ROCKETMAN, czyli miłość jest wszystkim czego potrzebujesz

.

Oto przykład, jak ignorując fakty i chronologię, realizm i biograficzną ścisłość, można nakręcić znakomity film, który oddaje nie tylko ducha muzyki i sceniczne emploi, ale również charakter i fenomen jednego z największych showmanów w dziejach muzyki pop.

 

Udręka i ekstaza w stylu pop. (Taron Egerton wcielający się w postać Eltona Johna w filmie „Rocketman„)

.

Reżyser Dexter Fletcher doprowadziwszy wcześniej do porządku „Bohemian Rhapsody” – po bałaganie, jaki zostawił na planie Bryan Singer, którego wylano z pracy z powodu seksualnych ekscesów – nakręcił bio-pic Eltona Johna już zupełnie po swojemu, dzięki czemu powstał film – co tu kryć – od biografii Freddiego i zespołu Queen lepszy. Bardziej zintegrowany a jednocześnie płynniejszy; mniej asekuracyjny, a przez to z większym polotem; żywszy i prawdziwszy (co jest paradoksalne, zważywszy na jego fantasmagoryjną odlotowość). To, że zdecydowano się zrobić z „Rocketmana” musical, wyszło temu filmowi zdecydowanie na dobre, bo forma ta okazała się tak pojemna, że mogła pomieścić wszystkie wymienione tu, decydujące o jego specyficznym charakterze, elementy.

To jest w sumie sztuka, by – stosując się ściśle do gatunkowego schematu (a „Rocketman” odwzorowuje wszelkie klisze biografii pop-rockowej gwiazdy) – nakręcić film tak oryginalny, świeży i zaskakujący. Bo podobne historie widzieliśmy już wiele razy: nieusłane różami dzieciństwo, wyobcowanie ze środowiska, brak akceptacji, poczucie „inności” i związane z tym kompleksy; poszukiwanie samego siebie; marzenie o wydostaniu się z kokonu i chęć pokazania światu kim się naprawdę jest; zachwianie seksualnej tożsamości, deficyt miłości… Także: wyjście ze scenicznego cienia, próby nagraniowe, utarczki z agentami, menadżerami, producentami płyt; pierwsze sukcesy, wejście na rynek, trasy koncertowe, wybicie (a w tym wypadku: wystrzelenie) się na gwiazdę – zdobycie sławy i bogactwa (które zwykle przewraca „gwieździe” w głowie). A przy tym: libacje, narkotyki, skandale, orgie… Dalej: stopniowe staczanie się w dół, bolesny upadek na dno. Wreszcie: otrzeźwienie, skrucha, detoks i postawienie się na nogi. A jeśli miało się dość szczęścia, to również muzyczny come-back.
To zdumiewające, jak wiele estradowych karier przebiegało według tego schematu. Niestety, nie wszystkie kończyły się happy-endem – w przeciwieństwie do tej, która była udziałem Sir Eltona Johna.
Nigdy nie byłem fanem estradowego image Eltona, podobnie jak spokrewnionego z nim estetycznie glam/glitter rocka – którego cyrkowość, jaskrawość, pompa i camp przytłaczały samą muzykę. Na szczęście nie było tak w przypadku Eltona Johna, którego kompozycje – ale też i sposób wykonania, wliczając w to grę na fortepianie i wokal – wyrastały ponad całą tę komercyjną papkę.
Nie… nie była to muzyka sezonowa – tych piosenek słucha się do dzisiaj, co niewątpliwie zwiększa szanse na powodzenie „Rocketmana”, który repertuar Eltona Johna wykorzystuje nader obficie.

Sam film jest tak dobry, że nie przeszkadzało mi to, iż motorem jego powstania był sam Elton John (executing producer), co oczywiście ustalało perspektywę, z jakiej kręcono „Rocketmana” i wpływało na jego zawartość. Zdaję sobie sprawę, że film wyglądałby zupełnie inaczej, gdyby zrealizowano go z punktu widzenia np. rodziców artysty, jego menadżerów, czy życiowych partnerów… I chodzi tu nie tylko o wybielanie siebie samego – przedstawianie się w korzystnym świetle (co jest naturalną skłonnością człowieka) ze spora dozą próżności – ale o subiektywizm, który wprawdzie nadaje sens i znaczenie otaczającej nas rzeczywistości (a tym samym i naszemu życiu), ale zawsze ją przy tym zniekształca.
Tak więc, choć film miał być „do bólu szczery”, to owa „szczerość” jest tym właśnie skażona, mimo że pozostaje na swój sposób prawdziwa.
Z tych powodów w „Rocketmanie” można wyczuć pewną dwoistość, bowiem z jednej strony film nie ucieka przed ukazaniem Eltona jako narkomana i alkoholika, który nie radzi sobie z życiem i sławą; z drugiej jednak wydaje się bardziej winić za to innych, niż jego samego. Innymi słowy: Elton John jest tu grzesznikiem, ale jeszcze bardziej grzeszą przeciw niemu inni. I dzięki temu – bądź co bądź – zyskuje naszą sympatię.

Mam niewiele zarzutów wobec filmu Fletchera, ale o jednym muszę wspomnieć. Wydaje mi się bowiem, że jest on niesprawiedliwy względem rodziców Eltona, przedstawiając ich w sposób zbyt karykaturalny, płaski i antypatyczny – tak jakby w dzieciństwie zrobiono mu wielką krzywdę, naznaczając brakiem „właściwej” (porządnej, godziwej?) miłości na całe życie, co miało znamiona klątwy (w filmie parę razy słyszymy jego matkę, jak mówi: „you’ll never be loved properly”). A to przecież nie było ich winą, że Elton był gejem, a ówczesne społeczeństwo (a nawet prawo) było wobec homoseksualistów tak represyjne, wykluczające i stygmatyzujące.
Podobnie, choć chyba jeszcze bardziej fałszywie i z większym przekrętem, ukazuje się w filmie postać Johna Reida, długoletniego menadżera i kochanka Eltona Johna, jednoznacznie przypisanego tu ciemnej, nikczemnej i zdradzieckiej stronie ludzkiej natury.

Warto podkreślić, że orientacja seksualna artysty jest w filmie mocno zaznaczona – nie tylko przez dość śmiałe, jak na kino popularne, sceny homo-erotyczne, ale także jako oś, wokół której obraca się życie emocjonalne Eltona, pragnącego nie tylko akceptacji, ale przede wszystkim miłości. Bo to właśnie ona nadaje wszystkiemu sens. To dzięki Miłości znika poczucie pustki, którą wypełniało się alkoholem i narkotykami, a nawet próbowało się uciec w samobójstwo.
Ale film, bardziej niż psychodramą, a nawet biografią, jest musicalowym spektaklem – pełnym fantazji, niestroniącym od surrealnych wstawek – wręcz ostentacyjnie domagającym się od nas zawieszenia niewiary w coś, co ogarnięte bardziej trzeźwym umysłem, mogłoby się wydawać absurdalne. Ot, choćby… lewitacja – i to nie tylko artysty na scenie, ale i publiczności na widowiskowej sali. (Można przy tej okazji wspomnieć, że niektóre sceny filmu są niezwykle pomysłowo zrealizowane, będąc technicznym majstersztykiem).
Wprawdzie nowe wersje znanych przebojów Eltona Johna nie dorównują zazwyczaj oryginałom, to w choreograficznym żywiole filmu wypadają całkiem nieźle, a w niektórych momentach to nawet znakomicie. Bardzo dobrze radzi sobie z nimi zwłaszcza wcielający się w Eltona Taron Egerton, który moim zdaniem prezentuje się na ekranie znakomicie, i to nie tylko jako aktor (bardzo wiarygodny psychologicznie), ale i wokalista (jego interpretacja muzyczna jest nie tyle kopiowaniem Eltona, co tworzeniem nowej autonomicznej jakości, porównywalnej mimo wszystko z klasą oryginału).

Czy „Rocketman” przejdzie do musicalowej klasyki?
Moim zdaniem powinien, bo nie jest wcale gorszy od wielu filmów, które już się tam znajdują. Mimo, że ze swoją narracją cofa się o kilka dekad wstecz, to duchem jest tu, z nami – w czasach, kiedy nie tylko wiadomości, ale i gwiazdy są „fake”, a dziwactwa sprzed pół wieku wydają się bardziej normalne, niż pozująca na normalność współczesność.

*  *  *

(8/10)

„BOHEMIAN RHAPSODY”

.

The show goes on… („Bohemian Rhapsody”)

.

Czy kicz może być arcydziełem? Może. Przykład: utwór zespołu Queen „Bohemian Rhapsody”. Ale pisząc to, nie chcę powiedzieć, że podobnie jest z filmem o takim samym tytule, zajmującym się życiem Freddiego Mercury i muzyką Queen. Nie – ten film nie jest ani kiczem, ani arcydziełem, choć dosyć dobrze oddaje to, co było esencją fenomenu Queen, czyli właśnie kicz przetransformowany w genialną formę estradowo-muzyczną, która przyniosła zespołowi szaloną popularność, a jego frontmana wyniosła do statusu nie tylko gwiazdy pop, ale i uczyniła nieśmiertelną legendą.

Wiem, dlaczego ten film oglądało mi się z wielką przyjemnością, mimo że w wielu miejscach on kulał i gdyby tak rozebrać go na części pierwsze, to lista potknięć byłaby naprawdę długa. Przyczyna jest prosta: muzyka zespołu Queen!

A tej, na ekranie – a właściwie w głośnikach wypełniających salę kinową dźwiękiem – nie brakuje.

