PLANKTON

.

.

       W swoich znakomitych „Szkicach piórkiem” Andrzej Bobkowski pisze:
„A ja unikam, jak tylko mogę, stania w jakichkolwiek ogonkach. Ogonek, to jedna z najperfidniejszych metod poskramiania w człowieku samodzielnego myślenia. Staję w ogonku i natychmiast czuję w sobie la bête humaine rampante, zamieniam się w amebę, w jakiś plankton, któremu wszystko jedno, który skłonny jest pozwolić na wszystko, w którym dusza zostaje skolektywizowana i zamienia się w coś w rodzaju kołchozu: tracę poczucie własności siebie i wreszcie, gdy po długim staniu, otrzymam jakiś ochłap, wydaje mi się, że świat jest piękny i że wcale nie jest tak źle. Po czym, z takim optymistą robi się, co się chce. To też metoda, i to zupełnie inteligentna. Ogonkiem ‘zmiękcza się’ ludzi, jak w przesłuchaniu śledczym.”

       Doskonale rozumiem Bobkowskiego, bo świat wokół mnie codziennie dostarcza mi przykładów formowania się grup ludzkich w coś, co przypomina właśnie jakiś dryfujący bezwolnie plankton – taki skolektywizowany, pozbawiony samodzielnego myślenia kołchoz, gdzie poczucie „własności siebie” jest złudne, bo wymuszone jakąś dominującą nad wszystkimi „kołchoźnikami” ideą, która bardzo często jest po prostu fikcją. Ludzkie „myślenie” skupia się tu zwykle wokół jakiegoś stereotypu, schematu, memu… jedynie słusznego poglądu i przekonania. No i oczywiście jest nieomylne.

       Człowiek, to takie dziwne zwierzę stadne, w którym rozwinięta ponad miarę i rozbudzona świadomość indywidualna znajduje się w nieustannym konflikcie z koniecznością podporządkowania się grupie, gdzie obowiązują „glajchszaltujące” wszystkich prawa, zasady, reguły i trendy. Zwykle wygrywa to drugie. Właściwie nikt z nas, tak naprawdę, nie wybiera swojego światopoglądu – to światopogląd wybiera nas. (Podobnie jak nie wybieramy sobie naszego charakteru.)

       Paradoksalne w tym wszystkim jest to, że de facto zniewolony w ten sposób człowiek łudzi się, że dysponuje wolnością – że jego wybory są niezależne i autonomiczne – a tak naprawdę jest niewolnikiem uwikłanym w jakąś kolektywną strukturę, która decyduje o jego myśleniu i zachowaniu. I wygląda na to, że często niewolnik nawet nie zdaje sobie przy tym sprawy z tego, że jest niewolnikiem (co byłoby śmieszne, gdyby nie było tragiczne).

       Tym oto sposobem docieramy do słynnych w naszej epoce internetowej nawalanki baniek, które wydają się być planktonem wręcz modelowym. Co ciekawe, przynależność do konkretnego planktonu nie zależy, jak sądzę, od poziomu inteligencji, ani nawet od wykształcenia. Mało tego: im wyższy ten poziom, tym redukcja do planktonowych właściwości jest bardziej uderzająca – a zakres ograniczania rozumu większy. To właśnie zjawisko sprowokowało mnie kiedyś do sparafrazowania słynnego powiedzenia Lema: gdyby nie Internet, to nigdy nie zdawałbym sobie sprawy z tego, jak wielu jest głupców wśród ludzi inteligentnych.

       Mimo tego, że ten fenomen rozumiem, to niezmiennie zdumiewa mnie gotowość i ochoczość wielu ludzi do etykietowania samego siebie. Nalepienie sobie znaczka – często w dobrej i szlachetnej intencji – który powoduje, że nie tylko manifestujemy jakąś wartość, którą cenimy, ale dajemy się zaszufladkować, przypisać do tego a nie innego „planktonu” – na własne życzenie przyczepiamy się do pewnego stereotypu, który zawsze jest przeciwieństwem refleksji (będącej warunkiem pogłębionego myślenia). Satysfakcja „przylepienia” się do „planktonu” (bo w grupie raźniej, bo nec Hercules contra plures) to właśnie ten „ochłap”, o którym pisał Bobkowski, konkludując: „Po czym, z takim optymistą robi się, co się chce. To też metoda, i to zupełnie inteligentna.

       Kto to robi? Kto to wykorzystuje?
Otóż wszelkiej maści manipulatorzy – najczęściej władza, ideolodzy, media i politycy, do których wręcz należy formowanie różnego rodzaju planktonów, a następnie zawiadowanie nimi. I zaszczepianie nam złudzenia, że wybór należy do nas.

       Na przekór temu wszystkiemu co nas niewoli, wierzę w to, iż możemy poszerzyć pole naszej wolności – zwłaszcza tego, które jest w nas samych.
Pierwszym warunkiem jest niezbijanie się w plankton.
Trudne, ale jednak możliwe.

* * *

GRANICE I PRZEJŚCIA… (na brzegu życia i otchłani)

(zapiski – z wypowiedzi rozproszonych, XVI)

Pejzaż zimowy Podkarpacia

Pejzaż zimowy na Podkarpaciu (Giedlarowa)

.

Sami wymyślamy symboliczne granice (choćby takie jak ta, zbliżająca się – noworoczna) by mieć poczucie możliwości zmiany, transgresji, odnowy… Tworzymy w ten sposób wyjątkową porę, kiedy możemy odegrać pewien rytuał przejścia – wszystko z nadzieją na lepszą przyszłość. A ona będzie jaka będzie, bez względu na naszą życzeniowość (wishful thinking) i zaklęcia: dla jednych lepsza, dla innych zaś gorsza – i oby tych pierwszych było znacznie więcej. Większość z nas nie dotrzyma noworocznych postanowień, ale o tym przekonamy się dopiero za kilka miesięcy. Teraz o tym nie myślimy… no i dobrze, bo i po co psuć sobie humor?

Lata mijają, nowy rok będzie za chwilę starym, a my – stojąc na brzegu życia i otchłani – widzimy płynącą rzekę czasu, która zabiera z sobą bezpowrotnie sporą część naszego świata. Ale i przynosi coś nowego. Ginie jednak nie tylko to, co sprawiało, że czuliśmy się szczęśliwi, ale również i to, co było dla nas nieszczęściem (może to być poniekąd naszą pociechą). Czas jest bowiem niewybiórczy i ślepy. Może dlatego jest sprawiedliwy? Lecz niestety – jest też przy tym bezlitosny, o czym świadczą nie tylko coraz liczniejsze zmarszczki na naszej twarzy i coraz więcej siwych włosów (albo tych włosów coraz mniejsza ilość).

Życie jest straszne i cudowne zarazem – podobnie jak świat, w którym żyjemy – pełen zarówno piękna, jak i potworności; śmieszności, jak i grozy. Trudno więc stwierdzić, że znaleźliśmy się na tym świecie w nagrodę, a tym bardziej, że jesteśmy tutaj za karę. To, że w ogóle jesteśmy, graniczy jednak z cudem, albo też i jest już cudem samym. W sumie… niepojętym, nawet dla takiego niesamowitego tworu, jakim jest ludzki mózg – całkiem możliwe, że będący najbardziej złożoną częścią Wszechświata, zbliżającą nas w jakimś stopniu do samego Boga (czy też sił, które nas stworzyły).

* * *

Jeśli istniejemy w czasie, to przemijanie jest czymś nieuniknionym. Przemijania nie ma tylko tam, gdzie nie ma czasu. A tego nie sposób sobie wyobrazić, ani też pojąć.

* * *

Kiedy wyludniają się krainy, w których kiedyś żyliśmy – robi się zimno i pustka zatacza coraz szersze kręgi na rzeczach, które czuliśmy w rękach, na skórze, pod naszymi stopami… Materia, którą jeszcze widzimy, staje się coraz bardziej obca w miarę jak słabnie nasza pamięć i obojętnieje serce, bo przecież musi się ono żywić tym, co żyje w drugim człowieku.
Lecz jeśli tego drugiego człowieka zbraknie?

Nostalgia, elegijny spleen… sentyment, który przez jakiś czas ogrzewa nasze stygnące wnętrza. Skoro może być nam tak bardzo żal obcych światów, które odchodzą w przeszłość, to czy dziwne jest to, że ogarnia nas rozpacz utraty i tęsknota za światem najlepiej nam znanym, bo naszym – tym, w którym byliśmy obecni – a który teraz przemija nieuchronnie, znikając kawałek po kawałku, rozpływając się we mgle coraz bardziej przezroczystej nicości?

Piękno? Cóż po pięknie w czasie minionym, zmarniałym? Jego ślady wzmagają tylko smutek spełnionej-niespełnionej miłości do świata i ludzi, która rodziła się jedynie po to, aby zaraz umierać… z coraz bardziej bladą i stężałą twarzą, na coraz mniej wyraźnej fotografii; z coraz bardziej zacierającymi się konturami rzeczy – z wszystkim co z wolna przepada za horyzontem zdarzeń.

A może piękno nie znika? Zwłaszcza wtedy, kiedy zamykamy oczy, chcąc pod powiekami zachować obraz kogoś lub czegoś, co stało się dla nas czymś bliskim i drogim?
A może piękno nigdy nie zniknie – nawet wtedy, kiedy nasze oczy zamkną się na zawsze?

Gdzie jest droga, którą można dotrzeć do tego, co najważniejsze? Z czego musi być zbudowane to, co mogłoby trwać wiecznie? Jaka powinna być świadomość, by mogła oprzeć się trwodze, złu i marności? Czy lepsze światy znajdują się tylko w zaświatach? I czy wszystko, co wydaje się nam dobre (lub złe) jest tylko złudzeniem?

Jednakże chwila gorzkiej rozpaczy również nie może trwać wiecznie. Dopóki oddech pobudza serce do bicia i krew do krążenia; dopóki oczy spotykają się ze spojrzeniem kogoś, kto umie trafić do naszego wnętrza, chroniąc nas przed zranieniem – dopóty dziać się w nas może święto życia, ale i koić ulga śmierci, która tak naprawdę jest – tak jak wszystko – niczym…
A może jednak początkiem czegoś innego?

* * *

Piękno przyrody (świata) zawsze zauważamy wpierw tam, gdzie jest (było) środowisko, w którym dorastaliśmy. I to pozostaje taką naszą cezurą, wzorem, punktem odniesienia… właściwie na całe życie. Do tego odnosimy wszystko to, co spotykamy w całym naszym późniejszym życiu – to nadaje jakby tonację temu, co przeżywamy już jako dorośli w naszym związku z Naturą, cz też – ogólniej – z całym otaczającym nas zewnętrznym światem.

* * *

Rozpacz jest jednym z nieodłącznych elementów ludzkiej kondycji. Może ją spowodować nie tylko własna nieuleczalna choroba, ale i np. utrata kogoś bliskiego, zniewolenie, kalectwo, cierpienie, nieodwracalność losu… cała masa innych nieszczęść jakie dotykają ludzi. Można nawet powiedzieć, że rozpacz (despair) jest jednym z fundamentalnych doświadczeń egzystencjalnych człowieka.
Rozpacz niekoniecznie musi mieć cokolwiek wspólnego z „żalem chwil teraźniejszych, czy minionych” – to nie ten ciężar gatunkowy, nie ta intensywność uczuciowa, nie ta sfera dramatu życia.

Naturalnie istnieją sposoby, czy też drogi, którymi można (starać się) uciec rozpaczy. Dla wielu ludzi czymś takim jest np. wiara. Albo… udawanie, że coś takiego, jak rozpacz nie istnieje, że nie ma ona do nich przystępu.

Ponadto rozpacz nie ma dobrej „prasy” – ot, choćby na blogach, czy na Facebooku – bo wszystkich obowiązuje pop-kulturowa dyktatura dobrego zdrowia, pozytywnego myślenia, indywidualnego szczęścia, pomyślnego życia… Tylko niekiedy robi ktoś w tym wyłom – ale to jednak wymaga pewnej odwagi, a nawet… determinacji.

* * *

Rozpacz, mimo wszystko, znana jest niemal wszystkim ludziom – nawet (a może zwłaszcza?) tym, którzy zdolni są do miłości (bo pojawia się zawsze wtedy, kiedy traci się kogoś, kogo się kocha).

W jednym ze swoich esejów Tischner zwrócił uwagę na to, że w polskiej literaturze brak jest wnikliwego i wszechstronnego opisu rozpaczy. I zastanawia się dlaczego (Polacy o rozpaczy nie mówili)?: Może nie wypada pisać o rozpaczy? Może temat rozpaczy został poddany cenzurze – tej „honorowej” np., która zakazuje przyznawać się do słabości? (Tak jakby rozpacz była słabością, a nie zdolnością doświadczenia egzystencjalnej głębi i wrażliwością.)
Według Tischnera powodem tego była szeroko w Polsce rozpowszechniona wiara religijna, która właściwie zakazywała rozpaczać, bo – jak pisze Tischner – „rozpacz była ‚upadkiem’, poniżeniem ‚godności’, ujmą na ‚honorze’, a przede wszystkim grzechem”.

* * *

„Kiedy nie można znaleźć nawet śladu rodzinnego domu, kiedy odmienione są drzewa i rzeka, jedynym głosem, jaki spodziewamy się usłyszeć od pielgrzyma, jest głos rozpaczy, lament, gorycz.” (Julia Hartwig – poetka, o „Dworze” Miłosza.)

Wydaje mi się, że Miłosz był przywiązany nie tyle do miejsca, w którym dorastał, co do czasu, kiedy dorastał. Podobnie: był bardziej przywiązany do języka polskiego, niż do samej Polski. Materia obchodziła go o tyle, że dzięki niej mógł snuć swoją poezję, mierzyć się z kulturą i jej ideami – z intelektualnym konceptem. Wychodził od konkretu ale zawsze ciągnęło go w ezoteryczne krainy, ku metafizyce. To wszystko świadczy o jego religijnym temperamencie. Ale to nie powinno dziwić, bo większość poetów ma taki temperament.

* * *

„Jeśli nie wystarcza tu sama rutyna pracy, człowiek pokonuje swoją nie uświadomioną rozpacz przy pomocy rutyny rozrywek, biernego konsumowania dźwięków i obrazów, jakie stawia mu do dyspozycji przemysł rozrywkowy.” (Erich Fromm, „O sztuce miłości”.)

Każdy człowiek ma w swojej duszy miejsce, gdzie czai się rozpacz. Ale dzięki Bogu kryje się w nim także potencjał szczęścia. Zresztą, rozpacz podobna jest do szczęścia w tym, że nie jest czymś permanentnym, stałym: szczęśliwym się raczej bywa, niż jest – rozpaczać też nie można długo (zwykle rozpacz przechodzi w melancholię i smutek – a wreszcie mija… jak wszystko inne).

Tak, można powiedzieć, że przemysł rozrywkowy podszyty jest strachem, nudą i pustką – tym wszystkim, co świadczyć może o skrywającej się za tą jałowością rozpaczy.

* * *

Wszystko się zapętla i łączy – jest właściwie jednym (dlatego każdy początek jest jednocześnie końcem – a czas nie ma w tym wszystkim żadnego znaczenia). Nasz język, podobnie jak percepcja, jest ograniczony i niezdolny do nazwania (określenia) tego, co poza nami i poza naszym światem. I poza czasem. A to, co poza czasem, jest właśnie wiecznością. (Wieczność jest bezczasowa – tylko dlatego może być wiecznością. Jest czystym istnieniem – a nie trwaniem.) Czas nie może być atrybutem tego, co istnieje wiecznie.

* * *

UWAGA: Tekst został napisany i po raz pierwszy opublikowany w grudniu 2014 roku.

.

MADONNY NASZYCH CZASÓW

(co się plecie w kajecie – zapiski – z wypowiedzi rozproszonych, XXVI)

.

zapiski notatki kajet notes

.

      Jestem na świeżo po projekcji Fanny i Aleksander w kinie Music Box. Film Bergmana oglądałem już nieco chłodniejszym okiem, niż 30 lat temu, ale ponownie dotarła do mnie znakomitość tego obrazu.
Spodziewałem się garstki widzów (w końcu był to seans wczesno-popołudniowy – druga po południu i to w poniedziałek), a tu sala była pełna i jeszcze na koniec – po 188 minutach oglądania Bergmana – publika klaskała.
Pamiętam, ze kiedy zetknąłem się z tym filmem po raz pierwszy, najbardziej poruszyło mnie to co wszem i wobec uznawane jest za takie „bergmanowskie” – lekka (miejscami cięższa) histeria i jednak psychiczne zakręcenie bohaterów. Teraz natomiast bardziej do mnie docierały wątki i elementy komediowe, których w Fanny i Aleksandrze okazało się dla mnie teraz zaskakująco dużo. No i jeszcze – obok poczucia tragizmu i fatalizmu – ta mocna jednak afirmacja życia… nawet jeśli tylko (jak to konstatuje się w filmie) skazani jesteśmy na życie w świecie… małym ale (bo) naszym.

      Fanny i Alexander to jest jednak zachwycający spektakl – kino rasowe par excellence, jakie zdolni byli stworzyć jedynie prawdziwi mistrzowie kina epoki, która niestety odeszła (wraz z nimi) w przeszłość.
Bergman, jak zresztą wszyscy wielcy artyści (nie tylko kina) był paradoksalnym człowiekiem. Dlatego tragizm i komizm się u niego dopełniają, a nie gryzą ze sobą. Podobnie jak poczucie daremności życia z jego afirmacją. U Tarkowskiego np. już tego nie ma – w jego obrazach są w zasadzie tylko te ciemne tony, nostalgia i melancholia, a nawet rozpacz chwytająca za gardło. Bergman potrafił się jakoś – choćby czasami – z tej aury wyzwolić. Wydaje mi się, że pomagały mu w tym kobiety, którymi się otaczał, i z którymi wchodził w intymne związki. Nota bene kobiety nieprzeciętne pod wieloma względami.

*

      Kino tzw. „artystyczne” i kino popularne zawsze w zasadzie chodziły innymi ścieżkami, ale jednak dawniej, w obrębie kina popularnego, częściej chyba zdarzały się filmy o większym ciężarze gatunkowym, podejmujące ważniejsze kwestie społeczne czy polityczne… Ot, choćby obrazy Olivera Stone’a, Roberta Altmana, Martina Scorsesego…
Teraz, kino popularne nastawiło się niemal zupełnie na rozrywkowy eskapizm (poparty najczęściej widowiskowym rozbuchaniem) – bo z tego czerpie największe (finansowe) korzyści. Tym bardziej należy się uwaga i poparcie kinu tzw. „ambitnemu”, autorskiemu, które na obrzeżach pop-kultury też istnieje.

*

      Western i antywestern. Dwie różne wizje tej samej Ameryki. W obu przypadkach jednak mityczne.
Pisze S.: „Western na przestrzeni lat się zmieniał. Polukrowana i tendencyjna wizja Johna Forda zaczęła w pewnym momencie zamulać i drażnić, padając ofiarą pozbawionych złudzeń dekonstruktorów pokroju Penna, czy Altmana, lecz ci, na gruzach zniszczonych przez siebie mitów, nie ukonstytuowali nowych; dlatego ich propozycja (skądinąd bardzo interesująca) westernu na nogi nie postawiła. Eastwood – bo to on przecież jawi się w tej trzeciej odsłonie – najskuteczniej podtrzymał żywot gatunku, nie odrzucając jego mitologii, lecz przyprawiając ją brutalnym realizmem (niewykluczającym jednak heroizmu), tak historycznym, jak psychologicznym, podobnie, jak Peckinpah, czy Leone – wizjonerzy nadal żywo oglądani.
Scenariusz Davida Webba Peoplesa, pod roboczym tytułem The Cut-Whore Killings Eastwood nabył jeszcze w 1976 r. Czuł, jaki drzemie w nim potencjał i cierpliwie opłacał opcje i czekał, aż będzie dostatecznie dojrzały – też wiekiem – by zmierzyć się z tą rolą i tą historią. Musiał też nastąpić moment koniunktury na westerny, co zaczęło się z końcem lat 80-tych. Dlatego pewnie chcąc zrobić western w czasie posuchy, zdecydował się na rzecz bardziej klasyczną, sprawdzoną i mniej ryzykowną (Pale Rider, 85)

      Moja odpowiedź: Wydaje mi się, że twórcy tzw. antywesternów nie chcieli westernów stawiać na nogi, ale wręcz przeciwnie: postanowili rozłożyć go na łopatki (często – dosłownie i w przenośni – taplając go w błocie).
A czy nie ukonstytuowali nowego mitu? Moim zdaniem zrobili to – tworząc mit innego rodzaju (anty-mit?) I właśnie – posiłkując się tą nową mitologią – Eastwood kręcił swoje późne westerny, które wyglądały już zupełnie inaczej, niż ta westernowa klasyka (choćby spod znaku Forda).
Ale masz rację: Eastwood nie odrzucił zupełnie starej mitologii, tylko na swój sposób ją przetransponował, wzbogacając o mitologię nową, (o której przed chwilą wspomniałem). Tak mi się przynajmniej wydaje.

      S.: „Z tymi twórcami antywesternów, czy spag-westów, to różnie bywało. Peckinpah też mitów gatunkowych nigdy nie odrzucił, podobnie Sergio Leone, który w dodatku ich stronę przedstawieniową zaskakująco wyolbrzymił i estetycznie przerafinował. Co zaś zostało z rozmysłem uśmiercone, to westernowy imperatyw : walka Dobra ze Złem.
Co do Penna i Altmana, to widzę tę kwestię bardziej w kategoriach semantycznych, niż rzeczowych: oni odkłamali etos gatunku i obalili stare mity nie po to, by je zastąpić nowymi, ale właśnie, by przydać westernowi nową jakość, wolną od wiecznych, zdawać by się mogło, mitów założycielskich. Inna sprawa, jak to wpłynęło na dalsze losy westernu, choć – jak widać na przykładzie Unforgiven – niektóre obrazoburcze patenty mają się po latach całkiem nieźle: scena zastrzelenia delikwenta na sraczu, to cytat z Przełomów Missouri Penna.

      Odpowiedź: Ja jednak widzę kino (jak również całą kulturę) jako jedną wielką fabrykę mitów. Nawet ci, którzy mity łamią i obalają, tworzą – chcąc nie chcąc – mity nowe.
Rozumiem Twoją myśl: twórcy antywesternów nie chcieli kreować nowych mitów (nie po to świadomie niszczyli stare). Ale moim zdaniem – uśmiercając, jak piszesz, imperatyw (klasycznego westernu) walki Dobra ze Złem – stworzyli nowy: Dobro musi być czasami Złe, co też jest swojego rodzaju mitem – tym razem mitem niejako postmodernistycznym, moralitetem à rebours.
Poza tym: anty-estetyka też jest estetyką. Nie ma ucieczki przed mitologizacją w kulturze i sztuce. Ani przed formą – jeśli się nie chce się pogrążyć w bezkształtnej miazdze i chaosie.

*

      Lincoln był o wiele bardziej skomplikowanym człowiekiem, niż przedstawia go w swoim filmie Spielberg. I przez to chyba ciekawszym. O micie jaki funkcjonuje wśród amerykańskiego społeczeństwa nawet nie wspominam, bo to już zupełnie inna historia.
Czy Lincoln był rasistą?
Moim zdaniem był – ponieważ podzielał ówczesne przekonania, jakie żywili wtedy niemal wszyscy biali Amerykanie, że rasa czarna jest gorsza od rasy białej. A to jest pogląd rasistowski (funkcjonujący zresztą w najlepsze także i w dzisiejszych czasach). Ale z drugiej strony Lincoln stał się jednak wielkim przeciwnikiem niewolnictwa (to prawda: być może bardziej z powodów ekonomicznych i politycznych, niż etycznych i humanitarnych).
Jego stosunek do Murzynów cały czas ewoluował. Ważnym doświadczeniem dla Lincolna było poznanie czarnego polityka, działacza społecznego, pisarza i intelektualistę (tak: intelektualistę!) Frederica Douglasa, którego zaczął traktować jak równego sobie (także pod względem intelektualnym) człowieka, partnera do rozmów.

      Niemniej jednak, Lincoln to był jeden wielki kłębek sprzeczności – pewne diametralnie różne idee zwalczały się w nim ze sobą cały czas – wliczając w to jego własny stosunek do Murzynów i niewolnictwa, jak i do samego abolicjonizmu.
W sumie przydałby się ktoś, kto by tę wewnętrzną walkę Lincolna z własnymi poglądami i przekonaniami ukazał na ekranie. Niestety, według mnie Spielberg – a właściwie konwencja jaką on przyjął – do tego za bardzo się nie nadaje. Nie dziwi mnie więc zbytnio to, że w jego filmie za dużo tej wewnętrznej walki nie ma (choć postać Lincolna nie jest tam jednak zupełnie pozbawiona sprzeczności, ani tak płaska, jak widzą to niektórzy krytycy).

*

      Altman chce być prawdomówny i jest przenikliwy. I taki… anty-hollywoodzki. A mimo to Hollywoodczanie lgnęli do niego jak do miodu. Być może dlatego, że mieli uczucie, iż odkupują tym własne grzechy komercji, blichtru, pozorów, ulegania popularnym gustom i dyktatury happy-endu?

*

      „Perwersje” Buñuela brane są już teraz niejako w nawias (pomaga w tym dolepienie do jego filmów etykietki: „klasyka”). Nawet duchowni z kolegium jezuickiego, w którym Buñuel się kształcił, wyciągają do niego rękę, mówiąc, że mimo wszystko jest on człowiekiem wiary, tylko tak trochę à rebours.

      Myślę, że ludzie boją się perwersji (także w sztuce), również z tego względu, iż obawiają się… samych siebie (a konkretnie: tego, co drzemie w najciemniejszych zakamarkach ich duszy).

*

      Zarówno Buñuel, jak i Tarantino zajmują się okrucieństwem i przemocą, jednak różnica między nimi jest zasadnicza. Buñuel to prekursor kina, Tarantino zaś jest ledwie epigonem – stosuje jakiś zlepek komiksu i tego co już w kinie wielokrotnie było.
Dla mnie to, co on robi, jest zbyt… szpanerskie: niby się on tej przemocy sprzeciwia a jednak w rzeczywistości się nią napawa. W sumie uważam, że Tarantino jest dla gówniarzy.
W samym Buñuelu również jest sporo z dzieciaka, ale już jego filmy dziecinne nie są.

*

      Nie wiem, może z racji tego, co sam ostatnio przechodzę, inaczej patrzę teraz na niektóre zjawiska w kinie, a ogólnie – w sztuce. Ot, choćby surrealizm i kino Buñuela. Nie mogę już tak brać tego na poważnie jak kiedyś – bo widzę w tym przede wszystkim jakiś rodzaj zabawy, coś sztubackiego, może nawet „wygłup” – prowokację skandalizujących usilnie chłopaków chcących zagrać na nosie burżujom i ustatkowanym społecznie konformistom; młodzieniaszków, którzy za wszelka cenę chcą na siebie zwrócić uwagę, a przy okazji wyładować całą swoją energię, dać ujście fantazji, poddać się własnym obsesjom, zaspokoić swoje żądze – i to jak najbardziej cielesne, z tzw. „dochowością” niewiele mające wspólnego.
Co ciekawe, sam Freud uważał surrealistów za wariatów – co jest tym zabawniejsze, że jego ikonografia symboliczna, tudzież ich interpretacje psychoanalityczne, nie ustępowały – jeśli chodzi o fantazję i oderwanie od rzeczywistości – temu, czym zabawiali się surrealiści.
Wypada przyznać, że udawało się surrealistom tworzyć rzeczy ciekawe i interesujące – ale chyba jednak bardziej z formalnego, niż merytorycznego punktu widzenia.
Ale tak podchodzę do surrealizmu, dadaizmu, performance’u, czy właśnie niektórych pomysłów Buñuela – bo jednak Tarkowski, Kurosawa czy Bergman nadal wydają mi się „poważni”. Wiem, że swoje obrazy traktowali jednak bardzo serio, starając się dotrzeć do sedna ludzkiej egzystencji, dociec sensu (czy też bezsensu) tego wszystkiego, w czym jesteśmy po uszy zanurzeni z naszą duszą (?) i ciałem
Choć już całkiem inaczej jest oczywiście z kpiarzem Fellinim.

*

      Pewnego razu Buñuel Kazał nasmarować żywego osła warstwą miodu i filmować jak rój pszczół zlatuje się, obsiada go i powoli pożera.
To świadczy właśnie o cienkiej granicy tego, co jest „na niby”, a co jest „serio”. To co miało być zabawą, zamienia się w coś zupełnie niezabawnego. Miała być tylko psota, a robi się koszmarnie.
Oto niby ktoś jest przeciw okrucieństwu i przemocy, a wyłazi z niego coś przeciwnego: sam zadaje cierpienie, sam napawa się okrucieństwem i stosuje przemoc, którą tak naprawdę jest zafascynowany. Jest w tym jednak przewrotność i niedojrzałość, może nawet głupota?
Problemem jest też to, że sami idziemy za tymi instynktami twórców, „artystów”, poddając się im, a nawet je kultywując (może nawet dlatego, że są one częścią nas samych) – i jak na prawdziwych fanów i „wyznawców” przystało, zawieszamy cały nasz krytycyzm, a właściwie tego krytycyzmu resztki.

*

      Wydaje mi się, że czymś innym jest historia rozumiana jako ciąg wydarzeń z przeszłości, czas miniony, chwile „stracone”… a czymś innym dzieła sztuki, które raczej nie mogą się „zestarzeć”.
Podobnie jak malarskie dzieła mistrzów dawnych epok, ponadczasowe utwory literackie, czy właśnie filmy stanowiące już kanon światowego kina a wykreowane przez takich twórców, jak np. Bergman, Fellini, Chaplin, Kurosawa czy Buñuel.
Myślę, że zawsze się będzie do nich wracać, tak jak wraca się do – nie przymierzając – Biblii.

*

      Doszukiwanie się przez nas we wszystkim sensu i znaczenia to część naszego procesu poznawania świata i dążności do jego zrozumienia.
Inną sprawą jest już to, że nie zawsze ten sens potrafimy dostrzec i ogarnąć. Uciekamy się wtedy do różnych sposobów, by z tym problemem sobie poradzić. Np. do wiary. Albo tworzymy jakieś hipotezy, co do których nie można mieć jednak pewności.

      Zastanawiając się jednak nad tym, czy rzeczywiście warto – i jest sens – doszukiwać się we wszystkim sensu i znaczenia, robiłem to w kontekście filmów Buñuela, zwłaszcza tych, które uznać można za surrealistyczne.
Surrealiści, kiedy coś tworzyli, poddawali się grze wyobraźni, gdyż uważali, że tylko w ten sposób mogą poczuć absolutną wolność. Często przy tym starali się wyeliminować wpływ rozumu – stąd irracjonalizm, trudności (albo nawet niemożność) uchwycenia sensu ich twórczości. Wydaje mi się, że to ostatnie było wręcz ich założeniem.

*

      Kino to przede wszystkim medium wizualne. Dobry reżyser musi mieć także „wyczucie” obrazu, czyli, innymi słowy, być wrażliwym na barwę i fakturę, musi wiedzieć jak skomponować kadr – tutaj przydają się właśnie jego malarskie zdolności, (które zwykle taki reżyser posiada).
Poza tym, jeśli naprawdę jest się artystą, to jest się wrażliwym na różne rodzaje sztuki, w tym właśnie na malarstwo, także na muzykę, która też przecież jest zwykle ważnym elementem filmu.

