KLASZTOR SHWE YAN PYAY – BIRMA

.

Klasztorne okna na świat – w takim malowniczym anturażu każda poza jest dobra

Klasztorne okna na świat – w takim malowniczym anturażu każda poza jest dobra

.

Birmę* zamieszkuje ponad 50 mln. ludzi, z których 85 % to buddyści. Po całym kraju rozsiane są tysiące klasztorów, gdzie schronienie znajduje ponad pół miliona mnichów. Nic więc dziwnego, że spotyka się ich na każdym kroku, również poza klasztorami, pagodami i miejscami kultu i to nie tylko wczesnym rankiem, kiedy wychodzą oni ze swoimi miskami jałmużnymi, zbierając do nich jedzenie, które składa im w daninie okoliczna ludność. Jednak najlepiej jest zetknąć się z mnichami w świątyni lub klasztorze, zwłaszcza jeśli to są nowicjusze, których dziecięcy szarm i spontaniczność, w zestawieniu z niezwykłą scenerią i anturażem miejsca – tudzież z ich ubiorem i zakonnym drylem – stanowi (zwłaszcza dla Europejczyka) kulturowy fenomen, uderzający swoją egzotyką. Oczywiście, wszystko to składa się na obraz niebywale fotogeniczny, który sprawia, że oko fotografa się raduje, a ręka drży przy zwalnianiu przesłony aparatu, co pozwala cuda te zatrzymać w pamięci (nie tyko cyfrowej karty) na dłużej.

Miesiąc spędzony w Birmie pozwolił mi na poznawanie kraju raczej nieśpieszne. Trafiłem więc do wielu ciekawych miejsc, wśród których na pewno wyróżniał się klasztor Shwe Yan Pyay (spotyka się także nazwę Shwe Yaunghwe Kyaung), położony na obrzeżach miasteczka Nyaung Shwe, bazy wypadowej dla zwiedzających słynne Jezioro Inle i jego okolice. Po spędzeniu paru dni na jeziorze, przez które można dotrzeć do wielu ciekawych zakątków i wiosek zamieszkałych przez ludy inne, niż Birmańczycy; po kilkakrotnym spotkaniu się z rybakami, (ich niezwykłą malowniczość starałem się już wcześniej pokazać TUTAJ), postanowiłem odwiedzić klasztor pełen młodocianych mnichów, którzy – jak można było zobaczyć na wielu zdjęciach reklamujących kraj – często pozowali w owalnych oknach klasztornego budynku (kształt niespotykany w żadnym innym klasztorze Birmy). Wsiadłem więc na rower i po przebyciu kilku kilometrów (dzięki tej drodze nadarzyła się okazja, by rozejrzeć się po okolicznych, głównie ryżowych, polach) zatrzymałem się przed małym drewnianą budowlą na palach, z wnętrza której dochodziły mnie odgłosy… niby to modlitwy, niby recytacji – gwarne jak w pszczelim ulu.

Tradycyjnie, birmański chłopiec przed ukończeniem 12 lat życia przechodzi inicjację (shin-pyu), dzięki której przyjmuje się go do społeczności wierzących (upathaka). Przed wstąpieniem do klasztoru udziela się mu instrukcji, (zaznajamiając go z czymś w rodzaju klasztornej etykiety) aż przychodzi dzień, kiedy ubiera się go w uroczyste szaty, przyozdabia klejnotami i niesie w uroczystej procesji (często na ramionach ojca) do klasztoru. Tam, przed głównym mnichem, którego chłopiec prosi o przyjęcie do klasztoru, zdejmuje się z niego piękne suknie oraz świecidełka, goli głowę i obdarowuje skromną szatą mnicha oraz miską (powtórzona jest w tym rytuale droga Siddharty/Buddy – od bogactwa do ascezy). Odtąd – i to nie tylko w czasie pobytu w klasztorze, który może trwać tydzień, miesiąc, rok… niekiedy i całe życie – obowiązuje go Pięć Przykazań (nie zabijaj, nie kradnij, nie cudzołóż, nie kłam, nie upijaj się), których przestrzeganie jest niezbędne na drodze do Nirwany, czyli ostatecznego „zdmuchnięcia”, które wygasi jego istnienie, wyzwalając go z cyklu życia i śmierci (samsara), uwalniając tym samym od nieodłącznego od życia cierpienia. Jednak, zanim się to stanie, chłopak musi wstawać przed świtem (śpi na twardej podłodze, za „posłanie” mając jedynie słomianą matę), wychodzić wczesnym rankiem z miską do wioski za pożywieniem (mnisi żywią się tylko tym, co dostaną od ludzi, spożywają jedynie dwa posiłki dziennie, zaś po południu jeść już nie mogą); a także: sprzątać, prać swoje szaty, myć się, wreszcie uczestniczyć w lekcjach – również w czytaniu i recytowaniu świętych tekstów. Miałem to szczęście, że w klasztorze Shwe Yan Pyay trafiłem na to ostatnie zajęcie.

