TEN NIEZNOŚNY ROMANTYZM, albo o obronie fantazmatów

garść refleksji na marginesie chicagowskiego przedstawienia „Dziadów cz. II” Adama Mickiewicza

.

„Kto nie był ni razu człowiekiem, Temu człowiek nic nie pomoże” (Maciej Góraj jako Widmo Złego Pana)

.

I.
ROMANTYZMEM PODSZYCI

.

Nie ulega wątpliwości, że (abstrahując od religii) na polską tożsamość narodową najmocniej wpłynął Romantyzm. Kiedy na początku lat 90. XX wieku, po tzw. „transformacji” ustrojowej, w naszym kraju ogłoszono załamanie się kulturowego paradygmatu romantycznego, wszyscy tej diagnozie ochoczo przytaknęli, bo ponoć wreszcie nastała u nas „normalność” – staliśmy się suwerenni, wpadliśmy w otwarte ramiona liberalnej demokracji, gotowi na przyjęcie wszelkich dobrodziejstw wolnego rynku…
Wydawało się, że najważniejsze cechy romantycznego charakteru stały się po prostu nieprzydatne, anachroniczne, odczarowane, zbędne. Nie musieliśmy już składać krwawych ofiar walcząc o niepodległość; nie potrzebni nam już byli bohaterowie poświęcający się dla Ojczyzny. Martyrologia i mesjanizm stały się dość egzotycznie brzmiącymi pieśniami przeszłości. Umęczona solidarność narodowa mogła być zastąpiona zdrową konkurencją, symbol – konkretem, marzenie – ziszczeniem, pobożna życzeniowość – prakseologią, mit – narracją faktów, plemię oblężone – społeczeństwem otwartym.
Czy jednak to obwieszczenie śmierci romantyzmu w narodzie nie było przedwczesne? A może jest on z tkanką narodową Polaków nierozerwalnie zrośnięty? Może jesteśmy na niego skazani – na dobre i na złe?

Trupy i postęp, czyli jak to z Romantyzmem bywało

To, co się stało po katastrofie smoleńskiej świadczy o tym, że w psychice narodu konstrukty, złogi i piętna Romantyzmu tkwią nadal. Transformacja ustrojowa nie przełożyła się na transformację mentalną. I trzeba sobie jakoś z tym radzić i jakoś z tym żyć… co wychodzi nam różnie.
Jednak warto zaznaczyć, że Romantyzm niekoniecznie musi być tylko skazą i ciężarem. Okazuje się, że jest czymś, co nadal określa nasz charakter, co buduje nas organicznie, stawszy się poniekąd naszą cechą przyrodzoną, elementem składowym naszej umysłowości – i to nie tylko w wymiarze ogólnym, ale i indywidualnym.
Zresztą, niektórzy z tych, co głosili kres paradygmatu romantycznego w kulturze polskiej, zaznaczali, że konieczna jest nie tyle jego likwidacja, co transpozycja i przeobrażenie. Maria Janion, największa chyba znawczyni polskiego Romantyzmu, która nota bene najdobitniej ogłosiła jego załamanie się po ustrojowej transformacji, pisała, że „odkryjemy (Romantyzm) na nowo, na miarę naszej epoki, jego wielkość artystyczną, odnajdziemy jego filozofię egzystencji”.
Romantyzm miał swoich krytyków od samego początku, choć nawet oni nie mogli się wyzwolić od pewnych jego cech, atrybutów, charyzmów i miazmatów. Już Norwid wskazywał na różnicę między narodem a społeczeństwem – temu pierwszemu przypisując czyn, drugiemu zaś pracę, rozróżniając romantyczno-bohaterski zryw (słomiany zapał?) od organicznej pracy od podstaw, zdolnej rzeczywiście przeobrazić kraj i zmienić mentalnie ludzi. A z drugiej strony przecież pozostawał romantykiem z krwi i kości, uduchowionym i uwznioślonym, naznaczonym samotnością i rysem tragicznym.
Okoniem do Romantyzmu ustawili się pozytywiści, głosząc prymat rozumu nad duszą, wiedzy nad wiarą, praktycyzmu nad sentymentem, ewolucji nad Bogiem, prozy nad poezją, realizmu nad marą… Lecz te deklaracje nie zawsze szły w parze z ich rzeczywistą postawą i wewnętrznym stanem. Bo np. patriotyzm, miłość do Ojczyzny, podziw dla piękna kraju, marzenia o szklanych domach, czy szacunek dla narodowych bohaterów – czyli odruchy i wartości wyznawane przez nich bardziej lub mniej otwarcie – były na wskroś romantyczne.