*

      Tarkowski. To prawda, że jego Stalker może przypominać Odyseję kosmiczną Kubricka przez swą metaforyczność i niedookreślenie (co zdecydowanie zwiększa możliwości interpretacyjne tych obrazów).
Jeśli chodzi o Tarkowskiego, to z jednej strony cenię jego unikalność i oryginalność, bardzo specyficzną aurę pewnego mistycyzmu, metafizycznej poetyki, ale z drugiej – czuję lekką rezerwę wobec jego stylu, który czasami przypomina mi manieryzm i to, co rodzi moje obiekcje wobec kina „eksperymentalnego”, „artystycznego”, „slow”… (np. niekończące się ujęcia, w których właściwie nic się nie dzieje, wątpliwa metaforyka i zabiegi stylistyczne, którym zbyt blisko jakiejś dziwaczności).
Zawiedziony byłem trochę Zwierciadłem – jego niezbornością, małą wyrazistością… niewiele we mnie zostało po obejrzeniu tego filmu. Czego nie mogę powiedzieć o Nostalgii.

*

      Lata 70-te były bardzo dobre dla amerykańskiego kina. Może dlatego, że zaczął wówczas pryskać American Dream, czkawką odbijała się wojna w Wietnamie i kontestacja młodych końca lat 60-tych? Doszła do tego afera Watergate, kryzys paliwowy… etc. Kilka takich wstrząsów i kino reaguje lepszymi, głębszymi, odważniejszymi, bardziej otwartymi i świadomymi filmami.

*

      Filmy wprowadzające brutalny realizm i rozszerzoną psychologię (najczęściej pokręconych psychicznie postaci) do filmu gangsterskiego, policyjnego, sensacyjnego… przetarły drogę (stworzyły grunt) choćby dla Scorsesego, ale i dla innych twórców kina (piszesz nawet o polskich „odpryskach” tego zjawiska). W kinie jednak wszystko jest ze sobą połączone, tylko naprawdę oryginalny i odważny reżyser może dokonać jakiegoś przełomu, czy też raczej wprowadzić coś nowego, co stanie się wzorem i inspiracją dla innych.

*

      W kinie ekspresjonizm zamieniono na gore – ze stratą dla sztuki kina. Bo jakąż wartość (oprócz epatowania posoką) może mieć estetyka jatki? Wspomaga tylko efekt szoku, który po jakimś czasie zamienia się w – zamierzony lub niezamierzony – humor i parodię, a w końcu i w nudę, (która jest dla kina zabójcza i nie do wybaczenia).

*

     Myślę, że gdyby nie Madonna (amerykańska, śpiewająca), to w Polsce nie byłoby różnych takich Dod, czy Mandaryn. Okazało się bowiem, że w kulturze masowej można łamać wszelkie tabu, niszczyć symbole, zachowywać się wulgarnie, mówić co tylko ślina na język przyniesie, wywlekać na widok publiczny najbardziej intymne sprawy… a i tak spotka się to z aplauzem „wyzwolonej” publiki, przynosząc przy tym na dodatek krociowe zyski.
Jednakże, podczas gdy Madonna była (jest) rzeczywiście profesjonalistką w każdym calu i wkładała w swój image mnóstwo pracy, wygrywając wszystkie swoje talenty (przy pomocy całej machiny profesjonalistów przemysłu rozrywkowego), dzięki czemu powstały rzeczy, które może są krzykliwe i w okropnym guście, pławiąc się w powierzchownym blichtrze i pozbawione jakiejkolwiek głębi, ale które dość paradoksalnie nie są jednak tandetą – to cała masa epigonów tego stylu tak wysokiego poziomu nie jest w stanie osiągnąć i utrzymać (wliczając w to „gwiazdy” typu Lady GaGa, czy Nicky Minaj). W rezultacie mamy popową papkę, którą jednak trudno jest przełknąć. A jeśli się już przełknie, to człowieka zaraz potem mdli – zwłaszcza gdy tej (pop)papki jest dużo.

     Autorka bloga Wewnętrzna bogini pisze ciekawie o Madonnie (i wykorzystywanej przez nią symbolice): „Madonna jest swego rodzaju fenomenem, jej sukces trwa od lat. Mówi nam dużo o tym, jak postrzegana jest kobiecość w naszych czasach.
W kobiecie jest pewien surowy, niebezpieczny, bardzo instynktowny motyw, który często był przedstawiany jako bóstwo w politeistycznych religiach. Przez chrześcijaństwo został wyparty. Chrześcijaństwo wolało uznać za dobrą, tylko matczyną i dziewiczą stronę kobiecości, reszta została naznaczona grzechem.
Wąż to stary pogański symbol kobiecości. Słowiańska trzygłowa bogini Białoboga miała za pomocników węże. Jak wiemy w chrześcijaństwie stosunek do węża jest raczej odmienny. To samo można powiedzieć o charakterze relacji chrześcijańskich morale do tego aspektu kobiecości. Jeżeli coś jest niezrozumiane, pominięte i zepchnięte, to wkrada się w strefę cienia i zostaje nieuświadomione, a zatem zagraża, bo wypłynie z człowieka jako projekcja na innych. Człowiek zawiera w sobie sprzeczności. W każdej kobiecie jest sacrum i profanum.
Siła symbolu jest niesamowita. Artyści zawsze wiedzieli jak używać symbolu w bardziej świadomy sposób. Niestety, wiedzą to także specjaliści od reklam. Osobiście wolałabym żeby symbole były używane do jakiś bardziej wzniosłych celów niż sprzedaż proszków do prania.
A jak to się ma do Madonny? Otóż ona świetnie wykorzystuje siłę symbolu.
Nie wiem jednak jak to się ma do prawdziwej Madonny. Osoby sławne zawsze są nośnikami pewnej zbiorowej wizji mitu, Madonna doskonale o tym wie. Jest przy tym inteligentna, ale osobiście myślę, że nie za kobiecość ludzie ją podziwiają, ale za jej męską stronę. Czyli jak nazywa to Jung – animusa. Animus może być negatywny i w pewnym sensie zatruwać kobiecość w kobiecie. Dlaczego tak myślę? Bo Madonna moim zdaniem kobiecości ma dość mało.
Mężczyźni raczej ją podziwiają niż pożądają, co wskazuje na dość rozwiniętą męskość. Nawet w negliżu Madonna nigdy nie była aż tak wielkim przedmiotem pożądania… Tak myślę… a to świadczy o dosyć mocnym ukrytym wewnętrznym, proszę mi wybaczyć, fallusie.”

      Ciekawie napisane. To jest racja z tą kobiecością (a raczej jej braku) u Madonny (mowa oczywiście o jej estradowym image, bo jej samej nie znamy). Rzeczywiście, jeśli chodzi o mnie, to Madonna raczej nigdy nie pociągała mnie jako kobieta, mimo tego, że jej pozy, zachowanie, stroje (albo ich brak) były – jak się zdawało – seksualnie wyzywające. Lecz, paradoksalnie, nie czułem w nich erotyzmu. Dlaczego? Może dlatego, że tak naprawdę nie miały one budzić pożądania, ale… prowokować, szokować, bulwersować, profanować wreszcie… zwłaszcza w zderzeniu z tabu (symbolika religijna). Poza tym, na scenie otaczali ją głównie homoseksualiści, co dawało wrażenie, że ten jej seksualizm jest czymś udawanym (geje musieli przecież udawać, że pożądają seksualnie Madonny – nie mogło być inaczej). Wydaje mi się, że to erotyczne pozerstwo sprawiało, iż Madonna wydawała się być pozbawiona sex-appealu, a nawet – na co zwróciła autorka powyższego tekstu – kobiecości. Nota bene Madonna sama zachowywała się wobec wszystkich jak „boss” – co jest oczywiście domeną fallusa (męskości).
Wąż dla Junga był symbolem nie tylko wieloznacznym, ale i zawierającym w sobie znaczenia przeciwstawne: wrogość, pojednanie, mądrość, diabelstwo, dajmonion seksu, własna dusza, nauczyciel, kusiciel… W tej wieloznaczności, niedookreśloności, ezoteryczności… leży wielka siła i atrakcja koncepcji Junga, lecz również – w pewnym sensie – jego słabość (zwłaszcza dla adwersarzy słynnego Szwajcara).

      Głównym rysem (przynajmniej jeśli chodzi o pierwszą dekadę) estradowych występów Madonny była prowokacja wynikająca z naruszania tabu i – jednak – profanacji. To prawda, że w każdej kobiecie jest sacrum i profanum – z tym, że te elementy są tam rozdzielone. Madonna zaś dokonała czegoś, co było dla wielu szokujące: ona mieszała w sobie to, co sakralne z tym, co profaniczne – i w tym sensie „niszczyła” sacrum, co powodowało protesty tych, którzy to sacrum wyznawali (czcili). Robiła to celowo – głównie z powodów komercyjnych i widowiskowych – ale być może również dlatego, by wyzwolić się od tego dualizmu, który był w niej samej – a był on oczywiście proweniencji religijnej (wychowanie w katolickiej rodzinie). Może nawet w ten sposób próbując to w sobie scalić (co jest zresztą niemożliwe, bo przecież to, co stanowi sacrum, nie może jednocześnie stanowić profanum – gdyby tak było, rozróżnianie tych pojęć nie miałoby sensu).

*

      Właściwie to nie powinienem mieć pretensji do Bigelow o to, że nie włączyła do akcji swojego filmu Wróg numer jeden najważniejszych ludzi w państwie. Bo to nie o tym był ten film. Ona przede wszystkim chciała opisać wydarzenia na tym poziomie bezpośredniego zaangażowania ludzi w sprawę – na szczeblu, rzekłbym, praktycznym. A do tego wcale nie musiało się angażować (filmowo) państwowych prominentów, decydentów.
Osobiście nie odczułem, że Bigelow ukazała całą akcję polowania na bin Ladena jako rzecz – jak ktoś napisał – „chwalebną”. Tam właściwie (o ile dobrze pamiętam) po zakończeniu wszystkiego, nie ma jakiegoś szczególnego wybuchu radości, wielkiego tryumfu ale bardziej pewna ulga, coś w rodzaju rezygnacji, jaką czasami przynosi ze sobą tego rodzaju sukces. Bardzo wymowna w tym kontekście jest scena końcowa filmu, w której grana przez Chastain kobieta, siedząc sama w oddanym jej do dyspozycji samolocie wojskowym, wybucha płaczem, (co wszak można interpretować dowolnie).
Muszę jednak wyraźnie zaprzeczyć temu, jakobym w tym filmie widział – jak to mi zarzucono po opublikowaniu recenzji z niego – „mnóstwo propagandy”. To chyba jednak nie wynika z mojego tekstu, w którym napisałem wyraźnie: „…nie sądzę aby Bigelow została tym ‚przekupiona’ do lansowania jakiejś pro-militarnej propagandy. W każdym razie ja tego w filmie nie zauważyłem.” (Biorąc pod uwagę propagandę, jaka w kinie amerykańskim była stosowana ongiś – choćby w takich Zielonych beretach Wayne’a czy nawet Rambo Stallone’a – to jednak postęp w kierunku „odpropagandowania” tego kina jest kolosalny.
Mogę mieć jednak pretensję o to, że w tak neutralny sposób podeszła do kwestii tortur (pod tym względem Wróg numer jeden jest filmem amoralnym) i w najmniejszym stopniu nie wprowadziła do swojego filmu elementów, które by jednak kwestionowały zasadność amerykańskiego zaangażowania militarnego w odległych zakątkach globu oraz wskazywały na ich moralną dwuznaczność.
Mam do tego filmu ambiwalentny stosunek – ale pewnie główną przyczyną jest tu jego polityczny kontekst, (z którego jednak filmu nie sposób wyjąć).

      Problem z tym filmem jest również taki, że jednak ZŁO umieszczone jest w nim po jednej tylko stronie. A w przypadku wydarzeń, którymi się on zajmuje, tak jednak nie jest. Należałoby jednak dotrzeć do prawdziwych źródeł tego, dlaczego ekstremiści islamscy wypowiedzieli wojnę Ameryce (a w społeczeństwach islamskich nienawiść do Stanów Zjednoczonych jest tak rozpowszechniona).

       Jest sporo racji w stwierdzeniu, że Stany Zjednoczone same sobie poniekąd terrorystów wykształciły. Dodałbym, że niestety nadal – poprzez swoją politykę i akcje militarne – tych terrorystów mnoży: na każdego zlikwidowanego członka Al-Kaidy (o ofiarach cywilnych, przypadkowych nie wspominając) przypada kilku nowych, którzy dołączają się do organizacji i ruchów przeciwnych Amerykanom.
Słuszne jest nawiązanie w tym kontekście do wojny w Wietnamie: to właśnie przez to, że pokazywano te wszystkie nikczemności, które na wojnie w Indochinach się działy, można ją było zakończyć szybciej (jak wiemy, Amerykanie w Wietnamie przegrali, ale co przemysł zbrojeniowy zarobił – to zarobił).

      Zawsze powinniśmy pamiętać o tym, że zło jest czasami nie tam, gdzie się nam wydaje.

*

      W Ameryce są dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy ludzi z psychiką zniszczoną przez wojnę w Iraku (i w Afganistanie). Gdyż bez wątpienia wojna pustoszy ludzką psychikę. Zwłaszcza taka, na której żołnierz uświadamia sobie, że wysłano go na wojnę, która jest nieusprawiedliwiona, wręcz absurdalna… Że go wrobiono w coś okrutnego i niedorzecznego; że zobaczył prawdziwe oblicze wojennego okrucieństwa i bezsens tego wszystkiego…
Jednakże niektórzy się przed taką świadomością bronią, szukają usprawiedliwienia, usensownienia tego, że wysłano ich na obcy kontynent i rozkazano walczyć i zabijać. Często tą ucieczką jest przekonanie o tym, że wypełniają patriotyczną misję, że walczą o wolność swojego kraju, że wypełniają swój obowiązek… Są przy tym bezkrytyczni wobec rzeczywistych – politycznych czy też nawet ekonomicznych – przyczyn wojen, w których biorą udział; stają się niczym innym, jak instrumentem polityków i przywódców, wśród których nie brak takich ignorantów, jak np. G.W. Bush.

*

      Chrys Kyle, snajper z Iraku jest postacią wyjątkową już choćby dlatego, że stał się sławny ze swojego zabijania (nazwano go nawet „Legendą”); że napisał (z wydatną pomocą innych) autobiografię, na podstawie której słynny reżyser nakręcił popularny i kasowy film, rozpalający amerykański patriotyzm.
Kłopot w tym, że Kyle nie miał żadnych „pęknięć” związanych z tym, że zabijał innych ludzi (jak mógł mieć, skoro on to po prostu lubił robić?) Już to jest dla mnie świadectwem jego psychopatycznej osobowości. A jeśli uznamy, że Kyle był człowiekiem „normalnym”, to zbliżamy się do jakiegoś horroru, bo wtedy za normalność musimy też uznać to, co czynił, jak myślał, jak się zachowywał – całą potworność tych wykonywanych przez niego egzekucji na ludziach, mieszkańcach kraju, który najechali i który okupywali przedstawiciele naszej wspaniałej zachodniej cywilizacji, na dodatek z chrześcijańskim dziedzictwem (to kolejny absurd i mega-obłuda w tych okolicznościach: Kyle jest człowiekiem „wierzącym”, noszącym przy sobie Biblię).

Homo sapiens to dziwne zwierzę z tą swoją kulturą, która i tak nie chroni go przed bezdenną głupotą, ślepotą i bestialstwem. Zabijamy się od zarania ludzkości. Wprawdzie ewoluowaliśmy na tyle, żeby przyjąć (stworzyć?) przykazanie „nie zabijaj”, ale nigdy tego przykazania nie respektowaliśmy konsekwentnie i do końca, zawsze obwarowywaliśmy je pewnymi warunkami, dopuszczaliśmy wyjątki… To dlatego jest tak, jak jest…

      Całe to patriotyczne wzmożenie, w którym podziwia i gloryfikuje się człowieka jadącego do obcego kraju – pod idiotycznym pretekstem i wskutek kłamliwej propagandy wojennej napędzanej przez garstkę bezwzględnych i cynicznych cwaniaków – zabijającego tam ludzi i wraz z innymi, podobnymi mu kamratami o wypranych mózgach, rujnującego ten kraj – to wszystko świadczy, że nie zasługujemy na pokój. Dlatego mamy to, co mamy.

      Jeśli kogoś wysyłano do Wietnamu wbrew jego woli, to trudno było obwiniać takiego człowieka (mimo, że de facto brał on udział w zabijaniu, a to w przypadku wojny niesprawiedliwej, jaką była wojna w Wietnamia, było zbrodnią). Jeśli zaś ktoś jedzie na wojnę z własnej i nieprzymuszonej woli, to bierze odpowiedzialność za ewentualną niesprawiedliwość takiej wojny – za to zło, które się przez nią dzieje. I za swoją głpotę.

*

      Clint Eastwood ma chyba jakąś obsesję amerykańskiej flagi. Również karabinów. To smutne, zwłaszcza w przypadku człowieka, który zrobił przecież także (całkiem niezły) film o legendarnym jazzmanie Charlim Parkerze. Szkoda, że wrażliwość tego reżysera idzie tak często w te karabiny, które ewidentnie ją stępiają (działając przy tym szkodliwie na mózg i myślenie).

      “The human failing I would most like to correct is aggression. It may have had survival advantage in caveman days, to get more food, territory or a partner with whom to reproduce, but now it threatens to destroy us all.” – powiedział prof. Stephen Hawking I trudno mi się z nim nie zgodzić. Uznanie wojny za sposób rozwiązywania politycznych sporów (o zagarnianiu obcych terytoriów i bogactw nie wspominając) może spowodować, że kiedyś ludzkość udławi się (wytępi) swoją własną agresją. (Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie.)

*

      Uderzyło mnie to, że Chrisem Kyle – „wojownikiem”, zauroczone były głównie młode panie (to one są autorkami najbardziej pasyjnych peanów na jego cześć). To, że przestępcy (często mordercy) osadzeni w więzieniach cieszą się adoracją wielu kobiet też jest znanym fenomenem. To można sobie wytłumaczyć prosto (i po darwinowsku): niektórym kobietom imponuje agresja, siła, bo czują podświadomie że silny samiec (a za takiego uważają żołnierza, ale też i mordercę) może zapewnić lepszą i skuteczniejszą ochronę jej potomstwu. (Oczywiście jest to złudzenie.)

*

      Ja nie neguję tych wartości, które chce przedstawić Snajper Eastwooda. Problem polega na tym, w jakiej sprawie się te wartości eksploatuje i propaguje. Tutaj chodzi konkretnie o wojnę w Iraku, (którą ja uważam za wojnę niesprawiedliwą – a w takiej wojnie te wartości de facto się anulują (dyskredytują, kompromitują), bo są wykorzystywane w złej, nieetycznej sprawie). To jest właśnie ta pułapka, w którą Eastwood – świadomie lub nieświadomie – tutaj wpadł. Bo kiedy robił on filmy o II wojnie światowej (Sztandar chwały, Listy z Ivo Jimy) to tego problemu nie było (właśnie dlatego, że udział w II wojnie światowej – w walce z faszystami – był jak najbardziej etycznie usprawiedliwiony.

      Tak więc, patriotyzm nie powinien być ślepy i bezwarunkowy. Jest więc wartością względną, a nie absolutną – i nie uniwersalną.

       Snajper, tak naprawdę, nie jest filmem o wojnie w Iraku, tylko o człowieku, który brał w niej udział, a w szerszym kontekście: o patriotyzmie. Ale siłą rzeczy stawia on te wartości w kontekście tej właśnie wojny – i ten kontekst jest według mnie bardzo ważny, bo ustala etyczną perspektywę tego, w jaki sposób takie wartości, jak bohaterstwo, czy patriotyzm powinny być oceniane.
Innymi słowy: patriotyzm czy bohaterstwo nie są wartościami uniwersalnymi (absolutnymi) tylko względnymi. Np: bohaterstwo i patriotyzm tych, którzy walczyli po stronie Hitlera, były niczym innym jak poczynaniami (postawami) zbrodniczymi, ponieważ brały udział w zbrodni (lub tę zbrodnię popierały).
Ja wiem, że to jest dość drastyczny przykład, ale chyba dobrze oddaje to, co chcę tutaj przekazać.

      Mnie w filmie Eastwooda najbardziej ubodło to, że – jak mi się wydawało – przedstawił on patriotyzm jako wartość bezwzględną (czyli zupełnie pominął etyczną stronę wojny z Iraku, która według mnie była wojną niesprawiedliwą – właśnie nieusprawiedliwioną etycznie). Tym sposobem Eastwood ustawił się na pozycji szowinistycznej i propagandowej – jakby na to nie spojrzeć.
To jest mój największy zarzut wobec reżysera.
Przy czym: nie uważam, że Eastwood jest w gruncie rzeczy szowinistą, a tym bardziej świadomym propagandzistą, a więc (według mnie) był to jednak taki wypadek przy pracy.

      Do tej pory nie wiem, czy Chris Kyle był czy nie był psychopatą. (Mnie się wydaje, że był, choćby dlatego, że zabijał z przyjemnością i niejako uzależnił się od tego zabijania – a to jest według mnie postawa psychopatyczna.) Jeśli zgodzimy się, że nie był – to jeszcze gorzej, bo to oznacza, że takie zabijanie, w jakim on brał udział, jest dla Homo sapiens normalne. A to bardzo źle o nas – ludziach, przedstawicielach tego gatunku – świadczy.

*

      Moim zdaniem ważnie jest to, w imię czego tak naprawdę (a nie w wersji polityków i propagandzistów) toczy się wojna. To ustala etyczną perspektywę, z jakiej powinno patrzeć się na daną wojnę.
Niestety, młodzi ludzie – a takich wysyła się głównie na wojnę – nieświadomi są wielu rzeczy, a na dodatek (to jest w zasadzie istotą wojskowego drylu przygotowującego żołnierza do walki) poddawani są swoistemu praniu mózgów, które raczej nie uczy ich samodzielnego myślenia. Wręcz przeciwnie: wojsko usiłuje z nich zrobić skuteczne maszyny do zabijania.
Dopiero kiedy znajdą się ci chłopcy na wojnie, dociera do nich jej bezsens i absurd – to, że zostali w nią wrobieni. Następuje szok, trauma… Dlatego wielu z nich wraca do domów jako psychiczne wraki. Dlatego tak wielu popełnia samobójstwo (w pewnych latach: 20 osób dziennie!)

*

      Dokument z tragedii w Himalajach, do której odnosi się film Everest: (ekspedycja na Mt. Everest w 1986 r.)
Rzecz bardzo ciekawa – rzuca ponadto nowe światło na tę tragedię. Zdaję sobie sprawę, że film fabularny ma swoje wymagania i siłą rzeczy musi być wybiórczy tudzież koncentrować się na pewnym wycinku rzeczywistości, ale teraz – po zapoznaniu się z innymi faktami – widzę, że jednak pominięto dość istotne aspekty, które lepiej tłumaczyłyby przyczyny taj katastrofy, w której zginęło tak wielu ludzi.
Powyższy film daje takie wyjaśnienie. Spodobało mi się zwłaszcza jedno zdanie, które w nim usłyszałem: „katastrofy nie są dziełem przypadku lecz wynikiem łańcucha zdarzeń”. Natura Naturą, ostatnie słowo należy do Góry, ale tutaj przede wszystkim zawiedli jednak ludzie, do których należały decyzje – i oni podjęli złe decyzje (ewentualnie nie podjęli właściwej decyzji – co na jedno wychodzi).
Nie jest dobrym pomysłem konkurowanie ze sobą przy podejściu na szczyt (gdzie ludzie właściwie powinni sobie pomagać). Doszło do tego kilka niefortunnych zbiegów okoliczności, (które jednak trudno uznać za przypadkowe) a wszystkich dobiła burza.

      Swoją drogą wyczyn Anatoliego Bukreeva był niesamowity. Być może chciał nim naprawić błąd, jakim była decyzja zdobycia wówczas Everestu bez wspomagania się butlą tlenową, w związku z czym był zmuszony ze zbocza ewakuować się szybciej, bez względu na innych uczestników podejścia? Ale później, nadludzkim wysiłkiem uratował 3 osoby. W filmie fabularnym spotykamy jego postać, ale jest ona przedstawiona cokolwiek… dziwnie – niczym jakieś ludzkie curiosum.

*

      Kino wydaje się być doskonałym medium do opowiadania baśni. A kino współczesne – z jego nieograniczonymi wręcz środkami technicznymi, zdolnymi wygenerować najbardziej nawet fantastyczne obrazy – doskonale nadaje się do nadawania tym baśniom niezwykłej, „odrealnionej” aury.
A jeśli chodzi o treść?
Ja, jako ten stary koń, już nie tak bardzo poddaję się tym uproszczonym morałom i idealistycznym przesłaniom, jakie zwykle wynikają z bajki. Ale jeśli ktoś temu ulegnie – to jego wygrana.
Zdolność do (kontrolowanego) poddania się iluzji (ekranu, czy książki) jest jednak wielką zaletą, zwłaszcza jeśli chce się uczestniczyć nie tylko w kulturze masowej ale i w całym świecie sztuki.

*

      Wydaje mi się jednak, że kino wcale nie chce nadążać za rzeczywistością, ponieważ samo – produkując iluzje – kreuje „rzeczywistość” fikcyjną. Rzeczywistość jaka nas otacza jest najczęściej dla niej zaledwie punktem wyjścia, odnośnikiem…
Kino w swojej istocie jest eskapistyczne i jako takie nie chce się zbytnio przywiązywać do świata istniejącego naprawdę.

       Są są różne stopnie przystawania „rzeczywistości”, jaką kreuje kino, do rzeczywistości „prawdziwej”, czyli takiej, w której wszyscy żyjemy. Można nawet mówić o pewnej skali realizmu, jaką spotyka się w kinie. Niektóre filmy chcą nawet „udawać” dokument, mając ambicję jak najwierniejszego oddania rzeczywistości na ekranie. Ale i tak pozostają iluzją, bo przecież jest ona istotą kina – podobnie jak najbardziej realistyczny obraz jest tylko i wyłącznie iluzją (i tym bardziej wydaje się nam realistyczny, im doskonalsza jest iluzja stworzona przez artystę).
Są to jednak dywagacje quasi-filozoficzne, dość nieprecyzyjne, bo posługujące się uogólnieniami i pojęciami, które nie zostały przez nas zdefiniowane.

     Broniłbym wszak tezy, że kino (jako medium popularne) pełni funkcję przede wszystkim eskapistyczną, (jak każdy rodzaj rozrywki). A eskapizm z definicji jest próbą ucieczki od rzeczywistości, która nas otacza. (Nota bene taka ucieczka zawsze jest iluzoryczna – co zresztą nie oznacza tego, że nie może być w pewnym sensie skuteczna.)

      Od stwierdzenia, że realizm (nawet ten „skrajny”) nadal posługuje się iluzją, jest bardzo blisko do konstatacji, że to, co w naszym życiu postrzegamy jako „rzeczywistość”, także jest iluzją. (Ale czy nie wynika z tego wniosek, że nasze życie jest iluzją?)
Wygląda na to, że bez iluzji nie możemy żyć – a wiąże się to z tym, że już w samym charakterze ludzkiej percepcji zawarta jest iluzja. I to na wszystkich poziomach: od poznania materii po fenomeny duchowe („idealne”).

     To, co postrzegamy jako „rzeczywistość”, tak naprawdę jest INTERPRETACJĄ rzeczywistości istniejącej niezależnie od ludzkiego postrzegania. (Tutaj zresztą rodzi się ciekawe pytanie: czy interpretacja jest/musi być iluzją?)
Iluzja jest nam też niezbędna ze względów psychologicznych, bo – jak już ktoś zauważył – zbyt dużej dawki rzeczywistości nie moglibyśmy znieść.

      Wobec tego wszystkiego kino jest swego rodzaju przedłużeniem naszej psychiki – pewną atrapą życia i rzeczywistości, która pomaga nam w drodze.

      To, co postrzegamy jest o tyle projekcją rzeczywistości istniejącej naprawdę, że my sami stanowimy niejako ekran, na której odbija się ta rzeczywistość. Bez nas tej projekcji by nie było – byłaby rzeczywistość taka, jaka jest naprawdę.
Tym ta projekcja różni się od projekcji w kinie, która może mieć miejsce nawet wtedy, kiedy na sali kinowej nie ma ani jednego widza – ale wtedy nie miałaby ona żadnego sensu. (To może być kolejnym dowodem na to, że dopiero człowiek nadaje rzeczywistości sens?)

      Czy jednak istnieje jakiś sens absolutny („poza-ludzki”)? Taki sens może istnieć tylko wtedy, kiedy rozwój Wszechświata jest celowy.
W moim małym rozumku wydaje mi się, że taki cel istnieje (choćby dlatego, że Wszechświat rozwija się ewolucyjnie, ciągle tworząc nowe struktury nie tylko ilościowo, ale i jakościowo – jak np. życie). Jeśli zaś Wszechświat ma sens, to oznacza, że jest racjonalny, ergo: kieruje nim (być może nawet go stworzyła) jakaś Idea Nadrzędna, dla nas jednak niepojęta.

      Jeśli tak jest, to nawet to, co nazywamy „przypadkiem” jest wyrazem celowości Wszechświata

      „Sens” jest pojęciem związanym z istnieniem człowieka. Ale to nie jest to samo, co stwierdzenie, że człowiek „nadaje sens istnieniu wszechświata”.
Czy istnieje jakiś sens „absolutny”? Nawet jeśli taki sens istnieje, to człowiek ani go nazwać, ani tym bardziej pojąć nie może (bo odnosi się on do Absolutu, czyli do czegoś, co jest domeną poza-ludzką, dla nas niedostępną). To dopiero ten Sens Absolutny można (od biedy) wiązałby się z sensem istnienia Wszechświata. My go nie znamy i (chyba) poznać nie możemy.

      Trudno mi się zgodzić z przekonaniem, że ewolucja jest procesem chaotycznym. Myślę, że jest ona procesem ukierunkowanym (a to przecież wyklucza jej chaotyczny charakter). Materia ma zadziwiającą właściwość samo-organizacji – tworzenia struktur coraz bardziej złożonych. Nota bene bez tej właściwości nigdy by nie powstało życie, ani też nie mogłaby zachodzić ewolucja.
Jeśli się temu bliżej przyjrzymy, to możemy spostrzec (przeprowadzono takie badania), że Natura wcale nie wybiera losowo i chaotycznie ale – kierując się jakimś nieznanym nam prawem (własnością)? – często, w danym środowisku, „wybiera” wariant najbardziej optymalny, dzięki któremu do pewnej formy ewolucyjnej dochodzi wprost, „omijając” niejako czasochłonne próby losowe. Stąd istniejące formy życia i ich zadziwiające przystosowanie się do środowiska, których jednak nie można wyjaśnić „ślepą” ewolucją, która metodą „prób i błędów” – doboru i eliminacji – dochodzi do takiej, a nie innej formy życia. Innymi słowy: gdyby ewolucja miałaby się dokonywać w chaosie i stricte losowo, to jednak daleko by nie zaszła (i taka istota, jak człowiek ze swoim niesamowitym mózgiem – najbardziej złożonym tworem znanego nam Wszechświata – nigdy by nie powstało.)

      Są we Wszechświecie rzeczy, które nie tylko filozofom, ale i naukowcom się nie śniły.

*   *   * 

.

Inne odcinki cyklu przeczytać można  TUTAJ

.

WYSTARCZY BYĆ?

(co się plecie w kajecie – zapiski – z wypowiedzi rozproszonych, XXV)

.

zapiski notatki kajet notes

.

.

      Jako gatunek, stado zamieniliśmy na plemię, naród, społeczeństwo… na dobre i na złe. Te same nasze właściwości potrafimy wykorzystywać zarówno do dobrych, jak i złych celów.
Solidarność społeczna może być solidarnością w budowaniu wspólnoty dobra, jak i solidarnością w zbrodni. Instynkt grupowy może nam pomóc w wyzwoleniu, ale i pchać ku zatraceniu.
Tutaj wyłania się pytanie zasadnicze: czy robimy to wszystko z wolnej woli?

