasu, przy okazji podróży przez pustynie Nowego Meksyku i Teksasu (TUTAJ), napisałem ustęp, który pozwolę sobie tutaj przytoczyć:
„Pustynia jest naturalnym fenomenem, który zawsze splatał się z pewnymi aspektami kultury człowieka. Co ciekawe, często największy ferment cywilizacyjny miał miejsce na jakimś stosunkowo niewielkim a życiodajnym obszarze otoczonym rozległymi, niezbyt gościnnymi obszarami pustynnymi lub półpustynnymi. Przykładami mogą tu służyć choćby Egipt, Bliski Wschód, dorzecze Tygrysu i Eufratu, Dolina Indusu, czy nawet sama Grecja.
Pustynia jest jak archetypiczny pejzaż, stanowiąc scenę, na której zawrzeć można z bogami przymierze, albo z nimi się wadzić – lub nawet boga ukrzyżować. Nagi i ascetyczny krajobraz to także arena, na której bardziej wyraźnie i ostro widać walkę człowieka o przetrwanie – zwłaszcza wtedy, gdy człowiek ten jest samotny, zdany tylko na siebie, pozbawiony rzeczywistego oparcia w świecie, w którym nie ma już ludzkiej, ani nawet boskiej sprawiedliwości.
Czym była – i jest – dla ludzi pustynia? Żywiołem, z którym trzeba było się zmierzyć, udowodnić własną wytrzymałość? Odpowiednikiem Kosmosu, w którym człowiek czuł się zagubiony i przytłoczony? Odzwierciedleniem niszczycielskich sił natury? Przejawem boskiej władzy nad człowiekiem?
Tak, ale nie tylko. Pustynia stała się metaforą, miejscem gdzie ścierały się w człowieku różne tendencje, skłonności, dążenia… gdzie rodził się pewien kulturowy kanon. To na pustynie uciekali eremici, by odnaleźć drogę do Boga i samego siebie.
Czyli pustynia jako sztafaż ascetyczny – swego rodzaju czyściec. To na pustyni Św. Hieronim tłumaczył Biblię. To na pustyni miały miejsce kuszenia Jezusa i Św. Antoniego. To na pustyni przemówił do Mojżesza krzak gorejący. A więc pustynia jako arena zmagania się tego co ludzkie, z tym co boskie czy też nawet diabelskie.
(…) Sądzę, że doświadczenie pustyni jest dla człowieka ważniejsze – i bardziej ‚twórcze’ – niż np. doświadczenie dżungli. Paradoksalnie bowiem: człowiek na pustyni zdaje się bardziej i dogłębniej ‚dokopywać’ do swojego egzystencjalnego ‚rdzenia’, doświadczać mocniej ‚doli człowieczej’, pełniej rozumieć fenomen (ludzkiego) życia, niż mając wokół siebie tętniącą i kipiącą (zwierzęcym) życiem dżunglę. Dlaczego? Może dlatego, że pustynia lepiej pozwala człowiekowi identyfikować się ze swoją kulturą, natomiast dżungla to nieokiełznana, atawistyczna – przeciwstawiona ludzkiej cywilizacji – Natura?
‚Jądro ciemności’ jest zwierzęce, pustynną pustkę człowiek wypełnia tym, co najbardziej ludzkie – czyli kulturą. Instynkt życia i popędy przeciwstawione zostają pragnieniu duchowości. Łatwiej chyba o tę transgresję w jasności gorącego Słońca pustyni, niż w redukującej nas do pierwotnej biomasy i zmuszającej do walki i rywalizacji z innymi formami życia, dżungli.”

Przeczytawszy to, jedna z moich blogowych znajomych zarzuciła mi pod moim wpisem: „Ja zaczęłabym inaczej: ‚Wyruszając w podróż, otwórz się na nowe a w domu zostaw cały swój bagaż kulturowy, bo może okazać się zbędnym balastem.’ Piszę pół żartem, pół serio, bo oczywiście z całym takim bagażem trudno się pożegnać. Niemniej jednak po przeczytaniu tego wpisu, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że takie podróżowanie, gdzie przebywanie na pustyni automatycznie przywołuje miejsce przymierza bądź walki z bogami, zmaganie z natura etc., to podróżowanie sztuczne, zamknięte w dość utartej symbolice kulturowej i na dobrą sprawę mogłoby być ‚podróżowaniem’ po domowej bibliotece, a nie szczerym i otwartym doświadczaniem nowego, odmiennej przestrzeni.”