Doprawdy, znużyły mnie już te wszystkie litanie zastrzeżeń wobec filmu oraz jojczenia krytyków, którzy spodziewali się po nim Bóg wie czego (czyli dogłębnej analizy psychologicznej bohaterów i ich życia rodzinnego, ścisłości faktów i chronologii wydarzeń, hedonistycznego nurzania się Freddiego w homoseksualizmie i narkotykach, jego męczeńską śmierć na AIDS… itp.) a otrzymali dość przeciętną, ale za to solidnie wyprodukowaną, sprawnie zrealizowaną – nieźle zagraną, udźwiękowioną i sfotografowaną – biopic. Wprawdzie prostą i schematyczną, ale nie pozbawioną walorów rozrywkowych i atrakcyjną dla widzów – zarówno tych, których do obejrzenia (i wysłuchania) „Bohemian Rhapsody” skłoniła nostalgia, jak i tych, którzy poszli do kina powodowani zwykłą ciekawością.

Sukcesem było już to, że ten film w ogóle powstał. Rami Malek nie był pierwszym wyborem do zagrania Freddiego (miał to zrobić Sacha Baron Cohen), reżysera Bryana Singera wywalono z pracy przed zakończeniem realizacji filmu (może dlatego czasem odnosiło się wrażenie, że ten film „reżyseruje” się… sam?) Piętrzyły się kłopoty, ale pewnie determinacja producentów (wśród których – co nie jest bez znaczenia dla ostatecznego kształtu filmu – byli także dwaj członkowie zespołu Queen: Bryan May i Roger Taylor) spowodowała, że projekt doprowadzono do końca i „Bohemian Rhapsody” trafiła wreszcie do kin, odnosząc spory sukces, który – mimo utyskiwań krytyków – przełożył się nie tylko na zyskanie rzeszy fanów, ale również na deszcz nominacji i nagród (Złote Globy, BAFTA, Oscary…).

Czy Malek uniósł swoją rolę? Myślę, że tak. Jego kreacja nie jest doskonała (fatalnie dobrana proteza siekaczy raczej mu w grze nie pomagała i widać było, że się on z nią męczy), ale gesty, manieryzmy, ruchy sceniczne, sposób bycia i chodzenia… to wszystko wyszło Malikowi całkiem nieźle. W jego Freddiego mogliśmy uwierzyć, zwłaszcza na koncertach, kiedy słyszeliśmy prawdziwy głos Mercury’ego.

Znakomicie obsadzeni byli pozostali członkowi zespołu – podobał mi się zwłaszcza Gwilym Lee w roli Maya (łudząco do niego podobny). Reszta była całkiem poprawna – z dozgonną przyjaciółką Freddiego Mary Austin (Lucy Boynton ) i jego menadżerami na czele.

Oczywiście, że chciałbym, aby nakręcono lepszy film o Mercurym – głębszy psychologicznie i nie tak ugrzeczniony – z ostrzejszym pazurem i ciekawszą, nie tak schematyczną, narracją. Zajmujący się również ostatnimi latami jego życia – a tym samym jego cierpieniem i konfrontacją z własną śmiertelnością. Taki, w którym kulminacją jego życia i największą glorią pozostaje występ w Live Aid na Wembley (tak jak to jest w omawianym tu filmie), ale finał znaczony jest ludzką tragedią i przesiąknięty fatum la condition humaine – tym, co widzimy i słyszymy w obrazach i dźwiękach „Mother Love”, czyli w jego ostatnim nagraniu. No ale do tego trzeba zupełnie innego scenariusza i znacznie lepszego reżysera.

Czy taki film kiedyś powstanie? Nie wiem. Ale pewny jestem, że głos Mercury’ego i muzyka zespołu Queen pozostanie z nami na zawsze.

*  *  *

Pomnik Freddiego Mercury w Montreux nad Jeziorem Genewskim (zdjęcie własne)

.

Recenzje pozostałych filmów nominowanych w tym roku do Oscara w kategorii Best Picture: „Black Panther”, „Faworyta”, „BlacKkKlansman”, „Green Book”, „A Star is Born”, „Roma”.

.

WSZYSTKO JEST MUZYKĄ – „Pieśni Leara” w wykonaniu Teatru Pieśń Kozła

Przedstawienie wrocławskiego teatru w Chicagowskim Teatrze Szekspirowskim

.

teatr-piesn-kozla-1

Wszystko jest muzyką – nawet tragedia

.

     Tak się złożyło, że kolejna produkcja polskich artystów odwiedzających Chicago również inspirowana jest Szekspirem. Zaledwie Sojka przestał śpiewać Sonety, a oto niezwykły alternatywny ansambl teatralny z Wrocławia przywozi nad jezioro Michigan Króla Leara – tragedię słynnego Stratfordczyka przetransformowaną w  oratorio-podobną suitę złożoną z muzycznych miniatur i pieśni sięgających do korzeni tego, co wydaje się być fundamentalnym i uniwersalnym doświadczeniem ludzkiej egzystencji. A wszystko to dzieje się z ambicją sprowokowania w widzu katharsis.

.

teatr-piesn-kozla-2

Synchronizacja ciała, głosu, energii, rytmu, emocji…

.

     Podobno spektakl zrobił furorę kilka lat temu na Festiwalu Teatralnym Fringe w Edynburgu (po przeczytaniu kilku entuzjastycznych recenzji z tamtego przedstawienia skreślam słowo „podobno”) i ja się wcale temu nie dziwię, bo jest to wydarzenie sceniczne pierwszej jakości – w świecie pełnym profanum sięga ono do sacrum, ewokując pewien archaiczny rys, drażniąc i poruszając w nas jakiś pierwotny nerw, który – jak się okazuje – najbardziej chyba czuły jest na dźwięk. Bo to muzyka i śpiew – jak twierdzi (intuicyjnie) reżyser Grzegorz Bral – były wśród ludzi pierwszym teatrem. Właściwie to Szekspir leży tylko u źródeł dramatycznej inspiracji twórców sztuki, bo poszczególne pieśni nawiązują jedynie do niektórych wątków szekspirowskiej tragedii o nieszczęsnym królu Learze i jego córkach, wśród których największą naszą uwagę (i współczucie) skupia wydziedziczona i wygnana przez oszalałego ojca, Kordelia. Nie jest to jednak opowieść linearna, bardziej kolaż muzycznych dźwięków i słów – zazwyczaj harmonijny (oparty na kanwie gregoriańskich chorałów), choć nie pozbawiony miejscami dysonansów i przerywany dość często rytmem głośnych, perkusyjnych uderzeń (stóp o podłogę, dłoni o krzesło, pałek o bębenki…), nadających całości niezwykłej dynamiki. Lament (niekiedy płacz i prawdziwe łzy) przeplatany nerwową furią, liryzm znaczony gwałtowną ekspresją… Cały zespół stanowi jakby żywą całość – organicznie spójną i zintegrowaną. Każdy wchodzi z każdym w bardziej lub mniej ścisłe inter-reakcje. Metodycznie Bral nazywa to „techniką koordynacyjną”, w której synchronizują się głos, ciało, energia, rytm i emocje, tworząc bardzo specyficzną całość, charakteryzującą unikalny styl wszystkich przedstawień z repertuaru Teatru Pieśń Kozła. W Pieśniach Leara nie ma radości, śmiechu, jasności, spokoju… Jest za to dużo rozpaczy, żalu, bólu, cierpienia… Bo chyba jednak te ostatnie aspekty ludzkiej egzystencji dominują naszą La condition humaine – przynajmniej w tej finalnej fazie życia (i śmierci) człowieka, którego wszak i w młodym wieku nękać mogą hamletowskie „pociski zawistnego losu”. A mimo to – kiedy patrzymy na to, co dzieje się na scenie i słuchamy tych pieśni –  nie udzielają się nam żadne negatywne emocje. Nie chcemy się od tego odwracać, jak od nieszczęścia i wstrętnej mizerii, wręcz przeciwnie: nie możemy się od tego oderwać i chłoniemy wszystko w jakimś katarktycznym transie, który dostarcza nam przyjemnego dreszczu, nie sprawiając żadnej przykrości. (Może dlatego, iż wiemy, że to tylko teatr?)

.

.

© ZDJĘCIA WŁASNE 

Teatr Pieśń Kozła wystawiał „Pieśni Leara” na scenie Chicago Shakespeare Theatre w dniach 15 – 18 września, 2016 r.

.

SOJKA, SZEKSPIR I INNI…

o występie Stanisław Sojki w Copernicus Center w Chicago

.

Stanisław Soyka w Copernicus Center

Stanisław Sojka w Copernicus Center

.

    Niezwykłej radości dostarczył nam Staszek Sojka w ostatni piątkowy wieczór w eklektycznej Sali Copernicus Center, której oswojony kicz nie gryzł się wcale z wysokim muzycznym lotem Sojkowej muzyki, w naturalny sposób łączącej szekspirowski anachronizm, uwspółcześniony nam przez znakomite przekłady Barańczaka i Słomczyńskiego, z lekkością i błyskotliwością swojej melodyjnej frazy, która niosła się w przestronnej sali, aż po niebieskie sklepienie usłane sztucznymi gwiazdami.

    Po 20 latach z okładem, Stanisław Sojka gra i śpiewa nam Sonety Szekspira, a my słuchamy, uwiedzeni dźwiękami i słowem, zupełnie jak za pierwszym razem. Bo prawdziwa „miłość z dnia na dzień zmienić się nie może”.