*

      Zwierzętom moralność nie jest potrzebna, bo obywają się bez kultury (w naszym rozumieniu tego słowa). Z tego wynika wniosek, że kultura nie może się obyć bez etyki – że musi być w tej kulturze nazwane (i odróżniane od siebie) zło i dobro.
Do tego, by zachowywać się racjonalnie lub irracjonalnie, potrzebny jest rozum. A czy zwierzęta swój rozum mają? Pewnie tak, ale jest to raczej – sorry zwierzątka – „rozumek” opierający się na popędach i instynktach potrzebnych do tego, by przeżyć.
A jednak w obrębie niektórych gatunków zwierzęta nawzajem się zwalczają i zabijają. W niektórych przypadkach osobniki tego samego gatunku nawet się nawzajem pożerają. Szympansy prowadzą ze sobą coś w rodzaju wojen.

*

      Ludzie walczą ze sobą, by zdobyć władzę, terytoria i różne bogactwa – by podporządkować sobie swoich rywali – zaś sama religia zwykle jest tylko tłem, pretekstem, usprawiedliwieniem, usankcjonowaniem tej agresji.
Ateiści też mordowali. Nie w imię Boga, ale m.in. po to, by wytępić w ludziach wiarę religijną, co zresztą na jedno wychodzi – jeden pretekst (negacja Boga) warty drugiego (Bóg z nami).

      Mimo wszystko chrześcijaństwo wprowadziło do ludzkiej cywilizacji pewne wartości, którym – chcąc nie chcąc – podlegają do tej pory nawet ci, którzy to chrześcijaństwo chcą zwalczać. Tym, co dała ludzkości religijność przesiąknięci są nawet ateiści (często sami nie zdając sobie z tego sprawy).

*

      Jeśli istnieje jakaś celowość we Wszechświecie (a jestem skłonny uznać, że jest), to jest to równoznaczne z tym, że istnieje jakaś Nadrzędna Idea (Siła Sprawcza) regulująca i powodująca ewolucję Wszechświata, którą można nazwać Bogiem (choć nie jest to konieczne). Tak bym pojmował kreacjonizm.
Wydaje mi się, że nasze percepcyjne ograniczenia jeśli chodzi o poznanie Wszechświata ściśle łączą się z naszą niemożnością poznania Boga.

*

      Miłosz przechodził różne stadia swojego stosunku do Natury. Nie zapominajmy, że wychowywał się i dorastał wśród (czy też raczej w pobliżu) litewskich borów. Przyroda amerykańska była mu obca (podobnie jak amerykańska cywilizacja), jednak musiał się jakoś w tym znaleźć – i to jako poeta, intelektualista, wykładowca i pisarz. Miało to swoje konsekwencje: mianowicie eliminowało w zasadzie spontaniczność i entuzjazm, jaki np. towarzyszył mnie – w zetknięciu zwłaszcza z amerykańską przyrodą (bo do cywilizacji też zawsze nastawiony byłem jednak raczej krytycznie).
Piszę to oczywiście, chcąc zachować między nami właściwe proporcje (toutes proportions gardées – jak mówią Francuzi).

*

      Ludzka filozofia (umiejscowienie nas w świecie) zawsze dotyczy czegoś więcej niż tylko kontaktu z przyrodą, choć od przyrody nie może się jednak uwolnić, choćby tylko dlatego, że sami jesteśmy jej częścią.
A jednak cała ludzka kultura jest w pewnym sensie przełamywaniem tego, co narzuca nam Natura – jest wobec niej oporem, często sprzeciwem, a nawet walką z nią.
To jest właśnie ten paradoks naszej La condition humaine: z jednej strony zależy nam na pozostaniu z Naturą w pewnym aliansie (bo przecież nie możemy zupełnie się od niej oderwać), ale z drugiej – chcemy się właśnie od tej Natury (w jakimś stopniu przynajmniej) uwolnić, co często skutkuje alienacją a nawet – jak uważał np. Freud – cierpieniem (Freud uznał wręcz, że to właśnie kultura jest jednym ze źródeł ludzkich cierpień).

*

      To, że natura została zepchnięta do rezerwatu, jest naszym złudzeniem. Natura ma jednak nad nami ZAWSZE przewagę – przynajmniej w ostatecznym rozrachunku. Sami możemy oczywiście tworzyć kulturowe czy technologiczne enklawy, dzięki którym do jakiegoś stopnia jesteśmy w stanie uniezależnić się od Natury (twierdząc nawet czasem, że tę Naturę „ujarzmiliśmy”), ale zawsze to będzie czymś tymczasowym, ograniczonym, niedoskonałym… i dlatego w dużej części złudnym.
Tego wrażenia, że Natura “jest spychana coraz dalej i dalej” doświadczyć można zwłaszcza w Europie, gdzie na stosunkowo małym obszarze człowiek stworzył cywilizację, która wydaje się dominować nad całym światem “przyrodzonym”. Jednakże na kontynencie amerykańskim jest zupełnie inaczej – nadal bowiem istnieją tu niezmierzone przestrzenie, niezakłócone jeszcze, jak się wydaje, przez cywilizację. Wynika to z ogromu tego kontynentu – dzięki czemu doświadczyć można tutaj owej “potęgi” Natury, także jej dominacji nad tym, co tworzy człowiek.

*

      Dlaczego ludzie często wyrąbują się z pasją?
Jest chyba racjonalne tego wytłumaczenie: bo mają w sobie geny drapieżnika. I za pomocą agresji i gwałtu chcą narzucić innym ludziom własną wolę – dążąc do dominacji nad nimi po to, by zapewnić sobie lepsze warunki egzystencji, rozwoju i przekazywania swoich genów dalej.
Lecz wbrew pozorom, często nie postępujemy przy tym racjonalnie.

     Dlaczego więc rozmawiamy, próbujemy znaleźć jakieś porozumienie? Bo mamy nadzieję, że coś takiego jak ludzka kultura będzie kiedyś w stanie okiełznać tego – siedzącego w nas – drapieżnego zwierza. Wtedy dopiero będziemy się mogli (jako gatunek Homo sapiens) mienić mianem cywilizowanych ludzi. Jak na razie jednak wojna wydaje się nieodłącznym elementem ludzkiej cywilizacji. Zbyt wysoko więc chyba jeszcze w tej naszej kulturowej ewolucji nie zaszliśmy – i wcale nie jest pewne to, czy kiedykolwiek zajdziemy.

*

      Myślę, że natura doskonale mogłaby się obyć bez ludzkiej rasy. Mało tego – miałaby się bez nas znacznie lepiej… niestety. A mimo to uważam człowieka za istotę godną przetrwania – i to nie tylko dlatego, że sam jestem (wszystko jednak na to wskazuje) człowiekiem.

*

      Twory Natury działają na nasze zmysły, dostarczają nam wrażeń, niekiedy nawet inspirują nasze myślenie – ale Sztuką nie są. Sztuka jest wytworem człowieka – zgódźmy się przynajmniej co do tego, bo w przeciwnym razie np. plamy na Słońcu – albo fale na morzu – też będziemy uważali za Sztukę.
Wprawdzie mówienie o Sztuce Natury ma w ludzkiej myśli długą tradycję – twierdzono np. że natura jest Sztuką uprawianą przez Boga (Dante), który jest Największym Artystą – to ja skłonny jestem to uznać za pewnego rodzaju metaforę i mit, wychodzące raczej poza to, co rozumiem jako Sztukę.

*

      NATURA – SZTUKA – CZŁOWIEK (cytaty będące już swego rodzaju kanonem w pojmowaniu natury i sztuki przez człowieka)

      NATURA

      – Natura tworzy sztukę sama z siebie i jest sztuką samą w sobie

      – Natura tworzy sztukę w pełnym tego słowa znaczeniu

      – Tylko Natura potrafi stworzyć sztukę z niczego

      – Natura to prawdziwe dzieło sztuki

      – Sztuka stworzona przez Naturę jest wszechobecna

      – Natura to naturalne korzenie sztuki

      – Natura jest wszechobecna w sztuce

      – Natura opanowała sztukę do perfekcji

      – Natura współgra ze sztuką, a sztuka stara się współgrać z Naturą

      – Natura jest niedościgniętym ideałem, sztuka to tylko nędzna namiastka Natury

      – Natura może być „martwa” tylko w sztuce, sztuka jest zawsze martwa wobec Natury

      – Natura zwyciężyła sztukę w swojej doskonałości

      SZTUKA

      – Wszelka sztuka jest tylko naśladownictwem Natury

      – Ponadczasową inspiracją dla sztuki jest Natura

      – Sztuka pokazuje piękno Natury

      – Sztuka wypowiada się o Naturze, Natura robić tego nie musi

      – Sztuka nie konkuruje z Naturą, ale podkreśla jej ponadczasowość i pierwotne piękno

      – Sztuka stara się dopełniać rzeczy których Natura nie zdążyła wytworzyć, a inne tylko naśladuje

      – Tworząc sztukę wystarczy robić to, co nam podpowiada Natura

      – Sztuka zawsze wchodziła w dialog z Naturą

       – Sztuka jest oknem otwartym na Naturę

      – Sztuka powinna działać na ludzi tak samo jak Natura

      – Sztuka jest zawsze w zgodzie z Naturą

      – W sztuce jest pojęcie „kiczu”, w Naturze nie

      – Sztuka to człowiek dodany do Natury

      CZŁOWIEK WOBEC NATURY I SZTUKI

      Szukać postaci i kształtu Boga (Natury) to znak ułomności ludzkiej.
Gaius Plinius Secundus (23-79r.)

     – Tylko dzieci, Natura i prawdziwa sztuka nie są skorumpowane

      – Dzieci odbierają Naturę spontanicznie podobnie jak sztukę

      – Sztuka, a przede wszystkim człowiek stanowi część przyrody i tym samym jedność z Naturą

      – My jesteśmy częścią Natury, a sztuka jest częścią nas

      – Człowiek od wieków zastanawia się jak tworzyć w bliskiej współpracy z Naturą

      – Artyści zajmują się przede wszystkim relacjami między Naturą i sztuką

      – Ludzie spragnieni są równie kontaktu z Naturą jak ze sztuką

      – Ludzie doceniają uzdrowicielską moc tak Natury jak i sztuki

      – Społeczeństwo to sztuczna struktura będąca obroną przed potęgą Natury. Żadna zmiana w społeczeństwie, w tym rozwój sztuki, nie zmienią Natury

      – Aby ratować siebie staramy się tworzyć sztukę i żyć w harmonii z Naturą

      – Człowiek coraz bardziej zdaje sobie sprawę z potęgi sztuki i Natury

      Staramy się pomóc Naturze, m.in. tworząc sztukę, która szuka w niej inspiracji, ale nie zdajemy sobie sprawy, że to nie Natura, a człowiek jest zagrożony

*

      Człowiek od swojego pojawienia się na Ziemi widział i widzi niedoścignięte piękno Natury, które na swój sposób przetwarza i zawłaszcza, myśląc, że jego byt jest wieczny. A tym czasem prawdopodobnie miał rację C. Levi-Strauss, gdy pisał na końcu Smutku tropików, że: „Świat zaczął się bez człowieka i skończy się bez niego”.

*

      Istnieje piękno niejako „zastygłe” w czasie i przestrzeni (np. to, stworzone w dawnych epokach przez człowieka lub wykreowane przez Naturę), ale dopiero człowiek może spowodować, że ono „ożyje” – nabierze konkretności i sensu w jego zachwycie.

       Paradoksalnie, piękno jest obiektywne i subiektywne zarazem. To obiektywne można odkryć, to subiektywne… wynaleźć.

*

      To jest ten dylemat: jak się ma zwierzęcy (popędowy) impuls seksualny do ludzkiej miłości, rozumianej jako uczucie duchowe, wysublimowane, „wyższe”. Ideałem byłoby harmonijne połączenie tych dwóch elementów – a może nawet nie oddzielanie ich od siebie (ale to chyba możliwe jest tylko wtedy, gdy miłość i pożądanie wiąże się ze sobą w ludziach w celu prokreacji).
Inny wątek: jak często okłamujemy się, że przeżywamy miłość, a w rzeczywistości głównym sprawcą tego zadurzenia jest jednak chemia, feromony? (bo gdyby tego nie było, to byśmy się nie „zakochali”). Czy wtedy – niejako „na siłę” – nie wmawiamy sobie wyższego, szlachetniejszego uczucia, by sublimować prymitywny w swej istocie, „zwierzęcy” popęd?
Gdzie jest ten moment, kiedy czyste uczucie bierze górę nad chemią? (A że tak się dzieje w wielu przypadkach, to nie mam wątpliwości).

*

     Francuzi (i nie tylko) nazywają orgazm la petite mort. To ciekawe… bo kobieta rzeczywiście często wydaje dźwięki, jakby ją zarzynano (właśnie: „rżnięto”, jak to się wulgarnie określa). A czy nie przypomina to konania?
Z tym, że: mężczyzna się eksploatuje jak samiec modliszki (woman is a maneater), kobieta zaś niby umiera, ale w zasadzie po to, by w niej narodziło się życie. Może dlatego facet jest jak (idiota?) przykuty łańcuchem do swojego libido (żeby trudniej było mu dać dyla?), natomiast za kobietą stoi instynkt macierzyński – sojusz serca (zmysłowości, macicy, łożyska… czyli coś bardzo autonomicznie kobiecego – coś, co definiuje jej kobiecość, jest jej kreatywnym (reprodukcyjnym) żywiołem, a przy tym nie jest tak destrukcyjne, jak u mężczyzny?
No właśnie… można kogoś rżnąć i „rżnąć” (to też tak à propos la petite mort – miłość i śmierć, rozkosz i tortura przeplatają się ze sobą: to jakby Eros i Thanatos w jednym uścisku zwarci.)

      Czy sam orgazm (czy też raczej przedstawienie orgazmu) w swoim ekspresyjnym przerysowaniu emocji i zmysłowości nie zbliża się w pewnym sensie do kiczu?

*

      Wychodzi na to, że nasze przywiązanie do bzdetów i głupotek funkcjonuje, mimo ceny jaką za to płacimy, którą jest marnowanie naszego – bardzo cennego przecież – czasu.
Z czego to wynika? Może z tego, że życie – w swojej pierwotnej i fundamentalnej istocie – bardziej niż na aktywności, zasadza się na trwaniu i wegetacji? Innymi słowy: jeśli nie jesteśmy zmuszani do wysiłku, to zadowala nas już samo istnienie? (Przypomina się tutaj Beeing there –czyli Wystarczy być Kosińskiego.)
Lecz chyba jednak tak nie jest – przeczy temu choćby rozwój naszej cywilizacji – pęd człowieka do przodu, ciekawość, pomysłowość, ekspansywność… A może jednak dotyczy to tylko tych, którzy są w awangardzie?

      Wszystko to, co jest wartościowe dla ludzkiej kultury, (która jest przecież wyznacznikiem naszego człowieczeństwa), leży ponad czystą wegetacją.

*

      Nasze erotyczne pulsowanie zgodne jest z tym, jak się w życiu zmieniamy.
W sumie, „zwierzęcy”, traktowany popędowo i mechanicznie seks jest dla nas – jako ludzi „myślących”, istot „kulturowych” – jałowy (choć w aspekcie naturalnym taki nie jest, bo służy prokreacji – przekazywaniu genów). Ten rodzaj seksu bowiem czyni z nas ledwie narzędziem ewolucyjnego rozwoju życia – siły, która sama w sobie jest ślepa i bezosobowa (choć jednak nie bezcelowa). Innymi słowy, traktowani jesteśmy w tym procesie przedmiotowo, a przecież, zyskawszy ewolucyjnie świadomość, chcemy być podmiotem, który na dodatek dysponuje wolną wolą.
To dlatego na styku Eros – Kultura, zwierzątko seksu – istota (ponoć) myśląca, Homo (nomen omen) erectusHomo sapiens, dzieją się takie dziwne, intensywne, ale i ciekawe rzeczy.

      Koniec końców z kobiety, jako matki (ziemi), wychodzimy – z kobietą, jako kochanką się zżywamy i łączymy – i do kobiety, jako śmierci (ziemi), wracamy.

*

      Pisząc w jednym za artykułów o „gender” i używając przy tym słowa „ideologia”, nie miałem na myśli nauki, która bada biologiczne uwarunkowania płci „kulturowej”, ale wymysły tych, którzy twierdzą, zachowanie człowieka nie zależy od predyspozycji płciowych, tylko jest całkowicie narzucone przez kulturę. Moim zdaniem oba te czynniki mają znaczenie, ale większy wpływ ma jednak natura (w końcu człowiek jest – i nie przestaje być – istotą biologiczną).

      Moim zdaniem, cała ta awantura o „gender” polega jednak na nieporozumieniu – także dlatego, że mało kto tak naprawdę wie, co to jest „gender” czy „genderyzm”. Dobrze byłoby więc najpierw się tego dowiedzieć.

      Nikt nie o zdrowych zmysłach i realnym spojrzeniu na kulturę i cywilizację człowieka, nie może kwestionować tego, że płeć biologiczna (w przytłaczającej większości) determinuje płeć „kulturową”, czy też „społeczną”. (Innymi słowy: jest oczywiste to, że płeć biologiczna zawsze występuje w kontekście kulturowym.) Ci, którzy chcą temu zaprzeczyć (mówiąc, że płeć jest narzucona dziecku przede wszystkim przez wzorce społeczne i kulturowe – w oderwaniu od determinanty biologicznej) są właściwie a-genderystami (a nie, jak się przyjęło mówić, moim zdaniem błędnie: „genderystami”). Są także oprócz tego wyznawcami teorii zupełnie oderwanej od rzeczywistości.
Nie sądzę też, jak to głoszą niektórzy, że „kariera” gender w Polsce wzięła się ze sprowadzania roli kobiet do trzech K (Kinder, Kuche, Kirche). Jest to przede wszystkim reakcja na absurdalność niektórych tez głoszonych przez tzw. „genderystów” i ich apetyt na wprowadzanie jeszcze bardziej absurdalnych eksperymentów z dziećmi (vide: sukienki zakładane chłopcom w przedszkolu).

*

      Muszę przyznać, że bliskie mi jest zapatrywanie, iż sztuka wcale nie musi spełniać funkcji utylitarnej. W przypadku wielu dzieł sztuki wystarcza mi więc sama przyjemność wynikająca z uświadamiania sobie i doświadczania ich walorów czysto estetycznych. Ale też cenię sztukę, która niesie ze sobą pewne wartości etyczne (co wcale nie oznacza, że musi być ona moralizatorska). Zresztą, nie można tu stosować jakichkolwiek sztywnych podziałów.

      Prawdę mówiąc, samo pojęcie „sztuki dla sztuki” wydaje mi się być jałowe, bo – jak można zauważyć – sztuka nie może istnieć bez odbiorcy. Choć oczywiście kto inny może się z tym nie zgodzić i powiedzieć, że wcale nie: żadna sztuka nie może istnieć bez twórcy, a to, czy znajdzie się jej odbiorca, jest już sprawą drugorzędną.
Według mnie jednak sztuka nabiera sensu dopiero w relacji: twórca-dzieło-odbiorca.

*

       Miłość i śmierć – dwa największe motywy nie tylko w poezji, ale i w całej sztuce, włączając to kino.

      Kultura masowa eksploatuje te same wątki, co wielka filozofia, literatura, czy sztuka – tyle, że na swój (najczęściej jednak banalny, trywialny, powierzchowny) sposób. (Gdyż inny mógłby być przez tzw. „szeroką publiczność” nieprzyswajalny).

*

      Najbardziej nośne w kulturze jest to, co najbardziej pierwotne – bez względu na to, jak po drodze robi się wyrafinowane.
To, że biali czują bluesa (niemal) tak samo, jak czarni, to jest dowód na to, że mamy te same korzenie (serca, trzewia i nerwy), jesteśmy braćmi (siostrami) i doświadczamy tej samej „człowieczej doli”.
Z tym, że czarni mają jednak więcej powodów do spleenu przez to, że będąc ludźmi, byli przez białych traktowani jak zwierzęta i przez pokolenia żyli w obroży założonej im przez naszą wspaniałą zachodnią cywilizację. (Czy hołd oddawany czarnym muzykom/muzyce czarnych przez tabuny białych wyrostków nie jest aby przypadkiem rodzajem zadośćuczynienia?)

*

      Duży wkład w popularyzację bluesa na przełomie lat 50-tych i 60-tych, miały żydowskie chłopaki z Chicago (słynna wytwórnia Chess Records, Mike Bloomfield…) Oczywiście złe języki i nosy węszyły w tym wyrachowanie (że niby to z bluesa chciano zrobić geszeft), ale ja wierzę w to, że oni wchodzili do tych klubów czarnych dlatego, że ta muzyka ich kręciła, że usłyszeli w niej coś autentycznego i poczuli pasję.
Nie można też zapominać, że były to jeszcze czasy segregacji rasowej, więc w tej ich postawie był pewien rys młodzieńczego buntu przeciw establishmentowi starych. Zresztą, autentyzmu bluesa nie sposób jest podrobić – ta muzyka nie znosi niczego, co jest fake.
To, że ci, którzy zbili majątek na rocku (Clapton, Led Zeppelin, Stonesi…) chcieli zadość uczynić starym czarnym bluesmanom, którzy przecież groszem nie śmierdzieli, a którzy byli jeszcze uwikłani w niewolnictwo swoich matek i ojców, to nie ulega wątpliwości. Oni jednak chcieli spłacić jakoś ten dług wdzięczności – choćby tylko słowem, mówiąc ile zawdzięczają czarnym. (Na szczęście nie było to tylko gadanie, bo przyczynili się oni do tego, że czarni sami zaczęli robić światowe kariery – i żyć na lepszym poziomie, nie klepiąc już biedy.

*

      Leopold Tyrmand to jeden wielki paradoks. Jak wiadomo, w Polsce był uważany za liberała, (a nawet za playboya, bitnika czy wręcz za birbanta), w Stanach zaś za konserwatystę (nota bene zapoczątkowany poniekąd także i przez niego ruch konserwatywny w Ameryce – towarzystwo wokół „Chronicles” rockfordzkich, których był redaktorem – doprowadził z czasem do ukształtowania się swoistego amerykańskiego konserwatywnego „betonu” zwanego paleo-konserwatyzmem).
Jednakże, wbrew pozorom, dość łatwo według mnie tę światopoglądową woltę Tyrmanda wyjaśnić, a można to nawet zrobić jednym słowem: przekora.
W Polsce Tyrmand czuł się gnębiony przez klatkę i konserwę peerelowskiego komunizmu (więc się temu przeciwstawił przekornie swoim para-bitnikowym liberalizmem); w Stanach zaś uderzył go przechył w kierunku (notabene też lewackiej, zdaniem konserwatystów) przesadnej, jego zdaniem, „wolnościowej” kontestacji kontrkulturowej, więc się ustawił wobec niej okoniem i wyszło na to, że został uznany za konserwatystę. (Myślę, że do tego mogło się także przyczynić to, że założył w tamtym czasie rodzinę i został ojcem.)

*

      Czy można zbliżyć Upadek Camusa z Hańbą Coetzeego? Zapewne. Tak samo jak z bohaterami Kafki. Dlaczego? Bo chyba centralnym punktem tych wszystkich utworów jest coś, co Leszek Kołakowski miał na myśli mówiąc, że „życie każdego z nas jest porażką”.
Na pierwszy rzut oka wygląda to jak klasyczny egzystencjalny pesymizm, ale przecież – po wnikliwszym wejrzeniu – stwierdzenie to wcale nie wyklucza tego, by samo życie uznać za wartość jak najbardziej pozytywną – za coś co może być także znaczone sukcesem a nawet radością istnienia.
Jednakże, mimo tych zbieżności, bohaterowie Camusa, Coetzeego, Kafki są jednak różni.

      Kiedy czytałem Upadek, to czasami zastanawiałem się ile też jest samego pisarza w adwokacie Clemensie, (nawiasem mówiąc jest on postacią dość żałosną, choć na swój sposób nie pozbawioną uczciwości – uczciwości, którą zresztą, paradoksalnie, spowodowała to, że owego upadku doświadczył on doświadczył.
Zarówno camusowski Clemence, jak i profesor Lurie z książki Coetzeego doznali w pewnym okresie swojego życia wstrząsu, który był dla nich zarówno hańbą jak i właśnie upadkiem – i obaj raczej świadomie się temu poddali (może nawet to sprowokowali), tyle że Clemence zrobił się z tego powodu bardzo gadatliwy (książka Camusa to właściwie jego spowiedź), natomiast Lurie zamilkł.
Mówiąc jednak poważniej: tym co ich łączy najbardziej to swoiste „wydrążenie” – poczucie dojmującej pustki, doświadczenie absurdu, niemożność osiągnięcia jakiejkolwiek satysfakcji, niezdolność do miłości…

*

      Ktoś, oglądając moje zdjęcia Manhattanu, powiedział: „Pomimo dużej ilości szkła i odbić, ta przestrzeń przytłacza, sprawia wrażenie zamkniętej i nieskończonej…”
Trafne spostrzeżenie. Te fotografie ukazują jednak pewien paradoks, bo Manhattan rzeczywiście sprawia wrażenie przestrzeni zamkniętej, która nasz przytłacza – a jednocześnie wydaje się być czymś nieskończonym., daje oddech.

*

      Baudrillard w swoim słynnym eseju o Ameryce pisał: „Czas, który oni tu spędzają w bibliotekach, ja spędzam na pustyniach i drogach. Podczas gdy oni czerpią materiał do rozmyślań z historii idei, ja czerpię go z codzienności, z ruchu ulicznego i krajobrazów. Moje polowania urządzam nie w konferencyjnych salach uniwersytetów, lecz na pustyniach, w górach, na freeways, safeways, w Los Angeles, ghost towns albo downtowns. Ich pustynie znam lepiej od nich, bo oni odwracają się plecami od własnej przestrzeni, jak niegdyś Grecy odwrócili się plecami od morza, i te pustynie dostarczają mi tylu wiadomości o konkretach życia społecznego w Ameryce, ilu nigdy nie zdobyłbym uczestnicząc w oficjalnym życiu społecznym czy intelektualnym”.

      Baudrillard niby taki terenowiec – pisze, że on tylko na pustyniach i na drogach, a wcale nie w bibliotece – ale ta jego Ameryka jest chyba najbardziej akademicką (w sensie: przeintelektualizowaną) książką o Stanach, jaką czytałem. Zdecydowanie bardziej do mnie trafiało to, co pisał o amerykańskim krajobrazie – i o samym kraju – Czesław Miłosz, mimo że moje spojrzenie na Amerykę było inne.
A pustynia? To prawda, pejzaż pustynny w Ameryce mnie zauroczył, może dlatego, że… tak naprawdę nigdy się nie musiałem z nią zmierzyć bez cywilizacyjnej ochrony.

*

     Tak już jest, że potrafimy się bardziej przejąć tragedią jednego człowieka, niż tragedią 30 mln. ludzi. Czyli: bardziej działa na nas tragedia detaliczna, niż hurtowa.
Dlaczego? Najprawdopodobniej dlatego, że konkretny człowiek nie jest dla nas abstrakcją taką, jaką jest 30 mln. ludzi.
Mało tego! Dlaczego wrażliwa, myśląca, inteligentna osoba będzie rozpaczać nad stratą swojego rozjechanego kotka, a nie uroni łzy nad umierającymi każdego dnia z głodu i chorób tysiącami dzieci? No, dlaczego?
Empatia to kapryśne zwierzę.

*

      Sporo ludzi uważa, że świat jest jednym wielkim handlowiskiem, że wszystko da się kupić, że można (a nawet trzeba) bezwzględnie forsować własne interesy (bez względu na ich etyczną wartość), innymi słowy: że cel uświęca środki…
Ja tak nie uważam. Według mnie zabójstwo zawsze pozostanie zabójstwem, oszustwo – oszustwem, kłamstwo – kłamstwem, zdrada – zdradą… bez względu na to, jak wspaniały jest (niby) cel, do którego się dąży

*

      Jeśli nadal wydaje się nam, że tym, co ma zapewniać pokój na świecie jest strach, to dalej jesteśmy Średniowieczu (choć, niestety, Machiavelli, dzięki któremu ta doktryna się rozpowszechniła, żył już w Renesansie).
Wierzę w to, że wojen w ogóle mogłoby nie być (albo innymi słowy: mogę sobie taką sytuację wyobrazić) tylko nie jestem pewien, czy kiedykolwiek ludzkość zdoła się wynieść na taki poziom etyczny – tzn. zupełnej rezygnacji ze zbrojnej agresji w rozwiązywaniu międzypaństwowych sporów i konfliktów. Czy stać nas na wyjście ze stanu barbarzyństwa, w którym zabijanie prowadzi nas do jakiegoś celu?

      Oczywiście istnieją sytuacje, w których trzeba wybrać tzw. mniejsze zło, albo uczynić zło, by zyskać coś, co jest dobrem, ale ten kompromis jest jednak bardzo zdradziecki i mający jednak w sobie coś z kompromitacji dobra, które się tym zyskuje.
Uważam, że istnieje jednak granica, której przekraczać się nie powinno – bo wtedy Zło staje się czymś, czego już nie można usprawiedliwić (a czynione tym sposobem Dobro staje się skażone).
Ziemia pełna jest trupów (a nasza historia nikczemności), które były wynikiem tego, że Dobro starano się uzyskać za pomocą czegoś, co było jednak ewidentnym Złem (faszyzm, komunizm, anarchizm, rewolucjonizm… o zbrodniach popełnianych w imię Kościoła nie zapominając).

*

      Nie każdy idealizm jest zły. Ale trudno się nie zgodzić z tym, że więcej szkody na świecie wyrządzili idealiści, niż realiści.
Najgorsze jest zaślepienie idealizmem, fanatyzm. Ale racjonalizm w stanie czystym też byłby nie do zniesienia.

      Problem w tym, że czasem idealiści chcą być realistami (i na odwrót) – i często kończy się to równie żałośnie.

*

      Im dłużej żyję, tym bardziej mi się wydaje, że umieć żyć to jest to samo, co umieć umierać.

*

      Wielu z nas, zwłaszcza w młodości, pragnie iskry, chce się zapalić – nawet jeśli grozi to „ofiarnym stosem”. Tylko że, rzadko kto decyduje się rozniecić wielki pożar, wskoczyć w ogień – spalić się tak, jak palili się np. poeci przeklęci. To właśnie ta tęsknota za ogniem tworzy kult poety wyklętego – podziw dla kogoś, kto (dzięki swojej sile, a może nawet słabości) poszedł w ogień „na całego”, bez rezerwy, totalnie się zatracając w swoim przeklętym losie. Podziw dla kogoś, kto robi coś, na co nie stać większości „zwykłych” ludzi – czy to ze słabości, czy to z rozsądku, czy to ze strachu, a może wskutek działania jakiegoś samozachowawczego instynktu… Zawsze jest coś za coś.
Zresztą, nie każda iskra musi wzniecać pożar, który jest destrukcją. Wystarczą te iskry, które właśnie pozwalają nam smakować, czy też celebrować samo życie. Ta domieszka szaleństwa, bez której życie jest nudne, blade i banalne.

*   *   *

.

Inne odcinki cyklu przeczytać można  TUTAJ

.

AMERYKA – UPADEK MITU I SENTYMENT

(co się plecie w kajecie – zapiski – z wypowiedzi rozproszonych, XXIV)

.

zapiski notatki kajet notes

.