Gdyby jednak „studiowanie i recytowanie świętych tekstów” wyglądało tak, jak to się zwykle kojarzy z takową nobliwą aktywnością, to mój fotoreportaż z klasztoru wyglądałby zupełnie inaczej, a prawdę mówiąc, to w ogóle mogłoby go nie być, bo nie wiem, czy bym się odważył zakłócać spokój – wyciszenie i skupienie- całą tę budzącą respekt i szacunek powagę mnichów, (którą znałem skądinąd – choćby z klasztorów w Tybecie). Kiedy jednak wspiąłem się po schodach i wszedłem do środka głównej sali klasztoru, zostałem skonfrontowany z głośną czeredą chłopców i młodzieńców, siedzących wśród drewnianych kolumn, na deskach podłogi, ubranych w czerwone szaty i powtarzających na głos niezrozumiałe dla mnie słowa. Nie był to zgodny chór, ale jedna wielka polifonia, nie pozbawiona wszak pewnej melodyjności – każdy młody mnich wypowiadał swoje wersety, czytając je lub wygłaszając z pamięci. Nie było w tym żadnego namaszczenia, tylko niektórzy adepci kołysali się jak modlący chasydzi, siedząc „po turecku”, czy też raczej po buddyjsku.

Chłopcy, jak to chłopcy – większości z nich trudno się było skupić, wyginali się więc na różne strony, robili dziwne miny lub wyglądali tęsknym i melancholijnym wzrokiem za okno… skąd dobiegał ich śpiew ptaków i gdzie widać było skąpany w słońcu ogród. Mimo tej swobodnej aury i dającej się wyczuć wśród tych młodych mnichów pewnej dezynwoltury, nie chciałem wyjść na intruza, usiadłem więc na podłodze, odłożyłem na bok aparat i zacząłem chłonąć panującą wewnątrz klasztornej sali atmosferę, nasiąkać nią, poddawać się wyczuwalnym tu wibracjom… Było w tym coś z medytacji – może także chęć poczucia i poznania sacrum? Chciałem się oswoić z duchem tego miejsca – przyzwyczajając tym samym mnichów do mojej obecności. Trwało to dłuższą chwilę – może z pół godziny – kiedy wreszcie podniosłem aparat i zrobiłem kilka zdjęć. Nie mogłem sobie pozwolić na to, by biegać z aparatem wśród kolumn, więc tylko od czasu do czasu zmieniałem pozycję i miejsce, szukając lepszej perspektywy czy innego światła. Mali mnisi po jakimś czasie nie zwracali na mnie większej uwagi, choć jednak wydawało mi się, że zdają sobie oni sprawę z mojej obecności i… nie pozując jednak pozowali, co według mnie nadawało chyba najlepszy efekt zdjęciom – formę ciekawą, w pewnym stopniu zaaranżowaną, a jednak nadal autentyczną. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie patrząc teraz na te zdjęcia i przypominając sobie tamte niezwykłe chwile, przeżywając je – i to dość intensywnie – na nowo.

* W Polsce usiłuje się wprowadzić w życie oficjalną nazwę, która niestety brzmi okropnie: Mjanma.

greydot

Poniżej przedstawiam mały wybór zdjęć jakie zrobiłem w klasztorze Shwe Yan Pyay (namawiam do obejrzenia ich w pełnym wymiarze, a można to zrobić za pomocą jednego kliknięcia). Kilka z tych fotografii obdarzyłem małym komentarzem, inne zamieściłem w formie fotoreportażu mozaiki, zaś pozostałe trafiły na stronę mojego bloga fotograficznego (TUTAJ).

.

Shwe Yan Pyay Monastery - Birma, fot. Stanisław Błaszczyna (7).