    Wspomniałem o radości – i niezmiennej wartości tej muzyki, mimo upływających lat – a jednak z wiekiem uczucia i uwaga nasza się zmieniają, przydając temu doświadczeniu wsłuchania się innej barwy. Inaczej rozkładają się akcenty – być może pojawia się nawet lekka melancholia, słodycz przełamywana jest gorzką domieszką, nadchodzi nostalgia… Bardziej dojmujące staje się przemijanie, mimo łagodności, jaką daje pogodzenie się z życiem – z tym, co jest nieuniknione.

    Dzięki Bogu Szekspir był – jak się wydaje – człowiekiem zmysłowym, więc w Sonetach słychać jego uwiedzenie erotyczną stroną świata, związek z żywiołami Natury, które przecież odzywają się też w samym człowieku, wystawionym na łaskę i niełaskę tego, co go niewspółmiernie do siły własnej woli przerasta.

    Człowiek targany jest żądzą, która w łagodniejszej wersji jest pragnieniem – ale miłosne uniesienie i jego zaspokojenie staje się lekarstwem. Tymczasowym wszak, skoro oczy „mrużą się, ciężkie sennym nasyceniem” pragnień, które już jutro nad ranem wracają „tak ostre, jak zawsze”.

    Autor Sonetów, człowiek zmysłowy i czujący, ale i myślący, wie jednakże czym jest miłość prawdziwa (Sonet CXVI, tłum. Maciej Słomczyński):

Zdrady są z związku dusz wiernych nieznane,
Albowiem miłość nie będzie miłością,
Jeśli jest zmienna, mogąc mieć odmianę,
Lub skłonna odejść za cudzą skłonnością.
(…)
Miłość z dnia na dzień się zmienić nie może,
Przetrwa, aż przyjdzie śmiertelna godzina.

    Wydaje się to oczywiste, ale przecież nie zawsze przyjmujemy do wiadomości to, co oczywiste – okłamując się lub narzucając sobie samemu pewną ignorancję. Dopiero własne doświadczenie życiowe otwiera nam oczy (a zwłaszcza serce) na prawdziwość tych słów – wtedy, kiedy dotkliwie zazwyczaj, poczujemy coś na własnej skórze, kiedy coś głęboko zapada nam w serce. Czekać więc musimy pokornie, „aż nas zbliży Czas zawzięty”, by „z dwóch żywiołów ciała jedną tylko złożyć Rzecz: łzę, jak ziemia ciężką i słoną jak morze.”

    Staszek Sojka wie, o czym śpiewa. Sam w swoim życiu różnych doświadczył kolei i zwrotów, przyznając kiedyś w przypływie (daleko tu jednak idącej) szczerości: „Byłem głupi, ślepy, głuchy i egocentryczny. Despotyczny sukinsyn z miłą twarzą, który śpiewa balsamiczne piosenki. Był czas, kiedy uznawałem za normę, że wszyscy mi salutują. Mam do siebie żal o lekceważenie o przedmiotowe traktowanie ludzi” – alkohol i narkotyki, romanse i rozwody. Jowialny sybaryta i zdawałoby się miś – taki osobnik też może być utrapieniem i źródłem cierpienia dla bliskich.
Ale Sojka ma to za sobą, nauczył się, wyciągnął wnioski i dojrzał – z synami ma świetny kontakt, razem koncertują…
Jednakże pogłębiła się u niego melancholia światem, skoro sam wyznał na koncercie, że najbardziej ulubionym sonetem Szekspira, jest dla niego ten właśnie (Sonet LXVI, tłum. Stanisław Barańczak):

W śmierć jak w sen odejść pragnę, znużony tym wszystkim:
Tym, jak rzadko zasługę nagradza zapłata,
Jak miernota się stroi i raduje zyskiem,
Jak czystą ufność krzywdzi wiarołomność świata
Jak hańba blask honoru rychło brudem maże,
Jak żądza na złą drogę dziewiczość sprowadza,
Jak zacność bezskutecznie odpiera potwarze,
Jak moc pospólną trwoni nieudolna władza,
Jak sztuce zamykają usta jej wrogowie,
Jak naukę w pacht biorą ignorantów stada,
Jak prostą prawdomówność głupotą się zowie,
Jak dobru złu na sługę najwyżej się nada
Znużony – odejść pragnę; lecz chęć w sobie dławię:
Jeśli umrę, sam na sam z takim światem cię zostawię.

     Prawda, że brzmi to ponadczasowo – a więc i współcześnie? I że każdy z nas, w pewnym okresie życia czuje i myśli tak samo?

    Ale, jak już wspomniałem, zbyt cierpka i gorzka dawka nie zatruła serc polonijnej publiczności, która momentami wręcz żywiołowo reagowała na to, czym wypełniał salę artysta. A była to nie tylko wielka przyjemność ale i radość.

greydot

stanislaw-soyka-w-chicago-fot-stanislaw-blaszczyna

Sojka z kwiatami

    Sam Sojka mówi o sobie, że „wyrósł na sługę poetów”. I trudno temu zaprzeczyć, gdyż dosłownie wszystkie utwory jakie on śpiewa są czystą poezją. Bo kogóż to Staszek nie brał na warsztat: począwszy od Osieckiej, przez Herberta, Szymborską, Leśmiana, po Miłosza, Jana Pawła II i samego Św. Pawła.

    Druga część koncertu to właśnie była mikstura tych utworów, które w całej okazałości ujawniały bogactwo lirycznych (a tym samym duchowych) poszukiwań Sojki – nie tylko jako kompozytora, ale i człowieka wrażliwego na literaturę. Sojka nie poszedł na łatwiznę prezentowania swoich największych „przebojów”, (których notabene zebrało się sporo w ciągu jego długiej – niemal 40-letniej! – karierze), niemniej jednak w repertuarze koncertu znalazły się takie sztandarowe jego piosenki, jak np. Absolutnie nic!, Życie to krótki sen, Tolerancja, Kiedy jesteś taka bliska czy Cud niepamięci. A przy tym usłyszeliśmy i Szymborską (Allegro ma non troppo) i Osiecką (… tylko brać), był również mały hołd dla Mistrza Niemena (Sukces).

    Banalne byłoby stwierdzenie, że Stanisław Sojka jest prawdziwym unikatem – a tym samym – skarbem w polskiej muzyce. Komponowanie przychodzi mu niezwykle łatwo, jego gra na pianinie (i nie tylko, bo Sojka to par excellence multiinstrumentalista) jest znakomita i co najważniejsze – „zrośnięta” jakby organicznie z treścią i przekazem słownym wykonywanych przez niego utworów. Jego styl – i brzmienie – jest nie do podrobienia. To swego rodzaju zaskakujący melanż lirycznej wrażliwości z dynamiką – subtelnej melodyki ze zdyscyplinowaną kulturą muzyczną, która swoją proweniencję ma nie tylko w najwyższej jakości muzyce popularnej, ale i w klasyce, oraz bardziej wyrafinowanym jazzie.

    Sojka to artysta z wyższej półki, a tym samym bardziej wymagający, niż cała reszta popkulturowego światka. Ale jeśli już się po niego sięga, to wie się po co – i nigdy nie jest się zawiedzionym.

greydot.

stanislaw-soyka-w-copernicus-center-chicago-9-wrzesnia-2016-r-fot-stanislaw-blaszczyna

Audytorium zasłuchane i wpatrzone – na sali w Copernicus Center

.

© ZDJĘCIA WŁASNE 

Koncert Stanisława Sojki odbył się 9 września w sali Copernicus Center w Chicago, a jego organizatorem było Towarzystwo Sztuki..

KRAKÓW – NOWY JORK, SKOWRONKI I LISTONOSZE

rozmowa z ANDRZEJEM ZIELIŃSKIM – kompozytorem, założycielem i liderem legendarnych „SKALDÓW”

.
Andrzej Zieliński (zdjęcie własne)

Andrzej Zieliński (zdjęcie własne)

STANISŁAW BŁASZCZYNA– Niezmiennie kojarzy sią pana ze „Skaldami”. Jak pan to odbiera? Czy nalepka z nazwą zespołu nie zasłania Andrzeja Zielińskiego „prawdziwego”? A może rzeczywiście „Skaldowie” to pan?

ANDRZEJ ZIELIŃSKI – Niektórzy tak mówią. Może nie tylko o mnie samym, ale o nas dwóch – moim bracie Jacku i mnie, gdyż rzeczywiście od samego początku nadawaliśmy ton zespołowi. Ja – bardziej od strony kompozytorskiej , brat – od wokalnej. Później te proporcje się zmieniały.
Osobiście nie mam nic przeciwko temu, że cały czas wiąże się mnie ze „Skaldami”, z którymi w dalszym ciągu miło mi jest się identyfikować.

– A jednak Andrzej jest bardziej popularny od Jacka. Dlaczego?

– Może dlatego, ze skomponowałem większość piosenek, które stały się naszymi wielkimi przebojami, a więc choćby „Prześliczną wiolonczelistkę”, „Cała jesteś w skowronkach”, „Wieczór na dworcu w Kansas City”, „Medytacje wiejskiego listonosza”, „Kulig”… Jacek do komponowania włączył się znacznie później.

– W latach 60-tych zaproponowaliście młodzieży polskiej muzykę wzbogaconą o elementy nie spotykane w twórczości innych grup rockowych.

– Takie typowe brzmienie „Skaldów” to nasz wspólnym z Jackiem unison, czyli dwa głosy, które stopione razem brzmiały nową, ciekawą barwą. Dochodziło do tego charakterystyczne i nietypowe instrumentarium: fortepian, skrzypce, orkiestra – które młodzież nie bardzo lubiła. Dzięki temu bogactwu aranżacji mogły powstawać utwory ciekawsze – takie, które się nie nudzą. Chcieliśmy wybiegać naszą muzyką do przodu.