      Dobrze jest popatrzeć na politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych z perspektywy państw arabskich, afrykańskich, południowo-amerykańskich… I to z perspektywy nie tyle polityków, co zwykłych ludzi. Można by wtedy znacznie więcej zrozumieć z tego, co dzieje się na świecie – i nie mylić np. skutków z przyczynami, jak to się nagminnie dzieje w Ameryce, gdzie ludzie dziwią się, kiedy spotykają się z niechęcią, a czasem nawet i z nienawiścią ze strony mieszkańców innych krajów.
No, ale politykom zależy tylko na forsowaniu własnego punktu widzenia, bo to zwiększa ich skuteczność. Wszystko to bowiem przypomina próbę sił (a ta zwykle niewiele ma wspólnego z refleksją).
Sekretarz Stanu Kerry wpadł wczoraj na pomysł pokazania senatorom, kongresmenom i publice video z konwulsjami ofiar zatrutych sarinem. To jest najgorszy cynizm, bo odbywający się pod płaszczem humanitaryzmu. I, niestety – jedno z fundamentalnych zagrań wojennej propagandy. Ja poradziłbym mu, żeby pooglądał sobie dzieci palestyńskie spalone żywcem przez biały fosfor użyty przez armię izraelską podczas agresji na Gazę, kilka lat temu.

*

      To prawda:, największe militarne potęgi odeszły od „broni” chemicznej, bo ta stała się po prostu „bronią” zbyt prymitywną (no i oczywiście dlatego, że była ona wybitnie a-humanitarna – yeakh!). Opracowuje się więc „broń” znacznie bardziej wyrafinowaną, zaawansowaną technicznie – a wiadome korporacje zarabiają na tym „postępie” krocie (na „broni” chemicznej też wcześniej zarobiły, ale ona wyszła z mody i stała się przestarzała; no a teraz zarobić teraz na jej likwidowaniu).
Natomiast tą nowoczesną, zaawansowaną technologicznie „bronią” zabija się już bardziej wyrafinowanie i humanitarnie, tudzież zgodnie z tzw. międzynarodowym prawem.

*

      To prawda – Obama (oficjalnie) skończył z torturami, ale jednak zezwolił na ataki dronów, w których giną przypadkowi ludzie, a nawet obywatele USA (prezydent podpisał stosowny akt zezwalający na to). Zamienił więc stryjek siekierkę na kijek: bo ataki dronów dokonywane na terytoriach obcych państw są jednak przestępstwem, a zabijanie niewinnych ludzi jest jednak – jak by na to nie patrzeć – morderstwem.
Wie o tym Obama, dlatego kiedyś się przyznał do tego, że ofiary ataków z dronów będą go prześladować do końca życia.

*

      Słynna już, bo wiralnaTyrada Jeffa Danielsa w serialu The Newsroom) robi wrażenie. (Nic dziwnego, bo przecież napisał ją Aaron Sorkin.)
To wygląda na prowokację, ale w rzeczywistości jest oczywistością. Te „najbardziej szczere trzy i pół minuty w historii amerykańskiej telewizji” (określenie trochę jednak na wyrost) stały się internetowym przebojem. Ale jak się tak w to wsłuchać, to jest w tej mowie Danielsa zawarta pewna schizofreniczność: pierwsza część to brawurowa prowokacja wygarniająca zszokowanej publiczności to, że Ameryka nie jest (już) najwspanialszym krajem na świecie (najdziwniejsze jest dla mnie to, że ci ludzie są tym zdziwieni – może nawet właśnie zszokowani); natomiast część druga to jakby powrót do idealistycznego bullshit, który tak naprawdę rzadko w amerykańskiej rzeczywistości się sprawdzał (choć rzeczywiście były w historii Stanów Zjednoczonych momenty, kiedy owe ideały traktowano poważnie.

*

      Wydaje się nam, że jesteśmy bardziej teraz bardziej cywilizowani – bardziej świadomi tego, co robimy, niż dajmy na to – w XVII czy XIX wieku, kiedy to hordy kolonistów zalewały ziemie należące do „barbarzyńców”, kiedy podbijało się (kolonizowało) tzw. Trzeci Świat – a wszystko oczywiście w imię niesienia im wspaniałej europejskiej cywilizacji (podczas gdy chodziło wyłącznie o ich eksploatację – o to, by się wzbogacić).
Czy dzisiaj nie robi się tego samego?
Czy oprócz garstki ludzi ktoś protestuje np. przeciw zabijaniu niewinnych ludzi dronami (i to na terenie obcego, a suwerennego niby państwa), jak robią to Stany Zjednoczone (odpowiada za to osobiście Obama, ponieważ sam własnoręcznie podpisuje wyroki śmierci na ludziach wybranych arbitralnie przez jakichś tam urzędników i zabijanych jako terrorystów – choć opiera się to przeważnie na poszlakach, a w atakach tych większość ofiar stanowią ludzie, którzy przypadkowo znaleźli się w pobliży „targetu”, czyli cywilna ludność, którą raczej trudno uznać za śmiertelnych wrogów, zagrażających USA).
Zabija się dziś bezprawnie ludzi w biały dzień, dosłownie na oczach całego świata (bo kto chce o tym wiedzieć, to będzie wiedział), ale nic się z tym nie robi, bo za Obamą stoi siła największej potęgi gospodarczej i wojskowej świata, z którą przywódcy i politycy świata zachodni nie chcą zadzierać.
Dzieje się to na szerszą skalę choćby w Afganistanie, gdzie prowadzi się bezsensowną wojnę, w którym rządzi skorumpowany do cna (w dużej części przez Amerykanów) rząd i gdzie podsyca się tylko wojnę domową, która wydaje się nie mieć końca (bo przecież wszystkich talibów nie da się zabić, tak jak nie dało się zlikwidować komunizujących Wietnamczyków, którzy w końcu wojnę z Ameryką wygrali i do dzisiaj rządzą krajem.)

*

       Pisząc w jednym z artykułów o 99% żołnierzy przerobionych w maszyny do zabijania, miałem na myśli tzw. „mięso armatnie”, w jakie zwykle zamieniani się ludzie służący w wojsku podczas wielkich kampanii i bitew – w warunkach bojowych (ot, choćby takie Verdun czy Stalingrad).
Powinienem to uściślić. Bo to nie jest tak, że ja nie dostrzegam człowieka pod żołnierskim mundurem. Współczuję tym chłopakom, których wysyła się na bezsensowne wojny, mieszając im wcześniej w głowach (poddając ich właśnie tresurze), wykorzystując ich naiwność i często zwykłą biedę. Zdecydowana większość z nich dopiero na wojnie uświadamia sobie to, w co się wpakowała, ale wtedy już jest za późno. Więc zabijają jak maszyny, albo załamują się – albo jedno i drugie. I w większości wracają do domu (jeśli akurat nie zostaną zabici) jako psychiczne (a często i fizyczne) wraki. Taka jest prawda.

*

      Stany Zjednoczone zawsze miały jakieś grzechy na swoim sumieniu, ale teraz sytuacja jest inna. Np. wojna w Wietnamie spotkała się w końcu ze zdecydowanym sprzeciwem w szerokich kręgach społeczeństwa – ludzie wówczas w końcu przejrzeli na oczy i zrozumieli, że jest ona sprawką polityków oraz lobby przemysłu zbrojeniowego, które robiło na niej olbrzymie pieniądze – kosztem życia ok 6o tysięcy żołnierzy amerykańskich i setek tysięcy Wietnamczyków (głównie cywilów palonych napalmem i zatruwanych przez Orange Agent i inną „bronią” chemiczną). Teraz wszyscy łykają to, co im wciska oficjalna rządowa propaganda i stronnicze media. Sprzeciw wojnie w Afganistanie jest prawie żaden (a przecież ta wojna jest absurdalna w kontekście bezpieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczonych – ale się ją ciągnie od wielu lat, bo nie jest ona jednak absurdalna dla tych, którzy zarabiają na niej miliardy dolarów). Ale skoro – jak usłyszałem niedawno w jednej z towarzyskiej dyskusji – wojnę można usprawiedliwić, bo napędza ona ekonomię… to o czym mu tutaj mówimy?
W ten sposób Ameryka traci mandat sprawiedliwości, pozbawia się jakiejkolwiek podstawy etycznej, która jednak w historii tego kraju miała znaczenie i była ważna dla wielu ludzi budujących ten kraj. To są właśnie te „coraz słabsze fundamenty” Ameryki.
Zwykle szuka się wyższych uzasadnień dla niskich pobudek. Wyrusza się na wojnę, by zdominować jakiś region i czerpać z tego korzyści (również polityczne), a głosi się, że robi się to po to, by wyzwolić ludzi od tyrana i zaprowadzić demokrację.
Jak na ironię, wszystkie wojny prowadzone przez Stany Zjednoczone, które niby miały przynieść temu państwu profity, sprowadziły się tylko do finansowej katastrofy, kosztując dziesiątki razy więcej, niż to szacowali „eksperci”. Może i wojny rozkręcają ekonomiczną koniunkturę, ale nie te, które miały miejsce w Iraku i Afganistanie (zarobili na nich tylko nieliczni). Zamiast wydawać np. na edukację, napychamy kabzę militarystom i tym wszystkim, którzy obsługują ten cały wojenny biznes, topiąc w błocie miliardy dolarów.

*

      Irak po „naszym” zwycięstwie kwitnie – ludzie żyją w spokoju i coraz większym dobrobycie, jest pełna demokracja (tyrania została wreszcie przez nas zlikwidowana), nie ma już żadnych etnicznych podziałów na śmierć i życie. I wszyscy są nam wdzięczni, stali się naszymi przyjaciółmi, kochając nas za to nasze altruistyczne poświęcenie – za wszystkie te dobrodziejstwa, które żeśmy z tak wielkim wysiłkiem i poświęceniem im uczynili.

*

       Nie wiem czy zwrócenie uwagi na to, że w jednym kraju w wyniki zamachu terrorystycznego zginęło 3 osoby i wie o tym cały świat (bo Amerykanie wzniecają z tego powodu burzę medialną), a w drugim, tego samego dnia 55 i tylko się o tym wzmiankuje, (bo to nie „nasza” część świata, nie Europejczycy ani Amerykanie, więc wiadomość jest niejako „rutynowa”) – jest retoryką, podsycającą na dodatek pewne resentymenty.
Poza tym: co tak naprawdę jest rozkręcaniem nienawiści: zabijanie ludzi, czy też mówienie o tym?
Czyli zachowanie dystansu musi polegać na tym, że ofiary w Ameryce powinniśmy traktować inaczej, niż ofiary w Iraku i Afganistanie? Czy nie jest to czymś atawistycznym, amoralnym i czy nie wyrasta z myślenia plemiennego: my jesteśmy ludźmi (lepszymi, ważniejszymi) a oni ludźmi, (a raczej osobnikami) drugiej czy trzeciej kategorii, których życie jest mniej ważne (więc możemy je lekceważyć i ignorować?)
Tak głęboko siedzimy w tej mentalności – i wydaje się nam to spojrzenie „normalne” – że nawet nie zauważamy w tym żadnego problemu etycznego.

*

       To prawda, że mit amerykański oddziaływał pozytywnie na cały świat. Ale to nie ja demontuję teraz ten mit, pisząc o mrocznych stronach amerykańskiego „imperium”. Ten mit się niestety sam rozkłada. Bo mit – aby funkcjonował i wywierał pozytywny wpływ – musi mieć swoje przesłanki, pewne konkretne podstawy. A w tej chwili mit amerykański traci swoje podstawy: zarówno pod względem moralnym, wolnościowym, jak i ekonomicznym (i kto wie czy ten ostatni aspekt nie jest tu czynnikiem najważniejszym).
Niestety, przy tym wszystkim Amerykę – a zwłaszcza społeczeństwo amerykańskie – postrzega się w Europie bardzo stereotypowo. Mnie to właściwie nie dziwi, bo wyobraźnia – nazwijmy ją „powszechną”, „zbiorową” – posługuje się niemal wyłącznie stereotypami. Ale nie można jednak np. niechęci do zagranicznej polityki USA, czy agresywnych poczynań rządu (takie jak np. wojna), przenosić na całe społeczeństwo amerykańskie – na tzw. „zwykłych” ludzi. Od pewnych uogólnień nie da się uciec, ale należy sobie zdawać sprawę z tego, że są to uogólnienia, które absolutnie nie opisują – i nie mogą opisać – całej rzeczywistości, a zwłaszcza jej ważnych detali.
Trudno mi się też oprzeć wrażeniu, że coś złego się dzieje również w Europie. Nie chcę tu patetycznie dąć w wielkie surmy, ale chyba jednak można mówić o kryzysie całej cywilizacji zachodniej. Przez ostatnie 500 lat z okładem napędzała ją własna ekspansywność, dynamika konkwistadora i zdobywcy, kolonizacja praktycznie całego świata – a wsparte to wszystko było niebywałym rozwojem technologii, nauki i fermentem intelektualnym. Teraz, wygląda na to, że doszło do pewnego stanu nasycenia (a może nawet przesycenia) tej cywilizacji, i że wyłoniły się inne siły, które przejmując pewne zdobycze cywilizacyjne Zachodu, zaczną dominować świat. I niestety, motywem przewodnim ani mocą napędzającą ten proces nie będzie liberalizm ani demokracja.

*

       To, czy wojna jest sprawiedliwa, czy nie (a posługując się określonym systemem etycznym można to ustalić), ustala etyczną perspektywę tego, co się na tej wojnie robi (chodzi głównie o zabijanie innych ludzi). To wprowadza pewien relatywizm, wpędzając nas w pułapkę, z której trudno się wydostać, lecz ten problem staje się pozorny, kiedy jasno ustalimy hierarchię wartości – system etyczny, którego chcemy przestrzegać.

*

       Jeśli tak bliżej przyjrzymy się biografii terrorystów, to jednak zawsze odnajdziemy w niej jakieś osobiste (indywidualne) powody (niepowodzenie w pracy, w życiu osobistym, rodzinnym… etc.) – jakąś psychiczną skazę, która w końcu doprowadziła ich do zbrodniczego czynu. Chcąc zracjonalizować swoją frustrację i nienawiść, wszystkie te gotujące się w nich destrukcyjne popędy – budują swój własny system „światopoglądowy”, swoje własne teorie, często nie pozbawione elementów paranoi. Ale są one w miarę spójne, mocno umotywowane i jednak zakorzenione w jakimś realnym i poważnym problemie społecznym, obyczajowym lub politycznym. Kiedy więc dojdzie z ich powodów do jakiejś tragedii, to staje się to dla nas pretekstem (powodem), by się tym zupełnie realnym problemom przyjrzeć i je przeanalizować (bo jednak one same dość często są patogenne, tworząc realne zagrożenia). I jest chyba sens w tym dyskursie, bo przecież w ten sposób kształtuje się nasza świadomość, krystalizują nasze postawy – buduje się jakaś wartość społeczna czy kulturowa – ustalają się konkretne punkty odniesienia i kryteria, urabiają etyczne wartości.
To prawda, że bardzo trudno przeciwdziałać aktom terrorystycznym (w wielu przypadkach jest to wręcz niemożliwe), ale jednak mamy wpływ na to, w jaki sposób je odbieramy – i ważne jest to, co się dzieje wskutek tych zamachów. Większość ludzi reaguje (w samym momencie ataku) paniką (jest to poniekąd zrozumiałe), ale wielu także dokonuje niebywałych aktów poświęcenia dla innych, ryzykuje własnym życiem, by uratować drugiego człowieka. (Widzieliśmy przecież takie zachowania zarówno po zamachu na WTC, jak i podczas bostońskiego maratonu). To jest budujące.
Ale są też inne konsekwencje. Inne przesłanki czy wnioski z działań podejmowanych np. przez służby specjalne, ze sposobu w jaki reagują na to media, polityczny establishment, czy w końcu całe społeczeństwo.
Nie będę ukrywał, że to co się działo wczoraj w Bostonie, wydało mi się jakimś (bez mała) absurdem. Uświadomiłem sobie (po raz kolejny zresztą) jak łatwo jest Amerykę zranić, jaka ona w sumie jest – mimo tych wszystkich oddziałów służb specjalnych, policji i wojska – bezbronna; jak łatwo byłoby tu wywołać chaos i sparaliżować takie ogromne metropolie, jak np. Nowy Jork, czy Chicago. W końcu: że jednak nie jesteśmy na to wszystko przygotowani, ani organizacyjnie, ani mentalnie. Że zbyt łatwo dajemy się wmanewrować w sytuacje i przyzwolenie na środki, które niby podejmowane są w imię naszego bezpieczeństwa, a w rzeczywistości ograniczają w dużym stopniu naszą wolność i obywatelskie swobody. W tym kontekście można wspomnieć o słynnym powiedzeniu Franklina, który stwierdził, że „ten kto poświęca wolność w imię bezpieczeństwa nie zasługuje ani na wolność, ani na bezpieczeństwo”.
Moim zdaniem, to że poszukuje się i ściga dwójkę młodych chłopaków z pistoletami, nie może usprawiedliwiać blokady całego ogromnego miasta, unieruchomienia milionów ludzi w ich domach, zamknięcia lotnisk, zawieszenia ruchu komunikacji miejskiej… To była bowiem, moim zdaniem, zbyt wysoka cena za to, że tych dwóch zamachowców wyeliminowano (w końcu przecież i tak najprawdopodobniej by ich schwytano). Na dodatek, w całym kraju stworzono – przy pomocy medialnej burzy – poczucie terroru i zagrożenia, niewspółmierne do zaistniałego w rzeczywistości niebezpieczeństwa.
Przykro to stwierdzić, ale zdumiały mnie (może nawet śmieszyły) te wszystkie pojazdy opancerzone, kordony złożone z dziesiątków tysięcy policjantów, uzbrojone po zęby oddziały specjalne SWAT, które całymi plutonami, z wymierzonymi nie wiadomo gdzie karabinami, skradały się w czarnych kombinezonach po ulicach Watertown – nie wiadomo dokąd. To tak, jakby wytoczyć najcięższe armaty po to, by zabić muchę.
I żeby jeszcze na coś się to zdało. Ale oni nikogo nie schwytali, odwołali blokadę, powiedzieli ludziom, że „area is safe”, a zaraz potem, pewien człowiek wyszedł z domu i spostrzegł na swojej, zaparkowanej obok domu łódce, ślady krwi i zawiadomił o tym policję. Jak te tysiące, patrolujących miasto agentów i żołnierzy, dysponujących najnowocześniejszym sprzętem i nieograniczonymi wręcz środkami, mogło to przeoczyć? Tym bardziej, że chłopak ukrył się bardzo blisko miejsca, gdzie zabito jego brata, a skąd on zbiegł. Ta demonstracja siły wydała mi się bardziej dowodem słabości i nieskuteczności stosowanych środków.
I jeszcze nasz Pan Prezydent, który mówi: „They failed because the people of Boston refused to be intimidated. They failed because as Americans we refuse to be terrorized.”, co według mnie zupełnie nie przystaje do rzeczywistości – do tego, co naprawdę działo się w Bostonie: bo zarówno zamach terrorystyczny braciom Carnajew się udał, jak i miliony Amerykanów poczuło się sterroryzowanych i zastraszonych – nie tylko przez zamachowców, ale i przez samą akcję służb specjalnych i wojska. Po co tworzyć – zwłaszcza w takich poważnych okolicznościach – nowe iluzje, zamiast starać się spostrzec rzeczy takimi, jakimi one są naprawdę?
Niestety, wygląda na to, że na terrorystów nie ma mocnych, a jakiś motyw zawsze się znajdzie. Jednak ważne jest, aby wpływ, jaki ma zamach terrorystyczny na społeczeństwo, jak najbardziej zminimalizować. A raczej nie sprzyjają temu ani wrzawa medialna, ani też przesadna (niewspółmierna do istniejącego zagrożenia) reakcja służb bezpieczeństwa, które napędzają tylko psychozę strachu.
Nie bez znaczenia w tym wszystkim jest również napięcie, jakie wywołuje w świecie agresywna, nastawiona konfrontacyjnie polityka i polaryzacja społeczeństwa wynikająca z różnic ekonomicznych czy światopoglądowych.

*

      Paweł Snarski w swoim artykule Dlaczego kochamy Amerykę? pisze: „Mimo lat krytycznej wobec USA propagandy w czasach PRL sympatia do Amerykanów zawsze utrzymywała się w Polsce na wysokim poziomie. Znamienne mogą być tutaj wspomnienia Richarda Nixona, który dwukrotnie, w roku 1959 i 1972, odwiedzał nasz kraj. Za pierwszym razem odnotował: ‘Jechaliśmy z lotniska do hotelu. Przyleciałem do Warszawy zaraz po mojej wizycie w Ameryce Łacińskiej, gdzie leciały w moim kierunku kamienie i jajka. Teraz, jadąc w otwartej limuzynie, widziałem wiwatujące tłumy. W pewnym momencie coś ciężkiego uderzyło w samochód. Myślałem, że to bomba, a okazało się, że to wielki bukiet róż’.
W 1972 r., mimo że ówczesne władze zmieniły w ostatniej chwili trasę przejazdu Nixona, powitało amerykańskiego prezydenta ponad milion osób. Nixon zapisał wówczas: ‘Ludzie tłoczyli się wokół nas, płakali, krzyczeli: Niech żyje Ameryka. Zachowywali się tak, ponieważ kochają Amerykę’.
Warto było przeczytać cały tekst, który notabene pisany był przed dekadą, by zdać sobie sprawę, jak bardzo od tamtego czasu zmienił się stosunek Polaków do Ameryki. I tu rodzi się pytanie – stało się tak dlatego, że zmieniliśmy się my – Polacy, czy też zmieniła się przez ten czas Ameryka? A może stało się tak dlatego, że upadł mit Ameryki?
Moim zdaniem ów afektywny stosunek Polaków do Ameryki wydaje się – jak każda miłość – nieco irracjonalny i samymi suchymi faktami wyjaśnić się go nie da. Gdyż nasza miłość w znacznym stopniu oparta była na mitach i emocjach. Ale także na wdzięczności za pomoc, jaką okazywały nam Stany Zjednoczone w różnych okresach. Jednak Czesi i Słowacy – którzy też z amerykańskiej pomocy korzystali i również komunizm przeżyli, mają do USA stosunek znacznie bardziej racjonalny.
My tak dalece zapamiętaliśmy się w tym uczuciu, że w podświadomość spychamy nawet „zdradę jałtajską”, jakiej dopuścili się wobec nas Amerykanie. Uważamy Amerykę za naszego najlepszego sojusznika i najwyraźniej nie chcemy pamiętać zawodu, jaki nam kiedyś sprawiła.
Ponadto, od XIX wieku pokolenia Polaków śniły „amerykański sen” o wolności, przestrzeni, nieograniczonych możliwościach. Setki tysięcy próbowały go zrealizować – emigrowali, ciężko pracowali, dorabiali się. A nawet jeśli się nie dorobili, też na ogół dobrze mówili i pisali o Ameryce, utrwalając mit „nowej Kolchidy” (to tam antyczny Jazon wyprawiał się po złote runo).

Przy okazji warto przeczytać poniższe opinie, które nam fenomen miłości polsko-amerykańskiej próbują wyjaśnić – nawiązują przy tym do tego, jak to uczucie (stosunek) do Ameryki się zmienia:

Edward Redliński, pisarz: „Obok nas są kraje nieporównanie bardziej cywilizowane, kulturalne, humanitarne, a co więcej, bardzo do nas zbliżone historycznie, demograficznie, geograficznie i klimatycznie, kraje do naśladowania i do zakochania – Dania, Szwecja, Finlandia, Belgia, Holandia, Niemcy, Francja. Dlaczego więc Polacy kochają USA? Nie tyle kochają, co są zafascynowani, i to nie Ameryką prawdziwą, realną, ale mityczną, bajkową, wykreowaną przez Amerykanów, ich kinematografię i telewizję. Ta nasza miłość jest w gruncie rzeczy komiczna, gdyby nie była w skutkach dramatyczna. Pasujemy do siebie jak kogut do indyka. By to zrozumieć, wyobraźmy sobie symboliczną Polkę w postaci Emilii Krakowskiej, Beaty Tyszkiewicz, Bożeny Dykiel, niezawierającą realnego małżeństwa z Marlonem Brando, Leonardem DiCaprio czy Jackiem Nicholsonem. Albo odwrotnie, metaforycznego Polaka – Olbrychskiego, Żebrowskiego itp. – jako realnego męża Sharon Stone, Nicole Kidman lub Julii Roberts. Już to jest komiczne. USA narzuciły światu kult auta, autostrad i wieżowców. Amerykanie narzucili nam hierarchię wartości. Fascynuje nas sprawność USA jak sprawność maszyny, np. samolotu – wydajność, szybkość, wygląd, siła USA jako całości. Podczas mojego długiego pobytu w USA bez przerwy od Polaków słyszałem: ‘Dolar mi się podoba, Ameryka nie’. Od tego czasu wartość dolara spadła 20-krotnie. Jeszcze w 1989 r. średnia pensja w Polsce wynosiła 25 dol., a dziś 400-500 dol. Ameryka podoba się już znacznie mniej, razem ze spadkiem wartości dolara.”

Prof. Longin Pastusiak, marszałek Senatu: „Dwie grupy czynników decydują o stosunkach polsko-amerykańskich, jedne są natury sentymentalno-historyczno-tradycyjnej, drugie to interesy. W stosunkach polsko-amerykańskich ważniejsze są te pierwsze. A należą do nich wczesne kontakty Polski z Ameryką Północną – pierwsi Polacy przybyli tam w 1608 r. – udział Polaków w wojnie o niepodległość USA, nie tylko Kościuszki, Pułaskiego, wkład dyplomacji amerykańskiej, szczególnie prezydenta Wilsona, w odzyskanie przez Polskę niepodległości po I wojnie światowej, programy pomocy amerykańskiej dla Polski po obu wojnach światowych, wreszcie fakt, że nigdy miedzy nami nie było stanu wojny, a nawet w obu wojnach światowych walczyliśmy po tej samej stronie. Wszystko to stwarza w Polsce atmosferę przyjazną dla Stanów Zjednoczonych. Ważne są również wspólne, wielopłaszczyznowe interesy: polityczne, gospodarcze i strategiczne, a także kulturalno-naukowe. To wszystko powoduje, że Amerykanie cieszą się szczególną życzliwością, choć istnieje również u nas zjawisko mitologii amerykańskiej, które jest skrzyżowaniem dwóch innych zjawisk – fascynacji Stanami Zjednoczonymi i ignorancją co do amerykańskich realiów. Czasem żartuję i mówię, że są dwa proamerykańskie kraje na świecie: jeden to Stany Zjednoczone, a drugi to Polska, po czym, kiedy rozmawiam z Amerykanami, dodaję żartobliwie, że nie wiem, czy w tej kolejności. Warto dodać, dlaczego nasze stosunki ze Stanami Zjednoczonymi są ważne. Nie tylko dlatego, że USA są dziś najsilniejszym sojusznikiem w NATO, ale jeżeli dobrze odczytuję intencje polityki amerykańskiej w Europie, to Amerykanie prowadzą na naszym kontynencie taką politykę, aby żadne inne państwo nie uzyskało dominującej pozycji na europejskiej scenie politycznej, a to służy również interesom Polski. Często pojawia się w Polsce pytanie, czy iść razem z Europą czy z Ameryką. Uważam to za fałszywy dylemat, ponieważ w naszym interesie leży utrzymanie dobrych stosunków zarówno z USA, jak i z Europą, i to jest nasz wielki atut, że mamy dobre stosunki po obu stronach Atlantyku.”

Prof. Tadeusz Iwiński, minister w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów: „Dlaczego najbardziej kochamy Amerykanów? Składają się na to trzy rzeczy. To, że Polacy znają Amerykanów, gdyż mieszka tam ogromna polska społeczność szacowana na 9 mln. Jest stara tradycyjna emigracja, np. Nowy Jork, Chicago, i bardziej nowoczesna, w Kalifornii, na Hawajach itd. Polacy jeżdżą do rodzin i znajomych, widzą i lubią ten kraj. Po drugie, jest mit Ameryki. Jak mało który kraj Stany Zjednoczone mają taki mit. USA są krajem przodującym pod wieloma względami – techniki, mediów, filmu, piosenki itd. Mit ten umacniają potęga ekonomiczno-medialna i to wszystko, co składa się na potencjał kraju. Prawidłowość jest taka, że najlepsze zdanie mamy o tych narodach, z którymi nie graniczymy, bo z sąsiadami zdarzają się konflikty. Z każdym z siedmiu sąsiadów mamy jakąś zadrę z przeszłości i oni też mogą nam to i owo zarzucić. Natomiast znakomite, najlepsze są kontakty polsko-australijskie, polsko-argentyńskie, polsko-kanadyjskie i polsko-amerykańskie. Nigdy z USA nie mieliśmy punktów spornych, a zawsze spotykało nasz coś dobrego.”

Prof. Maria Jarosz, socjolog: „Myślę, że w świadomości społecznej Ameryka zawsze miała dobre konotacje, bo jest to kraj daleki, ale zarazem bardzo bliski, mieszka tam wiele milionów Polaków. Po drugie, kiedy żyliśmy w PRL i najbardziej doskwierał brak wolności, uważaliśmy, że Ameryka jest synonimem wolności i jest najbliższa naszym oczekiwaniom. Jeśli tam ktoś wyjedzie, zostanie i wrośnie w to społeczeństwo, będzie traktowany jak inni Amerykanie. Inaczej jest np. we Francji, bo tam praktycznie Polak czy inny przybysz do końca życia pozostaje obcy. Fakt, że tzw. stara Polonia amerykańska słabo wrosła w społeczeństwo, wiąże się z poziomem wykształcenia. Nowsza emigracja polityczna wygląda już na tym tle inaczej. Poza tym to Ameryka nam pomogła, nie zdradziła w 1939 r., choć w Jałcie i Poczdamie już zapisała się mniej korzystnie. Ale Poczdam i Jałta w świadomości Polaków tak bardzo nie ciążą. Łączy nas historia, Pułaski, walka o wolność i poczucie, że jesteśmy w Ameryce lepiej postrzegani niż w innych krajach, także europejskich.”

Prof. Adam Bromke, politolog: „Dlaczego Polacy są proamerykańscy? W epoce Związku Radzieckiego i zimnej wojny Amerykanie byli przeciwni Rosjanom, tak jak tradycyjnie Polacy, zwłaszcza w okresie komunizacji. Tego nie da się zmienić. Polacy są i będą bardziej proamerykańscy, bo mamy ku temu powody, choć sami Amerykanie specjalnie nigdy się nami nie interesowali. Jednak myślę, że w kwestiach bieżących politycznych rozbieżności między Unią Europejską i NATO albo Francją i Ameryką powinniśmy być bardziej subtelni i nie wykazywać za dużo emocji, bo to może nie być zbyt dobre. W tym sensie jesteśmy trochę jednostronni. Francuzi są tradycyjnie naszymi przyjaciółmi, a my w konflikcie opowiadamy się po stronie Busha, choć bardziej potrzebna jest nam dzisiaj Europa niż Ameryka.

*

      To, co piszę o militaryzmie amerykańskim, nie jest pisane z pozycji pacyfizmu ani nawet idealizmu. (Powtarzam już chyba do znudzenia, że nie jestem pacyfistą.) Jest pisane z pozycji pragmatyka i racjonalisty. Uważam po prostu, że angażowanie się USA we wszystkie bez wyjątku wojny (chodzi mi o okres po II wojnie światowej) odbywały się nie tylko ze szkodą dla świata (miliony zabitych i okaleczonych ludzi, notabene w przeważającej części cywili, zrujnowanie krajów, w których toczyła się wojna) ale i dla społeczeństwa amerykańskiego. Także – co widać doskonale z perspektywy czasu – dla Stanów Zjednoczonych, jako państwa.
Zaangażowanie się militarne (zresztą, termin „zaangażowanie” jest eufemizmem, winno się właściwie nazywać rzecz po imieniu jako zbrojną agresję) USA w Wietnamie, Iraku i Afganistanie przyniosły same straty. Nie tylko humanitarne. Również polityczne.