„O sprawiedliwy, lecz straszny wyroku! I com ucierpiał, to cierpieć co roku” (Tomasz Maternowski jako Upiór)

Po uszy w Romantyzmie tkwił sam Wyspiański (nota bene pierwszy inscenizator Mickiewiczowskich „Dziadów”), który wprawdzie wyszydzał „poezję grobów”, drwił z mesjanistycznego bzika, zżymał się na chorobliwość złudzeń i iluzji, miał dość martyrologicznych gloryfikacji i nekrofilskiego szwungu… ale sam tworzył dramaty jak najbardziej romantyczne w formie i treści, które były niczym innym jak mierzeniem się i wadzeniem, dyskusją i konfrontacją z romantyczną miazgą, którą Wyspiański poddawał epokowej transformacji. Bo uznał, że w polskim Romantyzmie nadal tkwi wielka siła, tylko trzeba go przeczyścić, przesiać i przewietrzyć.
Młoda Polska była właściwie powtórzeniem Romantyzmu w wersji fine de siècle’owej (inna nazwa tej epoki, czyli „neoromantyzm”, mówi sama za siebie) tyle że bohaterem tragicznym staje się nie umęczony patriota a cierpiący kosmicznie artysta – kapłan absolutu. Wprawdzie istnieje też odmiana narodowa tego romantyzmu, ale tak dydaktyczna i miałka (z wyjątkiem dramatów Wyspiańskiego), że można na nią spuścić kurtynę milczenia.

Gombrowicz i inni

Do romantyzmu przyczepiali się także Boy-Żeleński, Brzozowski, Irzykowski i inni, ale najbardziej dał się mu we znaki Witold Gombrowicz, który – podobnie jak Wyspiański, tyle że w wersji à rebours, groteskowo-szyderczej – przenicował ten prąd jak nikt nigdy przed nim, dając tym samym dowód na to, że Romantyzmu nałykał się on więcej, niż zdecydowana większość szeregowych Polaków – przeżuwając go i trawiąc (ewentualnie spluwając i nie trawiąc); przekłuwając nadęte patosem balony narodowych kompleksów, urojeń i megalomanii. No, ale Gombrowicz w tym kontekście to jest temat rzeka – i wcale nie tak oczywisty w tych swoich anty-romantyzmach, anty-polonizmach, anarchizmach i innych pupizmach. Bo to przecież mędrzec pod maską błazna, człowiek poważny skryty za pozą trickstera, cierpiętnik o powierzchowności dandysa… Czy wreszcie arcy-Polak, który „Polaka z niego samego wyprowadzał”. Może nawet krypto-romantyk?
Nie lubił Romantyzmu Czesław Miłosz, zwłaszcza za te jego nacjonalistyczne skręty i obskurantyzm (co dało o sobie znać zwłaszcza w Polsce międzywojennej, którą właściwie opanował w znacznej części postromantyzm) tudzież skłonności heroiczno-martyrologiczno-nekrofilskie („Wy macie wspaniałą architekturę, sztukę, technikę, bogactwo – tak, ale ile my mamy trupów!” – pisał Noblista).
W Polsce „Ludowej” wzory Romantyzmu próbowali zawłaszczyć komuniści, z miernym raczej skutkiem. Bardziej nośny artystycznie (literatura, kino) okazał się sprzeciw wobec tych manipulacji widoczny choćby w twórczości Różewicza, Konwickiego, Białoszewskiego, Mrożka… także w filmach Kawalerowicza, Munka, Wajdy
Romantyczne echa dawały o sobie znać w kolejnych zrywach społecznego sprzeciwu wobec partyjnej dyktatury i zależności od sowieckiego imperium. Symptomatyczne i wymowne jest tu zwłaszcza poruszenie związane z wystawieniem w 1968 r. w Teatrze Narodowym „Dziadów” (uczestnictwo widzów w spektaklu przemieniło się w uliczną manifestację). Elementy martyrologii, poświęcenia, heroizmu – a nawet mesjanizmu – pojawiały się w kolejnych protestach i zamieszkach robotniczych, zwłaszcza w okresie powstania Solidarności. Swoistą restytucję odruchów romantycznych polskie społeczeństwo przeżyło po tragicznym wypadku pod Smoleńskiem. Również w obecnym życiu politycznym kraju – a zwłaszcza w konflikcie między stroną liberalno-modernistyczną a konserwatywno-tradycjonalistyczną – pojawiają się wątki wywiedzione jakby wprost z dawnych sporów romantyków z ich adwersarzami.