– Czy nie traciliście jednak w ten sposób słuchaczy, nie przyzwyczajonych jeszcze wtedy do odbioru tego rodzaju muzyki?

– Może rzeczywiście traciliśmy jednych, ale zyskiwaliśmy za to drugich. Później się okazało, że poszliśmy jednak we właściwym kierunku – po tym, jak „Beatlesi” nagrali swój rewolucyjny album „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” i zaczął się tworzyć nurt art-rocka. Kiedy śpiewaliśmy np. „Kochajcie Bacha, dziewczęta” – do tekstu Leszka A. Moczulskiego, naszego nadwornego krakowskiego poety – to już sam tytuł dla wielu był niedobry. No bo kto to jest ten „Bach”? Nie ten człowiek!

– Bach i big-beat? Niewłaściwy facet na niewłaściwym miejscu – tak rozumowała chyba większość. Jednak wy nie daliście z wygraną.

– Absolutnie. Ciągle ten nasz „beat” staraliśmy się „klasycyzować”. Tym bardziej, że obaj z Jackiem mogliśmy sobie na to pozwolić z racji naszego muzycznego wykształcenia. Byliśmy bowiem absolwentami Akademii Muzycznej w Krakowie, i to na „poważnych” wydziałach: fortepianu, skrzypiec, kompozycji… Chciałem więc do tej rozrywkowej muzyki lat 60-tych włączyć również elementy muzyki klasycznej. Rzeczywiście – dla większości młodzieży było to wówczas nie do pomyślenia.

– Również dobór tekstów do waszych piosenek nie wydawał się przypadkowy.

– Odkąd prowadzę „Skaldów”, zawsze walczyłem o dobry tekst, żeby miał on jakąś wartość, ważność, ważkość. Wybierałem więc najwybitniejszych poetów – tych, którzy pisali najlepiej: Moczulski, Młynarski, Osiecka, Jastrzębiec-Kozłowski… Te nazwiska mówią same za siebie.

– Może wróćmy jeszcze na chwilę do waszych początków. Co zadecydowało o tym, że obaj z bratem zostaliście muzykami?

– Tradycje rodzinne. Nasz dziadek grywał na skrzypcach dla własnej przyjemności, ale już ojciec, Franciszek, był skrzypkiem w Krakowskiej Filharmonii. Od dziecka więc muzykowaliśmy i nie trzeba było nas do tego zmuszać. Muzyka była dla nas czymś naturalnym, bo w takim klimacie wyrastaliśmy.

– Wykorzystywaliście w waszych utworach również elementy muzyki ludowej, a konkretnie góralskiej. Na ile był to chwyt komercyjny, przydający ponadto waszej muzyce prestiżu twórczości ambitnej, o głębszych wartościach, a na ile autentyczne zamiłowanie do folkloru?

– Nie był to wyłącznie folklor góralski, ale rzeczywiście chyba jego elementy dominowały. Chcieliśmy, by nasza muzyka była w jakimś sensie muzyką narodową i nie była pisana wyłącznie pod wpływem grup brytyjskich. Folklor góralski, z całej muzyki ludowej, posiada, jak mi się wydaje, najwięcej wspólnego z „beatem”. Sama skala góralska, która zresztą jest starożytną skalą grecką, jest na tyle oryginalna, że można na jej bazie nieźle i fajnie improwizować. To był ten aspekt zawodowy. Natomiast ten drugi był natury rodzinnej – nasza matka Zofia pochodzi z Zakopanego, w związku z czym mieliśmy tę muzykę we krwi. Często, jako dzieci, jeździliśmy na wakacje do Zakopanego, nasłuchaliśmy się więc tej muzyki, która w nas później cały czas siedziała.

– Co jest ważniejsze w zespole muzycznym: dobry lider, który metodami może nawet dyktatorskimi stara się doprowadzić grupę do artystycznego sukcesu, czy też wzajemna współpraca i poszukiwania muzyczne wszystkich członków grupy?

– Nie ma reguł. Każda z grup wybiera sposób, jaki jej odpowiada najbardziej. W naszym przypadku, kiedy na przykład w późniejszym okresie pisałem kompozycje oparte na kanonach rocka symfonicznego, a więc formy większe, takie jak „Krywaniu, Krywaniu”, „Stworzenia świata część II” czy „Znikający punkt”, wtedy poddawałem tylko temat i formę, a reszta należała do każdego z muzyków indywidualnie – każdy wprowadzał do utworu coś swojego. Komponowałem najwięcej, kształtowałem repertuar zespołu, ale nie na zasadzie władzy absolutnej. Takie tendencje mogłyby zespół rozsadzić.

– Czy nigdy nie kusiła pana kariera solisty? Droga, która wybrał na przykład Czesław Niemen?

– Do momentu, kiedy byłem razem z zespołem, tzn. do 1982 roku, nie odczuwałem takiej potrzeby, tym bardziej, że bardzo dobrze grało się nam wówczas ten repertuar, o którym przed chwilą mówiłem. W 1981 roku, na wiosnę, przyjechałem ze „Skaldami” do USA na występy w klubach polonijnych w Chicago i Nowym Jorku. Po roku nasze drogi rozeszły się. Chłopcy wrócili do kraju, ja pozostałem w Stanach. Od tamtego czasu do chwili obecnej, pomimo że gram w różnych amerykańskich zespołach, podobnie jak Niemen pracuję sam. Tzn. sam komponuję, nagrywam – sam występuję na koncertach, akompaniując sobie „na żywo”, często tylko na klasycznym fortepianie. Tak też wystąpiłem m.in. na ostatnim koncercie „Daru Serca” w Chicago.

– Nie szkoda panu tamtych lat?

– Cóż, były to piękne lata, które, niestety, już nie wrócą. Najpiękniejsze lata, nie tylko dla nas, ale i dla całej muzyki rockowej na świecie.

– Słyszałem, że „Skaldowie” grają w dalszym ciągu.

– Tak, ale beze mnie. Nagrali niedawno płytę, na której większość piosenek to kompozycje brata, Jacka.

– Dlaczego bez pana?

– Dlatego, że ja jestem tu, w Ameryce, a oni nagrali to w Polsce. Co prawda w zeszłym roku spotkaliśmy się w kraju, ale tylko po to, by odbyć tournée z okazji 25 -lecia zespołu. Daliśmy piękny, trzygodzinny koncert w Sali Kongresowej w Warszawie, bardzo udany. Na widowni zasiedli najwybitniejsi i najbardziej zasłużeni polscy muzycy, od Czesława Niemena po Zbyszka Namysłowskiego. Na scenie pomagał nam Włodek Nahorny przy fortepianie, Łucja Prus, nieśmiertelne „Ali-Babki”

– Cały czas mieszka pan w Nowym Jorku?

– Tak, mieszkam tam ze swoją żoną, Wiesią, która towarzyszy mi we wszystkich moich poczynaniach muzycznych. Kochamy Nowy Jork, gdyż jest to miasto dla artystów, jedyne w swoim rodzaju na świecie. Miejscami przypomina Kraków, miejscami Paryż… Jest to po prostu Nowy Jork – miasto niesamowite, które tętni życiem ponad stu narodów świata. W każdej dziedzinie sztuki artysta gdzieś tam ma szanse się pokazać. To taki pępek światowej kultury. Tam się żyje tą niepowtarzalną atmosferą. Byłem niedawno w Los Angeles, grałem w San Francisco, Australii i stwierdzam, że aby tam żyć, najpierw trzeba być w Nowym Jorku.

– W takim razie na pewno nie siedzi tam pan z założonymi rękami?

– Pracuje teraz nad dwoma niezależnymi albumami. Jeden zawiera utwory, które napisałem w Stanach przez te ponad 10 lat pobytu. tutaj. Uzbierało się trochę tych piosenek.
Druga rzecz leży mi na sercu od dłuższego czasu. Jest to album oparty na wierszach Jana Kasprowicza z tomiku poezji „Księga Ubogich”. Jest tam dużo klimatu tatrzańskiego – to takie polskie. Chciałbym go poświęcić wszystkim tym, którym nie powiodło się tak, jakby chcieli – i to zarówno tu, na emigracji, jak i tam, w kraju.
Co roku w Nowym Jorku odbywają się ważne imprezy polonijne, na które jestem zawsze zapraszany. Biorę udział w nagraniach studyjnych w charakterze „session-mana”. Jutro na przykład wracam do Nowego Jorku i mam tam spotkać się z Michałem Urbaniakiem, który nagrywa właśnie muzykę do nowego filmu i potrzebuje fachowca od klawiszy.

– Jakie wrażenie wywiózł pan ze swojej ostatniej wizyty w Polsce?

– Wydawało mi się, jakbym nie był tam tylko pół roku, choć minęło tyle lat. Wspaniałe wrażenie zrobił na mnie mój Kraków. Chodziłem po Rynku jak urzeczony. Nic się nie zmieniło: ten sam Wierzynek, ta sama „Piwnica pod Baranami”, ten sam Piotr Skrzynecki goni uliczkami…
W Warszawie jest już inaczej. Za dużo straganów na ulicy. Przypomina to Turcję, albo jakieś inne państwo kupieckie. Tak więc, jeżelibym wracał kiedyś do Polski, to tylko do Krakowa.