*

       Ktoś mi niedawno zarzucił: To ciekawe, że najbardziej krytykują Amerykę ci, którzy czerpią z niej korzyści i korzystają z benefitów, jakie się ma, mieszkając w tym kraju.
I to jest właśnie bardzo amerykańskie. Również i mnie to uderzyło, tym bardziej, że ja sam przejawiam takie skłonności (kochając Amerykę, a jednocześnie ją krytykując).
Myślę jednak, że dość łatwo to wyjaśnić. Dzieje się tak dlatego, że Ameryka jest światem samym w sobie, pełna kontrastów, zróżnicowania… przebogatym w odniesienia, pełnym paradoksów, o skomplikowanych stosunkach z całym zewnętrznym światem… etc. Tak więc, krytykuję to, co mi się w Ameryce nie podoba (być może zbyt często i ostro?), ale też staram się zwracać uwagę na to, co jest w niej dobrego (być może za rzadko i mało przekonywająco?)
Lecz nie mogę zmienić faktu, że w Stanach Zjednoczonych spędziłem najpiękniejsze lata mojego życia – nie tylko dzięki sobie, ale i temu, co Stany Zjednoczone miały do zaoferowania. Że był to jednak (i nadal po części jest) kraj wielkich możliwości.

*

       Cywilizacyjne standardy. Niejaki pan Bell, sprawozdawca komitetu do spraw indiańskich w Kongresie amerykańskim, mówił w 1830 roku: „Zwyczaj kupowania od Indian ich tytułów własności jest więc tylko nowym sposobem nabywania, w którym humanitaryzm i interes (humanity and expediency) zastąpiły przemoc, a który także powinien nas doprowadzić do zawładnięcia ziemiami, jakich domagamy się z racji ich odkrycia i jakie zapewnia nam zresztą prawo przysługujące narodom cywilizowanym do osiedlenia się na obszarach zajmowanych przez dzikie plemiona.”

*

      Moim zdaniem Indianie Ameryki Północnej mieli szanse na przetrwanie (w końcu część z nich – mała bo mała – ale przetrwała) gdyby oddano im (a raczej pozostawiono) jakąś większą część kontynentu – i to niekoniecznie w jednym „kawałku”. Ale tak naprawdę – mimo czynionych prób (vide projekt Indian Territory) – niewielu z władnych Amerykanów tego chciało, a jeżeli chciało, to tego nie egzekwowano. Bo to wymagałoby jednak większego wysiłku i koncentracji środków, a przecież – jakkolwiek cynicznie i nieczule by to nie zabrzmiało – nowo powstałe państwo amerykańskie miało sporo innych spraw na głowie, nie tylko Indian. Do tego doszedł fakt, że tubylców – w porównaniu do coraz bardziej rosnącej liczby Amerykanów, wliczając w to kolejne fale imigrantów – nie pozostało już tak wielu (zwłaszcza na terenach już skolonizowanych). Szacuje się, że na początku XIX wieku było ok. 600 tys. Indian, z których, niestety, do końca tamtego wieku, przetrwało zaledwie 250 tys. To, jak postępowano z Indianami, niestety miało czasami cechy etnicznych czystek.
Dopiero w 1924 roku przyznano amerykańskie obywatelstwo wszystkim Indianom (choć 2/3 z nich otrzymało go wcześniej). W XIX wieku, w czasie rugowania Indian z ziemi, niewielu było Indian z obywatelstwem. Dlatego też nie byli oni chronieni przez prawo, któremu podlegali obywatele US. W praktyce oznaczało to np. że nie mogli się oni odwoływać do amerykańskich sądów. Byli po prostu wyjęci spod prawa. I to była jednak parodia, bo – z jednej strony nie byli przez prawo chronieni, a z drugiej – karano ich za przestępstwa wedle tego prawa.

*

      Spotkałem się z opinią, że „Indianie w tamtym okresie (podboju Dzikiego Zachodu) byli bardziej zaangażowani w walki między sobą, niż z białymi, których traktowali, jak jedno z plemion, i to nie koniecznie najgroźniejsze.”
Uważam to stwierdzenie za bezpodstawne. Trudno aby w tamtych czasach traktowano białych jako „jedno z plemion, i to niekoniecznie najważniejsze”. Trochę mi to trąci absurdem. Indianie nigdy nie traktowali białych jako „jedno z plemion”, nawet (a może nawet zwłaszcza) w początkach kolonizacji Ameryki, a tym bardziej później, kiedy przewaga (technologiczna, organizacyjna i populacyjna) stawała się coraz bardziej widoczna i oczywista.
A jeśli już o tym mowa: oczywiście, że Indianom (chodzi o plemiona zamieszkujące Amerykę Północną) zdarzało się walczyć miedzy sobą, ale nigdy nie prowadzili ze sobą wojen na wielką skalę i z takich powodów jak np. religijne, czy rasowe (jak to było w „cywilizowanej” Europie”, gdzie regularnie wyrzynano się, bo jedni chcieli zdominować drugich i zagarnąć ich bogactwa).
Warto tu też wspomnieć o kulturze walki związanej z tzw. „coup” – gdzie zamiast zabicia wystarczyło dotknąć przeciwnika, by ten uznał się za pokonanego (czy w naszej kochanej Europie ktoś kiedykolwiek wpadł na taki pomysł? Raczej nie – zamiast tego były różne waterla, verduny i stalingrady, z setkami tysięcy trupów.
Jeśli Indianie walczyli, to nie po to by zgromadzić wokół siebie góry bogactw (jak to było w zwyczaju w Europie). W ich przypadku chodziło niemal zawsze o zdobycie środków potrzebnych do przeżycia (ziemia, zwierzyna).

Tak więc, mówienie o tym, że Indianie stale między sobą walczyli – i że bardziej byli zaangażowani w walki między sobą a nie z białymi – jest według mnie pomówieniem.

*

      Skalpowanie było praktykowane także na terenie Europy i Azji już w starożytności. Podobno proceder ten uprawiały niektóre plemiona słowiańskie w X wieku, także Wizygoci, Frankowie, Anglosasi (mniej więcej w tym samym czasie). Skalpowanie znane też było wśród plemion indiańskich (nielicznych) zamieszkujących Amerykę Północną prekolumbijską, ale „rozkwitło” podczas wojen pogranicza – w których wszyscy walczyli ze wszystkimi (Anglicy, Francuzi, Indianie). Wszystkie strony stosowały skalpowanie, nie tylko Indianie. Za skalpy wrogów płacono – a to był dodatkowy doping do skalpowania. Indianie traktowali skalpy również jako wojenne trofeum.
Zwyczaj to okrutny, ale czy okrucieństwem nie jest już zabicie wroga?

*

      Określanie Indian słowem „dziki” (zdecydowanie pejoratywnym) miało kilka zastosowań. Przede wszystkim ustalało hierarchię (my jesteśmy ludźmi cywilizowanymi, oni są „dzicy” – więc nie musi się wobec nich stosować naszych cywilizacyjnych norm kulturowych, bo w rzeczywistości to nie są ludzie).
Nazywanie Indian „dzikimi” nie tylko ich poniżało i degradowało, ale i dehumanizowało. (Stary trick naszej – i nie tylko naszej – cywilizacji: wróg nie jest człowiekiem, więc można go oszukiwać, niewolić i mordować. To przy okazji ucisza sumienie – pod warunkiem, że się to sumienie jeszcze ma.)
Poza tym, Indianin był „dziki”, bo nie rozumiano jego kultury, obyczajowości i zachowania.
Nasz kolejny stary chwyt i złudzenie: że poniżając innych, można się samemu wywyższyć.

*

      Indianie w epoce prekolumbijskiej mieli to szczęście, że żyli na olbrzymim kontynencie o nieograniczonych, wydawałoby się, zasobach, z których mogli korzystać – i którymi mogli się dzielić w miarę bezkonfliktowo. To również wpływało na to, że nie musieli stale toczyć ze sobą wojen. Ponadto, ich kultura nie przywiązywała takiej wagi do kumulacji bogactw, ani nie było w niej czegoś takiego, jak żądza podboju czy „nawracania” innych na własną „jedynie słuszna” wiarę. Tym samy ubywało powodów do tego, by wszczynać wojny.

*

      Eksterminacja Indian nie była z góry zaplanowana, ale jednak zaplanowana była kolonizacja kontynentu – przez co oba te pojęcia – w praktyce – stały się jakby tożsame.
To prawda, losy tubylców poszczególnych Ameryk były różne. Rdzenni Amerykanie na terenie Ameryki Północnej wyginęli niemal doszczętnie, a ci, którzy się uchowali, zostali przez potężne społeczeństwo amerykańskie wchłonięci, niewiele wszak znacząc pod względem politycznym. W Ameryce Południowej czy Centralnej, w ostatnim czasie potomkowie rdzennych mieszkańców, sięgają nawet po władze, w wielu państwach tego rejonu stanowiąc trzon społeczeństwa.

*

      Utworzenie suwerennych państw indiańskich jest już – zwłaszcza dzisiaj – zupełnie nierealne. Od dawna zresztą Indianie schwytani są w błędne koło: chcą zachować swoją tożsamość i kulturę, ale zbytnio uzależnili się od państwa (subwencje, programy pomocy socjalnej, renty), które je wchłonęło (mimo, ze istnieją indiańskie rezerwaty, czyli wydzielone obszary, których autonomia jest bardzo ograniczona).
Trudno żyć w skansenie, gdzie czas zatrzymał się kilkaset lat temu, podczas gdy otacza cię potężna cywilizacja XXI wieku.

*

      Pisząc o Indianach Ameryki Północnej, słowo „zagłada” ująłem w cudzysłowie, lecz nie po to by umniejszyć tragedię ludów indiańskich, które zniknęły (wraz ze swoją kulturą) z amerykańskiego kontynentu, ale po to, by tę zagładę odróżnić od zagłady planowanej i przeprowadzonej metodycznie i na skalę, że się tak wyrażę, przemysłową w Europie (dokonującej się m.in. w obozach śmierci).
Dlatego też nie chciałbym nazywać wyniszczenia Indian Ameryki Północnej Holocaustem (masowym ludobójstwem), bo ono dokonywało się jednak w zupełnie inny sposób i było rozłożone na prawie pół tysiąca lat. To była taka zagłada „pełzająca”, odbywająca się jakby „mimochodem” i „na marginesie”. I właśnie dlatego, proces był ten tak zdradziecki – bo nie było właściwie żadnej metody tej zagłady. Ona przebiegała w sposób właśnie „banalny” – choć oczywiście zło uczynione Indianom trudno nazwać banalnym.

*

      Wpierw odebrano tubylcom przestrzeń, w której żyli fizycznie. Starali się więc Indianie schronić w przestrzeni duchowej (stąd wiele ruchów religijnych wśród Indian XVIII i XIX wieku). Ale tam zwykle spotykał ich fatalizm – stąd rezygnacja i poddanie się losowi.
Tylko do pewnego stopnia degradacji fizycznej można podtrzymać wewnętrzne życie duchowe. Po przekroczeniu pewnej granicy (fizycznego wyniszczenia) następuje również degradacja duchowa.

*

      Trudno byłoby mi zaprzeczyć, że moją przychylność wobec Indian zaczęły kształtować w dzieciństwie przygodowe powieści Karola Maya, J.F. Coopera, filmy o Winnetou czy Cochisie, które z tzw. rzeczywistością niewiele miały wspólnego, ale za to kształtowały jednak pewien rodzaj wrażliwości u dziecka, wpływającą w mniejszym lub większym stopniu na całe jego dorosłe życie i ewolucję poglądów – i w końcu na tzw. tożsamość czy też osobowość, charakter dorosłego już człowieka.
Do tych lektur dorzuciłbym jeszcze choćby – bardziej lub mniej realistyczne – książki Szklarskiego, Wernica, Szczepańskiej, czy wreszcie Arkadego Fiedlera.
Oczywiście z wiekiem przychodziły weryfikacje, większa zdolność odróżnienia realiów od fikcji, odrzucenie baśni i fantazji, bardziej świadomy wybór źródeł historycznego poznania… etc. (Krytycznych wobec Indian przesłanek można się było już doszukać w książkach Mayne Reida, czy – bardziej realistycznych – u Faulknera.)
Trzeba jednak pamiętać, że mowa tu o kulturze popularnej, literaturze, ikonografii, mitologii… To jest zupełnie odrębny temat, niż próby dotarcia do faktów – do rzeczywistego obrazu życia Pogranicza i stosunków jakie istniały między rdzennymi mieszkańcami Ameryki Północnej a europejskimi kolonistami.
Prawdą jest również, że tzw. kwestia indiańska miała o wiele lepszy PR w kulturze i ikonografii Zachodu, niż choćby Aborygeni, czy też ludy Azji czy Afryki. Ze zrozumiałych chyba względów: Ameryka rosła w siłę, stawała się globalnym mocarstwem, była przedmiotem zainteresowania całego świata; z Ameryką najliczniej i najsilniej – nie tyle może politycznie, co kulturowo – byliśmy też związani my, Europejczycy.
Już od samego początku zetknięcia się europejskich kolonizatorów z Indianami nastąpiła duża polaryzacja stosunku Europejczyków do Indian, w której też bardzo mocno mieszały się mity i wyobrażenia z rzeczywistością. Zapoczątkował to zresztą nie kto inny, jak sam (trzeźwy skądinąd) Montaigne, idealizując postać Indianina w swoich Próbach; również J. J. Rousseau, także Chamfort, czy Chateaubriand.

      Wspominam tu o literaturze, ale jednak te literackie postawy przekładały się także na różnicę stosunku do Indiach w rzeczywistych kontaktach z nimi. Upraszczając: jedni ich nienawidzili, drudzy byli im przychylni, jedni widzieli w nich ludzi, inni dzikusów i zwierzęta… etc. Godny uwagi w tym kontekście jest XVIII wieczny utwór Ponteach: or the Savages of America przetłumaczony przez Miłosza: dowodzi on bowiem, że już od najwcześniejszych czasów zdawano sobie w Europie (i w Ameryce) z etycznego wymiaru podboju Ameryki i stosunków z tubylcami, i że już wówczas dysponowano wystarczającymi przesłankami, by dokonać wyboru: usunąć, wyniszczyć, spacyfikować Indian i ich kulturę stosując do tego celu wszelkie możliwe, najbardziej nawet okrutne i drastyczne środki, czy też starać się szanować ich jako pełnoprawnych ludzi i robić wszystko, by koegzystować z nimi w pokojowy sposób.
Niestety, wydaje mi się, że mimo tego iż można było wybrać inaczej, w praktyce zdecydowano się (może było coś w tym z dziejowego fatum?) na to pierwsze – z opłakanym dla plemion indiańskich skutkiem.

*

      Ulegamy jednak złudzeniu, iż Indianie z kolonistami bez przerwy walczyli i nawzajem się wyrzynali. To pewnie dlatego, że do naszej świadomości (wiadomości) docierają zazwyczaj te ekstrema: wojny, bitwy, egzekucje, darcie kotów i skalpów… A przecież były też całe lata w miarę pokojowego współistnienia – to zależało również od rejonu. Jednak chyba najbardziej – w perspektywie historycznej – liczą się te punkty graniczne – zwroty „akcji”, nagłe zmiany stosunków, wybuchy konfliktów… bo to one w końcu decydują o tym, w jakim kierunku dryfuje „duch czasu” – gdzie to wszystko zdąża, jakie są konkluzje i finał. W ostatecznym rozrachunku liczy się kulturowy bilans – a ten dla Indian Ameryki Północnej jest katastrofalny.

*

      Naturalnie, niektóre plemiona indiańskie prowadziły między sobą wojny totalne – nastawione nie tylko na zagarnięcie obcego terytorium, ale i likwidację zamieszkujących go ludzi. Ale były także plemiona nastawione pokojowo, egzystujące obok siebie przez tysiące lat i współpracujące ze sobą.
Mimo wszystko wierzę w to, że przy pewnym wysiłku i odpowiednim nastawieniu – jak również wykazując dobrą wolę – można unieszkodliwić wbudowaną w nas (jak się wydaje) genetyczną skłonność do gwałtu i przemocy. Myślę jednak, że jest to w dużej części kwestią dokonywania (etycznych) wyborów.
Pytanie: czy rzeczywiście tzw. „mocarstwowość” to jakieś wielkie dobrodziejstwo dla ludzi tworzących owe „mocarstwa”? Czy ta mocarstwowość – i pęd do ekspansji – nie wynika przypadkiem ze zwykłej chciwości i zaborczości (na pewno nie wynika z walki o przetrwanie, która cechowała np. wojny ludów pierwotnych). Zazwyczaj tzw. „mocarstwa” chciały ugryźć więcej, niż mogły połknąć. Podbijały obce obszary i niewoliły zamieszkujących je ludzi, bo chciały ich wykorzystać i eksploatować. To właśnie świadczy o chciwości, o pożądliwości wzbogacenia się… bez żadnego umiaru. A ileż można w tym życiu zjeść?
Jedno z przysłów indiańskich mówi: „Mądrość – to żebyśmy łowili po naszej stronie jeziora, wy po waszej stronie jeziora, a w środku nikt.”

* * *

UPARCIE OBECNE ILUZJE…

(co się plecie w kajecie – zapiski – z wypowiedzi rozproszonych, XXIII)

.

zapiski notatki kajet notes

.

Niestety, dzisiaj większość ludzi jest wręcz przerażona tekstem dłuższym, niż taki, który dałby się umieścić na jednej stronie monitora bez konieczności scrollingu, czyli przewijania. Attention span współczesnych użytkowników internetu, np. Facebooka – o Twitterze i Instagramie nie wspominając – jest bardzo krótki, w sam raz by przeczytać parę zdań, jakąś (zwykle banalną) sentencję czy obejrzeć filmik (najczęściej z jakimś zwierzątkiem lub bobaskiem), który trwa… najwyżej półtorej minuty. Podobnie mało poświęca się czasu na kontakt z drugim człowiekiem tą drogą. Moim zdaniem jest to zaledwie namiastka międzyludzkich relacji.

Ludzie mają dziś dostęp do nieporównanie większej ilości informacji niż dawniej, ale wcale nie przekłada się to na większą wiedzę o świecie (bo ta jest wartościowa tylko wtedy, kiedy potrafimy docierające do nas informacje poddać analizie, a następnie syntezie, czyli przyswoić je i zrozumieć) ani na ludzką mądrość. Wręcz przeciwnie: ludzie dlatego, że nie potrafią się skupić, poddają się bodźcom jak piesek Pawłowa, mamią migotliwymi obrazkami i pustymi, bezmyślnymi memami… stając się niestety bezwolnymi połykaczami lub przeżuwaczami papki, którą karmi się ich w tym totalitarnym świecie konsumpcji, jakim jest cała zachodnia cywilizacja. Nie wiem, czy w tym świecie czują (czujemy) się dobrze, czy to ich (nas) satysfakcjonuje? Moim zdaniem nie.

*

À propos tego, co jest lepsze: kulturowa „czystość”, homogeniczność etniczna czy kulturowy tygiel, rasowy kogiel-mogiel?
Kiedyś przeprowadzałem wywiad z Franciszkiem Pieczką, który na moje pytanie: „To jest również charakterystyczne, że na styku różnych kultur, tworzy się jakiś ferment, który sprzyja twórczości, działa na artystów stymulująco. Dlatego np. wśród Żydów było wielu ludzi pióra, twórców w różnych dziedzinach, którzy potrafili właśnie wykorzystać te napięcia, jakie tworzą się między różnymi kulturami.” odpowiedział: „To prawda. Trudno o coś takiego w sterylnej kulturze. Widać to choćby na przykładzie zoologii. Kundle są najbardziej inteligentnymi zwierzętami. Taki rasowiec czysty, zadufany w swojej rasie, jest idiotą przeważnie.”

*

Obecny kryzys uchodźczy w Europie bardzo wszyscy „uetniczniają” i „ureligijniają”. Tymczasem jest to przede wszystkim problem ekonomiczny, jak również wynikający z trwających w niektórych krajach wojen. Religia jest tylko tłem.
Ponadto, nie można całego islamu utożsamiać z jego agresywną, radykalną, fundamentalną, fanatyczną odmianą, czy też częścią, z której wywodzą się terroryści, bojówkarze i ci, dla których opresja i przemoc jest jedyną (konieczną) formą sprawowania rządów.

*

Należy pamiętać, że tzw. „historyczna narracja” jest niczym innym jak interpretacją historii. I jest jednak niezbędna, bo bez niej historia byłaby nielogiczna, a tym samym – bezsensowna.
Nie istnieje więc coś takiego, jak obiektywizm w historii. Jednakże warto przy tym pamiętać, że subiektywizm nie jest jednoznaczny z manipulacją czy nawet stronniczością. Wiąże się bowiem z czymś czego nie da się uniknąć: czasem, w którym poznaje się historię, miejscem w jakim to się robi, i wreszcie z kulturą, której kodem się ktoś posługuje, opisując świat i opowiadając (interpretując) historię.

Warto przy tym pamiętać o innym, bardzo ważnym czynniku, który rzutuje na to, w jaki sposób postrzegamy (a także poznajemy i interpretujemy) historię: nasz własny charakter, preferencje, światopogląd, przekonania, skłonności… etc. Wszystko to wzmacnia subiektywizm – a stąd złudzenie, że tylko my dochodzimy do prawdy i tylko nasze postrzeganie historii jest słuszne.

*

Wydaje się nam, że sięgamy wzrokiem gwiazd, gdy tymczasem nie widzimy dalej, niż czubek naszego nosa

*

Paradoks śmierci polega również na tym, że jest ona wszędzie i nigdzie. Jest nieuchwytna, a kiedy już jest uchwytna (a raczej kiedy ona nas schwyta), to dla nas już jest za późno, by zrozumieć jej doświadczenie.
Wszyscy śmierć sprawdzają – prędzej czy później – na swojej skórze, ale jak dotąd, nikt się jeszcze nie podzielił z nami tym doświadczeniem (ci, którzy to robią, zaledwie o śmierć się otarli).

*

„Jeżeli Stwórca Wszechrzeczy umieścił nas w swoim planie, to wierzę, że po ziemskiej drodze dalej będziemy kroczyć po alejach Wszechświata.”

No właśnie, to byłoby dziwne (i marnotrawne) stwarzać takie cudowności – zwłaszcza istoty żywe, czujące i myślące, które same zdolne są do tworzenia – i nie zrobić przy tym żadnego back-up’u.

*

Tylko wtedy, kiedy antropomorfizujemy śmierć, możemy o niej powiedzieć coś „ludzkiego”. Jak np. to, że jest „mądra” albo „głupia”. Ale przecież śmierć istnieje w wielu wymiarach: od biologicznego, po kulturowy.
Nas śmierć obchodzi (zwłaszcza emocjonalnie) najbardziej w tej sferze osobistej – zwykle w relacji z osobami nam najbliższymi, no i oczywiście – jako doświadczenie kluczowe naszej własnej egzystencji.
I jest nierozerwalnie związana z życiem – stąd też te nasze oświadczenia, że „Dzień Zmarłych” nie jest świętem śmierci, a życia.
Bez śmierci możliwe byłoby istnienie, ale nie życie. Kamień istnieje wiecznie, ale nie żyje. Człowiek żyje, więc musi umrzeć. Ale czy nie może później istnieć – już bez śmierci – w innym wymiarze? Oto jest pytanie.

*

Ceremoniały i rytuały są nieodłącznym elementem naszej kultury. Mają swoje znaczenie i sens – pełnią określoną funkcję. Inną sprawą jest to, jak każdy człowiek podchodzi do nich indywidualnie, co one rzeczywiście znaczą dla niego samego. Dla kogoś może się to wiązać z głębokim duchowym przeżyciem, dla kogoś innego być tylko zwyczajowym, płytkim, bezrefleksyjnym, rutynowym, „stadnym” zachowaniem.

Z tradycją jest tak, jak z każdą inną ideologią, mitologią, wizją historii: można jej użyć zarówno w dobrym, jak i złym celu. Niemniej jednak tradycja jest niezbędna do zachowania pewnej ciągłości historycznej, pewnego ładu, stabilizacji – również tożsamości (nawet jeśli nie narodowej, to kulturowej, cywilizacyjnej).

Pisząc o potrzebie tradycji mam raczej na myśli społeczeństwo, a nie jednostkowego człowieka, a tym bardziej siebie, gdyż sam z tradycją jestem raczej luźno związany – choćby z racji tego, że od ponad dwudziestu lat mieszkam poza granicami kraju i jednak lekkie dotknięcie kosmopolityzmu na własnej skórze poczułem – choć przecież polskiej tożsamości nie mógłbym się wyzbyć, nawet gdyby tego chciał.

Tradycja według mnie nie musi być czymś niezmiennym, a tym bardziej skostniałym. Dobrze jest, jeśli jest do pewnego stopnia elastyczna, podlega ewolucji – bo to jej zapewnia ciągłość i pozwala dotrzymać kroku zmieniającym się czasom. Tym sposobem nie jest ona wrogiem postępu, jak uważają niektórzy, a zapewnia temu postępowi pewną ciągłość.

*

Należy odróżniać tradycję od konserwatyzmu. To są jednak różne pojęcia – i każde oznacza co innego. Zarówno tradycja, jak i konserwatyzm nie są wrogami (ani nawet nie muszą być przeszkodą) postępu, zapewniając niejako bardziej płynne przejście społecznym przemianom. Konserwatyzm (a właściwie jedna z jego odmian – bo jest ich kilka) wyrósł z przekonania, że te przemiany powinny odbywać się ewolucyjnie, a nie wskutek radykalnych („postępowych”) ideologii, które przecież, jak pamiętamy (vide: komunizm, a nawet – wcześniej – prąd „oświeceniowy”) stały się przyczyną morderczych społecznych katastrof.
W tym sensie, zarówno tradycja, jak i konserwatyzm mogą być (i są) „elastyczne”.
Warto zaznaczyć, że ideologie, które chcą radykalnie zastąpić tradycję (i zwalczają przy tym konserwatyzm) same są (stają się) bardzo mało elastyczne, wręcz apodyktyczne. Z tego choćby względu nie jestem zwolennikiem rewolucji.

Swego rodzaju ideologią jest również totalny permisywizm, który bardzo skutecznie rozwadnia całe społeczeństwo, godząc przy tym w jego podstawy.

*

Mam jednak wielkie opory, jeśli ktoś mnie zmusza do jednoznacznego określenia się: jesteś wierzący, czy niewierzący, religijny czy agnostyk, tradycjonalista czy postępowiec, konserwatysta, czy liberał… etc.
Mam opory, bo według mnie wiąże się to z przyklejeniem etykietki, która na swój sposób człowieka pęta i ogranicza. To dlatego nigdy nie zapisałem się do żadnej partii, ani nawet stowarzyszenia, które głosi takie a nie inne zasady, postulaty. To dlatego nie uważam się ani za demokratę, ani za republikanina – podobnie nie czuję się związany z żadną z tych partii, choć mam oczywiście swoje sympatie i widzę większą zbieżność moich poglądów z niektórymi ruchami politycznymi.
Innymi słowy: to kim jestem, wykracza jednak poza jednoznaczne określenia, przypisujące ludzi do takiej czy innej opcji społecznej czy politycznej.
Dzięki temu czuję się mniej skrępowany i mogę myśleć samodzielnie – to mi daje pewną wolność, poczucie niezależności. Dzięki temu nie muszę też świecić oczami, kiedy moje (ewentualne) stronnictwo się kompromituje.

*

Jesteśmy tylko jednym z niezliczonych elementów Wszechświata, ale takim, jaki wydaje się zawierać (i kreować?) w sobie cały – osobny i niepowtarzalny – świat.
Czy ten świat ginie wraz ze śmiercią człowieka? Oto jest pytanie.
(Jeśli nie ginie, to człowiek jest nieśmiertelny – tym sensie, że jego ziemska” śmierć” nie jest jego końcem, ale pewną transformacją – bo na pewno po śmierci człowiek przestaje być człowiekiem.)

*

Czego chcemy a czego nie chcemy?
Czy kiedy nie chcemy, to chcemy (nie chcieć)?
Czy na pewno, kiedy chcemy, to naprawdę MY tego chcemy i czy rzeczywiście chcemy?

Ostatecznie, wychodząc poza te zawiłości, można skonstatować: ponownie dotykamy tutaj problemu wolnej woli i determinizmu.

Czy nie jest po prostu naszym złudzeniem to, że jesteśmy czymś osobnym, indywidualnym? Czy nasza alienacja nie jest owym złudzeniem konsekwentnie doprowadzonym do końca?

*

Jakie jest nasze prawdziwe oblicze? Chyba jednak ukryte jest pod maską – za zasłonami i kotarami, które tkamy i rozwieszamy.
Tyle, że zdarcie ich, odkrycie, nie gwarantuje tego, że odsłoni się od razu prawdziwe oblicze – bo np. pod jedną maską może być następna, pod jedną zasłoną – druga… itd. Wtedy wydaje się, że człowiek składa się z samych masek – i sam już nie wie kim jest naprawdę.
Wobec tego może nawet sądzić, że owe maski składają się na jego prawdziwe oblicze – bo innego nie zna.

*

Usiłowanie uchwycenia istoty naszego Ja, przypomina łapanie wiatru. Choć wierzę, że istnieje w nas jakieś (twarde?) jądro, które jest niezmienne – i że właśnie ono stanowi o naszej tożsamości – czyli o tym, że ja to ja, a nie kto inny.

To prawda, większość z nas prowadzi – samymi z sobą – dialog nieustanny.
Który głos bierze górę (i dlaczego?) – to jest chyba Tajemnica niezgłębiona (naszego charakteru i osobowości), która ma zapewne związek z tym naszym własnym jądrem tożsamości, stanowiącym nasze prawdziwe Ja.

*

Między zawsze i wszystko a nigdy i nic rozpięte jest nasze życie.
Śmierć to rozstrzygnie: będzie zawsze i wszystko, czy nigdy i nic?

*

Jeszcze przed Frommem było wiadomo, że człowiek ucieka od wolności. To po pierwsze. Po drugie: wolność absolutna nie istnieje – każdy człowieka pozostaje zniewolony na różne sposoby, choć wydaje się, że jest wolny.
W sumie wynika z tego paradoks: ucieczka od wolności, której się nie posiada.
Czy więc – zważywszy na powyższe – człowiek nie zamienia jednego zniewolenia na drugie?

*

Wydaje się nam, że uzyskaliśmy wolność, a w rzeczywistości poddajemy się innym rodzajom zniewolenia.

*

„Przyzwoitość” to obecnie bardzo wstydliwe określenie – częściej bywa tak, że ludzie bardziej wstydzą się przyzwoitości, niż nikczemności. Innymi słowy: wolą jak postrzega się ich jako sukinsynów, niż jako dobrego człowieka. (Może dlatego, że większość z ludzi odczuwa większy respekt przed złem, niż przed dobrem?)

*

Archetypy są naszą próbą – niekiedy desperacką – ponownego zjednoczenia się ze światem, także z innymi ludźmi. Są tęsknotą za powrotem do Oceanu – do Jedni Wszechświata (to czuli doskonale – a może też i rozumieli? – ludzie, mistycy Wschodu).
Dzięki archetypom łagodzimy naszą niepewność.
Za pomocą archetypów chcemy pokonać samotność (także w tym szerszym wymiarze egzystencjalnym) – wyciszyć lęk związany z zagubieniem w świecie.
Chcemy, by archetypy służyły naszemu poznaniu. Ale czy są one naszą wiedzą?
I czy w ogóle mogą być naszą wiedzą?

*

Osoba niewierząca nie doświadcza uczuć religijnych i metafizycznych. Jeśli tego doświadcza, to w tym samym momencie staje się religijna. Przy czym religijność rozumiem tu jako zdolność do przeżywania uczuć metafizycznych, a nie identyfikowanie się z religijnością doktrynalną, czy przynależność do określonej religii, kościoła.