STUDIA WŚRÓD KOLUMN

Mali mnisi buddyjscy wśród drewnianych, pokrytych złotą farbą kolumn, siedzą i studiują buddyjski kanon. Otoczeni lasem tekowych filarów podtrzymujących klasztorne sklepienie, nie czują się zagubieni, bo przecież z każdego miejsca, gdzie siedzą, widoczny jest ich Mistrz, którego ścieżką chcą podążać. Lecz atmosfera jaka wśród nich panuje świadczy o tym, że przede wszystkim są to młodzi ludzie – chłopcy, a także dzieci – którzy próbują się znaleźć w tym nowym dla nich środowisku, wymagających od nich skupienia, dyscypliny i poświęcenia, a przecież nadal są powodowani dziecięcym impulsem zniecierpliwienia i zabawy. Na przedzie, tuż przed ołtarzem z Buddą, siedzą nowicjusze najstarsi, dalej ci średni wiekiem, a pod samymi oknami najmłodsi. Nic dziwnego, że to ci ostatni z tęsknotą wypatrywali często tego, co jest na zewnątrz klasztoru – w świecie jasnym i kolorowym.
Wewnątrz klasztoru (nota bene jest on palafitem), zwłaszcza w pobliżu ołtarza, panował półmrok, jednak z okien wlewało się do środka jaskrawe dzienne światło, co dawało kontrast utrudniający robienie zdjęć (o medytacyjnej i edukacyjnej specyfice miejsca i chwili nie wspominając). Wszystko to wymagało kompromisu – zastosowania złotego środka: wykorzystać dostępne światło naturalne, nie zmącić autentyzmu sytuacji, a jednak znaleźć dla siebie takie miejsce, skąd można byłoby utrwalić te niezwykłe obrazy wyraziście i z charakterem. Nie wypadało być intruzem, a jednak trzeba się było zachować na tyle śmiało i zdecydowanie, by dopiąć swego i uchwycić to, co najciekawsze, we właściwym momencie – to, co pojawiało się i rozwiewało w każdej sekundzie, wyłaniało się na chwilkę i tonęło w rzece płynącego – i przemijającego bezlitośnie – czasu.

.
.Shwe Yan Pyay Monastery - Birma, fot. Stanisław Błaszczyna (5).

SKUPIENIE I RELAKS

Jest w tym zdjęciu wyraźna dwoistość: dwójka małych mnichów, kompozycyjne rozpołowienie kadru, dwa różne podejścia do studiowania pisma i dwa różne nastroje. Chłopiec po lewej siedzi w pozycji, jaka zyskałaby z pewnością aprobatę wychowawcy; przed nim zeszyt i książka ułożone jak mistrz przykazał; zastanawia się nad czymś, ale… czy nie jest to już przechodzenie na stronę towarzysza, który z chęcią rozproszyłby jego powagę i zaraził swobodą, kusząc swoim luzem, nonszalancją i uśmiechem na twarzy? Tak, to ten kocyk rozłożony dla wygody, nieco zmierzwiony… Nogi rozplecione, oparcie się o ścianę, wzrok błądzący w myślach pewnie mało buddyjskich… wreszcie zeszyt otwarty – odłożony (może nawet rzucony) w nieładzie. Innymi słowy: luz blues w klasztorze.
Lubię klasyczną kompozycję tego obrazu, także jego kolorystykę, harmonijnie adaptującą czerwień szat do żółto-złoto-brązowych odcieni podłogi i ścian z tekowego drewna. Jasne tło prawej strony kadru podkreśla sylwetkę – i profil – postaci siedzącej do nas bokiem. Z kolei ciemne tło prawej połowy sprawia, że prawem kontrastu lepiej widoczne jest jaśniejsze ciało chłopca, a zwłaszcza jego sympatyczny wyraz twarzy. Niewątpliwie wdzięczny to widok.

.

Shwe Yan Pyay Monastery - Birma, fot. Stanisław Błaszczyna (4).

PATRZ!

Nie wiem co tak zaprzątnęło uwagę młodego mnicha. Wątpię, że był to posąg Buddy, który znajduje się w centrum klasztoru (chociaż wskazujący palec chłopca wymierzony jest właśnie w tamto miejsce). Bo przecież mnisi widzą ten posąg każdego dnia (jest on w swojej pozie niezmienny, mimo zmienianych każdego dnia kwiatów, którymi się go dekoruje). Poza tym, choć wśród chłopców panuje atmosfera raczej swobodna, której daleko do solenności, to Budda nie może być przedmiotem żartów – kiedy uwaga ludzi kieruje się na niego, okazują oni szacunek, uniżoność i poważanie. Jak widać chłopcy nie są za bardzo skupieni na nauce, ich zachowanie jest swobodne, miny rozbawione…
Zdjęcie wykonane aparatem, który położyłem na podłodze. A zrobiłem to, by – po pierwsze – nie deprymować mnichów, po drugie zaś – uzyskać perspektywę, dzięki której nie patrzymy na nich z góry, a z pozycji, która pozwala na lepsze oddanie ich gestów, postury i zachowania. Dzięki temu kompozycja nie jest stłamszona, a bardziej otwarta, przybliżająca tę grupę naszym oczom..