– A ja mam nadzieję zobaczyć i usłyszeć pana jeszcze tu, w Chicago – samego albo jeszcze lepiej, ze „Skaldami”. Dziękuję za rozmowę i życzę spełnienia wszelkich twórczych zamierzeń.

greydot

Wywiad z Andrzejem Zielińskim opublikowany został w tygodniku „Relax” (Nr 36/1991)

Inne odcinki cyklu: TUTAJ.

greydot

"Skaldowie"

„Skaldowie”

.

NIGDY NIE WYJECHAŁEM Z POLSKI – twierdzi MICHAŁ URBANIAK

.

Michał Urbaniak koncertujący (zdjęcie własne)

Michał Urbaniak: „Jazz bowiem dzieje się między odwagą a wielkim strachem.” (zdjęcie własne)

Światowej sławy skrzypek i saksofonista jazzowy, multiinstrumentalista, kompozytor, lider zespołów i producent… Jego udziałem jest kariera, jaką rzadko może się poszczycić na Zachodzie polski twórca. To właśnie przypadek Urbaniaka wskazuje się jako wzór artystycznego sukcesu za granicą.

Po przybyciu do Nowego Jorku w 1973 roku, Michał Urbaniak prawie natychmiast skupił na sobie uwagę jazzowego świata Ameryki. Wykorzystując swe kulturowe zaplecze, wykształcenie i kompozytorsko-wirtuozerskie zdolności – z powodzeniem zaczął łączyć europejskość z amerykańskością, tradycję ze współczesnością, klasykę z modernizmem, wierność źródłom ze śmiałością eksperymentu. Stał się grającym eklektykiem, muzykiem – kameleonem… ale w tym pozytywnym znaczeniu, które oznacza wszechstronność, różnorodność, bogactwo, a nie rozmycie, komercyjną mimikrę czy nieokreśloność. Te przeciwieństwa, których się muzyk nabawił, rozszerzyły tylko spectrum jego artystycznych możliwości, wyznaczając napięcie niezbędne do kreacji i rozwoju.
Michał Urbaniak nie daje się zaszufladkować, co nie wzbudza raczej zachwytu promotorów z firm nagraniowych, którzy lubią mieć wyraźnie oznaczony „target” i uważają, że klarowny image, jasno określona persona, mocniej odciska się na uwadze odbiorców, a wtedy wykonawca ma większą szansę na szerszą popularność. Lecz Urbaniak nie chce być reklamowym sloganem. Wie doskonale, że w różnorodności i bogactwie jego siła. To właśnie chciał udowodnić na ostatnich koncertach w Chicago, które odbyły się w „Cafe Lura”, dzięki staraniom m.in. Grażyny Auguścik, nowego szefa artystycznego lokalu.
Spotkaliśmy się w przerwie między kolejnymi koncertami. Oto wybrane wątki naszej rozmowy.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Zaczął pan grać na skrzypcach jeszcze jako dziecko. Czy to były tradycje rodzinne? Jak po raz pierwszy objawił się pański talent?

MICHAŁ URBANIAK: To nie były tradycje rodzinne. Ja byłem takim samym chłopakiem jak inni – grałem w piłkę, jeździłem na rowerze… Mój wujek miał akordeon, to czasami się do niego dobierałem. Ale najważniejszą sprawą chyba było to, że mając te 5 – 6 lat, codziennie, o 12 w południe siadałem przy adapterze, rozkładałem go jak organy, które w kościele widziałem, i udawałem, że gram w natchnieniu. A tam grała orkiestra Stedzia i Wesołowskiego. No i jeszcze rodzice robili party do tydzień, na których skłaniano mnie żebym tańczył. Na te wieczory przychodził też profesor Irzykowski ze swoją żoną. Państwo Irzykowscy byli przyjaciółmi moich rodziców. I któregoś dnia pani Irzykowska powiedziała mamie: „Słuchaj Irenko, on ma talent, powinnaś go posłać do szkoły muzycznej na skrzypce.”

– A dlaczego akurat na skrzypce?

– Dlatego, że skrzypce były takim uznanym królewskim instrumentem, wymagającym talentu, słuchu… itd. I od tamtego czasu zacząłem grać na skrzypcach… po parę godzin dziennie.

– Nigdy się panu nie nudziły te skrzypce? Wiadomo, że wiele dzieci, nawet tych z talentem, nie wytrzymuje rygoru ćwiczeń, zraża się, rezygnuje…

– Poradziłem sobie w ten sposób, że czytałem książkę podczas tych ćwiczeń. Bo rzeczywiście dużo jest przy tym pracy mechanicznej, przy której człowiek się nudzi, i która nie wymaga zbytniego wysiłku mózgowego. No to sobie książkę czytałem.

– Studiował pan w Warszawskiej Akademii Muzycznej a później w moskiewskim konserwatorium?

– W Akademii w Warszawie tak, ale nie w Moskwie. Miałem tam stypendium od Ojstracha, ale nie pojechałem. Sprawa wyglądała tak. Mając 14 lat zakochałem się w jazzie, słuchając konkretnie „Głosu Ameryki”. Połknąłem, jak to się mówi, „bakcyla” jazzu. Nie chciałem jednak psuć sobie warsztatu skrzypiec klasycznych – a było to bardzo ważne, gdyż grałem już zarówno koncerty z orkiestrą symfoniczną, recitale, brałem udział w różnych konkursach. Ja jednak miałem już gitarę, saksofon i trąbkę. I właśnie wtedy zacząłem się wymykać z domu właśnie na koncerty jazzowe. Tak, żeby się rodzice nie dowiedzieli. Pewnego razu dostałem po łbie od profesora za granie na gitarze, ponieważ miałem odciski. Musiałem sie zdecydować. Nie wolno mi już było jeździć na rowerze. W piłkę też już nie mogłem grać… Wtedy kolega mi powiedział: „Słuchaj, saksofon jest łatwiejszy, spróbuj saksofonu.”
Na Widzewie w Łodzi – bo wychowałem się w Łodzi, choć urodziłem się w Warszawie – koledzy mieli zespół i kiedyś poszedłem na próbę. Dali mi nowiutkiego Zelmera, saksofon sopranowy. No i zacząłem na nim grać. Sześć tygodni później zagrałem swój pierwszy koncert w Kutnie. Od tamtego czasu prowadziłem podwójne życie.

– Właśnie, wiemy jak to się skończyło. W jednym z wywiadów powiedział pan, że jest „saksofonistą, który gra na skrzypcach”. Początkowo nie doceniał pan skrzypiec jako instrumentu jazzowego. Dlatego, przechodząc w latach 60-tych do grania jazzu, zamienił pan skrzypce na saksofon i grał prawie wyłącznie na tym instrumencie, stając się jednym z czołowych saksofonistów Europy. Później, ze względów zdrowotnych, chwycił pan ponownie za skrzypce. Czy rozstanie z saksofonem przyszło panu łatwo?

– Bardzo trudno. Do dzisiaj się nie mogę z tym pogodzić.

– Czy rzeczywiście wyglądało to tak krytycznie, że musiał pan dokonać takiej zamiany?

– Krytycznie! Ja po prostu mdlałem na estradzie, kołowało mi się w głowie, na pogotowie mnie zawozili. Inna sprawa, że grałem 24 godziny na dobę. No i musiałem zaprzestać grania, prawie na rok.

– Wkrótce skrzypce stały się dla pana bardzo bogatym instrumentem jazzowym. To właśnie dzięki temu instrumentowi zrobił pan karierę na Zachodzie. Gra pan jednak w dalszym ciągu – zamiennie – na saksofonie i skrzypcach. Czy nie czuje się pan w pewnym sensie innym człowiekiem, grając na tych dwóch, tak różniących się między sobą instrumentach?

– W tej chwili już nie, gdyż właściwie ja cały czas szukałem saksofonu. Na skrzypcach gram więc, jak na saksofonie. Nie gram „skrzypcowo”. Koledzy śmieją się i mówią: „Przecież to brzmi jak saksofon”. I dla mnie to jest wielki komplement.

– Jazz jest muzyką dość elitarną. Ma to swoje konsekwencje. Z jednej strony daje jazzmanom (jak i słuchaczom) poczucie właśnie elitarności, ekskluzywności, z drugiej jednak – ogranicza ich komercyjne możliwości. To znaczy, że nie mogą liczyć na taką popularność, jaką mają np. gwiazdy muzyki pop, a co za tym idzie – na podobną „kasę”.

– To jest prawda, choć są wyjątki. Jednak generalnie rzecz biorąc, jeśli chodzi o socjologię, jazz to prawie hobby. Ułamek płyt jazzowych w stosunku do wszystkich sprzedawanych płyt wynosi od 2,5 do 3 procent. Ale jest i druga strona medalu. Nielicznym, full-time jazzmanom, udało się życie na tym zbudować. Mnie też.

– I nie zniża się pan nigdy do komercji? Bowiem, żeby dotrzeć do szerszej publiczności, niezbędny jest chyba jednak jakiś kompromis?

– Żeby dojść do szerszej publiczności, trzeba po prostu być lepszym! To jest jedyna metoda na to, żeby być komercjalnym. Miles Davis, muzyk genialny, ciągle szedł z cywilizacją. Czy był komercjalny?

– Był zawsze wierny sobie, wyznaczał kierunki. Właściwie to sam był kierunkiem.