Siłą rzeczy ktoś, kto uważa się za ateistę, musi być jednocześnie materialistą, który nie jest w stanie doznawać uczuć metafizycznych.
Ateizm wyklucza religijność, materializm – metafizykę.

*

Wydaje mi się, że im wyższy – jak ktoś to nazwał – „współczynnik unikania niepewności” (w człowieku, społeczeństwie), tym większa kryje się za tym niepewność.
Paradoksalnie, w kulturach o niskim współczynniku unikania niepewności, wie się więcej – mimo, że łatwiej jest się tam przyznać do tego, że się nie wie.
Z tego można wyciągnąć wniosek, że im większą wiedzę posiadamy, tym bardziej odważnie możemy się przyznać do naszej niewiedzy.

*

„Przekonywanie nawiedzonych nie może być skuteczne” – usłyszałem niedawno w jednej z dyskusji.
To prawda. Podobnie:
– przekonywanie przekonanych nie może być skuteczne
– przekonywanie myślących schematami, według określonej ideologii (po linii partyjnej, układu, grupy interesów.. etc.) nie może być skuteczne
– przekonywanie głuchych i ślepych na wszelkie argumenty, (którzy albo udają, że ich nie widzą; albo ich widzieć nie chcą; albo widzą, tylko je ignorują…) nie może być skuteczne…

To właśnie dlatego nasze dyskusje przypominają czasem bicie piany, rzucanie grochem o ścianę, okopywanie się na swoich pozycjach, wołanie na puszczy, obronę własnego zdania jak niepodległości… i niemal nigdy niczego nie rozstrzygają.
Dlaczego? Może dlatego, że tutaj – podobnie jak z tym łapaniem zajączka – nie chodzi o przekonanie, tylko o samo przekonywanie – mówię (piszę) więc jestem (bo wydaje mi się, że mówienie i pisanie wynika z mojego myślenia)?

Ostatecznie wszystko rozbija się o siłę naszych szańców, czyli zależy od mocy i realnej skuteczności struktury, w którą jesteśmy – chcąc nie chcąc – wpisani i której jesteśmy cząstką. Nie mają przy tym w zasadzie większego znaczenia fakty, prawda, sprawiedliwość…
Nasz świat jest ścieraniem się idei – a idee wcale nie opierają się na faktach, tylko są tych faktów przedstawieniem i interpretacją. A interpretujemy zwykle tak, jak chcemy (lub musimy). Z kolei przedstawiamy sobie tylko tak, jak możemy (a to wskutek naszych ograniczeń).

*

Nasza psychika (funkcjonowanie mózgu) nie nadąża ewolucyjnie za zmianami cywilizacyjnymi człowieka (choćby za tym, że żyje on w coraz bardziej sztucznym środowisku). Stąd wysyp wszelkiego rodzaju fobii, które są niczym innym jak próbą samoobrony organizmu przed tymi gwałtownymi zmianami – także skutkiem naszej dezorientacji w otaczającym nas, coraz bardziej skomplikowanym świecie.

*

Możliwe, że istnieje jakaś konkretna przyczyna tego, iż tylko w niewielkim stopniu wykorzystujemy możliwości swojego mózgu.

Może taka, że pozwala nam to na utrzymanie się na powierzchni – fizyczne przetrwanie naszego organizmu?
Ale co z „obsłużeniem” tego, co wynosi nas ponad świat zwierzęcy (kultura, „człowieczeństwo”, sztuka)? To ostatnie zmusza nas (zachęca?) do sięgania głębiej – poza próg naszej świadomości.
Nadmiar bodźców, wrażeń, informacji mógłby nas po prostu zabić.

Mózg jest niesamowitym urządzeniem. Ciekaw jestem, czy kiedyś w jakiś sposób zdołamy wykorzystać jego pełne możliwości (jednakże, wydaje się, że jeśli tak się stanie, to możliwe będzie to tylko dzięki technice). „Drzwi percepcji” mogą się wówczas otworzyć na oścież. Kto wie? Może dotkniemy wtedy nieskończoności, może nawet wieczności (nieśmiertelności?) Może oślepniemy? Albo wręcz przeciwnie: doznamy ultymatywnego olśnienia?

*

Kontestację własnej kontestacji też już mam za sobą. Teraz to jest… może nie tyle obojętność, co… nie wiem jak to nazwać… wyrozumiałość? Także zaprawiona pewną łagodnością. Myślę, że po czasie potrafię spojrzeć na to wszystko (młodzieńczy bunt, kult poety przeklętego) bardziej spokojnie i chyba jednak szerzej – z różnych perspektyw i umieszczając to w innych kontekstach. Może na tym polega jakaś większa… hm… przepraszam za to słowo – dojrzałość?

*

Ot, co znaczy sugestia i fama geniusza: ludzie widzą w nim to, co chcą widzieć i zachwycają się tym (czasem nawet szczerze), czym chcą się zachwycić. To, jaki w rzeczywistości jest obiekt kultu i zachwytu, jest sprawą drugorzędną.

*

Życie w dużej mierze polega na zachowywaniu pozorów. Kto tego nie robi często staje się trędowaty, albo… czczony i święty – tyle, ze najczęściej na zasadzie pomyleńca bożego, wariata…

*

Tak naprawdę obchodzimy tylko tych ludzi, którzy są z nami rzeczywiście – rodzina, bliscy, przyjaciele – ci, którzy nam dobrze życzą, są gotowi do pomocy, współczują… Cała reszta – zwłaszcza ta wirtualna – to powierzchowność, często poza, gra pozorów, tymczasowość i dorywczość.
Wydaje mi się, że to właśnie uwaga jaką poświęcamy drugiej osobie, jest warunkiem koniecznym zarówno miłości, jak i prawdziwej przyjaźni.
Ale uwaga – a raczej życie uważne – jest także niezbędne do tego, żeby pełnie, rozumnie i dogłębnie odbierać świat w jakim żyjemy. (To brzmi trochę po kaznodziejsku, ale czy można temu zaprzeczyć?)
Jednak czy taka uważność jest powszechna? Wątpię. Większość z nas żyje nieuważnie, pośpiesznie, powierzchownie… mamiąc się złudzeniami, zadowalając się namiastkami, otumaniając (uśmierzając) używkami, rozrywając zabawkami, wypełniając pustkę rzeczami, gadżetami, głupotkami i bzdetami… przytłoczona rutyną, bylejakością, prowizorką, nudą i szarością życia, wreszcie: swoimi dolegliwościami i wszelkiego rodzaju troskami.

*

To brzmi jak oklepany frazes, ale rzeczywiście to Miłość jest w życiu najważniejsza (i różne jej przejawy, jak np. przyjaźń, pasja czynienia czegoś dobrego i wartościowego, poświęcenie dla drugiego człowieka… etc.) Wszystko inne – majętność, rozkosze cielesne, dogadzanie sobie, konsumpcja, hedonizm, otaczanie się rzeczami, pogoń za władzą i bogactwem – prędzej czy później objawi swoją pustkę i daremność, marność, pogoń za chimerą… Tylko Miłość (i związana z tym wiara w coś, co jest transcendentne, wyższe ponad nagi byt nasz zwierzęcy) – nawet jeśli jest iluzją – dostarczyć może człowiekowi poczucie sensu i spełnienia.
Piszę to z pełną świadomością tego, że może to zostać wzięte za patos, może nawet banał. Ale są w życiu człowieka takie momenty (ja chyba jestem właśnie w takim), kiedy to objawia się jako prawda bezdyskusyjna, wręcz absolutna – wyczuta i przeżywana całą naszą istotą, jestestwem.

*

„Głos wołającego na pustyni” (we wcześniejszych przekładach Biblii było „puszczy”) to oczywiście metafora.
Można wołać będąc wśród tłumów i nikt nie zwróci na to uwagi, bo każdy woła swoje. Puszczą (pustynią) może być nawet tysięczne audytorium, które nie zwraca na ciebie – i na to co mówisz (wołasz) – żadnej uwagi. To jest ta ludzka samotność w tłumie – wśród ludzkiej rzeszy, której jesteś zupełnie obojętny – i która jest obojętna na to, co chcesz przekazać (czasem nawet wykrzyczeć) światu.

*

Pustynia, mimo wszystko, kojarzy mi się z przejmującą ciszą.
Innymi słowy: ona dla mnie brzmi ciszą.
To także skwar, który pochłania wszystko i powoduje, że obraz pustyni drży i faluje – jakby gotów był do odpłynięcia gdzieś w inne wymiary przestrzeni i czasu. A przez to rzeczywistość, która cię otacza, zaczyna wydawać się mirażem.

*

Wierzący – niewierzący. To nie ma nic do rzeczy. (Cóż to w ogóle znaczy „wierzący” albo „niewierzący”? Wierzący, niewierzący – w co?). Ważne jest to, czy jesteś człowiekiem wrażliwym czy nie, to jaki jest Twój stosunek do innych ludzi, czy jesteś ciekawy świata i otwarty, niezasklepiony w swoich „jedynie słusznych” i „prawdziwych” przekonaniach…

*

Często wpatrując się w horyzont, oczekując na jakieś objawienie (czegoś dalekiego a nieokreślonego), umyka nam to, co jest blisko nas i dostępne, na wyciągnięcie ręki, a my jesteśmy na to ślepi, lub tego nie cenimy (nie znamy wartości).

*

Rzeczywistość – czyli to, jak się rzeczy jawią – jest przez każdego z nas postrzegana inaczej. Wyobraźnia pomaga nam w uchwyceniu tego obrazu, ale jest też źródłem naszych iluzji.

*

Wydaje mi się, że ateiści i wierzący przebywają na dwóch różnych poziomach i dlatego trudno jest się im porozumieć. Nie mogą przyznać sobie nawzajem racji, bo wtedy zarówno ich ateizm, jak i wiara w Boga stałyby się zakwestionowane przez nich samych.

To prawda, że w dzisiejszych czasach znacznie więcej ludzi traci wiarę, niż się nawraca. Ale to również dlatego, że utrata wiary jest czymś biernym (choć niektórzy ludzie przeżywają to tak, jakby ich niebo stawało w płomieniach), natomiast nawrócenie wymaga znacznego wysiłku, może nawet czegoś w rodzaju wewnętrznej rewolucji.

*

Nie wiem, czy słowo umiera. Ale na pewno umrze wraz z człowiekiem (chodzi mi oczywiście o gatunek, a nie o jednostkę – bo akurat po śmierci niektórych pisarzy ich słowo „żyje” nadal).
Z tym, że jednak pozostanie (na Ziemi) inny sposób porozumiewania się – ot, choćby między szczurami, czy nawet owadami.

To prawda, słowa ożywają tylko w naszej głowie. Jeśli nie trafią tam na podatny grunt, to nawet nie zakiełkują. Lecz, niestety, sporo jest jednak umysłów jałowych (leniwych) – i właśnie przez to słowa pozostają martwe.
Może właśnie dlatego nasza kultura staje się kulturą obrazu? Zrozumienie słowa wymaga bowiem pewnej aktywnej inter-reakcji (myślenia), obrazy zaś przyjmujemy biernie – one jak gdyby zwalniają nas od myślenia, nie wymagając już takiej uwagi. Obrazem więc można obecnie jeszcze bardziej (skuteczniej) indoktrynować ludzi (manipulować nimi), niż słowem. Propaganda też nam się „zobrazkowała”.

*

Będąc blisko drugiego człowieka, zwykle wyczuwamy, czy jego słowa płyną z serca – a tym samym: czy są szczere.
Czasem jednak słowa są zbędne. Wtedy wystarczy gest, czyjaś dłoń, spojrzenie, dotyk – poczucie czyjejś bliskości.
Ta mowa nie tylko ciała ale i duszy.

*

Być może, że przebaczając komuś „niewybaczalną” zbrodnię, oprócz tego, że rezygnujemy z zemsty, (która zwykle mnoży Zło tego świata) to pozbawiamy się nienawiści, która jest przecież Złem, jakie zżera nienawidzącego (bo skrzywdzonego niewyobrażalnie) człowieka. Czyli – zarówno w jednym, jak i drugim przypadku – Dobro powstaje już przez rezygnację ze Zła, ale też z niezgody na jego powielenie.
Ale to są jakieś aksjologiczne, filozoficzne dywagacje, którymi można się bawić patrząc na pewną sytuację – i ludzi w nią uwikłanych – z zewnątrz. Bo ci, którzy wybaczają, w takie kombinacje etyczne się nie wdają, tylko dokonują wyboru, zazwyczaj zgodnie z własnym sumieniem oraz charakterem – intuicyjnie kierując się czymś w rodzaju przyzwoitości, którą odnajdują w sobie.
Nie jestem jednak pewien, czy to jest ich wybór – czy ich decyzja nie jest zdeterminowana czymś, co jest silniejsze od nich samych – przez coś, na co oni nie mają wpływu. Jeśli tak, to balans Zła i Dobra na świecie jest czymś niezależnym od ludzi, od ich wolnej woli. A to jest konstatacja raczej pesymistyczna, bo wskazuje na to, że nie jesteśmy w stanie nie tylko wyeliminować Zła, ale nawet zmniejszyć jego ilości w świecie, nie wspominając o tym, że jest także – paradoksalnie – achrześcijańska.

*

Nie do końca jestem przekonany o tym, że dysponujemy wolną wolą. Ale wiem, że jeśli nią nie dysponujemy, to nasze człowieczeństwo nie ma sensu, bo zrównujemy się wtedy z materią zdeterminowaną ściśle określonymi prawami, od których nie ma odstępstwa nawet na jotę. Wtedy nie jesteśmy niczym wyjątkowym we Wszechświecie i nie różnimy się właściwie niczym od zwykłej skały czy nawet powietrza.
Trudno żyć z taką absurdalną świadomością. Ale nie tylko dlatego skłaniam się do uznania, że człowiek posiada jednak wolną wolę. Mało tego: sam tworzy nowe jakości w materialnym skądinąd świecie. Redukcja do materii nie wytrzymuje jednak konfrontacji z tym, co w świecie nazwać można duchowością, która jest wobec materii czymś nadrzędnym.

*

Reakcja otoczenia ma ogromne znaczenie dla człowieka chorego na nowotwór. Chodzi o przezwyciężenie… strachu przed taką osobą, który często maskujemy za ostentacyjnymi gestami poparcia dla niej, przy jednoczesnej chęci ucieczki od tego, żeby nie być blisko cierpienia z obawy… nie wiem… przed tym, żeby się tym cierpieniem nie zarazić? Żeby nie psuło nam dobrego humoru, optymizmu – żeby nie przypominało, że i my możemy się znaleźć w takiej samej sytuacji?
Jest też sprawa stygmatyzacji człowieka chorego na raka – bo on sam staje się często w oczach innych takim chodzącym rakiem.

Wygląda na to, że mamy kłopoty ze zrozumieniem tego, że nawet jeśli kogoś dotknęła ta choroba, to jest on w stanie prowadzić normalne życie – że może się on nawet czuć człowiekiem szczęśliwym.

*

Stwierdzenie tego, że myślimy, iż śmierć dotyczy innych, ale nie nas samych, odnosi się zwłaszcza do ludzi młodych. Bo przecież to inni umierają, a nie my.

*

Odróżniałbym wiedzę o tym, że musimy umrzeć, od świadomości tego, tzn. od głębokiego uświadomienia sobie własnej śmiertelności, którego zwykle doświadczamy, kiedy sami umieramy, lub umiera ktoś, kogo kochamy. W przeciwnym razie śmierć wydaje się pewną abstrakcją, choć przecież wiemy, że jest faktem – że jeśli ktoś się urodził to musi też umrzeć.

Życie, dopóki trwa, jest w pewnym sensie „impregnowane” na śmierć.

*

Miłość istnieje. Bez względu na istnienie czy nieistnienie Boga.

*

Seks jest doznaniem rzeczywistym, ale już erotyzm takim być nie musi, bo choć jest odczuwalny, to może być czymś ezoterycznym, „wyobrażonym” – związanym nie tylko z naszymi zmysłami, ale i z myślą.

*

Siłą rzeczy mój związek z malarstwem jest inny, niż związek z literaturą, a ten z kolei inny, niż związek z filozofią. Nie wiem czy jest sens porównywać te relacje na “siłę”, bo każda z nich ma inną naturę – tak, jak inną naturę mają malarstwo, literatura, filozofia…
Malarstwo, siłą rzeczy jest bardziej sensualne (więc inaczej oddziałuje na naszą wrażliwość) – literatura pobudza wyobraźnię (zanurza nas w świecie języka), filozofia zaś bardziej intelekt (zmuszając do myślenia analitycznego). Zresztą, w różnych okresach życia, moje zainteresowanie na tych polach miało inną – że tak powiem – intensyfikację. A jeśli już tego miałem dość, to uciekałem nad morze lub w góry, czasem nawet na pustynię.

*

Odnoszę wrażenie, że wartość artystyczna, (którą rzeczywiście trudno „wymierzyć”, bo granice „artyzmu” nie mogą być jednak wyraźnie oznaczone) nie jest czymś arbitralnym (tzn. nikt z całą pewnością nie może jej ustalić). Ale można ją (przynajmniej starać się) określić za pomocą zarówno naszej wiedzy, jak i intuicji czy wrażliwości. (Tak więc nasz „gust” też musi mieć w tym swój udział.)
Ale przede wszystkim: wartość artystyczna nie może być czymś do końca arbitralnym, bo jest osadzona w ludzkiej kulturze – to zakłada jej pewien obiektywizm (pewne wartości kulturowe musimy uznać za „niezbywalne”, bo w przeciwnym razie będziemy dokonywać negacji tej kultury).

To, że można coś zbudować po zniszczeniu fundamentów naszej kultury i cywilizacji (nulifikując niejako wszystkie jej wartości) jest mrzonką. W tym sensie tradycja (wliczając w to klasyczne kanony) jest dla nas ważna – bo zapewnia ciągłość kulturową, bez której nastąpiłby chaos, który moim zdaniem jest antytezą sztuki. Oczywiście nie zaprzecza to istnieniu ewolucji tej sztuki – a nawet radykalnych „przeskoków” estetycznych i ideowych (jakimi były np. impresjonizm, czy wszelkie „izmy” modernistyczne). Warto przy tym zauważyć, że np. Van Gogh, (którego dość powszechnie uznaje się za prekursora malarstwa modernistycznego), jak i Picasso, (który przez wielu uznany został za największego artystę XX wieku) – czyli, jak by się wydawało, wielcy rebelianci sztuki – wyrażali szacunek dla mistrzów z przeszłości, (którzy notabene wypowiadali się za pomocą zupełnie innej estetyki i stosowali inny kanon artystyczny, niż oni sami).
Dla mnie dezynwoltura współczesnych „artystów”, którzy odrzucają cały dotychczasowy dorobek w sztuce, jest nie do przyjęcia.

*

Skoro dosłowność w poezji nie działa na jej korzyść, to czy warto artykułować niektóre myśli wprost i bez ogródek? Być może z tego bierze się lawirowanie poetów: niby to chcą pisać w swoich wierszach prawdę i tylko prawdę, ale tak, żeby się przy tym zbytnio nie „odsłaniać”.
Dla mnie to jest pewien rodzaj asekuracji. Choć rzeczywiście często wymusza to na nich nie tyle obawa przez ekshibicjonizmem, co sama forma, styl i konwencja. Poza tym, mówienie o czymś wprost, może się czasami niebezpiecznie ocierać o prostactwo czy wulgaryzm.

*

Musimy się liczyć z tabu, jakim jest wypierana przez nas świadomość przynależności do świata zwierzęcego – naszego uwikłania w biologizm i fizjologię…
Niby każdy inteligentny człowiek to wszystko wie, ale jednak wiedzę tę (świadomość) niejako separuje od tego, co uznaje za własne człowieczeństwo, umieszczając owe aspekty animalne np. w czystej domenie nauk biologicznych czy medycyny. A przecież mają ona na nas wpływ codziennie, mieszają się z naszym człowieczeństwem dosłownie w każdej chwili – więc jednak nie dają się tak łatwo od siebie oddzielić i podobne myśli mimo wszystko powracają do nas co rusz – czy tego chcemy, czy nie chcemy).

*

Naturalnie, że pisząc do szuflady trafiamy w pustkę – czyli do „nikąd”. Dopiero wtedy, gdy coś, co stworzymy (napiszemy, sfotografujemy, skomponujemy… etc.) znajdzie oddźwięk w drugim człowieku, to zaczyna to żyć, czyli tak naprawdę – istnieć. Tak, jak stwierdził kiedyś Berkeley: Esse est percipi (istnieć, to znaczy być postrzeganym). Odnosi się to zresztą nie tylko do tego, co tworzymy, ale i do nas samych (stąd zatrzęsienie wszelkich blogów, stron fejsbukowych i innych sposobów autoprezentacji.

*

Ludzie oczekują powtarzalności (w kulturze, sztuce), bo głaszcze im to utarte kanały percepcji. Tak naprawdę jest to ucieczka przed refleksją i głębszą myślą – jedna z cech masowej konsumpcji.
Cóż, jako gatunek, jesteśmy pochłaniaczami i przeżuwaczami trawiącymi w kółko tę samą karmę.
A jak to wpływa na nasze myślenie?

*

,,Człowiek urodził się buntownikiem, a czy buntownik może być szczęśliwy? ”
(Fiodor Dostojewski, Bracia Karamazow)

Nie, buntownik nie może być szczęśliwy.
Być może głównym powodem tego, że jest buntownikiem jest to, że jest nieszczęśliwy.

Zrewidowałbym jednak to stwierdzenie Dostojewskiego, bo według mnie nie każdy człowiek rodzi się buntownikiem. Wręcz przeciwnie: zdecydowana większość ludzi rodzi się konformistami.

*

Ktoś mówi: „To, co dobre, wiemy bez kultury, religii i nauki, a ‘zdobycze’ kulturalne, religijne I naukowe często tylko ograniczają nas.”
Trudno mi się z tym zgodzić. Bo jeśli tego, co dobre (i złe) nie wiemy od kultury, religii i nauki, to skąd mamy to wiedzieć? Nawet jeśli my sami decydujemy o tym, co dobre a co złe, to zawsze to będzie się odbywało w odniesieniu do kultury (wliczając w to naukę i religię).

Trudno sobie wyobrazić istnienie jakiejkolwiek kultury bez kodeksu etycznego (podobnie jest z religią). Człowiek nie może funkcjonować w społeczności bez moralności. Innymi słowy: bez zasad, norm moralnych i obyczajowych niemożliwe byłoby powstanie żadnego społeczeństwa.

Nawet jeśli nie kierujemy się systemem etycznym danej religii (czy społeczności), to jednak sami musimy stworzyć swój własny system etyczny – sami musimy niejako „wyczuwać” co jest złe, a co jest dobre – i wedle tego „osobistego”, wewnętrznego systemu starać się postępować, być mu niejako wiernym (sumienie).

Tak czy owak, gdybyśmy nie rozróżniali zła od dobra, żylibyśmy jak zwierzęta.

W każdą kulturę, którą tworzy człowiek wpisana jest moralność. Śmieszą mnie próby udowadniania przez niektórych „wyzwolonych”, że są oni wolni od jakichkolwiek moralnych zobowiązań – także tych narzuconych im przez społeczeństwo, a nawet przez religię (mimo, że uważają siebie za ludzi nie związanych z żadną religią).

*

To prawda, że człowiek określa moralność. Słuszne jest też stwierdzenie, że „moralność określa człowieka”, ale w sensie odniesienia do tego, co kwalifikuje człowieka jako człowieka, a nie stopnia jego człowieczeństwa. Bo w takim przypadku człowiek niemoralny przestałby być człowiekiem.

Naturalnie, człowiek nie przestaje być człowiekiem nawet wtedy, kiedy jest amoralny – ba, nawet wtedy, kiedy jest zbrodniarzem. Ale czasem mówi się o „człowieczeństwie” jako pewnym wzorcu, może nie tyle idealnym, ale wyznaczającym pewne standardy przyzwoitego, dobrego – właśnie „ludzkiego” – zachowania, pewnej solidarności z innymi ludźmi, nie krzywdzenia innych, poszanowania drugiego człowieka a nie pogardzania nim, także okazywania miłosierdzia czy empatii… Większość z nas jednak wie jakiego człowieka można nazwać dobrym człowiekiem. Wynika to z pewnego uniwersalizmu norm moralnych, jakie mimo wszystko ludzie ze sobą dzielą.

*

Oto słyszę, że bycie piękną kobietą to „w jakimś sensie przekleństwo”.
Wprawdzie uroda kobiety mimo wszystko jest (powinna być) jej atrybutem drugorzędnym, to jednak częściej tzw. „brzydota” bywa dla kobiety przekleństwem, niż uroda.
Zresztą – czy to ze względu na nasze poczucie taktu, czy to ze względów „poprawnościowych” – unikamy mówienia o „brzydocie” pewnych kobiet. Przejawia się to np. w powiedzeniach typu: „nie ma brzydkich kobiet, są tylko zaniedbane”, ale i tak wszyscy wiedzą, że to eufemizm.
Koniec końców, mówienie o kobiecej urodzie ma w sobie komponent albo erotyczny, albo estetyczny (zwykle się one ze sobą łączą, przy czym, jak mi się wydaje, może istnieć komponent estetyczny bez erotycznego, ale już odwrotnie chyba być nie może). A przecież jest ona przede wszystkim człowiekiem. Zaś istota człowieczeństwa nie opiera się ani na erotyce, ani na estetyce.

To prawda, że wszystkie kobiety są piękne i wyjątkowe na swój sposób. Ja również widzę piękno nawet w tych starych kobietach, których twarze poryte są zmarszczkami. Kiedyś moja znajoma – komentując moje zdjęcia ludzi Peru – zwróciła uwagę m.in. na peruwiańską staruszkę w niebieskim, spiętym agrafką, znoszonym swetrze i na kwiatek, którym przyozdobiony był jej kapelusz. Zacytuję tutaj jej słowa: „Od zawsze fascynowała mnie ludzka twarz i dłonie. Na ich podstawie i na podstawie analizy obuwia można dużo o człowieku powiedzieć. Troszkę nijak ma się moja wiedza do ludzi kraju środka i innych egzotycznych kultur. Tu, w budowie psycho-portretu obuwie jest już nieistotne, a kanony piękna, poczucia estetyki zawodzą. Wszystko jest odmienne. Odnosząc się do europejskich kanonów piękna, kobieta z owieczką wydaje się być brzydka. Tylko spódnica przeważyła pogląd co do jej płci, bo miałam poważne wątpliwości. Ale czy może być brzydkim ktoś, do kogo tak ufnie lgnie zwierzę? Jakim niezwykłym musi być człowiekiem. A stara kobieta z kwiatkiem w kapeluszu. Czy można być brzydkim tylko dlatego, że jest się starym? I pytanie: czy jest starym ktoś, kto ma jeszcze potrzebę i fantazję upięcia kwiatu do kapelusza?”

*

Czy w obrębie pop-kultury mogą powstawać dzieła sztuki?
Moim zdaniem tak.
Czy pop-kultura może być czymś pomocnym w diagnozowaniu pewnych głębszych zjawisk społecznych i politycznych?
Jak najbardziej.

Ale tak, jak masowość, powierzchowność, miałkość, bezrefleksyjność, stadność, tandeciarstwo, płycizna, niewyrafinowanie, plebejskość pop-kultury tworzy aurę (środowisko, topos), które raczej nie sprzyjają (nie inspirują, nie dopingują) do tworzenia prawdziwych (wybitnych) dzieł sztuki, tak te same cechy i właściwości pop-kultury nie tworzą zbyt solidnej podstawy dla badań nad rzeczywistym status quo politycznym czy społecznym danego kraju, regionu czy świata.
Co chcę przez to powiedzieć?
Otóż to, że pop-kultura jest w sumie czymś mało „poważnym” (a już na pewno niewystarczającym) do ogarnięcia, zrozumienia i opisania prawdziwych problemów współczesnego świata.

*

Niestety, zbyt często subiektywizmem zasłaniamy tylko nasz egoizm (bo łatwiej jest nam przyznać się do tego pierwszego, niż drugiego).

*

Jest jednak pożytek z autorytetów, czyli z ludzi, którzy wiedzą, co mówią, mają rozległą wiedzę w jakiejś dziedzinie, nie obca jest im głębsza refleksja, zamiłowanie, pasja… Moim zdaniem można się od nich wiele nauczyć, korzystając z ich wiedzy i doświadczenia. Ale to takie dzisiaj niemodne: kto by się tam przejmował takimi nudziarzami, komu by się chciało ich słuchać? Przecież ja wiem wszystko lepiej – i wiem co mi się podoba.
Co oczywiście nie znaczy, że do wszystkich autorytetów należy podchodzić bałwochwalczo i bezkrytycznie. Wręcz przeciwnie: bardzo sobie cenię kontestację, polemikę, kontrę… ale trzeba wiedzieć, co się kontestuje, co krytykuje, czemu się sprzeciwia… Trzeba to umotywować, uzasadnić – i ewentualnie przedstawić swoją alternatywę.
Bez kwestionowania autorytetów i sprzeciwu wobec obowiązujących kanonów, nie byłoby żadnego progresu, stalibyśmy w miejscu. Ale jeśli burzy się jedno, wypada zbudować coś, co byłoby nie mniej wartościowe od tego, co uznawano za wartościowe dotychczas. Poza tym: wcale nie musi się niczego burzyć – to co nowe, może koegzystować obok, równolegle, mimo…

Usłyszałem niedawno, że „zamiast aktywnych i świadomych partycypantów kultury mamy tabuny ludzi święcie przekonanych, że sztuka jest bzdurą, oficjalną wydmuszką”.
Ale dlaczego mają takie przekonanie? Czy aby nie dlatego, że zwykle nie chciało im się dowiedzieć czym sztuka jest, nie chciało im się poznać historii sztuki, zgłębić temat… wreszcie posłuchać ludzi, którzy mają dużo mądrego na ten temat do powiedzenia? Lecz to wszystko wymaga jednak wysiłku… a i pewnych predyspozycji także. Więc komu by się chciało to robić, skoro można pójść po najmniejszej linii oporu?

Jednakże, to co teraz piszę nie oznacza, że przed Ave Maria padam plackiem, że wpadam w ekstazę słysząc Sibeliusa, że za szalone mądrości uważam wszystko to, co pisał taki np. Hegel… etc. Nie, pewne rzeczy mnie nie ruszają, nie podobają mi się, uważam je nawet za bzdurę… ale wcześniej staram się im bliżej przyjrzeć, poznać… Dopiero z czasem znajduję to, co rzeczywiście autentycznie do mnie trafia i porusza – co dla mnie (subiektywnie, oczywiście) ma wartość. Jednakże nie pogardzam tym, co jest mi obojętne, uznaję pewną obiektywną wartość tego. I zdaję sobie sprawę, że ktoś inny może mieć zupełnie inne zapatrywanie.