.

Shwe Yan Pyay Monastery - Birma, fot. Stanisław Błaszczyna (6)

.

SZATY I GESTY

Kompozycja z mnisich szat, gestów rąk, ułożenia nóg… Różne odcienie czerwieni – z lekkim dotknięciem pomarańczu i purpury. Ciekawe wydały mi się te załamania materii, linie odgraniczające jasność od ciemności, gradacje koloru. Światło pada od strony okien i ono jest odpowiedzialne za głębię, która tworzy się przed postaciami. Widać jedynie fragmenty rąk i nóg – ramion, palców i stóp – lecz różnorodność ich ułożenia wprowadza do kadru pewien ruch i bogactwo gestów. Te pierwiastek ludzki niweluje w dużym stopniu abstrakcyjność obrazu, który przestaje być tylko li formalną kompozycją złożoną z kształtów, linii, konturów i barwnych plam, a staje się wyrazem uchwyconego w chwili życia.

greydot

UWAGA: kliknij na zdjęcia, by zobaczyć je w pełnym wymiarze

.

.

© ZDJĘCIA WŁASNE 

.

Więcej zdjęć z klasztoru Shwe Yan Pyay obejrzeć można TUTAJ, na stronie ŚWIAT W OBRAZACH.

Powiązany wpis: TYBET – KLASZTOR SAMYE

.

Komentarzy 35 to “KLASZTOR SHWE YAN PYAY – BIRMA”

  1. MNISI Z KLASZTORU SHWE YAN PYAY W BIRMIE | ŚWIAT W OBRAZACH Says:

    […] stanowi ilustrację do wpisu na blogu WIZJA LOKALNA pt. „MALI MNISI Z KLASZTORU SHWE YAN PYAY […]

  2. MY Says:

    W Nyaungshwe jest niewielu turystów – i od razu można zauważyć inny rodzaj podróżowania, niż w Wietnamie czy Tajlandii. Nie ma seks-turystyki, nie ma backpaker’ów przesiadujących w knajpach, nie ma masówki. Tutaj turyści nie przechodzą obok siebie obojętnie, Birmińczycy nie są (jeszcze!) zepsuci turystyką, a na widok obcokrajowców zacieszają z całych sił i… oni są tak prawdziwie i szczerze MILI po prostu.
    Zafffffascynowani Birmą jesteśmy! Nie ma żebrzących dzieciaków, naganiaczy/oszukaczy, 7eleven i całej tej azjatyckiej szopki pod turystów i dla turystów.

    Inle Lake nastrojowe, świątynie z dzwoneczkami klimatyczne, klasztor Shwe Yaunghwe Kyaung kosmiczny, ale i tak ludzie najfajniejsi!

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Ludzie nadal są najfajniejsi, Inle Lake nastrojowe, świątynie klimatyczne… ale jednak turystów w Nyaung Shwe jest już sporo (nie wiem kiedy odbyła się Wasza podróż, bo może rzeczywiście klika lat temu było ich mniej). Mnie to tak bardzo nie przeszkadzało (bo nie są to jeszcze tłumy, a i są miejsca niedotknięte jeszcze przez turystykę masową), bo zwiedzałem Jezioro Inle i okolice indywidualnie, własnym rytmem – starając się omijać tzw. godziny (turystycznego) szczytu.
      W klasztorze Shwe Yan Pyay (Shwe Yaunghwe Kyaung) byłem właściwie sam, jeśli nie liczyć kilku turystów, którzy zaglądali tam na chwilę.

      • B.J. Says:

        Jestem pod ogromnym wrażeniem miejsca, ludzi, tego, co tutaj przeczytałam i zobaczyłam (świetne zdjęcia). To wielkie szczęście być tam i przeżywać to całym sobą. Pozdrawiam serdecznie.
        B. J.