Ten przeklęty Mesjanizm, ta sucz Martyrologia

Mesjanizm i martyrologia – dwie specyficzne cechy polskiego Romantyzmu, najbardziej chyba wyszydzane, piętnowane i zwalczane – uznane za prominentne w zestawie polskich wad narodowych. A tymczasem, jeśli weźmiemy pod uwagę kontekst, w jakim powstały, nie okazują się one jakąś aberracją czy patologią myślenia politycznego Polaków, bo wraz z heroizmem – w czasach utraconej niepodległości, ucisku i państwowego niebytu – stanowiły mit ochronny dla polskiej tożsamości, służyły przetrwaniu narodu, były źródłem nadziei na zmianę losu, czy wreszcie pozwalały na zachowanie poczucia własnej wartości, odrębności a nawet i dumy – wbrew rzeczywistości i historycznym faktom. W obliczu klęski powstania listopadowego, wobec upokorzeń, strat i represji, jakie ona przyniosła, trzeba było sobie z tą beznadziejną traumą dawać radę, w jakiś sposób ją przezwyciężyć. Jak zauważył Artur Lewczuk: „Naród stanął wobec cierpienia, które mogło mieć dwojaki charakter: niszczący albo konsolidujący. Trzeba było je pomieścić w narodowym doświadczeniu, odnaleźć jego sens i ten sens znaleziono w myśli mesjanistycznej, która ostatecznie nie pozwoliła Polakom pogrążyć się w rezygnacji, rozpaczy, która stała się źródłem scalenia i wyznaczyła bieg narodowego trudu w walce z wrogiem.” W podobnym tonie pisała nawet Maria Janion, zwracając uwagę na pewien działający tu psychologiczny mechanizm: „Romantyzm polski był najbardziej wierny nie rzeczywistości empirycznej, lecz rzeczywistości psychicznej narodu, który utracił niepodległość, ale nigdy nie utracił wiary w konieczność jej odzyskania”.
Oczywiście, że poruszamy się tutaj w sferze wyobrażeniowej, ale czy fantazmaty nie nabierają czasami mocy stwórczej, przeobrażając samą rzeczywistość?

„Zamknijcie drzwi od kaplicy, I stańcie dokoła truny” (Julitta Mroczkowska Brecher jako Guślarz)

Należy podkreślić, że sama martyrologia nie była Polaków wyborem, czy nie daj Boże jakimś ich masochistycznym upodobaniem, a wynikała z tragizmu historycznego doświadczenia – z dramatu jaki fundowali nam co jakiś czas silniejsi od nas przeciwnicy. W tę sytuację wpisywała się również gloryfikacja takich zachowań jak poświęcenie, walka i heroizm. Mesjanizm zaś był sposobem na przechowanie i utrwalenie pewnych wyższych wartości moralnych, a ponadto ugruntowywał w Polakach przeświadczenie o przynależności do narodu nie tylko „wybranego”, ale i „niezbędnego”.
Zważywszy na to wszystko, całkiem zasadne staje się pytanie, czy aby nasze przetrwanie jako narodu – i utworzenie suwerennego państwa – nie zawdzięczamy właśnie tak ośmieszanemu i pogardzanemu przez niektórych Romantyzmowi?