Mogłem się z tym zgodzić, ale pewną przykrość sprawiło mi to, co – nawiązując do tego samego tekstu – M. napisała na innym blogu:
„Mnie notka Logosa zadziwiła z tego samego powodu, bo ja też na pustyni nie przeżywałam walki dobra ze złem, ale jej wspaniałą przestrzeń, gładkość piasku i ciepło wiatru, który rysował doskonale fale na wydmach. Zgadzam się z tym, że w jego wpisie dużo jest antropomorfizacji, ale jest tam coś więcej: całkowite zamknięcie się w pewnych schematach kulturowych (historii biblijnych, mitycznych etc.) i brak swobody w przeżywaniu przestrzeni. Podróż w taki sposób wydaje się nie mieć w ogóle sensu, bo nie dostarcza podróżującemu żadnych nowych wrażeń poza może pewna przyjemnością w odtwarzaniu literackich skojarzeń.
Moim zdaniem takie podejście niekoniecznie musi mieć coś wspólnego z byciem wierzącym bądź nie. Przynajmniej ja bym tych dwóch rzeczy nie łączyła. Widzę tutaj raczej niemoc czy może ograniczenie wykształconego człowieka w przeżywaniu czegoś nowego. Zamiast podróżowania i doświadczenia natury, jest ucieczka w kulturę. Dla mnie to przykład tego, jak można sprowadzić całą przyjemność fizycznego obcowania z nową przestrzenią do czegoś w rodzaju konwencjonalnego wyjścia do biblioteki.”

Ubodło mnie nieco zwłaszcza radykalne stwierdzenie, jakoby moje doświadczenie przyrody (krajobrazu, pleneru, Natury) oznaczało „…całkowite zamknięcie się w pewnych schematach kulturowych (historii biblijnych, mitycznych etc.) i brak swobody w przeżywaniu przestrzeni”, jak również i to oświadczenie M.: „widzę tutaj raczej niemoc czy może ograniczenie wykształconego człowieka w przeżywaniu czegoś nowego”. 
Te zdania mnie jednak zdziwiły, bo zupełnie rozmijają się z moim doświadczaniem miejsc nowych (zwłaszcza Natury i krajobrazu), któremu zresztą nie raz dałem wyraz – i to nie tylko na piśmie, ale i na fotografii. Już nie mówię o tym, że jednak są one nieco obraźliwe, zarzucając mi jakąś „niemoc” i „ograniczenie”, tudzież „brak swobody w przeżywaniu przestrzeni”.
Nikt nie jest doskonały, ale to nieprawda, że kultura przysłania mi świat – częściej jednak pozwala wydobyć z niego piękno. Bo czy to, że w związku z Naturą, nawiązuje się do kultury, literatury czy mitu, jest równoznaczne z tym, że nie można odczuć „wspaniałej przestrzeni, gładkości piasku i ciepła wiatru, który rysował doskonałe fale na wydmach”? Wręcz przeciwnie.
Zresztą, mimo wszystko, Naturę odbieram przede wszystkim zmysłowo, a dopiero później – i to ewentualnie – intelektualnie. Interpretacja kulturowa przychodzi więc po sensorycznej, będąc w zasadzie czymś wtórnym, ale także dopełniającym. Może nawet nadającym sens i znaczenie czystemu doświadczeniu zmysłowemu, które – samo w sobie – choć czasem euforyczne, to jest także w jakimś sensie nihilistyczne. Metafora nie zabija rzeczywistości, ona ją przybliża i oczywiście wzbogaca, nasycając przy okazji tym, co specyficznie ludzkie.
Do tego, by odszukać, przyjąć i poczuć piękno amerykańskiej ziemi, nie potrzeba więc wspomagania się literaturą, niemniej jednak może być ona w tym pomocna. Zwłaszcza jeśli chce się doświadczeniem tego piękna podzielić z kimś innym.

… I W PUSZCZY

Pustynia pustynią lecz dopiero w puszczy możemy poczuć całą tę bujność życia, które dokonuje brawurowej ekspansji we wszelkie możliwe miejsca naszego globu, dając dowód na to, że elan vital jest siłą, która świetnie sobie radzi z oporem martwej materii, zwłaszcza tam, gdzie znajduje odpowiednie warunki i środki, jakimi karmić się może życie. A życie roślinne karmi się najlepiej tam, gdzie jest dobra gleba i nie brakuje wody.
Tej ostatniej pod dostatkiem mają lasy porastające zachodnie stoki gór rozciągających się pacyficznego wybrzeża amerykańskiego kontynentu.