  3. Entourager Says:

    Pamiętam moją wizytę w tym klasztorze. Napisałem wtedy o tym parę słów:

    Kiedy klasztor wyłania się spomiędzy drzew i otaczającego go betonowego ogrodzenia czuję zawód. Gdybym mijał go przypadkiem, jak setki innych klasztorów w Birmie, nie wiedząc o nim nic wcześniej, nie wzbudziłby mojej szczególnej uwagi. Ale skoro uzgodniliśmy krótki przystanek, opuszczam z pomocą mojego kierowcy samochód i idę w kierunku klasztoru.
    W klasztorze trwają akurat poranne modlitwy prowadzone przez młodego mnicha. Z szybkością karabinu maszynowego wyrzuca on z siebie słowa mantry, a wokalizy Urszuli Dudziak wydają się być przy jego sprawności oratorskiej kiepską amatorszczyzną. Gdy jestem już pewien, że ludzkie organy głosowe nie są już w stanie pracować na większych obrotach – on przyspiesza jeszcze bardziej.
    Jego podopieczni to małe dzieci, spośród których zaledwie garstka stara się śledzić medytacje, a resztą poszukuje sobie innych zajęć. Jedni przyglądają się temu, co dzieje się za oknem, inni robią sobie manicure. Widać, że skupienie i monotonia medytacji są zbyt wygórowanymi wymaganiami wobec chłopaków, którym w głowie zabawa i psoty.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Nie jestem pewien czy porównanie recytacji mnichów do działania karabinu maszynowego jest właściwe (zwłaszcza że buddyzm jest jednak filozofią o wydźwięku pacyfistycznym ;) ), jednak opis tego, jak zachowują się młodzi mnisi w tym klasztorze pokrywa się z moim doświadczeniem.

      Odnalazłem w sieci Twoje sprawozdanie z podróży a tam kilka zdjęć, które mi się spodobały. Pozwolę sobie tutaj zamieścić dwa z nich (moim zdanie świetna jest ich ta „miękka” tonacja i świetlna harmonia; śweietnie też udało Ci się uchwycić ten rozmyty świat za oknem):

      https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2016/02/4228785_orig.jpg

      https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2016/02/181247_orig.jpg

  4. Onibe Says:

    ojej, wychodzi mi, że w Birmie jest jeden mnich na stu mieszkańców… To chyba sporo. Pewnie gdyby w Polsce był jeden ksiądz na stu „cywilów” to by się tutaj żyć nie dało ;-).

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Weź pod uwagę, że większość z tych 500 tysięcy mnichów to są mnisi „przejściowi”, czyli mężczyźni i chłopcy (głównie) oraz kobiety i dziewczyny (tych jest znacznie mniej), które idą do klasztoru na stosunkowo krótki czas. Tylko nieliczni zostają w nim na całe życie.

      PS. Azjatycki buddyzm to jednak zupełnie coś innego niż polski katolicyzm ;)

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      A co sądzisz o zdjęciach?
      Pewnie Ciebie – jako zwolennika dość monochromatycznego minimalizmu – razi ich intensywna kolorystyka.

      • Onibe Says:

        niekoniecznie. Lubię właściwie każdy rodzaj fotografii. Kolor lub jego brak to tylko dwie ścieżki prowadzące do tego samego celu jakim jest udana, przekonująca fotografia i/lub wyrażenie siebie przez fotografa.
        Zdjęcia przyjemne, wydają się być autentyczne. Z pewnością fajnie mieć takie fotografie we własnym albumie ;-).

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Pewnie, że fajnie ;)
          A jeszcze fajniej dzielić się nimi z innymi.
          Szkoda tylko, że to ledwie mała ich cząstka – ciągle sobie obiecuję nadrobienie tych zaległości (co wiąże się także z uporządkowaniem tych zdjęć, opracowaniem i edycją notatek, jakie czasami robiłem w czasie podróży).

          Z każdej podróży przywożę masę zdjęć. Na pewno pomaga mi to w utrwaleniu wrażeń – miejsc i ludzi spotkanych na szlaku. Pozwalają później ożywić wspomnienia.