Michał Urbaniak: "Będąc chłopcem wiedziałem już, że jestem podróżnikiem i będę tam, gdzie będę mógł grać najwięcej, najlepiej i po swojemu." (zdjęcie własne)

Michał Urbaniak: „Będąc chłopcem wiedziałem już, że jestem podróżnikiem i będę tam, gdzie będę mógł grać najwięcej, najlepiej i po swojemu.” (zdjęcie własne)

– Dziękuję. Muzyka to również filozofia… Muzyka, dla takiego człowieka jak ja, to 24 godziny życia na dobę. Gdy człowiek budzi się w nocy, to nie myśli o niczym innym, tylko o muzyce. W związku z tym, jest się na bieżąco… Przede wszystkim ze sobą, potem… z cywilizacją. Jeżeli ktoś ma talent muzyczny, to słucha – jeśli słucha, to nie może nie słyszeć tego, co się dzieje naokoło. To musi mieć wpływ. A zasklepiać się, grać i kultywować to, co się kiedyś grało – jak wielu muzyków, niestety, robi – prowadzi do porażki, do odizolowania, stagnacji. I tu wracamy do elitarności jazzu. Otóż jazz wcale nie jest taki elitarny, jak się wydaje. Większość muzyki popowej, zwłaszcza w Ameryce, ma olbrzymią ilość elementów jazzowych. Np. rap. Rapowcy, biorąc z jazzu, stworzyli w ostatnich kilkunastu latach nowy rodzaj muzyki. Bardzo witalnej, prężnej i z wielką przyszłością.

– Ale właśnie rap jest krytykowany – za to, że agresywny, wulgarny, że propaguje przemoc… Ja wiem, że zahacza to o socjologię.

– A mnie właśnie w rapie interesuje strona muzyczna: sprawa rytmu, formy… Oczywiście, są raperzy, których lubię, i raperzy, których nie cierpię. Poza tym, rap jest muzyką, która cały czas się zmienia, rozwija… Najlepszy rap ma i melodię, i rozsądny tekst.

– Wiem, że jazzmani – zresztą chyba nie bez kozery – mają pewne poczucie wyższości nad tymi, którzy uprawiają bardziej popularne odmiany muzyki. Jazz uważany jest zaś za muzykę bardziej wyrafinowaną, specjalną. Czy w takim kontekście nie jest frustrujący dla jazzmana fakt, że inni – posiadający mniejszy talent muzyczny, wiedzę, zaawansowanie muzyczne – znajdują poklask o wiele bardziej szerokich rzesz publiczności?

– Uważam, że większość jazzmanów jest sama sobie winna przez to, że tak właśnie spogląda na sprawę. A jest to spojrzenie według mnie absolutnie błędne. Przede wszystkim należy sobie zdać sprawę z tego, dlaczego tak jest i o co tu chodzi. Nie jest najważniejsze, że muzyka jazzowa jest bardziej wyrafinowana. Obiektywnie – to prawda – pewne rzeczy są w niej trudniejsze i bardziej złożone. Ale kto wie, czy konieczne? Istnieje muzyka prosta, która jest po prostu bardzo dobrą, wartościową muzyką. Problem jazzmanów jest taki, że uprawiają muzykę bardzo personalną i często na krawędzi. Jazz bowiem dzieje się między odwagą a wielkim strachem. Muzyka popularna, czyli tzw. pop, kieruje się natomiast zupełnie innymi regułami. Jej kompozytorzy tworzą muzykę podobną do tej, jaką słuchacz sobie wyobraża, że mógłby zagrać, gdyby był muzykiem. A prawdziwych jazzmanów jest mało. I oto cała odpowiedź.

– Czy jest sens rozróżnianie jazzu na tzw. „europejski” i „amerykański”?

– Jeżeli jazz potraktujemy poważnie, to nie ma czegoś takiego jak jazz „europejski”. To sprawa kulturowego backgroundu. A jednak, z drugiej strony, każdy kraj może mieć swój jazz. Uważam, że w Europie najlepszy jazz i najlepszych słuchaczy ma Norwegia i Polska. Jest w tym jakieś duchowe połączenie. Niemcy np. ciągle szukają marsza w jazzie. Niestety, można powiedzieć, że większość europejskiej muzyki jazzowej jest nudna i trochę bez sensu. Nawiązuje do jakiejś pseudo-klasyki sprzed stu lat, bez żadnej szansy w konkurencji. Strasznie to lokalne. A prawdziwy jazz jest tutaj – Nowy Orlean, Nowy Jork, może Waszyngton… może trochę Chicago z tym bluesem. I to wszystko.

– Nagrał pan niedawno nową płytę. Co na niej jest?

– Płyta nazywa się „Urbanator”. Jest to płyta – marzenie moje. Miałem wizję rapu, czyli hip-hopu z jazzem, od roku 1986. Po nocach słuchałem czarnych stacji, tzw. undergroundu. Muzyki, która nie była dopuszczana oficjalnie do fal. Stało się wówczas dla mnie oczywiste, że tylko tędy prawdziwe oblicze jazzu zostanie uwypuklone na świat. Nad płytą „Urbanator” zacząłem pracować w latach 1989-90. Pierwszy utwór na niej, „Kameleon”, został nagrany w 1991 roku. No i w zasadzie nikt nie chciał w to zainwestować, ani wydać. Każdy oczekiwał ode mnie tego, co zawsze robiłem. Nikt nie chciał zrozumieć, że ja już nie chcę robić tego, że coś innego mam teraz do powiedzenia, W końcu, w ubiegłym roku, wytwórnia „Hip-Hop Records” zainteresowała się projektem, dała nam budżet i zrobiłem płytę, z której jestem bardzo zadowolony. Moim zdaniem rozpoczęła ona nową erę… Dla mnie na pewno. W każdym razie sprowokowała wielu muzyków w Nowym Jorku do robienia podobnych rzeczy.

– Jakiej muzyki słucha pan na co dzień? Czy wraca pan do klasyki?

– Z jazzu słucham albo starych mistrzów albo nowych ciekawych rzeczy. Również rapu, ale tego dobrego. Klasyki nie słucham już tak dużo, jak kiedyś. Ale mam swoich ulubionych kompozytorów. Jednym z nich jest Szymanowski, drugim Lutosławski. Interesują mnie impresjoniści – od Ravela począwszy. Paru Rosjan – Glinka, Korsakow…

– A jak podchodzi pan do Paganiniego?

– Ze straszną ilością pompek przed graniem – tak forsowna jest ta muzyka. Tak poważnie, to grałem kiedyś wszystkie 24 kaprysy Paganiniego. I do dzisiaj mnie szyja boli.

– Jakie ma pan plany na przyszłość?

– Nagrywam płytę poświęconą Milesowi Davisowi. M. in. będzie kilka jego kompozycji w stylu, w którym on nie grał, ale może by zagrał, gdyby żył do dzisiaj. Będą to aranżacje jego standardów, z wpływami rapu i hip-hopu.

– Wróćmy jeszcze do początków pańskiej kariery. Z jakimi uczuciami jechał pan tutaj? Czy zdecydowany na podbój Ameryki?

– Była to dla mnie bardzo osobista sprawa. Takie potwierdzenie własnej wartości, potwierdzenie słuszności mojego działania od czasów, kiedy chwyciłem za saksofon. Właściwie, to od dawna czułem się jak Amerykanin, wiedziałem, że tu należę. I to się potwierdziło. Oczywiście, że czasami dochodziły elementy polskiego strachu, czasami polskiej odwagi, wręcz brawury. Ciągle jednak miałem uczucie, że nie jest to dla mnie takie trudne, jak się wydaje. Najważniejszą sprawą było to, żeby to sobie udowodnić, żeby to się potwierdziło. No i na szczęście to się sprawdziło bardzo szybko.

– Konkurencja w Stanach, zresztą nie tylko jeśli chodzi o muzykę, jest zabójcza.

– Jest zabójcza! Ale muszę powiedzieć, że na dobrą sprawę jest bardzo dużo znakomitych – przeciętnych muzyków, którzy właściwie robią tylko tłok tym najlepszym, w warunkach, w których walczy się o każdą minutę na antenie. Z drugiej jednak strony, kiedy się przekonałem – słuchając nawet tych bardzo znanych muzyków – że ich poziom nie jest aż tak wielki, jakby się mogło wydawać, to po prostu dodało mi otuchy.

– Czy zdecydowany był pan zostać w Ameryce?

– Nigdy nie byłem zdecydowanie nigdzie zostać. Będąc chłopcem wiedziałem już, że jestem podróżnikiem i będę tam, gdzie będę mógł grać najwięcej, najlepiej i po swojemu.

– Czy spotkały tu pana jakieś rozczarowania?

– To będzie aż komiczne, ale przysięgam, że przyjechałem tu jak do siebie. To było jak inkarnacja. Po prostu, wysiadłem z samolotu, później wyszedłem z taksówki na Manhattanie i powiedziałem: „Jestem!” To było jak sen, jak deja vu – miałem wrażenie, że wszystko to gdzieś wcześniej widziałem.

– Czyli wszedł pan w tę kulturę bez żadnych oporów?

– Ja byłem w tej kulturze od dziecka. Jako nastolatek chodziłem tylko na filmy amerykańskie, próbowałem mówić po angielsku – nie mając żadnej lekcji; spisywałem swoje ulubione piosenki amerykańskie. Odwiedziłem Amerykę jeszcze w 1962 roku – przyjechaliśmy tu z zespołem Trzaskowskiego, na stypendium Departamentu Stanu. Mogłem się już wtedy trochę rozejrzeć. Chciałem zostać, ale koledzy mnie wtedy wyśmiali. Minęło 11 lat i znalazłem sie ponownie na Manhattanie. Wiedziałem już wówczas parę rzeczy: że muszę być sobą, że muszę mieć swoją muzykę, żeby nikogo nie słuchać, tylko siebie i robić swoje… To wszystko:” że tutaj jestem, że tu pasuję i że tu jest najlepiej dla mojej muzyki. Bo tę muzykę właśnie tu słyszałem najlepiej i do dzisiaj tak słyszę.