.

W bajecznym lesie - oszołomienie bujnością życia i intensywnością zieleni (Las Deszcziwy Hoh, Park Narodowy Olympic w stanie Waszyngton)

W bajecznym lesie – oszołamiająca bujność życia i intensywność zieleni (Las Deszczowy Hoh, Park Narodowy Olympic w stanie Waszyngton)

.

Z niejakim niedowierzaniem przyjmują niektórzy informację, że na terenie Ameryki Północnej rosną lasy deszczowe. A takie można znaleźć na Półwyspie Olympic, który jest miejscem szczególnym – zresztą nie tylko z tego powodu. Przypomina on bowiem otoczoną oceanicznymi mgłami naturalną twierdzę utworzoną przez wysokie na dwa i pół kilometra góry, których szczyty pokryte są wiecznym śniegiem a stoki gęstą puszczą, bujną zwłaszcza od strony Pacyfiku, gdzie znacznie więcej jest wilgoci i gdzie często padają deszcze. Stąd las „deszczowy”, który bez przesady nazwać można bajecznym – bo nie przypomina on nam żadnej ziemskiej krainy, a raczej scenerię z jakiejś fantastycznej baśni, gdzie dziwne stworzenia żyją wśród wysokich paproci i potężnych drzew porośniętych mchem, pnączami, porostami… w zieleni nasyconej tak, że nas, zwykłych śmiertelników, mogą od tego zaboleć oczy.
A jednak nad tym bólem zdecydowanie przeważa zadziwienie, może nawet zachwyt. Sprawia to widoczna w każdym zakątku roślinna bujność, spowita mistyczną wręcz aurą snującej się między drzewami mgły, wypełniona szmerem płynących strumieni i spadających kropel wody, migocząca drobinami rosy, które przylgnęły do liści i źdźbeł trawy, drżąc w swojej grawitacyjnej niepewności i zawieszeniu.
Półwysep Olympic jest częścią krainy zwanej Pacyficznym Północnym Zachodem (Pacific Northwest), a lasy deszczowe półwyspu tylko bardziej osobliwym zakątkiem porastających tę krainę gęstych lasów cedrowych, świerkowych, sosnowych, których wielkie połacie na szczęście uniknęły karczowniczego szaleństwa, jakie opanowało Amerykę zwłaszcza w XIX wieku, kiedy to wycięto sporą część amerykańskich puszcz. Lasy Północnego Zachodu są wspaniałe, zwłaszcza te porastające wschodnie zbocza Gór Kaskadowych lub rozrośnięte wokół potężnych, zwykle uśpionych dzisiaj wulkanów – jak np. Mt. Hood, Mt. Baker, Mt. Adams – ze szczególnym wskazaniem na przepiękne scenerie pewnego cudownego miejsca, jakim jest położony nieopodal Seattle Park Narodowy Mt. Rainier – wzbogacone na dodatek spektakularnymi – pokrywającymi wyższe partie tego kolosalnego wulkanu – lodowcami. Niedaleko od Mt Rainier leży słynna Mt. St. Helens, pamiętna dzięki wulkanicznej katastrofie sprzed kilkudziesięciu lat, która zniszczyła niemal doszczętnie porastające jej zbocza lasy, pozostawiając po sobie krajobraz wręcz apokaliptyczny, niczym po nuklearnej eksplozji – obraz spustoszeń, który do dzisiaj może wywierać na przybyszach szokujące wrażenie, łagodzone wszak oznakami odradzającego się z tego rumowiska popiołów i zgliszczy, życia. Warto przy tym pamiętać, że zupełnie podobnie wyglądały kiedyś także i tereny wokół sąsiednich wulkanów (jak np. Mt. Rainier), tyle że z czasem zamieniły się one z powrotem w tętniące życiem lasy i puszcze, które odrodziły się niczym Feniks z popiołów, nabierając urody inspirującej ludzi do nadawania im takich nazw jak np. „Paradise” (jeden z rejonów Parku Narodowego Mt. Rainier) – co wydaje się całkiem adekwatne do aparycji tego miejsca, rzeczywiście będącego jednym z najpiękniejszych zakątków naszej planety, i to nie tylko w moich oczach. Zwłaszcza latem, kiedy szlakami wokół Paradise, można dotrzeć do łąk pokrytych kolorowymi kobiercami kwitnących dzikich kwiatów, które wraz z lodowo-górska scenerią – dzięki wrażliwej siatkówce naszych oczów – zostawiają w naszym mózgu niezatarte wrażenia.