        • Onibe Says:

          ja już od dawna nie oglądam swoich zdjęć… a wyjazdowych w szczególności nie ;-). Tym niemniej, zawsze fajnie mieć taką pamiątkę. Żałuję, że kiedy byłem w Hawanie miałem resztkę karty do wykorzystania i musiałem po aptekarsku nią dzielić, w efekcie… zabrakło efektu ;-)

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          No nie… być w Hawanie, być fotografem (nie zaprzeczaj) i nie robić zdjęć, bo się wzięło za małą kartę pamięci?! ;)

          Ja często wracam do swoich zdjęć z podróży.
          Choćby dlatego, że pozwala mi to odświeżyć wspomnienia (a tym samym wrażenia).
          No, ale o tym już wspomniałem wcześniej.

          Poza tym, co jakiś czas zamieszczam na swojej stronie wpis dotyczącego jakiegoś ciekawego miejsca, które odwiedziłem na swojej drodze. Powstaje z tego coś w rodzaju fotoreportażu – mają więc te zdjęcia także pewną wartość użytkową.

          W tym roku postanowiłem nadrobić pewne zaległości tego rodzaju – bo jednak sporo materiału pozostało niewykorzystanego w ten sposób, a ich pozostawienie w szufladzie nie przyda im raczej wartości.
          Można chyba powiedzieć, że one się nie marnują tylko wtedy, kiedy ktoś zawiesza na nich oko ;)

        • Onibe Says:

          Dobrze powiedziane: audytorium jest niezbędne, przynajmniej na pewnym etapie. Nie jest konieczne dla nas samych, ale kiedy już dodaje się pewną pracę w postaci obróbki, selekcji i samego „wieszania” dobrze, jeśli ktoś zawiesi oko na tym co zawiśnie. I w drugą stronę: nasze prywatne wspomnienia (pomijam te bardzo prywatne i typowo prywatne) się unieśmiertelniają kiedy damy im szansę „odetchnąć pełną piersią”.

          Wziąłem na Kubę dwie karty, w sumie jakieś 3 lub 4 GB, czyli nie tak bardzo mało. Ale siedziałem tam dwa tygodnie. A zdjęcia robiłem w RAWach. Przywiozłem chyba ze 250 zdjęć – sporo, ale z drugiej strony niejedna osoba tyle robi na imprezie rodzinnej ;-P. Ostatnio już nie podróżuję. Założenie rodziny mnie spacyfikowało kompletnie ;-)

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Istnieje w człowieku jakaś nieodparta potrzeba dzielenia się ze światem (z innymi) tym, co robimy, co nas interesuje, co się z nami dzieje… Chcemy się jakoś „odcisnąć” w ludzkiej świadomości, pozostać w pamięci – zostawić na tym świecie „bliznę” (jak to, nie bez patosu, powiedział kiedyś Camus). Stąd np. fenomen Facebooka, który eksplodował na cały świat, stąd też nasze blogi… ;)
          Wygląda na to, że nie wynika to jedynie z naszej próżności ;)
          Bo jednak istniejemy (a ściślej: realizujemy się, spełniamy) tylko w relacji z innymi ludźmi – bez nich nasze istnienie byłoby pozbawione sensu :)

          PS. Skąd ta Kuba – i dlaczego Kuba?
          Jak się tam znalazłeś, co robiłeś, jakie wywiozłeś wrażenia.
          Ja się o Twoim tam pobycie dowiedziałem przypadkiem (zobaczyłem Twoje zdjęcie), bo nie przypominam sobie, żebyś o tym, pisał na swoim blogu (tu też mnie ciekawi: dlaczego zbyłeś tak tę Kubę milczeniem?)

        • Onibe Says:

          Faktycznie, nie pisałem o Kubie. Nie za bardzo miałem wizję na taki opis. Miałem świadomość własnych braków obserwacyjnych, bo jednak był to wyjazd rekreacyjny (przede wszystkim pod kątem nurkowania), trochę głupio było mi silić się na recenzję miejsca w oparciu o tak nikłe jego rozeznanie. Samą Hawanę zwiedzialiśmy ledwo przez dzień, a pewnie na to jedno miasto brakłoby tygodnia lub miesiąca. Swoją drogą, chyba w końcu coś jednak o Kubie skrobnę bo prawdę mówiąc mało już pamiętam. I będę pamiętał coraz mniej. Być może to ostatnia szansa aby zebrać okruchy pamięci i przywrócić im jakiś blask… Ogólnie: wrażenia wspaniałe, zakochałem się w Kubie jeszcze na lotnisku.