– I nie myśli pan o powrocie do kraju?

– No, chyba że na emeryturę… Ale tak poważnie: to jest źle i sztucznie postawiony problem – powrót czy nie. Proszę pana, ja nigdy z kraju nie wyjechałem.

– Niedawno, jedna z polskich gazet rozpisała ankietę z podobnym, pytaniem wśród znanych Polaków, którzy od dawna przebywają za granicą, I właśnie wielu z nich w ten sam sposób odpowiedziało: że właściwie to oni z Polski nigdy nie wyjechali. Jest w tym trochę z kokieterii, ale rzeczywiście, tak stawiając problem, dajemy dowód swoim starym nawykom myślowym, będącym chyba spuścizną po „kochanym” PRL-u, po tym myśleniu zza „żelaznej kurtyny”. Przecież sama nasza fizyczna obecność gdzieś na jakiejś ziemi, nie przesądza wcale o tym, kim jesteśmy, kim się czujemy…

– Dokładnie. Proszę mi wierzyć, że ja to wiedziałem od samego początku. A mieszkałem też przez parę lat w Szwecji. Po prostu, świat jest mały – to taka mała kula. I wszyscy mieszkamy razem w tej wiosce.

– Dziękuję i gratuluję świetnych koncertów w Chicago.

greydot

Michał Urbaniak koncertujący  (zdjęcie własne)

Michał Urbaniak koncertujący (zdjęcie własne)

* Wywiad z Michałem Urbaniakiem opublikowany został w tygodniku „Relax”, 24 września, 1994 r.

Inne odcinki cyklu: TUTAJ.

KOSZ OD KWIATKOWSKIEJ, BASIA, JOASIA I DYLAN…

ze wspomnień wywiadowcy

Wielu artystów zjeżdża nam z Polski do Chicago. Czasem są oni sprawcami wydarzeń, co do których nie można mieć żadnych wątpliwości, jeśli chodzi o kunszt, autentyzm, zaangażowanie i solidność wykonania. Niestety, są też takie, które sprawiają wrażenie kolejnej kwesty zasilającej ubożejącą kiesę artystów w tych ostatnich przemianach często dziwnych i ogólnej pauperyzacji środowisk twórczych w kraju. Chociaż znaleźli się również i tacy, którzy uważali, że przyjeżdżając do Ameryki, nie tylko, że nie zarabiają, ale i dokładają wprost do interesu: ot, taka charytatywna wycieczka kupiecko-krajoznawcza, która czasami, po cichu, nazywana jest po prostu chałturą.

Bob Dylan, Grażyna Szapołowska, Basia Trzetrzelewska, Joanna Trzepiecińska, Irena Kwiatkowska - ze wpsommnień wywiadowcyNie chciałbym jednak, żeby to, co przed chwila napisałem, odnosić do programu „Gwiazdy piosenki kabaretowej”, który pojawił się w listopadzie tego roku* w Chicago. Choćby dlatego, że jego wykonanie – choć miejscami nierówne – to jednak w ogólnym wrażeniu satysfakcjonujące. A brali w nim udział artyści z polskiej czołówki estradowo-filmowo-teatralnej, z których większość to przecież kawał historii polskiej rozrywki: Irena Kwiatkowska, Grażyna Szapołowska, Wojciech Młynarski, Wiesław Gołas; a także pokolenie młodsze: Joanna Trzepiecińska, Zbigniew Zamachowski, Piotr Machalica… Jako wywiadowca, nie mogłem takiej okazji przepuścić. Wziąłem więc „namiary” na Grażynę Szapołowską. Powody? Kiedy pojawiła się na scenie, na widowni rozległo się głębokie westchnienie – i to nie tylko wydobywające się z męskich piersi. To zadecydowało. Poza tym, ta aktorska przeszłość Grażyny i fama polskiej sex-bomby. Przy najbliższej sposobności więc, zadzwoniłem do hotelu w Bensenville, gdzie organizatorzy ulokowali cały zespół. Myślałem, że połączono mnie z pokojem Szapołowskiej:
Ja:
– Dobry wieczór. Nazywam się Stanisław Błaszczyna. Czy mógłbym rozmawiać z panią Szapołowską?
Głos w słuchawce:
– Czy to Filip?
– Nie, Stanisław. Czy to pokój Grażyny Szapołowskiej?
– Ale czy Filip?
– Nie, nie Filip. Czy rozmawiam z panią Ireną Kwiatkowską? (Trudno nie rozpoznać głosu pani Ireny – przyp. StB)
– Tak, Kwiatkowska. A kto pan jest, jak nie Filip?
– Piszę do chicagowskich gazet. Chciałbym przeprowadzić z panią wywiad.
– Ale Szapołowskiej nie ma.
– Jednak mi zależy również na wywiadzie z panią.
– To niech pan zadzwoni do Szapołowskiej.
– Chciałem obie panie prosić o rozmowę.
– Szapołowska tu nie mieszka.
– Najmocniej przepraszam, ale widocznie pan Zamachowski podał mi zły numer telefonu. Myślałem, że dzwonię do pokoju, w którym mieszka pani Szapołowska.
– Niech się pan nie tłumaczy i dzwoni do Szapołowskiej.
– Ale mnie naprawdę zależy na spotkaniu z panią.
– Dzisiaj już miałam 50 wywiadów i nie chcę więcej.
– To może jutro lub pojutrze znajdzie pani dla mnie chwilę?
– Nie znajdę!
– W takim razie bardzo mi przykro. Przeprasza, że niepokoję. Jest pani pierwszą osobą, która mi odmówiła wywiadu.

***

W taki oto sposób dostałem „kosza” od Ireny Kwiatkowskiej.
Chwilę później zorientowałem się, że jednak popełniłem nie tylko faux pas, ale i małe kłamstwo. Parę lat wcześniej nie udało mi się także namówić na dłuższą rozmowę Basi Trzetrzelewskiej. Choć nie było to chyba skutkiem jej niechęci, ani też złej woli. Przyczyny były bardziej natury techniczno-sytuacyjnej. Otóż po bardzo udanym koncercie Trzetrzelewskiej w Chicago Theatre, gdzie olbrzymią, prestiżową w mieście salę wypełniły po brzegi tysiące amerykańskich fanów naszej artystki, poszedłem za kulisy, by się z nią spotkać, pogratulować świetnej formy i namówić na wywiad. Basia była szczęśliwa, zachwycona reakcją publiczności i bardzo miła, ale niestety zwróciła mi uwagę, że to już pierwsza po północy, sama pada ze zmęczenia, a jutro rano jedzie na następny koncert do Indianapolis.
– To może choćby kilka słów – nalegałem.
Na co Basia:
– Proszę zostawić mi pański numer telefonu. Zadzwonię jutro do pana.
W to, że Basia do mnie zadzwoni nie wątpiłem, powiedziałem jej jednak, że niestety już jutro rano wylatuję na Florydę i nie znam jeszcze nowego numeru telefonu.**
– To w takim razie dam panu telefon do mojego studia w Londynie. Proszę zadzwonić za jakieś trzy tygodnie, to sobie porozmawiamy – powiedziała Basia i zapisała numer na moim koncertowym programie.
A jakże, dzwoniłem później z Miami do Anglii kilka razy, lecz zawsze trafiałem na maszynę. Raz jednak odebrała jakaś panienka i poinformowała mnie, że artystki nie będzie w domu przez dłuższy czas, i że zmieniła plany. Wreszcie w mojej redakcji zdecydowano się na jakiś przedruk (obiecanego już wcześniej) wywiadu.
Napisałem wtedy recenzję z tego koncertu, okraszonego w „Relaxie” zdjęciem, na którym osoba mi towarzysząca uwieczniła moment mojego przystąpienia do Basi, przedstawienia się i propozycji. Widać na nim kawałek mnie – wywiadowcy, oraz w pełnej krasie rozpromienioną Basię – roześmianą od ucha do ucha, z obiema rękami w górze a pod zdjęciem podpis: „Basia z radością przyjmuje propozycję udzielenia wywiadu naszej gazecie”. Miała to być odpowiedź redakcji (nie przeczę: nieco złośliwa) na famę, że Basia z reguły bardzo niechętnie traktuje Polonię i w zasadzie jej unika.