*

Autorytet nie jest tym samym, co tzw. gatekeeper, który bardziej kojarzy mi się z pewnego rodzaju cenzorem – z kimś kto interesownie – mając głównie na uwadze własną korzyść (czy też korzyść „klubu”, dla którego pracuje) – wygłasza autorytatywnie sądy i opinie, przesiewając wybiórczo pewne rzeczy – manipulując ludźmi. W pewnym sensie to taki wykidajło, tyle że stojący przed drzwiami galerii, czy muzeum.
Dla mnie autorytetem jest człowiek, który posiada rozległą wiedzę w danej dziedzinie, (malarstwo, muzyka, literatura, historia sztuki, architektura… etc.), który poświęcił jej sporo czasu i przemyśleń, który daną dziedzinę „czuje”… i zajmuje się nią niejako bezinteresownie (czyli nie ma żadnej korzyści materialnej z tego, że omawia takie, a nie inne dzieła sztuki, preferuje to, a nie co innego, chwali to, a nie tamto…)
Gatekeeperzy są też czymś w rodzaju współczesnych „naganiaczy”, którzy świadomie i bardzo wybiórczo eksponują to, co przynosi im właśnie korzyść. Wiele takich typów (krytyków, marszandów, organizatorów wystaw, dyrektorów muzeów i galerii… etc.) jest zwłaszcza w sztuce współczesnej, gdzie w sposób sztuczny i wyrachowany kreują nowe trendy i mody, lansują swoich znajomych, albo po prostu to, co zupełnie subiektywnie i stronniczo, uznają za dobre i wartościowe (spodziewając się dzięki temu pewnych zysków i korzyści), ignorując przy tym całą resztę.
Autorytet natomiast jest typem badacza, gromadzi wiedzę i własne doświadczenia, dzieląc się (zazwyczaj bezinteresownie) tym wszystkim z innymi. Tacy ludzie piszą np. historię sztuki – jak np. prof. Jan Białostocki ze swoją monumentalną monografią Sztuka cenniejsza niż złoto, czy prof. Maria Rzepińska ze swoimi Siedmioma wiekami malarstwa europejskiego.

Powiedzmy sobie szczerze, że sztuką – nazwijmy ją „wyższą” – interesuje się (zajmuje) w sumie mały margines społeczeństwa, którego domeną jest kultura masowa, zazwyczaj mało wybredna, odwołująca się do popularnych (by nie napisać „plebejskich” gustów). Muszę jednak zaznaczyć, że nie dystansuję się wrogo do tego rodzaju kultury (sam dość często jestem jej konsumentem) lecz staram się nie tracić z pola widzenia tego, co wyrasta ponad nią – co jest bardziej złożone, wyrafinowane, wymagające wielkiego artyzmu, kunsztowne… Tego, co idzie dalej, sięga głębiej i prowokuje do głębszej refleksji. Zaś o tym, po co akurat sięgam, często decyduje chwila, nastrój, sytuacja, potrzeba chwili…

Mimo wszystko uważam, że wyczucie (ustalenie) pewnej hierarchii w sztuce (a ogólnie: w kulturze) jest jednak pożądane. A to wymaga jednak wartościowania wytworów kultury – dzieł sztuki, artefaktów…. Przy czym swoją wartość – i pozytywny wpływ na kulturę – ma jednak ekskluzywność, a może nawet pewien elitaryzm. Nie chodzi jednak o to, by klasyfikować i segregować ludzi, ale o to, by ustalić pewien punkt odniesienia, wzór – swego rodzaju doping, by sięgać wyżej, nie zadowalać się byle czym, nie łykać wciskanego nam zewsząd kitu i badziewia.

*

Mimo wszystko, w poprzednich wiekach nie trzeba było żadnych gatekeeperów (ani nawet autorytetów), by poznać się na dobrej sztuce. Nikt nie przeczył, że Mozart jest genialnym kompozytorem, że Pieta Michała Anioła to mistrzostwo świata, że Rubens jest malarzem wybitnym, że katedra Sainte Chapelle jest bezdyskusyjnie piękna, że dzieła Goethego są wybitne… etc. Bowiem kanony i kryteria oceny sztuki były czytelne i jasne. Nie to co dzisiaj, kiedy wszystko pod tym względem się pokiełbasiło i każdy opowiada o sztuce co tylko chce – a to dlatego właśnie, że nie istnieją żadne obiektywne (w znaczeniu: obowiązujące powszechnie) kryteria.

Elitaryzm w sztuce nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie. Problemem mogą być natomiast “elity” samozwańcze, które tak naprawdę większych podstaw do elitaryzmu nie mają – oprócz własnych pretensji i zawyżonego mniemania o sobie. (Tutaj ponownie zahaczamy jednak o brak czytelnych kryteriów, czym powinien być elitaryzm i jakie warunki spełniać.)

*

Kiedyś nie byli tak potrzebni gatekeeperzy ponieważ “na bramce” „stała” ignorancja “pospólstwa” i klasowe podziały. Jeśli ktoś osiągnął wymagany wówczas kunszt w sztuce, to mógł być raczej pewien, że zostanie dostrzeżony i doceniony (było to ze sobą niejako sprzężone i jednoznaczne). Inna sprawa, że wielu (potencjalnych) geniuszy przepadło w “gminie”, ale to dlatego, że niczego nie zdążyli stworzyć (bo nie dano im takiej możliwości).

Określenie gatekeepera pasuje jednak idealnie do dzisiejszych czasów. Bowiem zalew artefaktów jest obecnie tak wielki – tak wielu wszelkiej maści “artystów i “twórców” chce się przepchać przez bramkę – że taki wykidajło może mieć sporo do roboty. Doskonałym przykładem współczesnego gatekeepera jest moim zdaniem Saatchi, który stał się kimś w rodzaju dyktatora – z tym, że jest to dyktat bardziej handlowy niż artystyczny, bo bardziej ma na uwadze zysk, niż samą sztukę.

*

Kultura (a raczej sztuka) – sama w sobie – nie może być martwa czy żywa. Taką, czy inną staje się dopiero w relacji z odbiorcą. Gdyż to, co kiedyś budziło wśród ludzi żywe emocje, tę potencjalną żywotność ma w sobie nawet wtedy, kiedy już nikt nie zwraca na to uwagi. I wystarczy ponowne zainteresowanie (zaangażowanie uczuć, myśli i emocji), by dzieło sztuki na powrót “ożyło”.

Oczywiście że są kultury, których nic już nie wskrzesi. Co najwyżej emocje mogą wzbudzić (i wzbudzają) dzieła sztuki, które przetrwały z przeszłych epok do naszych czasów. Podobnie umarły języki. Wyginęły całe cywilizacje.

*

Nie jestem zwolennikiem sztywnych granic między poszczególnymi rodzajami sztuk, ale nie uważam też, że dobrze się dzieje, kiedy te granice zbytnio się rozmywają – bo wskutek tego często powstaje jakaś breja.

*

To ciekawe, że w świecie ptaków to samce zdecydowanie bardziej dbają o urodę, niż samice.
Co decyduje o tym, że Natura „wybiera” w danym gatunku tę a nie inną płeć, do której należy zwabianie urodą swojego partnera? I jak to się ma w relacji do życiowej aktywności: podziału obowiązków, erotycznej inicjatywy, siły i sprawności fizycznej, dominacji w rodzinie? Zapewne wśród zoologów i biologów istnieją koncepcje i teorie, które próbują to wyjaśnić, a także odnieść do człowieka (bo przecież, siłą rzeczy, my również należymy do „królestwa” zwierząt – jeśli nie pod względem kulturowym, to na pewno biologicznym).

Czy to, że wśród ludzi bardziej podkreśla się znaczenie urody u kobiet nie łączy się z tym, że (kulturowo i tradycyjnie) zawsze była kobieta mniej agresywna (jak również bardziej bierna w erotycznej inicjacji) od mężczyzny, który zazwyczaj był wojownikiem oraz stroną bardziej aktywną, jeśli chodzi o seksualne awanse?

Jednakże, jak wszyscy wiemy, kobieta stroi się nie tylko dla mężczyzn, ale i dla innych kobiet. Również (może nawet przede wszystkim) dla siebie. Czy nie dlatego, by się dowartościować – nie tylko w oczach innych kobiet, ale i w swoich własnych? Może nie tyle „dowartościować” (to jest złe określenie), co podkreślić własną wartość.

Własna uroda może być „przekleństwem” tylko wtedy, kiedy urodę kobieta uważa za swój największy atut i najistotniejszy atrybut. Nie dotyczy to więc kobiet mądrych.

*

Im głośniej głosi się „prawdę”, tym bardziej owa „prawda” wydaje mi się wątpliwa i podejrzana. Czyli: prawdziwość „prawdy” jest odwrotnie proporcjonalna do jej emfazy.
Prawda nie potrzebuje rozgłosu – obywa się też bez reklamy.
Nawet jeśli przytłacza ją pozór, to nie jest tak, że ona przestaje istnieć.

*

Człowiek nie może się obyć bez pozorów.
Może dlatego często odnoszę wrażenie, że cała nasza kultura jest jedną wielką grą pozorów.

*

Człowiek, siłą rzeczy, wikła się w systemy, które tworzy. A każdy system pozbawia go do pewnego stopnia autonomii. Zresztą, dotyczy to nie tylko ludzi, którym dany system narzuca się „z góry”, ale i tych, którzy ten system tworzą i narzucają innym.
Tak w ogóle: życie to jednak zniewolenie jest.

Wolność jest pozorem, co jednak nie zniechęca nas do hołubienia „wolności”, (którą notabene deklarujemy jako naszą najwyższą wartość).

*

Im więcej śmierci w kulturze masowej, tym mniej refleksji o niej.
I właśnie o to chodzi społeczeństwu.

*

Każde nazwanie człowieka (obdarzenie go epitetem, wlepienie mu jakiejś etykietki) jest w pewnym sensie zamienianiem go w abstrakcję. Dotyczy to zwłaszcza człowieka „masowego”.

*

Cierpienie, którego sami doświadczamy jest paradoksalne, bo z jednej strony „skierowuje” nas niejako ku sobie (to dlatego ktoś kiedyś powiedział, że kiedy boli nas ząb, to wydaje się nam jakby cały świat składał się z bólu zęba), z drugiej zaś pogłębia egzystencjalnie – wspomaga nasze rozumienie tego świata, wzmacnia w nas empatię, prowokuje do refleksji (nie bez racji dość powszechne jest przekonanie, że cierpienie w pewnym sensie „uszlachetnia” człowieka).
Jednakże – zwłaszcza w dobie fejskbukowej powierzchowności, niechęci do głębszego i niestereotypowego myślenia, tudzież gloryfikacji młodości, zdrowia, urody i sukcesu – cierpienie stało się czymś wstydliwym, czymś co jest spychane na margines… Ktoś, kto zwraca na nie uwagę, popełnia coś w rodzaju faux pas.
Być może właśnie dlatego wydaje się nam, że cierpienia jest na świecie mniej, niż to jest w rzeczywistości.

*

Wprawdzie Hiob to przykład egzystencjalny cokolwiek ekstremalny, to jednak wydaje mi się, że jakieś elementy tego hiobowego cierpienia „udzielają się” większości ludziom. Wystarczy uświadomić sobie bardziej, jak wielu jest wśród nas ludzi, których doświadcza choroba, starość, kalectwo, samotność… a co za tym idzie – cierpienie. Dla nich Hiob staje się kimś bliskim.

*

Empatia. Nie uznaję jej za słabość. Wręcz przeciwnie. Jest ona według mnie ważnym elementem tzw. inteligencji emocjonalnej, która m.in. pozwala nam na twórcze uczestnictwo w kulturze. Człowiek jest jednak istotą społeczną i spełnia się w relacjach z innymi ludźmi.
Wiem, że bez empatii nie mógłbym też – głębiej ani pełniej – odbierać twórczości innych ludzi (kino, literatura, sztuka…), która w dużej części przedstawia ludzkie emocje i doświadczenia, jakie dzięki empatii jestem zdolny nie tylko odczuć, ale i zrozumieć.

Cierpienie to nie tylko wartość negatywna. Pełni ono – nie tylko w przyrodzie (gdzie związane jest przede wszystkim z odczuwaniem bólu) ale i w ludzkiej kulturze – ważną funkcję. Jest czymś złym jeśli niszczy człowieka – uniemożliwia mu normalne funkcjonowanie, paraliżuje, powoduje, że człowiek przestaje być osobą kreatywną, zdolną do rozwoju…
Oczywiście, istnieją także pozytywne aspekty cierpienia (choćby takie, które pewnie miał na myśli Bertrand Russell mówiąc, że „w cierpieniu jest tysiąckrotnie więcej doświadczenia niż w przyjemności”).
Posunąłbym się nawet do stwierdzenia, że gdybym sam nie doświadczył w swoim życiu cierpienia, to byłbym osobą w pewnym sensie ułomną.

*

Paradoksalnie, wiedza może zarówno wzmagać, jak i redukować nasze cierpienie.
To zależy od tego, jaka to jest wiedza – i jak jest przez nas przyswajana i wykorzystywana.

Niewątpliwie istnieją kulturowe źródła cierpienia. I im głębiej w kulturę wnikamy, tym większego cierpienia możemy doświadczać.

*

To, że wybierając się nawet w najdalsze zakątki świata, spotykamy tam zawsze samego siebie, jest zarówno naszym błogosławieństwem, jak i przekleństwem.
Błogosławieństwem, bo filtrując wszystko przez naszą osobowość (wrażliwość) doświadczamy świata, poznajemy go, a tym samym niejako kumulujemy go w sobie (co nas wzbogaca).
Przekleństwem, bo nie jest tak łatwo uwolnić się od własnych złych przyzwyczajeń i psychicznych złogów – od wad i obciążeń, które czasami wloką się z (za) nami, jak zły duch.
Jednakże, najczęściej podróż nas „przeczyszcza” – i „przemeblowuje” nasze wnętrze.

Koniec końców, zawsze wracamy do siebie – do tych Miłoszowych „dwóch gęsi” na brzegu rzeki w naszej wiosce. Czyli tam, gdzie są nasze korzenie i tam, gdzie budowała się nasza tożsamość (a to miało miejsce w dzieciństwie).

*

O samotność, czy też odizolowanie się – fizyczne – nie jest w dzisiejszych czasach tak trudno. Natomiast nieco trudniejsze jest zrzucenie z siebie całego tego „osadu” cywilizacyjnego (zwłaszcza jeśli się mieszka w dużym mieście), oderwanie myśli od ważnych rzeczy, które się dzieją na świecie, a które (jeśli się chce być człowiekiem świadomym, niechowającym głowy w piasek) trudno jest ignorować i lekceważyć.
I jeszcze ta pokusa, żeby się zaszyć w jakimś naturalnym zakątku, prowadzić życie prostsze, z dala od inwazyjnej cywilizacji, od wszystkich tych gadżetów nowoczesności i wymogów pracy najemnej (np. w korporacji) – a przez to bardziej autentyczne, niewymuszone, nieskażone polityką i społecznym napięciem, zgodne z własnym rytmem.

*

Wbrew pozorom, podróżowanie wcale człowieka nie uszczęśliwia. Może dlatego, że czyni go jeszcze bardziej świadomym tego, co złego dzieje się na świecie i unaocznia, jak wielu ludzi żyje w nędzy, biedzie, poniżeniu i cierpieniu?
Lecz z drugiej strony, podróżowanie człowieka pociąga – dopełniając go, wzbogacając, dostarczając smaku życia – dopinguje do działania, przeciwdziała stagnacji i znudzeniu… Nie mówiąc już o tym, że umożliwia docieranie do miejsc o niezwykłej urodzie – gdzie naprawdę widać, jaki ten świat jest (miejscami) piękny.

*

Każdy z nas widzi świat ze swojej perspektywy – dopiero wzięcie pod uwagę wszystkich perspektyw pozwoliłoby nam na obiektywny ogląd rzeczywistości. Ale to jest niemożliwe, (choćby dlatego, że nie można być w wielu miejscach jednocześnie, a ponadto istnieje też zależność od instrumentów jakich używamy, z konieczności, do badania rzeczywistości).
Do tego wszystkiego dochodzi intencjonalizm, interesowność, darwinizm i self-inflicted blindness.

Niemniej obserwacja świata jest konieczna. Gdybyśmy tego nie robili, stracilibyśmy orientację. A lepsza jednak orientacja iluzoryczna, niż żadna. Ta pierwsza umożliwia nam życie, ta druga oznaczałaby amorficzny chaos, w którym życie jest niemożliwe.

*

Herman Hesse: „Pan przecież wie, gdzie jest ukryty ten inny świat, którego pan szuka, i wie pan, że jest to świat pańskiej własnej duszy. Tylko w pańskim wnętrzu żyje ta inna rzeczywistość, za którą pan tęskni. Nie mogę panu dać niczego, co by nie istniało już w panu, nie mogę panu otworzyć innej galerii obrazów prócz galerii pańskiej duszy. Nie mogę panu dać niczego prócz sposobności, bodźca i klucza. Pomagam panu ujawnić jego własny świat, to wszystko. Rzeczy, które widzimy […] to te same rzeczy, które istnieją w nas. I nie ma żadnej innej rzeczywistości prócz tej, jaką mamy w sobie. Dlatego też większość ludzi żyje tak nierealnie, ponieważ zewnętrzne obrazy uważają za rzeczywistość, a swego własnego świata wcale nie dopuszczają do głosu.”

To nie tylko wykładnia tego, co o rzeczywistości i duchowym wnętrzu człowieka mówią filozofie Wschodu (Hesse był znawcą buddyzmu, napisał książkę o Buddzie), ale stwierdzenie kompatybilne z teorią kwantową (współczesna nauka potwierdza niektóre z aspektów wschodniego podejścia do natury „materii” i świata).

*

Trzy słowa najdziwniejsze:

Kiedy wy­mawiam słowo Przyszłość,
pier­wsza sy­laba od­chodzi już do przeszłości.

Kiedy wy­mawiam słowo Cisza,
niszczę ją.

Kiedy wy­mawiam słowo Nic,
stwarzam coś, co nie mieści się w żad­nym niebycie.

(Wisława Szymborska)

Przeszłość ucieka, choć próbujemy ją pochwycić, czy choćby tylko przywołać. Podobnie zresztą ucieka teraźniejszość.
Jednakże o przyszłości nie możemy już tak powiedzieć.
Jedno jest pewne: nie możemy zatrzymać upływającego czasu.

Faktem jest, nie możemy sobie wyobrazić żadnej „rzeczywistości” bez czasu.
Taki atrybut (właściwość, cechę) mógłby mieć tylko Absolut, Bóg, idealna Pustka… Ale nic mi na ten temat nie wiadomo.

Warto pamiętać, co o przeszłości, teraźniejszości i i przyszłości powiedział kiedyś Einstein: „Ludzie tacy jak my, wierzący w fizykę, wiedzą, że różnica między przeszłością, teraźniej­szością i przyszłością jest tylko uparcie obecną iluzją.”
Czy jednak stwierdzenie Einsteina nie jest równoznaczne z tym, że wszystko dla nas jest iluzją?

 *  *  *

Inne odcinki cyklu przeczytać można  TUTAJ

.

UDRĘKA I EKSTAZA

(co się plecie w kajecie – zapiski – z wypowiedzi rozproszonych, XXII)

.

zapiski notatki kajet notes

.

.

Znacznie bardziej i głębiej porusza nas – a niekiedy wręcz nami wstrząsa – to, co jest rezultatem smutnej albo wręcz bolesnej refleksji nad światem, doświadczeniem cierpienia…
Może właśnie dlatego, iż (podświadomie) uznajemy, że istotą naszej (ludzkiej) egzystencji jest tragizm?

Czy nasze życie nie jest przypadkiem ciągłą polemiką – wadzeniem się, dyskursem – z owym narzuconym nam przez narodziny tragizmem losu?

Czy nasza afirmacja życia nie jest ciągłym zaprzeczaniem tragiczności wiszącego nad nami fatum (śmierci, unicestwienia)?

A może dobrze byłoby uświadomić sobie to, że samo poczucie tego tragizmu jest jednak złudzeniem?

No tak, ale wtedy za złudzenie uznać musielibyśmy także nasze poczucie szczęścia i radość.

Mimo wszystko nie mógłbym się zgodzić z tym, że cierpienie i absurd definiuje ludzkie życie. Moim zdaniem definicja ta powinna uwzględniać także inne aspekty ludzkiej egzystencji – np. poczucie szczęścia, zdolność do miłości, zachwytu nad pięknem… Być może właśnie stąd wynika moja niechęć (czasem wręcz nawet sprzeciw) wobec twórczości jednoznacznie negatywnej, nihilistycznej… jednym słowem – beznadziejnej.

*

Nie wypada się z naszym cierpieniem „obnosić”, narzucać go innym ludziom, ogłaszać go wszem i wobec, ale też nie należy się go wstydzić, za wszelką cenę ukrywać…
Pożądane jest więc – jeśli już zdarzy się nam cierpienie – cierpieć tak „w sam raz”. (Oczywiście jest w tym oświadczeniu pewien sarkazm.)

Tylko co zrobić z cierpieniem, które nas przerasta? Nie każdy przecież ma możliwość – taką jak miał np. Hiob – by rozmawiać o swoich nieszczęściach z Bogiem, a nawet… z drugim człowiekiem.

*

Należy robić wszystko, by nasze cierpienie nie „negowało” szczęścia, radości, empatii, otwarcia… I to nawet nie z powodów altruistycznych ale egoistycznych: jeśli bowiem zanegujemy te wartości, to one niejako nas „opuszczą”.

*

Nie wszyscy są w stanie wypełnić „przepaść” (nad jaką wszyscy stoimy) Bogiem.
Co im pozostaje?
Czy można się dziwić, że można wtedy zacząć myśleć o nicości, pustce…  całej tej otchłani – udręce ludzkiej samotności w przepastnych otchłaniach Kosmosu?

*

Czytam ciekawe rozważania o cierpieniu, których autorem jest Bogusław Nowak. Ich autor zwraca uwagę przede wszystkim na cierpienia psychiczne (zwane też prze niektórych ludzi „duchowymi”) i ich relatywizację, mówiąc, że to, czy coś jest dla nas źródłem cierpienia, zależy od okoliczności, w jakich się znaleźliśmy, od wartości jakie uznajemy – czyli od naszego subiektywnego podejścia do tego, co może być (jest) przyczyną cierpienia. (Nie mówimy tu oczywiście o cierpieniu, które jest związane z bólem „fizycznym”, somatycznym – bo z tym stosunkowo łatwo można sobie poradzić, a ponadto nie ma on właściwie takiego znaczenia egzystencjalnego, jak ból „psychiczny”.)

To wszystko powinno nam uświadomić, że jednak warto o cierpieniu rozmawiać, bo jest ono uwarunkowane kulturowo – czyli przez czynniki, na które mamy wpływ i które w zasadzie sami tworzymy. Innymi słowy, zależy ono także od tego, co sami wybraliśmy. Czyli mamy jednak wpływ na to, czy coś nam sprawia cierpienie, czy nie.

Doskonałych przykładów radzenia sobie z tym cierpieniem „egzystencjalnym” mogą dostarczyć np. filozofie Wschodu, a zwłaszcza buddyzm, który bywa jednak bardzo skuteczny (medytacje, odpowiedni stosunek do świata, życia i innych ludzi) w redukcji, a nawet i eliminacji tego cierpienia.

*

Ktoś, z kim rozmawiałem o cierpieniu, oświadcza na koniec naszej rozmowy: „Piszę to w dniu, kiedy w Polsce wybuchło niespodziewanie lato, kiedy rozmyślania o cierpieniu przegrywają z jazdą na rowerze po pachnącym i zielonym lesie. Jest teraz jasno, ciepło i dobrze. I chcę być szczęśliwa.”

Tak, właśnie takie chwile sprawiają, że mimo wszystko kochamy życie, potrafimy zachwycić się światem, dostrzec jego piękno, możemy poczuć się szczęśliwi. Takie momenty warto pielęgnować, bardzo sobie cenić, być wdzięcznym (Bogu, losowi, przypadkowi, życiu, własnej wrażliwości, zdrowiu…) za to, że możemy ich doświadczać, poczuć, doznawać…

Ale przecież mamy też świadomość tego, że są to tyko chwile i że życie jest bardziej złożone, że oprócz radości jest też cierpienie a „ciemna” strona jest tuż za „jasną”. Tak, jak to jest w słynnym haiku Issy:

Nigdy nie zapominaj:
Chodzimy nad piekłem
Oglądając kwiaty.

Jednakże nie chodzi tu o jakieś umartwianie się, posypywanie głowy popiołem, poddawanie się cierpiętnictwu, rozdrapywanie egzystencjalnych ran i przejmowanie się wszystkimi nieszczęściami i całą nędzą świata. Chodzi według mnie o pewną… wyważoną mądrość, o pełniejszą świadomość tego, czym jest ludzkie życie, o empatię (o nie zapominanie jednak o tym, że – nawet jeśli mi w danym momencie, czy okresie życia nie cierpimy, może nawet czujemy się szczęśliwi – to jednak cierpią inni ludzie, i że to cierpienie w olbrzymich ilościach jest jednak obecne w ludzkim świecie).

Myślę, że do tego, by poczuć się pełnym człowiekiem, taka świadomość jest niezbędna i nie można o tym zupełnie zapominać, wyrzucając to całkowicie z naszego pola widzenia. Bo ta świadomość nas jednak pogłębia, uczy właśnie empatii, sprawia, że bardziej jesteśmy w stanie zrozumieć innego człowieka.

Wydaje mi się, że ja bym podziękował jednak za taką „cielęcą” szczęśliwość beztroskiego motylka wąchającego tylko kwiatki – zapominając o wszystkim, nie wiedząc i nie widząc niczego, co mogłoby mi owo „cielęce” poczucie szczęścia zburzyć. Jeśli miałbym do wyboru: być w ten sposób „szczęśliwym” kosztem wiedzy lub wiedzieć kosztem szczęścia, to wybrałbym jednak to drugie. Bo wolę jednak wiedzieć „z czego się żyje” – nawet kosztem poczucia własnego szczęścia.

*

Czy dobrobyt, (w którym ponoć żyjemy współcześnie) daje nam szczęście i zaspokaja nasze poczucie sensu życia? Czy te wszystkie namiastki i ersatze, którymi karmimy się na co dzień, udawanie beztroski albo narkotyzowanie się byle czym (np. kulturą masową, medialno-plotkarską polityką, konsumpcjonizmem, wirtualnymi światami…) – czy to wszystko może sprawić, że będziemy mogli żyć życiem bardziej szczęśliwym, pełniejszym i satysfakcjonującym?
Wątpię.

*

Być może cierpienie nie jest warunkiem koniecznym tworzenia, ale jednak, biorąc pod uwagę biografię wielu największych twórców i artystów w dziejach sztuki (wliczając w to pisarzy), jest ono w ich życiu istotnie i znacząco obecne.
To cierpienie przenika przecież także całe epoki (np. romantyzm, barok, secesja…), stanowiąc jeden z ich głównych rysów. Niewątpliwie dzieje się tak również dlatego, że cierpienie jest nieodłącznym elementem La Condition humaine – bo jakiemuż człowiekowi nie jest ono znane?

Artyści są tutaj w tej lepszej (?) sytuacji, że mogą poddać cierpienie twórczej transformacji (wyrazić je przed światem, tworząc jednocześnie coś wartościowego dla kultury, coś cennego dla innych). „Zwykłemu” człowiekowi jest pod tym względem trudniej. Choć jeśli się odbiera sztukę (literaturę, muzykę, film…) i jest się w stanie ją „przeżywać”, to wynikające stąd doświadczenie katharsis jest dostępne nie tylko twórcom, ale i odbiorcom sztuki.

*

Natura wdzięczy się i uwodzi wszystkich nas kwiatami. To, że jesteśmy czuli na ich piękno – odbieramy je i się mu poddajemy – to jeszcze jeden dowód na to, jak bardzo jednak jesteśmy z tą Naturą nadal związani, będąc przecież jej częścią, mimo cywilizacyjnej „emancypacji”.

*

Racją istnienia każdej wiary jest nadzieja na coś lepszego niż to, co spotyka nas w życiu. I to „coś lepszego” ma nas spotkać po śmierci.

Wiara jest też czymś co zastępuje ludziom wiedzę tam, gdzie ona nie sięga.

*

Wczoraj trafiłem na blog osoby, która zmarła na raka parę dni temu. Zaczytałem się, przejąłem… Bliskość śmierci, cierpienie, rozpacz…

To jedno z tych doświadczeń, które zdzierają z nas wszelkie maski, godzą w nasze wrażliwe centrum, rysuje w naszej duszy (wnętrzu) najgłębsze doświadczenie życia i śmierci.

Ale dzięki tej świadomości jestem też wdzięczny (komu? czemu?) za każda przeżytą chwilę.

*

Poraża mnie cudowność życia (choć przerażenie tym życiem też nie jest mi obce).

*

Według mnie każde wybitne dzieło sztuki jest w pewnym sensie moralitetem – tzn. czymś konstytuującym wartości naszej kultury. A to wymaga od twórcy zajęcia konkretnej pozycji – niekoniecznie sędziego expressis verbis, ale właśnie sugerującego swoją pozycję, zdanie, postawę… A to zawsze zawiera w sobie pewien osąd.

Może właśnie sztuką jest to, aby ów sąd niejako ukryć, albo go zniuansować, nie wypowiadać wprost?

*

Film Cristiana Mungiu Za wzgórzami. Głównym jego dylematem jest kwestia wolności człowieka w konfrontacji z jego wiarą i okolicznościami, w jakie wepchnęło go życie. Na ile wiara człowieka jest determinowana przez warunki w jakich przyszło mu żyć? Czy miłość do Boga musi konkurować z miłością do człowieka – a nawet ją wykluczać? Czy dobro, jakie daje człowiekowi wiara (i religia), zbyt łatwo nie zamienia się w zło, które zniewala i niszczy – zarówno jego samego, jak i innych ludzi? Jakie są źródła władzy i czym jest władza w kontekście religii? Gdzie kończy się wiara a zaczyna przesąd – i czy istnieją między nimi jakieś wyraźne granice. Czy warunki egzystencji i sama ludzka kondycja nie wymuszają na człowieku irracjonalnych zachowań? Czym jest Zło, kim jest Diabeł? Czy nieświadomość czynienia zła może zwolnić kogoś od winy, a tym samym i kary?
To nie są błahe pytania.

Wydaje mi się, że Mungiu zrobił ten film dlatego, aby uświadomić nam jednak, że ludzkie intencje czynienia dobra prowadzą czasami (często?) do tego, że człowiek wyrządza zło. Że tak naprawdę klasztorna klauzula, mimo ujmowania ludzi w ścisłe ramy i narzucająca im określony sposób zachowania (a nawet myślenia), może wprowadzić do ludzkich głów zamęt. Że ludzie, tak naprawdę, chroniąc się w murach klasztoru przed prawdziwym życiem (uciekając przed światem?) nie zaznają tam spokoju i nie doznają wolności, a wręcz przeciwnie: stają się (mogą się stać?) zniewoleni nie tylko przez monastyczny reżim, ale też i przez własne lęki i obsesje… Że religia ma ścisły związek z władzą, i że w dzisiejszych czasach bardziej jest przesądem, niż depozytariuszem tradycyjnych wartości… etc.

Oczywiście, że takie podejście reżysera, (które pozwala nam to wszystko sobie uświadomić) zawiera już w sobie pewien moralny osąd, jednakże Mungiu, jako twórca świadomy pułapki wykładania wszystkiego wprost (nachalnie, stronniczo, ostentacyjnie…) swoją pozycję (sąd, wyznawane wartości) niejako kamufluje – wprowadzając argumenty (fakty, motywy, zachowania, słowa…) wspierające „drugą stronę” (stąd ludzka, „niewinna”, a nawet dobrotliwa twarz tych, którzy de facto główną bohaterkę filmu uśmiercili). Muszę się przyznać, że kiedy to sobie uświadomiłem, to pomyślałem nawet o pewnej manipulacji widzem – a przecież można na to spojrzeć zupełnie inaczej: a mianowicie jak na artystyczny zabieg, do którego przecież reżyser ma prawo, a nawet obowiązek.

Lecz z tego wszystkiego bierze się u mnie wahanie: jest w tym filmie osąd reżysera, czy też go nie ma?
Otóż można się tu pokusić na odpowiedź: tak, ten osąd jest, a zarazem go nie ma. Co może wygląda pokrętnie, ale chyba wynika to z natury samej sztuki, która cała jest przenikaniem się prawdy i kłamstwa, pozy i autentyczności, dosłowności i niedomówień, oczywistości i kamuflażu…

*

Wywiad z Woody Allenem. Zastanawiam się nad fenomenem tego reżysera i przychodzi mi do głowy coś nowego – taki mały (a może i wielki?) paradoks. Oto Allen przyznaje się, że jest „bezwstydnym złodziejem” (bo „kradnie”, czy też – nazywając to bardziej elegancko – zapożycza, i to od tych najlepszych: Bergmana, Chaplina, Keatona, Felliniego i in.), a mimo to sam pozostaje nie do podrobienia. Myślę, że coś takiego może być udziałem jedynie wielkiej indywidualności.