Polskość na cenzurowanym i pułapka liberalizmu

Źle się dzieje w państwie polskim, kiedy nie ma porozumienia co do tego, jak należy przekształcać polską tożsamość narodową w konfrontacji z przemianą w społeczeństwo postnowoczesne – w dobie europejskiej integracji i globalizacji, w zderzeniu z problemami jakie niosą ze sobą konsumpcjonizm, nierówność ekonomiczna, rewolucja informatyczna, moralny relatywizm, utowarowienie kultury i jej masowa degradacja. Tych zagrożeń i wyzwań jest znacznie więcej. Czy wobec tego mogą dziwić polityczno-społeczne reakcje mające przed nimi bronić? Próba ochrony polskiej tożsamości narodowej jest jedną z nich.
Tymczasem znajdują się „postępowi”, „wyzwoleni” i „nowocześni”, zwykle wpatrzeni w Zachód polityczni koryfeusze oraz uważający się za „elitę” polscy inteligenci, którzy pod przykrywką liberalizmu dekonstruują kulturowe mity, dokonują przewartościowania pewnych tradycyjnych wartości, niszczą typowo polskie formy… często zastępując to jakimś post-modernistycznym badziewiem, lub po prostu niczym. Dezawuują takie pojęcia jak patriotyzm, polskość i naród; okazują lekceważenie dla tradycji, rytuału, religii i wiary; bezkrytycznie poddają się obcym wpływom; zachodnie standardy uważają za jedynie słuszne; zachowanie się moralne jest dla nich śmiechu warte; przyzwoitość, dobroć i uczciwość dobre są dla naiwniaków i frajerów… itd. (Swoją drogą nie spodziewałem się, że doczekam czasów, kiedy zadeklarowani liberałowie zaczną się zachowywać jak sekta).
A przecież, nawet sam – tak hołubiony przez intelektualistów (na równi choćby z Mrożkiem) Gombrowicz pisał: “Nie będziemy narodem prawdziwie europejskim, póki nie wyodrębnimy się z Europy – gdyż europejskość nie polega na zlaniu się z Europą, lecz na tym, aby być jej częścią składową specyficzną i nie dającą się niczym zastąpić”. Czy komukolwiek wpatrzonemu w literackie szelmostwo i dezynwolturę pisarza przyszłoby do głowy, że taka deklaracja wyszła spod pióra drwiącego z romantycznej polskości kosmopolitycznego szydercy? A Gombrowicz byłby ostatnim, który by się godził z zastąpieniem czegokolwiek jakąś małpującą innych repliką – obcą formą jeszcze bardziej upupiającą Polaków.
Jak już wspomniałem, uważająca się za kulturalno-intelektualną elitę formacja stojąca po przeciwnej stronie barykady, niż obóz reprezentujący poglądy narodowo-konserwatywne i broniący polskiej – nota bene uwarunkowanej religijnie – tradycji, nie miała większych skrupułów by zdekonstruować polskie mity narodowe, poddać krytyce tak rdzennie polskie wartości tradycyjne jak np. patriotyzm czy wiara, ale niestety nie zdołała stworzyć i wprowadzić żadnej innej, alternatywnej, lecz suwerennie polskiej jakości – tego, co Polacy jako społeczeństwo mogliby uznać i przyjąć jako nową formę polskości. Bo łatwiej jest coś zburzyć niż zbudować – dekonstrukcja zawsze jest łatwiejsza niż konstrukcja, a deziluzja może mieć katastrofalne skutki uboczne. Powstała pustka, wyrwa, dziura, którą wypełnia się często jakimś surogatem lub atrapą. Dokonano analizy, ale synteza idzie jak po grudzie. Zalano nas krytyką polskości („polskość to nienormalność”, „ciemny lud”), ale nie uraczono żadną afirmacją, która uwzględniałaby polską specyfikę i charakter. Zadenuncjowano populizm, ale nie zastąpiono go żadnym – wiarygodnym i akceptowalnym dla większości społeczeństwa – paradygmatem zbiorowości czy narodu.

„Hej, sowy, puchacze, kruki, Szarpajmy ciało na sztuki” (Edyta Luckos, Maciej Góraj i Marcin Kowalik)

.

II.
ŻYCIE POZAGROBOWE DZIADÓW

.