Wśród sekwoi redwood - Avenue of the Giants

Wśród sekwoi redwood – Avenue of the Giants

Zejdźmy jednak wzdłuż pacyficznego wybrzeża nieco niżej, na południe. Zaraz po przekroczeniu granicy Oregonu i wjechaniu do  Kalifornii znajdziemy się w kolejnym unikalnym w skali całego naszego globu lesie, w którym rosną najwyższe drzewa na świecie, czyli sekwoje redwood. I oto znów jesteśmy w magicznym, par excellence mistycznym, bo także spowitym mgielną aurą (mist = to w j. ang. mgła) lesie, który zmusza nas do kręcenia… z niedowierzaniem i zdumieniem – głową.
Myślę, że warto tutaj ponownie oddać głos Miłoszowi, który o tej północno-kalifornijskiej puszczy pisał tak: „Krasnobór, czyli resztki dziewiczego lasu sekwoi. Niektóre gotyckie katedry, na przykład strasburska, odtwarzają, jak można się domyślać, małość i bezbronność człowieka w jego średniej strefie pomiędzy Piekłem i Niebem, to znaczy wśród kolumn puszczy, która, kiedy budowano katedry, pokrywała nadal duże obszary Europy. Jednak w Europie nigdy nie było drzew liczących sobie ponad dwa tysiące lat wieku, takich jak redwoods. Ten las jest ideą lasu, prawzorem narysowanym przez Pana Boga, żadne kolumny kościołów nie sięgnęły tej wysokości, nigdzie półmrok wśród nich nie kontrastuje tak wyraźnie z ukośnym promieniem przenikającym z jakiejś niewidzialnej dali. Figurki ludzkie mają nawet nie wobec pni, te są poza wszelką proporcją, ale wobec tego co na niższym poziomie, większych od człowieka paproci i zwalonych omszałych kłód puszczających nowe zielone pędy. Żeby się potwierdziła wartość lasu-symbolu, krasnobór ma tę właściwość, że nawet kloc ściętego drzewa nie umiera i odradza się w mnóstwie szybko rosnących gałązek.”
Nie wspominając już o tym, że stanowi pożywienie dla tysięcy różnych gatunków zwierząt mniejszych i większych, tudzież innych roślin symbiotycznych i pasożytniczych.
Zwróćmy uwagę, że Miłosz opisując krasnobór balansuje między Naturą a cywilizacją, nawiązując wprost do europejskiej kultury – tak jakby umożliwiało mu to nie tylko ogarnięcie, ale i zrozumienie ludzkiej relacji zachodzącej na styku człowiek – Natura, bez którego to zrozumienia las byłby tylko jednym z przejawów bezcelowego, może nawet pozbawionego sensu, biologizmu.
Czy jednak takie zrozumienie jest nam potrzebne? Moim zdaniem tak, ponieważ ściśle łączy się z biologizmem nas samych, a ponadto uświadamia nam i nadaje sens temu, że z ową Naturą stanowimy jedną wielką ożywiona całość – że jesteśmy cząstką o wiele większego od nas systemu, być może nawet jednym z przejawów i urzeczywistnień planu, którego jednak nie możemy do końca poznać, ani nawet zyskać pewności, że taki plan w ogóle istnieje.
Ale przecież można poczuć Naturę w chwili mistycznej, wymykającej się wszelkiej zracjonalizowanej łączności z kulturą, siłą tylko zmysłowego i duchowego przeżycia, doświadczonego na nagim styku Ja-i-Przyroda, tak jak to zdarzyło się jednej z moich blogowych znajomych, Chihiro, która wpierw cytuje japońskiego pisarza Tawadę: „Ciało ludzkie jest jak kropla wody, a kropla wody – jak blask. Podczas pełni nigdy nie wieje wiatr. Drzewa pogrążają się w ciszy, zasypiają nawet nocne ptaki. Rytm czasu zanurza się w stawie, nocne niebo przylega do ziemi. Jeszcze teraz łzy cisną mi się do oczu, gdy przypominam sobie tamtą chwilę: niewyśpiewaną melodię, która wypełniła moje ciało, niekończące się drżenie w krtani.” – by następnie opisać swoje doświadczenie zetknięcia się z lasem sekwoi redwood: „Kiedy ja przeżyłam taką chwilę? Takie leśne zen trwało u mnie długo, może godzinę, może dłużej. Było to w Alei Gigantów, czyli Avenue of the Giants, w Kalifornii zeszłej wiosny. Gdy przypominam sobie te kilkadziesiąt kilometrów podróży, hipnotyzującej jazdy po lesie pełnym sekwoi, sięgających gwiazd (te drzewa mają niekiedy po 2 tysiące lat i liczą do 115m wysokości), wśród leśnych strumieni i rzek, również łzy cisną mi się do oczu, bowiem moje ciało wypełniała niewyśpiewana melodia.”
Też znam to wzruszenie – pozbawione mimo wszystko ckliwej czułostkowości, na którą nie zezwala jednak surowość i dzikość przedmiotu admiracji. Sekwoje redwood (łacińska nazwa też nie jest pozbawiona swoistej nazewniczej poezji: sequoia sempervirens, czyli sekwoja „wiecznie-zielona”) rosną (wysiane naturalnie) jedynie w Kalifornii i to w wąskim pasie blisko Oceanu – począwszy od wybrzeża Big Sur poniżej San Francisco, biegnąc wzdłuż Pacyfiku, aż po granicę z Oregonem, gdzie znajduje się specjalnie chroniony obszar krasnoboru, który otrzymał status narodowego parku (Redwood National Park). Parkowy las sekwojowy jest piękny, lecz jeszcze piękniejszy jest ten, który widzi się z drogi leżącej poza parkiem – a o którym wspomina Chihiro – czyli Aleja Gigantów, wąska droga ciągnąca się – i wijąca – przez kilkadziesiąt mil przez sam środek gęstego lasu czerwonych sekwoi, gdzie jadące nią samochody przypominają dziecięce zabawki, a strzeliste, ponad stumetrowe drzewa o korze koloru bordo, mijają obok nas – i nad nami – jak dekoracja z bajecznego snu.