No i jeszcze sprawa tego jego (legendarnego już) neurotyzmu.
Ależ oczywiście, że Woody Allen jest neurotykiem (choć sam temu zaprzecza). Mało tego: on jest współczesnych neurotyków królem! Tyle, że od klinicznego neurotyka różni go to, iż jest on człowiekiem niesłychanie kreatywnym, który ten neurotyzm potrafi zaprzęgnąć jak konia pociągowego dla swojej twórczości. Innymi słowy, on ten swój neurotyzm ujeżdża jak łysą kobyłę.

Być może Allen wypiera się neurotyzmu, gdyż zwykle kojarzony jest on z chorobą – a przecież nikt nie chce uchodzić za człowieka nerwowo chorego. Ale akurat w jego przypadku bycie neurotykiem utożsamia się z byciem człowiekiem twórczym.
Zresztą: któż z nas nie jest neurotykiem?

*

Bardzo często odbiór jakiegoś filmu jest po prostu kwestią naszego nastawienia – do reżysera, aktora, tematu… wreszcie do samego filmu. (To zresztą odnosi się także do odbioru każdego wytworu sztuki.) Także kwestią samopoczucia, okoliczności, momentu, w jakim znajdujemy się w życiu…

Odbiór sztuki to jednak sprawa bardzo indywidualna, czasem nawet kapryśna, zależna od tzw. przypadku… sugestii, autosugestii, predyspozycji – niekoniecznie wiedzy.
Chodzi chyba o to, aby w tym wszystkim odnaleźć jakiś wspólne, kluczowe, w miarę obiektywne kryteria, które mogłyby nam pomóc w formowaniu i dzieleniu się bardziej przemyślanymi, głębszymi i adekwatnymi opiniami – które wcale nie muszą być przez to wyrachowane, niespontaniczne.

*

Odnoszę wrażenie, że często to, co ma się ludziom podobać, musi być niejako zatwierdzone przez jakąś instytucję: czy to popularny program telewizyjny, czy też muzeum, operę, filharmonię, wystawę…
Generalnie rzecz biorąc, większość ludzi odbierając sztukę (zwłaszcza masową, ale też i tę „elitarną”) ma tylko złudzenie tego, że myślą samodzielnie, a tak naprawdę poddają się jedynie modzie, sugestii, snobizmowi, pozie…
I co ciekawe: niekiedy zaczyna to nabierać znamion autentyzmu.

*

Wracam do tych kanonów sztuki z uporem maniaka bo zdaję sobie sprawę, że właśnie one stanowią punkt odniesienia, bez którego wszelka dyskusja o sztuce jest niemożliwa (gdyż samo pojęcie sztuki traci wtedy swój sens). A generalnie rzecz biorąc, we współczesnej sztuce dotychczasowe kanony (normy) zostały zniesione (lub rozbite) w imię (moim zdaniem fałszywie rozumianej) wolności artystycznej. Tym sposobem wolność zamieniła się w dowolność a to z kolei w pewien rodzaj rozwolnienia, dzięki czemu do galerii i muzeów zaczęło trafiać dosłownie wszystko: począwszy od muszli klozetowej, przez wszelkiego rodzaju śmieci i złom, po zupełnie nieczytelne bohomazy (lub zgoła puste płótna), o prawdziwym gównie nie wspominając (Manzoni). Osobną działkę stanowi cała masa niedorzecznych instalacji lub jednorazowych pomysłów tak często banalnych i trywialnych, że aż rozbrajających.

Ktoś właśnie zarzucił mi „renesansowość” – ponoć z tego ma wynikać moje „niezrozumienie” sztuki współczesnej.
No właśnie, to co jeszcze nie tak dawno byłoby powodem do chluby, teraz staje się zarzutem. Czy ja się mam wstydzić otwarcia na człowieka, zamiłowania do piękna i harmonii, szacunku dla mistrzostwa, skłonności do ustalenia (i respektowania) pewnych kanonów estetycznych, respektu dla klasyki…?

Ale przecież moje postrzeganie sztuki nie jest tylko „renesansowe”, bo doceniam także znaczenie w niej np. brzydoty, spontaniczności, poszukiwanie nowych dróg… Równie dobrze mogę się zachwycać harmonijną i doskonałą kreską Rafaela, co ekspresyjnie drapieżnym szkicem Egona Schielego, albo delikatnym sfumato Leonarda i prowokacyjną kontrastowością płócien Maneta, Degasa czy Toulouse-Lautreca… Jednym z najbardziej cenionych przeze mnie malarzy malarzy jest np.Van Gogh – artysta raczej odległy od klasycznego zrównoważenia, a przecież człowiek będący artystą par excellence. A przy tym wielkim humanistą.

Zamykamy się, szufladkujemy – węszymy kto jest sprzymierzeńcem, a kto wrogiem… Budujemy między sobą ściany choć nie jest to wcale konieczne.

*

Czy sztuka może istnieć bez człowieka?

Pojęcie sztuki z konieczności zawężamy do naszego ludzkiego świata. Sztuka jest elementem kultury, której twórcą jest właśnie człowiek. Poza naszym światem, czyli bez ludzkiej perspektywy – sztuka przestaje istnieć (bo nie ma wtedy ani twórcy ani odbiorcy).
No chyba że weźmiemy pod uwagę perspektywę boską (ale ona jest przecież dla nas niedostępna).

*

Lubię trzymać w ręku piękne przedmioty – a jeśli to niemożliwe, to choćby patrzeć na nie, czuć ich obecność, poddawać się ich formie…
Ale nie jest to tylko sensualne wrażenie – lubię sobie wyobrażać, że przedmioty także mają coś w rodzaju duszy. Dlatego możemy wejść z nimi w pewien związek – nie tylko fizyczny.
Czasem może być to zwykłe, proste, gliniane naczynie – ślad czyjegoś istnienia.
Dowód na istnienie własne?

*

Androgyne – pełnia czy ułomność?

*

Po co mężczyźnie sutki?

Stuprocentowy mężczyzna i stuprocentowa kobieta to ekstrema nienaturalne, czyli w przyrodzie niewystępujące.

W każdym mężczyźnie jest anima (pierwiastek kobiecy), w każdej kobiecie zaś animus (pierwiastek męski).

*

Świat w rzeczywistości – jako całość – pozbawiony jest płciowości. Stąd wynika nasza semantyczna dezorientacja, kiedy usiłujemy go nazwać i opisać słowami innymi, niż rodzaj nijaki.

Dlaczego siła jest rodzaju żeńskiego a strach męskiego?
Dlaczego np. Księżyc jest w naszym kraju męski a już np. u Anglosasów kobiecy?

Świat w swojej istocie jest bezpłciowy, jakkolwiek kłóciłoby się to z pejoratywnym wydźwiękiem, jaki nadajemy temu słowu.
Bezpłciowy, czyli pełny.

*

Męski, kobiecy…
Atrybuty płci nie mają metafizycznego zastosowania.
Wbrew temu, co sądził Schopenhauer, nie ma, moim zdaniem, czegoś takiego jak „metafizyka miłości płciowej”. Jest tylko metafizyka miłości.

A jednak w naszej kulturze pojęcia „męstwo”, „kobiecość” wydają się być czymś esencjonalnym – konstytuować jakieś centrum, stanowić punkt odniesienia.
Stąd wynika nasz sprzeciw (niechęć, awersja) wobec „bezpłciowości”, czy też „dwupłciowości”.
Stąd dyskryminacja (tępienie, nienawiść, odrzucenie) homoseksualisty; stąd ośmieszenie (wyszydzenie) transwestyty czy transseksualisty.

*

W politeizmie daje się zauważyć większą tolerancję dla homoseksualizmu, niż w monoteizmie. Także dla hermafrodytyzmu.

Jednakże bezpłciowość aniołów łagodzi nieco odium seksizmu wśród zastępów oddających cześć jednemu, patriarchalnemu Bogu.

*

Dlaczego przydajemy płeć Bogu?
(Innymi słowy: jaki sens może mieć płeć Boga?)

*

Nie znam nic piękniejszego i bardziej ekstatycznego niż widok nagiego kobiecego ciała wyłaniającego się z mroku niedostępności – jaśniejącego erotycznym blaskiem w tym jednym spazmatycznym momencie (mikro)kosmicznego zespolenia.

Podejrzewam, że osoby homoseksualne również mogą odczuwać podobnie.
I jest to naturalne.

*

Androgynia jest czymś bardziej totalnym, niż jednopłciowość, która zresztą pociąga za sobą pewne wyobcowanie – podobnie jak wyobcowany może stać się człowiek, który nie godzi się na swoje seksualne zdeterminowanie.

*

Jesteśmy przede wszystkim ludźmi, dopiero później istotami płciowymi.

*

Wbrew temu, jak byśmy mocno chcieli zaprzeczyć, podobieństwa nasze (nas – czyli istot uważających się za „mężczyzn” i za „kobiety”), spotykają się w hermafrodycie.

Erotyzm nie jest tylko funkcją płciowości, czy też koniunkcją odrębnych płci.
To wzajemna atrakcja poszukujących się kawałków układanki zwanej życiem.

Genitalia nie muszą tu mieć coś do rzeczy.

*

Moja znajoma S. napisała kiedyś do mnie (w związku z poruszonym przeze mnie tematem hermafrodytyzmu): „Niedawno szukałam w bibliotece książek polecanych mi przez ciebie, ale że są nieosiągalne więc zaprzyjaźnione ze mną panie bibliotekarki podsunęły mi pokrewną w temacie Nieoczekiwaną zamianę płci Cezarego Harasimowicza. Najpierw książka okropnie mnie nudziła i nie mogłam zmęczyć pierwszych dziesięciu stron, ale że nurtowała mnie ciekawość dlaczego panie, które wiedzą co lubię czytać, podsunęły mi takie badziewie, więc byłam uparta.
Właściwie było warto, choć książka sama w sobie nie jest jakimś białym krukiem. Dobrze się bawiłam przez jedno popołudnie, bo dowcipnie została pokazana zamiana płci między prezydencka parą RP.
Jak to parafrazował Harasimowicz, kobieta i mężczyzna mogą bardzo się starać zrozumieć druga stronę, ale jednak nie da się zmienić faktu, że „wy jesteście z Marsa, a my ze Snikersa”.

Na co odpowiedziałem (chyba jednak zbyt serio): Tak, sprawą „zamiany płci” można się nieźle bawić, ale niestety, dla dotkniętych płciowym „niedookreśleniem” ludzi, jest to ciągle tragedia (głównie wskutek naszych stereotypowych wyobrażeń o płciowości człowieka i społecznemu, ciągle mającemu miejsce, ostracyzmowi osób o niejednoznacznie zdeterminowanej płci).

A dlaczego tak się dzieje?
Otóż właśnie dlatego, że (nadal) zbyt mocno nasze człowieczeństwo identyfikuje się z płcią. Nie traktuje się „obojniaka” jako człowieka, tylko jak jakiegoś dziwoląga, „wybryk natury”, czemu zresztą, często podświadomie, poddaje się on sam – sam za takiego się uznając, i przez to cierpiąc, bo społeczeństwo nie przewidziało dla niego – w tej postaci – żadnej roli.

A przecież wcale tak nie musi być. Bowiem traktowanie człowieka w związku z jego płciowością, to tylko kwestia kultury, obyczajowości, podejścia do ludzkiego seksualizmu… (a więc tego co jest względne – co się kulturowo zmienia, i co kreujemy my sami – jako ludzka społeczność).
W Azji osoby transseksualne traktowane są zupełnie inaczej (bardziej tolerancyjnie), niż to odbywało się w naszym kręgu kulturowym – i to do niedawna.

Można jeszcze raz powtórzyć: na człowieka trzeba patrzeć przede wszystkim jako na istotę ludzką, a nie płciową. Innymi słowy: płeć jest w człowieku czymś wtórnym, drugorzędnym wobec jego człowieczeństwa – co oczywiście nie znaczy, że nieważnym.

Naturalnie płciowość ma swoją wartość – co jednak wcale nie musi wiązać się z wartościowaniem „lepszy – gorszy”.

Powoli dochodzimy do uświadomienia sobie tego, ale „obciążeń” cywilizacyjnych (kulturowych), pod tym względem, nie da się, ot tak – z dnia na dzień – przeskoczyć.

*

W poezji, według mnie, bardzo ważne są autentyzm oraz szczerość.
Poezję, w moich oczach weryfikuje coś, co dawniej nazywało się „natchnieniem” (niestety, strasznie staroświeckie, zbanalizowane i wyświechtane to pojęcie) – czyli moment (chwila), kiedy człowiek ma wrażenie, iż – tylko proszę się nie śmiać! – wstępuje w niego jakiś „duch”, ogarnia go jakaś zewnętrzna (wewnętrzna?) siła i napięcie; że przechodzi on niejako na inny stopień świadomości, gdy wszystko zaczyna postrzegać w innym nieco świetle – poddając się czemuś w rodzaju lirycznej iluminacji.
Oczywiście nie wszystko jest poezją, ale w takim momencie wszystko zaczyna wydawać się poezją.

Bycie poetą to właśnie możliwość doświadczania takich stanów.
Według tej definicji, poetami bywają także ci, którzy – z różnych przyczyn – nie zapisują takich stanów w słowach; także ci, którzy te stany zapisują za pomocą np. barw (malarze), kształtów (rzeźbiarze), dźwięków (muzycy)… etc.

A jeśli chodzi o podatność na poezję?
Najgłębiej (i najbardziej autentycznie) można ją przeżyć (odebrać) wtedy, kiedy samemu jest się zdolnym do wejścia w stan przypominający właśnie „natchnienie”, „flow”, czyli, poniekąd zestroić się z poetą, odtwarzając (we własnej „przestrzeni duchowej” – czyli wrażliwości, wyobraźni…) ów specyficzny i unikalny moment, w którym powstał wiersz.

Konkludując: poezja nie znosi udawania.
(A może ja tylko piszę o jednym z rodzajów poezji?)

*

Temat poezji to jednak skomplikowany temat.

Moim zdaniem, w żadnej innej sferze literatury nie jest tak ważna szczerość i autentyzm odczucia, jak właśnie w poezji. Wprawdzie są tacy, którzy tworząc „poezję” zaczynają (po jakimś czasie, rutyniarsko) stosować swoje warsztatowe sztuczki, ale to jest – jakimś szóstym zmysłem – do przejrzenia i taka poezja, moim zdaniem, się kompromituje i lirycznie unicestwia.

Podobnie nie uznaję poezji, która powstaje w sposób „mechaniczny”, drogą nazbyt luźnych (a dowolnych) skojarzeń; również takiej, która lekceważy formę, nacechowana jest językową dezynwolturą i swoistym „widzimisizmem”…

*

W poezji polskiej istniał nawet (w okresie międzywojennym) kierunek zwany autentyzmem, postulujący, iż przedmiotem poezji może być tylko to, co stanowi osobiste przeżycie autora, a więc wywodzące się z jego własnych doświadczeń życiowych – odnoszące się tylko i wyłącznie do jego osoby i otoczenia, w którym żyje.

Moim zdaniem jednak to nic innego, jak narzucenie poezji drastycznego ograniczenia – pętanie jej, ujarzmianie, wtłaczanie we własne, dość ciasne podwórko z mocno ograniczoną perspektywą. Jednym zdaniem – pozbawianiem poezji jej istoty, czyli mocy, którą czerpać może ona z bezgranicznej swobody myśli i wyobraźni. (Nic dziwnego, że postulowana przez „autentyków” szczerość i bezpośredniość, wyprowadziła ich głownie na wieś – bo do takiej tematyki, koniec końców, zaczęła się ograniczać ich twórczość.)

Jednakże, w moim pojęciu, warunkiem autentycznego doświadczenia poetyckiego (zarówno jeśli chodzi o tworzenie poezji, jak i jej odbiór) wcale nie musi być osobiste przeżycie – czyli własne doświadczenie życiowe. Natomiast bardzo przydaje się wyobraźnia, wrażliwość i empatia.

*

Sztuka (czyli w pewnym sensie, coś „sztucznego”) pozwala człowiekowi – wskutek ogromnej mocy ludzkiej wyobraźni i inwencji – na pewne wyzwolenie się od siebie samego (oczywiście, że będzie to zawsze do pewnego stopnia iluzoryczne), na próbę wejścia w obcą skórę, doświadczenia odmiennych stanów, wyobrażenia sobie alternatywnych osobowości, zaprzęgając przy tym swoją naturalną zdolność do empatii, współodczuwania, wykorzystując uniwersalność ludzkich uczuć…

Tołstoj nie musiał być kobietą, ani tym bardziej Anną Kareniną, by stworzyć jedną z najbardziej przejmujących (i tak! – autentycznych) kobiecych postaci, odtworzyć (w niezwykle przekonywujący sposób) jej ból, tragizm i cierpienie.
Podobnie Flaubert – choć sam powiedział, że „Pani Bovary to ja”, to przecież nie znaczy, że był kobietą, ale że wszedł w duszę swojej bohaterki, dzięki czemu potrafił oddać (autentycznie) jej odczucia, opisać je tak wiarygodnie – i to bardziej wiarygodnie niż niejedna kobieta, która by się znalazła w jej sytuacji.

*

Jeśli jakiś utwór (literacki, czy jakikolwiek inny) do mnie trafi, zachwyci mnie, spowoduje że przeżyję coś niezwykłego… to nie ma to dla mnie absolutnie żadnego znaczenia, czy napisała go kobieta, czy mężczyzna, ani też – czy napisał go człowiek chory czy też zdrowy, mulat, mańkut czy kaleka.

Dzieło sztuki pozostaje dziełem sztuki – bez względu na osobę twórcy, autora (w tym jego płci, czy stanu zdrowia), bez względu na okoliczności, w jakich powstało.

Mężczyzna może pisać z perspektywy kobiecej znacznie lepiej, niż zrobiłaby to kobieta (tzn. bardziej przekonująco… a wtedy „wydźwięk” tego co pisze może być bardziej kobiecy, niż w przypadku, kiedy autorem byłaby kobieta).
Jest to sprawa talentu, zdolności do empatii, wrażliwości, maeastrii władania słowem… a nie tego, czy ma się pochwę czy członka.

Tak więc: czytając jakiś wiersz, nie musimy od razu sprawdzać płci autora, ani nawet… znać jego nazwiska. Przy odbiorze danego utworu, nie powinno to mieć w zasadzie żadnego znaczenia. Liczy się artystyczna skuteczność, (czyli moc „wydźwięku” słowa).

*

Ktoś zwrócił mi uwagę na to, że regulaminy konkursów literackich wymagają tylko „podpisania” pracy godłem (pseudonimem). Jury nie wymaga podawania stanu umysłu wraz z danymi osobowymi (dane o autorze w osobnej zamkniętej kopercie opatrzonej godłem).
To jest trafna uwaga.
Chodzi o to, by nie sugerować się niczym innym, jak tylko wartością artystyczną utworu (odrzucając „dane osobowe” możemy mieć do czynienia niejako z artystyczną „nagą” prawdą).

Nie chcę jednak, by mnie tu źle zrozumiano.
Bowiem ja sam zazwyczaj zainteresowany jestem osobą twórcy (a w przypadku niektórych nazwisk – to nawet bardzo), często też okolicznościami, w jakich powstawał utwór, (gdyż interesuje mnie coś takiego jak psychologia twórczości) ale to jest jednak zupełnie inna sprawa.

Uważam, że wartość artystyczna utworu jest w pewnym sensie czymś autonomicznym w stosunku do osoby twórcy i warunków, w jakich powstawał dany utwór. Co nie znaczy, że nie może on nabrać dodatkowych znaczeń, niuansów i odcieni w konfrontacji z naszą wiedzą o autorze i okolicznościach, w jakich był tworzony.

*

Podczas jednej z naszych rozmów o muzeach Paryża, Cz. wspomniała o wspaniałym muzeum Rodina, gdzie znajduje się również wiele rzeź wykonanych przez Camille Claudel, rzucając taką oto uwagą: „Z całym szacunkiem dla Rodina, w zestawieniu z Camille, zawsze miałam wrażenie, że w jej pracach jest więcej polotu, subtelności i finezji…”

Byłem skłonny się z tym zgodzić.
Rodin był (jest) bardziej taki… solidny, zdecydowany, pewny, monumentalny, zwalisty (no tak się złożyło, że są to… surprise!, tzw. „męskie” cechy) – czasem także manieryczny i karykaturalny, (lecz, po prawdzie, która epoka nie jest manieryczna, a przesadna ekspresja – karykaturalna?). A jednak w pewnym okresie tworzyli oni (razem) bardzo podobnie (cóż, w końcu Camille była uczennicą Rodina).

W Camilli, zanim się poznali, musiało już tkwić ziarno szaleństwa, które wybuchło, kiedy zorientowała się, że Rodin już jej nie kocha tak namiętnie, jak dawniej (a może już w ogóle jej nie kochał?). Te wszystkie gwałtowne uczucia (łącznie z gorączką tworzenia) ją spaliły.
Jej historia mentalna przypomina biednego Nietzschego, który, podobnie jak ona, spędził kilkadziesiąt lat w stuporze i apatii, nic już nie tworząc. Camille w zakładzie dla obłąkanych przebywała 30 lat.
To może świadczyć o tym, że oboje doświadczyli podobnych napięć (zarówno wzlotów, jak i upadków), od których jedyną ucieczką okazała się ucieczka w obłęd.
Mimo swojej kruchości jednak – byli wielcy.

*

Zupełnie nie interesuje mnie merkantylna strona „przemysłu” filmowego. Mam też ten komfort, że nie jestem związany z żadnym środowiskiem filmowym, ani tym bardziej z żadną opcją polityczną (czy społeczną), z którą muszą się liczyć np. zatrudnieni w jakichś pismach dziennikarze – krytycy. Ale nawet wtedy, kiedy publikowałem w prasie, nigdy nie pisałem pod żadną z góry przyjęta tezę, ani czegoś, co byłoby zgodne z oczekiwaniami wydawców.

Kiedyś rozmawialiśmy o tym (korespondencyjnie) z Zygmuntem Kałużyńskim, (który zawsze był dla mnie przykładem człowieka niezależnego w swoich opiniach) i zgodziliśmy się w jednym: jeśli ktoś jest związany z danym środowiskiem filmowym (a tak się sprawy mają z większością krytyków) to nigdy nie będzie zdolny do obiektywnego wyrażenia swojej opinii (publicznie). To jest w sumie zrozumiałe i ludzkie: jeśli z kimś się spotykamy na stopie towarzyskiej, to inaczej będziemy podchodzić do twórczości takiego człowieka (np. filmowej, ale nie tylko), niż wtedy, kiedy jest to człowiek nam (osobiście) nieznany.

Inną jeszcze sprawą jest koniunkturalność (konformizm, oportunizm), pisanie „pod układ”, w czyimś interesie, z obawy o własną pozycję… etc.
Jeśli to wszystko weźmiemy pod uwagę, to możemy sobie uświadomić, pod jaką presją może być – i jakimi pobudkami może kierować się krytyk. Dlatego ja – nawet tej  „profesjonalnej” – krytyce często nie dowierzam. A i tak czasami mi się zdarza, że nie mogę się pozbyć zdziwienia, kiedy czytam (ub wysłuchuję) czyichś opinii.

*

W., w jednym ze swoich komentarzy cytuje to, co kiedyś napisałem (przy okazji recenzowania filmu M. Szumowskiej Sponsoring): „William Blake napisał w The Marriage of Heaven and Hell, że więzienia zbudowane są z kamieni prawa, a burdele z cegieł religii. Czyli wynika z tego, że burdel jest pewnego rodzaju więzieniem.” a następnie stwierdza: „Mój wniosek z tego cytatu jest inny. Tak jak ‚skutkiem ubocznym’ prawa są więzienia pełne przestępców, tak ‚skutkiem ubocznym’ religii (zasad moralnych zawartych w postawie religijnej) są burdele, które pozwalają na spełnienie potrzeb blokowanych przez religię. W tym kontekście burdel staje się więc w pewnym sensie przestrzenią ‚wyzwolenia’ a nie więzieniem.”

Ja wiem, że taki oczywisty wniosek ze stwierdzenia Blake’a narzuca się (najprawdopodobniej) wszystkim, którzy się z nim stykają (bo chyba to samo miał na myśli sam Blake), ale ja celowo – z przekory i może nieco prowokacyjnie – zinterpretowałem to inaczej, bo jednak wydało mi się trafne porównanie burdelu do więzienia.

Moim zdaniem więzienie nie jest „skutkiem ubocznym” prawa, tylko ludzkich skłonności do aspołecznych zachowań (czyli zachowań przestępczych, takich np. jak kradzież, zadawanie gwałtu innym ludziom, morderstwo… – które prawo stara się eliminować).
Podobnie burdel nie jest „skutkiem ubocznym” religii, tylko dysproporcją między popytem (nadmiar popędu seksualnego człowieka) a podażą (zastosowanie/ograniczenie tego popędu co celów stricte reprodukcyjnych gatunku Homo sapiens) – którą usiłują regulować nasze normy i kodeksu moralne (w czasach Blake’a opierające się na podstawie religijnej bardziej zresztą, niż dzisiaj).

Trudno mi się zgodzić z tym, że burdel jest przestrzenią „wyzwolenia”… chyba że wyzwolenie weźmiemy właśnie w cudzysłów, który według mnie implikuje właśnie owego burdelowego „wyzwolenia” iluzoryczność.

Zresztą, nie chcę pisać o oczywistości, że tzw. „domy publiczne” były – i są nadal – miejscem gdzie zmusza się wiele młodych dziewczyn do prostytucji, stosując wobec nich szantaż i zastraszenie. Są też powodem tzw. human trafficking – współczesnej formy niewolnictwa.

*

Małgorzata Szumowska w jednym ze swoich wywiadów mówi o różnicy w podejściu do seksu kobiet i mężczyzn: „Kobiety potrzebują tego inaczej niż mężczyźni. U kobiet jest ta tęsknota za miłością, za namiętnością – to ma być spotkanie metafizyczno-erotyczne.”

Ale ja też bym tak chciał, mimo że jestem mężczyzną.

*

Temat seksu wiecznie żywy.

S., przeczytawszy moja recenzję z filmu Mój tydzień z Marilyn, a w niej moje zwierzenie [„Nic na to nie poradzę, ale pierwszym głębszym (?) wrażeniem jakiego doświadczyłem w zetknięciu się z Marilyn Monroe, był widok jej biustu w pamiętnej scenie na jachcie (z Tony’m Curtisem) w Pół żartem, pół serio. Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać to, że miałem wówczas kilkanaście lat i po nocach śniły mi się moje panie nauczycielki – w sytuacjach bardziej uwzględniających ich ciała i aparycje, niż mądrość i wiedzę. Ale nawet teraz, kiedy już człowiekowi jest łatwiej (?) utrzymać swoje żądze w ryzach, wybierałem się do kina raczej nie po to, by intelektualnie (i chłodnym okiem) ogarnąć (i przerobić sobie ponownie) kulturowy fenomen bogini seksu, ale by bardziej zmysłowo poczuć ów nieprzemożny kobiecy sex-appeal, który był istotą pozycji Marilyn Monroe w masowej wyobraźni całego zachodniego świata, opanowanego wówczas przez hollywoodzką mitologię ekranowych bożyszczy i przesiąkniętego uwielbieniem dla gwiazd kina.”], napisała: „Wiem, że już w chłopięcym wieku snułeś swoje erotyczne fantazje wywołane postacią MM, a i dziś ciągle wywołuje Twoje męskie westchnienia. Ale jak to jest, że jedną kobietę nazywa się prostytutką, a inną wynosi na piedestał? Przecież kryteria oceny są jedne dla wszystkich, zachowania dziewczyn i MM identyczne, skąd więc tak różne oceny? Oczywiście nie wnikam w jej aktorski fenomen tak jak i nie wnikam w to, na jakich być może wysokiej klasy profesjonalistów wyjdą dziewczyny po ukończeniu studiów na kierunkach na których się uczą. Nie wnikam, bo bez znaczenia jest zawód, wykształcenie czy pozycja zawodowa. Meritum dyskusji jest moralność, rzeczywiste zachowania kobiet (a tym samym mężczyzn) oraz nasz szacunek dla prywatności innych i poszanowania ich praw. Potrafisz odpowiedzieć, jak udaje Ci się – przy całym (niezdarnie tu skrywanym) niesmaku dla postaw dziewczyn – zachwycać jednocześnie MM?”

Cóż, odpowiedzieć spróbuję.

„…dlaczego jedną kobietę nazywa się prostytutką, a inną wynosi na piedestał?”
Bo nie wszystkie prostytutki są boginiami seksu dla całego świata.
A już poważniej: oczywiście, że zachowanie Marilyn Monroe było niemoralne (chodzi mi o spanie z kim popadnie), ale przy tym była właśnie kobietą niepowtarzalną (a o jej niepowtarzalności akurat nie decydowało to, że była puszczalska – to jest aż nazbyt powszechne – tylko jej niebywały urok osobisty, sex appeal, uroda, no i oczywiście gwiazdorska sława).
Ponadto (nie powinno Cię to dziwić) to nieprawda, że jeśli uznaję jakąś kobietę za niemoralną, to automatycznie przestaje mnie ona pociągać… Wręcz przeciwnie. Jedno nie ma nic wspólnego z drugim – moje hormony nie znają moralności (jeśli już to „bożą wolę”.)

Podobnie erotyczne fantazje – one wydobywają się z takich głębin, do których ja (świadomie) nie mam dostępu, i nad którymi nie mam kontroli.

Jeszcze jedno chciałem tu zdecydowanie podkreślić: ja nie czuję do postępowania dziewczyn uprawiających sponsoring niesmaku, a tym bardziej nie czuję niesmaku do nich samych (zwłaszcza do tych, które tak smakowicie wyglądają). Może z wyjątkiem kobiet naprawdę wulgarnych (czy też zachowujących się wulgarnie), żadne inne zachowanie kobiety „rozwiązłe” czy też uważane przez ogół za niemoralne, nie budzi we mnie takiego uczucia (absmaku). Odnosi się to nawet do prostytutek – ja w tych kobietach widzę przede wszystkim ludzką istotę (no, nie zawsze jednak „przede wszystkim”, to tell the truth). Ani mi w głowie pogardzać nimi, czy też w jakiś sposób „potępiać” – nie czuję wobec nich żadnej odrazy (choć oczywiście, nie ze wszystkimi z nich chciałbym się znaleźć w łóżku).

To prawda, że ja również niekiedy usprawiedliwiam, łagodzę, wybielam i utylizuję (sprawy związane z seksem). Także mam ambiwalentne podejście do seksu, bo (jak każdy zresztą z nas) odczuwam swego rodzaju dysonans (konflikt?): między atawistycznym popędem, jakiego doświadcza człowiek (zwłaszcza mężczyzna – bo popęd seksualny mężczyzn jest jednak silniejszy) a stworzoną kulturą, która usiłuje te atawizmy okiełznać i kontrolować.

Czy wymagasz jeszcze ode mnie, abym się przyznał do tego że jestem grzeszny, albo że zdarzyło mi się zachowywać niemoralnie (jeśli zastosować powszechnie przyjęte, a właściwie deklarowane, normy moralne)?
Przecież napisałem to wyraźnie w moim tekście.

I tak, tak… miewam erotyczne fantazje, jak każdy zdrowy mężczyzna.
I podobają mi się różne kobiety.
Choć ta, którą kocham, jest jedna.

*  *  *