          Fenomen o którym piszesz osiągnął już poziom absurdu. Cała rzesza blogersów żyje w przeświadczeniu, że należy np. publikować informacje o tym co zjedli, z kim zjedli i jak daleko rzygali. Marketing jest nastawiony na wmawianie ludziom, że wszystko jest ważne, więc nie silą się na bardziej intrygujące treści. Po co się kłopotać, skoro wystarczy sfotografować kanapkę? Lajków nie zabraknie, bo wiadomo: ja Ciebie, ty mnie… Fascynuje mnie, że ludziom właściwie nie przeszkadza sztuczność ich popularności. Poznałem to zjawisko jeszcze na forach fotograficznych, gdzie powstawały całe grona spółdzielcze działające na zasadzie wystawiania sobie nawzajem bezkrytycznych komentarzy (do masakrycznych nierzadko postów). I niby wszyscy wiedzieli jak to działa, kupa ludzi nawet z tym aktywnie próbowała walczyć, ale jak przyszło co do czego, to taki „spółdzielczok” promieniał z dumy bo był lubiany, choć fotografia była mniej warta niż te kilka kilobajtów które zajmowała. Ale przecież i ja nie jestem wolny od tego trendu. Myślę, że wolność można uzyskać rozbijając bank, czyli zyskując popularność w stopniu tak wielkim, że aż się licznik przekręca ;-)

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Kuba niby jest blisko, ale jeszcze tam nie byłem, choć Karaiby odwiedziłem wiele razy, zaglądając tam do różnych zakątków). Z jednej strony Kuba mnie ciekawi, z drugiej – coś mnie powstrzymuje przed tym, żeby się tam wybrać (i to nie tylko oficjalny zakaz podróżowania tam dla obywateli USA, który zresztą dość łatwo można ominąć). Zdaję sobie sprawę, że „stara” Kuba odchodzi w przeszłość, tym bardziej, że ostatnio embargo się rozluźnia i lada chwila można się spodziewać na Kubie turystycznych hord.
          Z pewnością otwieranie się Kuby na świat przyniesie ze sobą korzyści (bo ileż można żyć w zamkniętym skansenie), ale z drugiej… pewnie coś Kuba przez to straci (i nie będzie to tylko jej obecna fotogeniczność).

          A jeśli chodzi o popularność w dobie Facebooka?
          Ja właściwie FB traktuję jako słup ogłoszeniowy dla moich stron internetowych.
          Wiem, że mój blog jest raczej „niszowy” więc nigdy nie liczyłem na jakąś tam „popularność”. Prowadzę go, bo to lubię – a przede wszystkim dlatego, że to porządkuje moje myśli, pogłębia i utrwala moje zainteresowania i pasje, takie jak kino, fotografia czy podróże… A że przy okazji kogoś to zainteresuje? To dobrze.
          Zresztą, dla mnie bardziej cenni są ci czytelnicy uważni (których może być kilku) niż całe tłumy tych, którzy zaglądają tu przypadkiem i czytają „po łebkach”.
          Właściwie, to nie interesują mnie „gierki” różnych takich Towarzystw Wzajemnej Adoracji, (o których sam wspominasz) – „adoracji, która jakże jest przecież ulotna, powierzchowna, pozerska i często nieszczera…

          Pewnie bardziej „prestiżowo” byłoby publikować w prasie drukowanej (kiedyś w różnych periodykach publikowałem sporo, ale z czasem przestało mnie to bawić i już od dawna nie wysyłam swoich materiałów żadnym redakcjom), czy wydając książki (do czego namawiają mnie od dawna moi znajomi i rodzina) ale chyba jednak wolę swoje „ubocze”, nie biorąc udziału w całym tym zgiełku targowiska próżności, jakim jest w dużej części domena publiczna kultgury bardziej lub mniej masowej.

        • Onibe Says:

          Kuba jest (była) bardzo autentyczna, zupełnie nie przypomina(ła) Egiptów czy innych masowych ołtarzy turystyki międznarodowej. Choć i tak działo się tam coś złego. Zakradała się już turystyczna tandeta. Na szczęście Kuba jest (była) bardzo zamknięta w sobie i na sobie skoncentrowana. Odniosłem wrażenie, że Kubańczycy mają w d*** turystów. Akceptują pieniądze, bo i czemu nie, ale nie przekraczają pewnych granic (które łatwo przekraczają Arabowie czy Turcy). Odsunięcie się Fidela od władzy właściwie zakończyło ten etap, ale Raul nie zapoczątkował rewolucji, wprowadził raczej powolną ewolucję. Ciągle jeszcze zatem Kuba jest na swój sposób autentyczna, tama z turystyczną breją nie pękła.