W Chicago wystawiono część II arcydramatu Adama Mickiewicza, czyli tzw. „Dziady” wileńsko-kowieńskie. Kinga Modjeska, główna sprawczyni tego przedstawienia, jakby w obawie przed uznaniem go przez publiczność za wskrzeszanie narodowo-martyrologiczno-mesjanistycznej ramoty, kojarzonej często z lekturową nudą, podkreśliła, że zajmuje się w swoim spektaklu nie narodem a folklorem i naturą. Bo rzeczywiście Mickiewicz w tej części sięgnął do pogańsko-słowiańskich źródeł zadusznego rytuału – do obrządku mającego znaczenie bardziej uniwersalne, niż polityczne. Tak więc, jest to rzecz zdecydowanie spirytystyczna, a nie historyczno-patriotyczna.
Przyznaję, że u mnie chicagowskie przedstawienie Sceny Polonia uwolniło całą kaskadę myśli o ścisłych związkach polskiej tożsamości narodowej z Romantyzmem, jak również sprowokowało do prześledzenia jak to zapętlenie zmieniało się w perspektywie historycznej (patrz: część I tego tekstu). Choćby z tego powodu spektakl ten jest dla mnie wydarzeniem, który ma sporą wartość i wagę. A przecież jest jeszcze inna jego strona – ta, wyzwalająca całą gamę doznań estetyczno-duchowych, niekoniecznie racjonalnych, niekoniecznie narodowych… I myślę, że to właśnie ów drugi aspekt tej części dramatu – wraz z obsesyjnym wręcz usadowieniem się wersów Mickiewicza w głowie reżyserki – zadecydował o zmierzeniu się z tą materią Kingi Modjeskiej i jej artystycznej trupy.

Słowiańszczyzna jak upiór

„Słowiańszczyzna to na wpół niewidzialny upiór, to potępiona dusza wyjąca pośród pozłacano-buraczanych krajobrazów polskości. (…) Słowiańszczyzna pierwotnym lękiem, nagą duszą, na niej blizną. Jedno wiarą, drugie marą. Dziady idą.” – pisał jakże obrazowo Kuba Janicki.
No właśnie, nasza bardziej lub mniej skrywana niechęć do Wschodu, ale przede wszystkim sam katolicyzm (i naturalnie Kościół), sprawiły, że zapomnieliśmy o naszym pogańskim rodowodzie, wyparliśmy go ze świadomości – wraz z tym, co w nas archaiczne i pierwotne… Odsunęliśmy też na dalszy plan naszą plemienną słowiańskość. Mickiewicz pisał we wstępie do „Dziadów”, że w dzieciństwie wielkie wrażenie wywierały na mim ludowe opowieści, podania, legendy, czego ślad mamy głównie w II części dramatu, gdzie w cmentarnej kaplicy pojawiają się wywoływane przez „pospólstwo” duchy, upiory i zjawy.
Obrzęd pogański („dziadów”) miesza się tu i łączy z rytuałem chrześcijańskim (Zaduszek). Mickiewicz nie tylko to opisał, ale i w swoim arcydramacie (zwłaszcza w cz. III) poszedł znacznie dalej – to co pierwotne i archetypiczne (manifestujące się choćby w antycznych dionizjach, kultach Voodoo, religiach opętania), ożywił w słowiańskich folklorze, sprzęgnął to wszystko z chrześcijaństwem, a następnie przeniósł idee katolickie (Ofiara, Mesjasz, Odkupiciel) na cały polski naród. To jest, musimy przyznać, symboliczno-transformacyjna orka na miarę Tytana Wyobraźni, giganta poezji i myśli.
Wziąwszy to wszystko pod uwagę, odjazdowa niedorzeczność niektórych „dziadowych” motywów, okazuje się pozorna, bo pod cienką warstwą ich „bzdurności” i absurdu, czai się pełna znaczeń głębia, o ich roli moralizatorsko-dydaktrycznej nie wspominając.
Bo czyż my wszyscy, nawet dzisiaj – w dobie ponoć nieprzesądnej i racjonalnej – nadal nie obcujemy (w naszej wyobraźni przynajmniej) ze zmarłymi? Czy nie ustalamy z nimi ciągle naszych relacji – stosunku, jaki do nich mamy? Czy nie zajmuje nas kwestia życia po śmierci? Problem winy, kary, grzechu – konsekwencje naszych ziemskich postępków w życiu wiecznym? Czy nie mamy wrażenia, iż docierają do nas znaki z zaświatów? Czyż nie pragniemy nieśmiertelności z jednej strony, z drugiej zaś – czyż jej się nie obawiamy? Żyjemy na granicy widzialnych i niewidzialnych światów, doświadczanych zmysłami, ale i wyczuwanych intuicją – pełnych zarówno dotykalnych ciał, jak i ezoterycznych (choć nie pozbawionych substancji) fantomów.
Dlatego nie dziwią nas tak bardzo pojawiające się w „Dziadach” zjawy i duchy, a wręcz przeciwnie – wydają się nam być zjawiskiem zupełnie naturalnym. I nas angażującym.
To zaangażowanie wzmocnione zostało dość skutecznie przez twórców i artystów ze Sceny Polonia, którzy zaprezentowali nam arcydzieło Mickiewicza w Chicago.