* * *
Skoro mowa o redwood, poczyńmy tutaj małą dygresję. Otóż jest taki wiersz Herberta („Sekwoja” z tomu „Pan Cogito”):

Gotyckie wieże z igliwia w dolinie potoku
niedaleko Mount Tamalpais gdzie rankiem i wieczorem
gęsta mgła jak oceanu gniew i uniesienie

w tym rezerwacie olbrzymów pokazują przekrój drzewa miedziany pień zachodu
i ktoś przewrotny wpisał daty ludzkiej historii
cal od środka pnia pożar dalekiego Rzymu za czasów Nerona
w połowie bitwa pod Hastings nocna wyprawa drakkarów
popłoch Anglosasów śmierć nieszczęsnego Harolda
opowiedziana jest cyrklem
i wreszcie tuż przy wybrzeżu kory lądowanie Aliantów w Normandii

Tacyt tego drzewa był geometrą nie znał przymiotników
nie znał składni wyrażającej przerażenie nie znał żadnych słów
więc liczył dodawał lata i wieki jakby chciał powiedzieć że nie ma
nic poza narodzinami i śmiercią nic tylko narodziny i śmierć
a wewnątrz krwawa miazga sekwoi

„Dolina potoku niedaleko Mount Tamalpais” to niewątpliwie Muir Woods – rezerwat przyrody chroniący las sekwoi redwood, położony o godzinę jazdy na północ od San Francisco – w którym Herbert mógł być w 1968 roku, kiedy to gościł go tutejszy Uniwersytet Berkeley (nota bene ten sam, na jakim przez większą część swojego życia wykładał Miłosz, który zresztą o pobyt Herberta na tym uniwersytecie się wystarał).
Kiedy byłem w Muir Woods także i moją uwagę zwrócił przecięty pień powalonej sekwoi, na którym można było przeczytać kilka dat odwołujących się do ważniejszych wydarzeń historycznych – wraz ze strzałkami wskazującymi słoje, które powstały w tym samym czasie. Jednak wszystkie te daty odnosiły się do historii Ameryki Północnej i Południowej, a nie do Europy, jak w wierszu Herberta. Na dodatek, drzewo to zaczęło rosnąć „dopiero” w 909 roku, (a więc nie mogło być współczesne pożarowi Rzymu podpalonego przez Nerona) a przestało rosnąć w 1930 roku (czyli na kilkanaście lat przed lądowaniem aliantów w Normandii).
Czy jednak ma to wszystko jakiekolwiek znaczenie wobec tego, co jest zawarte w Herbertowej „Sekwoi”? Herbert bez wątpienia zasłużył sobie na licentia poetica i właśnie tu z niej korzysta. Literatura (a zwłaszcza poezja) kreuje swoją własną rzeczywistość, która – jak się nam wydaje – często lepiej opisuje rzeczywistość „prawdziwą” niż fakty. (A może jest to tylko nasze kolejne złudzenie?)
Koniec dygresji.