          Dobrze robić coś dla siebie. Jak się to robi dobrze, to ktoś tam zawsze doszusuje i robi się drużyna ;-)

  5. pojechana Says:

    jak w ulu :)

  6. ginger Says:

    Birma to przede wszystkim cudowni, przecudowni – LUDZIE. Niezwykle otwarci na innych, tak różnych jak ja, duża blondyna:-))), przed świątynią z Leżącym Buddą zostałam wyściskana i wycałowana przez przemiłe starsze panie, że poczułam się jakbym spotkała dawno nie widziane, ulubione ciotki, eh, łza się zakręciła… W hotelach, i nie tylko – ludzie aż za bardzo mili, wręcz nadopiekuńczy… Byłam za krótko, został ogromny niedosyt. O zabytkach i widokach nie piszę nic, bo – NIE MA słów – i ŻADNE słowa nie oddają – tego niepowtarzalnego klimatu. Nawet po lekturze blogów, książek, przewodników, nie byłam przygotowana na to, CO spotkałam. Zazwyczaj nie wracam do raz odwiedzonych miejsc, bo i tak życia nie starczy, żeby odwiedzić te wszystkie miejsca na świecie, które by się chciało, ale BIRMA jest miejscem, do którego wrócić pragnę od chwili, kiedy wyleciałam z Rangunu…

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Ja też się czułem bardzo dobrze wśród mieszkańców Birmy. Jak zresztą we wszystkich krajach, gdzie zamieszkują buddyści. Jest tak na przekór temu, że przecież w historii tych krajów nie brakowało wojen, agresji, zawłaszczania ziemi i bogactwa sąsiadów… Ale to widocznie dlatego, że władcy tych ludów byli bardziej agresywni i żądni władzy, niż ich podwładni, którzy być może nawet zbytnio są ulegli i łatwowierni.

  7. Lucy Says:

    Siedzimy na podłodze w jednej ze świątyń na jeziorze Inle przysłuchując się śpiewom modlitewnym. Ludzie siedzący obok podpełzają nieznacznie coraz bliżej. Z zaciekawieniem się nam przyglądają, nie są jednak nachalni. Dopiero ośmieleni uśmiechem podchodzą bliżej. Zaskakujące, jak wielu świetnie mówi po angielsku. Miej mnie w sercu – mówi starsza kobieta. Nad figurką Buddy dwóch moich towarzyszy zapala kadzidło. Figurka jest tak oblepiona cieniutkimi płatkami, że zupełnie straciła już kształt. Jakiś Birmańczyk przykleja płatek złota. Spogląda w oczy Tomkowi i mówi: przyklejam go w podzięce że do nas przyjechaliście.

    Birmańczycy są wspaniałymi ludźmi, emanuje z nich jakiś wewnętrzny buddyjski spokój i pogoda ducha, mimo trudnej sytuacji ich kraju. Są bardzo otwarci i spragnieni kontaktu z zachodem. Buddyjscy mnisi proszą o pozowanie do zdjęcia, które robią komórkami, wymieniają się z nami mailami. A kraj, w którym mieszkają jest przepiękny, magiczny i z pewnością wart niespiesznej uwagi. Dla mnie to do tej pory nr 1, a trochę świata już widziałam ;)

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Ładna scenka :)

      Po wielu latach zamknięcia się na zewnętrzny świat (rządy wojskowej junty) Birma się teraz otwiera (co skutkuje nie tylko zalewem turystów, ale i inwestycjami zagranicznego kapitału w Birmie).
      W ubiegłym roku, wielkie zwycięstwo w wyborach odniosła partia NLD (National League for Democracy) kierowana przez legendarną Aung San Suu Kyi, która cieszy się olbrzymim poparciem Birmańczyków, jest dla nich narodową bohaterką. Na razie skazana jest kompromis i musi się dzielić władzą z wojskowymi (którzy zapewnili to sobie w Konstytucji), ale wydaje się, że dla Birmy rozpoczęła się już inna epoka.
      Ale to temat na dłuższą rozprawę ;)

  8. avemi Says:

    świat jest piękny i ciekawy… tajemnice skrywane…

  9. BIRMA – JEZIORO INLE | WIZJA LOKALNA Says:

    […] BIRMA – klasztor Shwe Yan Pyay […]

  10. LUDZIE BIRMY | WIZJA LOKALNA Says:

    […] BIRMA – klasztor Shwe Yan Pyay […]


Co o tym myślisz?