„Kto nie dotknął ziemi ni razu, ten nigdy nie może być w niebie” (Kinga Modjeska jako Dziewica Zosia)

Spektakl – ludzie i zjawy

„Dziady”, mimo swej złożoności, niespójności i trudności, należą do najczęściej wystawianych polskich dramatów. I chyba łatwo to zrozumieć zważywszy na niezwykłą plastyczność i obrazowość Mickiewiczowego języka, na obecne w nim emocjonalne napięcia, na pobudzającą wyobraźnię ekspresję… o tkance narodowej, w której jest on zatopiony, nie wspominając.
Oczywiście, wraz z upływem czasu – i w rytm mijających epok – forma tych przedstawień się zmieniała, ale i sama treść podlegała pewnej fluktuacji znaczeń, za każdym razem, na swój własny sposób, inaczej interpretowana – już choćby ze względu na zmieniający się historyczny kontekst. I z tego co wiem, były to inscenizacje coraz bardziej odbiegające od „ducha” oryginału. Pod pretekstem aktualizacji i uwspółcześnienia, uwolnienia się od nacisku „polonocentrycznych klisz lekturowych” czy też od „propagandowych nadużyć” – odhistorycznienia i odpolitycznienia – traciły swój znaczeniowy impet, narracyjną spójność, postrzegane przez niektórych widzów jako „zwariowane”, „udziwnione” czy wręcz „idiotyczne”.
Interpretacja Kingi Modjeskiej sięga do „klasycznych” romantycznych źródeł – jej „Dziady” (scenografia, kostiumy) nie porzucają XIX wiecznego emploi, pozostają wierne teatralnej tradycji, a jednak nie są wtórne, plagiatorskie czy anachroniczne – wybrzmiewając autentyczną pasją, rezonując i współgrając ze współczesną wrażliwością widzów.
Spektakl zaczął się przejmującym monologiem – skargą Upiora (Tomasz Maternowski) i już to wystąpienie osadziło nas w charakterze tej inscenizacji: zarazem solidnej, jak i melodramatycznej, a mimo to nierzewliwej, niesentymentalnej, nieckliwej. Niejako sprawcą i reżyserem całego obrzędu był Guślarz (jak zwykle niezawodna Julitta Mroczkowska Brecher) – łączący tradycję pogańskiego Koźlarza z egzorcystyczną mocą chrześcijańskiego krzyża. Wtórował mu Starzec (Bartosz Kasza) – postać nie tylko styrana życiem, ale i milczkowato-ponura. Zjawa Złego Pana (Maciej Góraj) to jakby wskrzeszenie piekielne Łazarza – niesamowita charakteryzacja podkreślała nieziemskie udręczenie, nie tylko jego duszy, ale i wygłodzonego ciała. Opadająca go chmara żarłocznego, drapieżnego ptactwa (Małgorzata Kwaśniewicz, Marcin Kowalik, Maternowski raz jeszcze) wzmagała tylko wrzawę – niemiłosierną zaciętość szarpiących nieszczęśliwca mścicieli. Niejako kontrapunktem dla tego strasznego korowodu harpii były igrające w niebie Aniołki czy też pląsające po scenie Słowianki/Rusałki – jednak pozbawione już tak dramatycznej weny. Rozdzierała serce Matka/Sowa (Edyta Luckos) z zamarzniętym dzieckiem, wygnana na mróz przez nielitościwego Pana. Dziwiły dzieci (Nicole Krawczyk, Ethan Stanescu), których jedynym grzechem wydawało się być to, że miały szczęśliwe dzieciństwo (jedna z kilku niedorzeczności, na jakie trafiamy w logice gminnej sprawiedliwości).