* * *

Chociaż biolodzy w swoim imperatywie ścisłej klasyfikacji wszystkiego co żyje spierali się o to, które drzewa nazwać można sekwojami, a które nie, utarło się w powszechnej świadomości przekonanie, że istnieją dwa rodzaje sekwoi: wspomniana już redwood (Sequoia sempervirens) oraz sekwoja olbrzymia (Sequoiadendron giganteum) zwana też sekwoją mamucią lub (przyznam się, że ta nazwa nie pasuje do „poetyki” w jakiej sam postrzegam to drzewo) mamutowcem olbrzymim.
Sekwoje olbrzymie są organizmami żyjącymi niewyobrażalnie wielkimi. Największa z nich, liczące dwa tysiące lat Drzewo Generała Shermana, waży 1200 ton, w obwodzie (przy ziemi) ma 31 m., wysoka jest na 84 m., a masę drewna ma taką, jaką mają wszystkie drzewa rosnące na powierzchni 1 ha lasu sosnowego w Polsce.
Las, w którym rosną sekwoje olbrzymie wygląda zupełnie inaczej, niż las sekwoi redwood, który jest lasem bardziej jednolitym, gdzie dominuje jeden gatunek drzew, którymi są naturalnie sekwoje redwood. Otóż mamutowce rosną solo lub w grupach po kilka kilkanaście sztuk, a dookoła nich rośnie las innych drzew iglastych, wśród których dominują sosny i jodły.
Jedynym obszarem naszej planety, na którym występują (w stanie „dzikim”) sekwoje olbrzymie, są zachodnie stoki gór Sierra Nevada w Kalifornii – w wąskim dość pasie o długości 300 km, i to jedynie na ściśle określonej wysokości: od ok. 1500 m. – do 2200 m. nad poziomem morza, gdzie panują szczególne warunki, w których może się zasiać, wyrosnąć i dojrzeć sekwoja olbrzymia. Z najwspanialszymi okazami tego gatunku można się spotkać w kilku obszarach chronionych: głównie na terenie Parku Narodowego Yosemite, Parku Narodowego Sekwoi, w którym rośnie Drzewo Generała Shermana oraz Parku Narodowego Kings Canyon, gdzie znajduje się niezwykły Zagajnik Granta a w nim drugie co do wielkości drzewo na świecie – Drzewo Generała Granta.
Człowiek idący Zagajnikiem Granta ma wrażenie, iż znalazł się w lesie rosnącym na jakiejś innej planecie, niż Ziemia. Natrafia tu bowiem na takie zachwianie proporcji, do którego nie przyzwyczajone są nasze zmysły – burzy się więc percepcja otaczającego nas świata. W naszej pamięci, w szufladce przechowującej widziane przez nas do tej pory lasy, nie ma czegoś podobnego, jak np. Grupa Katedralna (patrz zdjęcie poniżej), jaką stanowią kolosalne drzewa, przy których czujemy się jak karzełki i gdzie nachodzą nas refleksje zgoła mało mające wspólnego z poczuciem wielkości naszej cywilizacji i szczególnym znaczeniem naszej własnej egzystencji (patrz mój wierszyk TUTAJ).

(c.d.n.)

Uwaga: część pierwszą szkiców o amerykańskiej scenerii przeczytać można TUTAJ, zaś część drugąTUTAJ.

Na pograniczu dzikości, piękna i monumentalizmu  (wśród drzew gigantów - w Parku Narodowym Sekwoi, Kalifornia)

Na pograniczu dzikości, piękna i monumentalizmu – wśród drzew gigantów (Sequoia & Kings Canyon NP, Kalifornia)

.

© ZDJĘCIA WŁASNE