***

Mniej więcej w tym samym czasie – bodajże tydzień wcześniej, również w Chicago Theatre – miał miejsce koncert Boba Dylana. Pomyślałem: dlaczego nie spróbować? Spotkać się z człowiekiem, którego wielu uważa za żyjącą legendę, za kogoś kto kształtował pewną epokę… To mogła być prawdziwa gratka wywiadowcza.
Pomysł był zupełnie realny. Wiedziałem, że trzeba to przygotować na parę tygodni wcześniej. Wszedłem więc w kontakt z dyrektorką programową Chicago Theatre, jak również z samym kierownikiem trasy koncertowej Dylana (oczywiście przy wsparciu mojej redakcji), który powiedział, że naturalnie jest to możliwe, że porozmawia z menedżerem Dylana i ustalimy jakiś termin.
Wypadało więc przypomnieć sobie twórczość „barda Ameryki”. Przygotowałem sporo kwestii do poruszenia i tak uzbrojony w determinację, pojechałem do downtown.
Niestety, ludzi, z którymi wcześniej rozmawiałem, jakby wymiotło – ani dyrektorki, ani kierownika, ani menedżera… Za kulisy nie było wstępu. Koncert zaczął się opóźniać. W końcu zjawili się jacyś muzycy, podszedłem do jednego z nich i powołując się na wcześniejsze ustalenia (i nazwiska), wręczyłem mu list polecający z redakcji z prośbą o przekazanie menedżerowi.
Wreszcie, po dobrej godzinie koncert wystartował: na scenę wtoczył się mało przytomny Dylan i zaczął coś tam mamrotać pod nosem (nie przesadzam – to było właśnie mamrotanie – taki był wówczas styl śpiewania Boba). To nie był ten sam człowiek, którego znałem z „Highway 61 Revisited”, „Blond on Blond”, „John Wesley Harding”, „Blood on the Tracks”, „Slow Train Coming” czy „Desire”. Niestety. Zupełnie zwątpiłem w powodzenie mojej misji wywiadowczej. Jakimś cudem Dylan nie tylko dotrwał do końca koncertu ale i zaczął bisować. Po pierwszym wszak bisie na estradę wkroczył rosły osobnik i dosłownie zwinął brutalnie „barda”, który i tak pewnie mało rozumiał z tego, co sie wokół niego działo – z zamkniętymi oczami, na chwiejących się nogach, przygarbiony, ze zmierzwionymi włosami i głębokimi bruzdami wokół ust… Budził raczej współczucie. Nie zwlekając, zapakowano Boba do samochodu i odjechano czym prędzej w nieznanym kierunku. Z takim obrotem sprawy mogłem się jednak liczyć. Nawet jeśli Dylan zgodziłby się na wywiad (zakładając, że byłby w stanie go udzielić), to na zasadzie eksperymentu i ciekawostki, gdyż z tak egzotycznego kraju, jakim niewątpliwie jest dla niego Polska, nikt nigdy go chyba jeszcze nie nachodził (po raz pierwszy Bob Dylan nad Wisłę zawitał dopiero trzy lata później).

***

Wróćmy jednak do kosza od Kwiatkowskiej. Tak więc, wyszły nici z wywiadu z „kobietą pracującą, która żadnej pracy się nie boi”, ale jak widać, wywiadów udzielać nie chce i obrusza się, że jej głos pomylono z głosem Szapołowskiej, i że do tej ostatniej dzwoni się przed nią. (Rzywiście, jak to się mogło zdarzyć! Sam do tej pory nie wiem.)
Jednak naprawdę żałowałem, że nie spotkałem się wówczas z panią Ireną. Niestety, nie spotkałęm się również z Grażyną Szapołowską, a na wywiadzie z nią mi zależało, zwłaszcza po tym, kiedy natknąłem się na rozmowę z aktorką, opublikowaną w polskim „Playboy’u”. Usiłowałem jeszcze skontaktować się z nią nazajutrz, ale poinformowano mnie, że artystka porwała rano samochód przeznaczony do dyspozycji całej grupy i wszelki ślad po niej zaginął.

Spotkałem się natomiast z Joanną Trzepiecińską, jedną z najbardziej urodziwych przedstawicielek młodego pokolenia polskich aktorek, znanej mi z kilku wcześniejszych filmów, które można było obejrzeć na Festiwalu Filmu Polskiego w Ameryce. Wywiad ukazał się w prasie polonijnej i nosił tytuł: „URODA NIE JEST WAŻNA”. Trzeba zaznaczyć, że obok tytułu znalazła się podobizna aktorki w stroju nader niekompletnym (ach te koronki, obnażone ramiona, biust, ręka na udzie i wyzywający wzrok… jednym słowem kwintesencja sex-appealu i uderzająca uroda Joasi w pełnej krasie!) Przyznaję, że nieco przewrotne to było zestawienie. I znów parę gromów posypało się na moją głowę wywiadowcy-zbereźnika ze strony Szanownych Czytelniczek (bo jednak nie Czytelników). Ale mam nadzieję, że przeczytały one przynajmniej wywiad, w którym pani Joanna powiedziała parę interesujących rzeczy, a w dodatku zrobiła to inteligentnie i rozsądnie.
Wśród tematów, nie można było jednak nie wspomnieć o tym, co biło wprost w oczy – o urodzie aktorek. Na ile jest ona ważna w karierze?
– Moim zdaniem uroda wcale nie jest tak ważnym czynnikiem w aktorstwie. Naprawdę, proszę to potraktować całkiem serio. Nie ma kanonu urody dla aktorki – stwierdziła Trzepiecińska.
Wskazałem wtedy, że ten komponent erotyczny zawsze był jednak mocny, jeśli chodzi o popularność, a czasem nawet i kult, aktorek. Dawniej gwiazdy ekrany były jednocześnie boginiami seksu. A i dzisiaj eksponuje się także urodę aktorki, szczególnie wtedy, gdy jest co eksponować. I niekoniecznie musi się to nazywać „kupczeniem” ciałem, ani nawet seksizmem. Joanna Trzepiecińska odparła:
– Wszystko zależy od tego, w jaki sposób to się robi, kto to robi i w jakim celu. Jeszcze raz powtarzam: uroda jest w prawdziwym aktorstwie sprawą drugorzędną. A erotyzmu nie należy uważać za domenę diabelską. Ważny jest gust, smak, wyczucie…
Muszę przyznać, iż wahałem się nieco przed zadaniem następnego pytania, którym ryzykowałem nietakt wobec Joanny. Niemniej jednak ośmieliłem się, powołując się zresztą na obce źródło, zapytać:
– Jedna z polskim gazet nazwała panią „pożeraczką serc” i podała – robiąc to dwuznacznie – że w karierze pomogli pani m.in. Jan Englert, Gustaw Holoubek, Piotr Fronczewski, Olaf Lubaszenko, Bogusławem Linda…
Tutaj Joanna Trzepiecińska odparowała:
– Proszę pana, mnie nie interesują plotkarskie tabloidy i brukowce! A takie w naszym kraju również już są. Niestety, przyszła taka moda z Zachodu.

Na zakończenie – gdy zgodziliśmy się z tym, że tak naprawdę nie ma większego znaczenie, gdzie się mieszka – choć, jak zapewniała aktorka, ona nigdy nie chciałaby wyjeżdżać z Polski – usłyszałem od Joanny słowa, które na pewno znalazły aprobatę i rezonans w sercach Czytelniczek (mojej konserwatywnej bądź co bądź, gazety). W Joannie Trzepiecińskiej, kobiecie z krwi i kości, odezwała się także kobieca dusza:
– Dla mnie ważne jest to, z kim się jest, czy się kogoś kocha, czy się ma rodzinę, czy się człowiek czuje szczęśliwy, czy odczuwa satysfakcję… Ważne jest to nasze małe szczęście, które sobie budujemy wokół nas. I to rzeczywiście może być na Alasce, na Grenlandii, jak i w Południowej Afryce.

Amen.

greydot

* Chodzi o rok 1994. Artykuł ukazał się na łamach „Dziennika Chicagowskiego” 12 maja, 1995 r.
** Należy pamiętać, że wszystko odbywało się jeszcze w epoce przed-komórkowej (1991 r.)

Inne odcinki cyklu: TUTAJ

greydot

.

APENDYKS. 

Korzystając ze wspominkowej okazji odgrzebywania moich niegdysiejszych wywiadów ze znanymi postaciami polskiej kultury, chciałbym też zamieścić na mojej stronie zdjęcia, które wpadły mi w ręce w czasie przygotowywania tego cyklu. Zdecydowana większość z nich nie była do tej pory publikowana w internecie – jest to więc ich oficjalna premiera w sieci. Żałuję jedynie, że stanowią one zaledwie małą cząstkę mojego archiwum, które podczas ostatnich dwudziestu lat zostało mocno przetrzebione – wiele zdjęć zaginęło, a te, które się zachowały nie są zbyt wysokiej jakości. Niemniej jednak postanowiłem je odkurzyć i zaprezentować – przedstawiają bowiem postacie wszystkim dobrze znane, również ludziom młodym, choć przynależące raczej do starszego pokolenia, a przy tym takie, które zapisały się już w historii polskiej estrady, filmu, teatru czy piosenki.
Zdjęcia pochodzą głównie z występów polskich artystów w Stanach Zjednoczonych (przede wszystkim w Chicago) w latach 90-tych ubiegłego wieku. Mają więc pewną wartość archiwalną. Być może wzbudzą też sentyment wśród nieco starszych Czytelników Wizji Lokalnej, którzy tu również trafiają, choć niezbyt często zostawiają ślad. Skądinąd wiem, że ten sentyment może być dość silny, bo oto kilka dni temu na Facebookowej stronie fanów Czesława Niemena (i innych, dawnych artystów polskiej estrady) zamieściłem nigdy nie publikowane zdjęcie Niemena, co spotkało się z nadspodziewanie gorącym przyjęciem jego wielbicieli (TUTAJ). To właśnie zainspirowało mnie do zamieszczenia tej galerii, jako załącznika do ostatniego wpisu z cyklu „ze wspomnień wywiadowcy”.

.

Czesław Niemen

Czesław Niemen

.

Michał Urbaniak

Michał Urbaniak

,

Urszula Dudziak

Urszula Dudziak

.

Jacek Kaczmarski

Jacek Kaczmarski

.

Ewa Bem i Jan Ptaszyn Wróblewski

Ewa Bem i Jan Ptaszyn Wróblewski

.

Elżbieta Adamiak

Elżbieta Adamiak

.

Grażyna Szapołowska

Grażyna Szapołowska

.

Ewa Wiśniewska, Wiesław Michnikowski i Joanna Szczepkowska

Ewa Wiśniewska, Wiesław Michnikowski i Joanna Szczepkowska

.

Alicja Majewska

Alicja Majewska

 .

© ZDJĘCIA WŁASNE