Padając na kolana, unosząc się w górze…

Jednak prawdziwą kreację – a właściwie dwie – stworzyła Kinga Modjeska. Pierwszą – rolą Zosi, drugą – monologiem Pani Rollison (we fragmencie dodanym tutaj z III części „Dziadów”). Wprawdzie aktorka nie odarła Zosi z wianka, lecz pozbawiła ją niemal zupełnie sielankowej otoczki (na pierwszy ogień poszły wyrzucone ze sceny: fruwający motylek i bieżący przed pasterką baranek), podkreślając jej dramatyczną sytuację w zaświatach, gdzie wprawdzie hula ona dość lekko i beztrosko z wiatrem, ale boleje nad tym, że – przez swoją wyniosłość, nieprzystępność dla chłopaków i dumę – nie dane jej było zaznać prawdziwej „ziemskiej” miłości. (Czyżby morał tego był taki, że jednak cnota nie popłaca?) Dopełnieniem tej kreacji (znakiem Natury, może nawet Niebios?), była tęcza, która pojawiła się ni stąd ni zowąd na Zosinej sukience, (a którą właściwie odkryłem dopiero oglądając swoje, zrobione podczas spektaklu zdjęcia).
Modjeska na scenie świetnie się porusza – tak, że nawet imitacja jej powietrznych lotów (przy wydatnej pomocy dwójki partnerów) była bardzo wiarygodna – zrazu lekka, to znów brzemienna. (Kto by pomyślał, że dziewczyna z ludu jest w stanie prawie że hamletyzować?)

„Gdzie ty! – znajdę cię, mozgi na bruku rozbiję, Jak mój syn! Ha, tyranie! syn mój, syn nie żyje!” (Kinga Modjeska jako Pani Rollison)

Lecz najmocniej zabrzmiała dla mnie skarga Pani Rollison rozpaczającej po stracie swego syna. Modjeska w habicie i na kolanach – swoim dobitnym, choć brzmiącym dość głucho i upiornie głosem – wstrząsnęła mną tak, że zapomniałem, że jest to gra i że to jest ona.

Czy wszystko jest padliną?

Ryszard Kapuściński pisał: „Cywilizacja współczesna to cywilizacja odarcia – z tajemnicy, z duchowości, z sacrum – chce ona pokazać, że wszystko jest materią, czyli że wszystko jest lub stanie się wkrótce padliną”.
Właśnie, gdybyśmy nie wiem jak usilnie się starali, to ani nauka, ani empiryczna wiedza, ani racjonalizm nie jest w stanie dostarczyć nam SENSU – i to nie tylko metafizycznego (bo metafizykę materializm odrzuca z zasady), ale i teleologicznego (współcześni naukowcy twierdzą powszechnie, że świat – a tym samym życie – nie ma ani celu, ani sensu).
Lecz tak się składa, że człowiek (w rozumieniu ogólnym) potrzebuje poczucia sensu swojego życia, i to nie tylko w wymiarze doczesnym, ale i metafizycznym. Z tego powodu ludziom (cały czas mówimy o zdecydowanie większej części ludzkości) nie wystarcza sama wiedza, bo sensu może im dostarczyć dopiero wiara (religia). (To jest tak oczywiste, że dziwię się, iż hołubiący rozum „racjonaliści” nie są w stanie tego zrozumieć, ani tym bardziej przyjąć tego do wiadomości).
To dlatego Oświecenie od samego początku stanęło na straconej pozycji ze swoim zbiorem postulatów usiłujących opisać i normować społeczno-kulturową rzeczywistość. To dlatego dość szybko zostało wyparte przez Romantyzm, który nie mógł się pogodzić z materialistyczną – a tym samym bezduszną – wizją świata,  a który zaspokajał ludzką potrzebę duchowości, uczucia, nastroju, charyzmy, wyobraźni… o potrzebie Boga nie wspominając.
Zapanowało (wróciło?) przekonanie, że jednak rozum nie jest naczelną władzą człowieka i że poznanie rozumowe nie może być jedynym rodzajem poznania świata; że nie wszystko jest dostępne ludzkiemu pojmowaniu (nieokreśloność, nieuchwytność, tajemnica egzystencji i świata); że liczą się intuicja i przeczucie, że duch jest ponad materią, że istotniejszy (nadrzędny) jest wymiar metafizyczny; że życia wewnętrznego człowieka – z całym tym jego bogactwem i głębią – nie da się zredukować do funkcji i przejawu tylko li materii.
Oczywiście nie ze wszystkimi wymienionymi tu postulatami romantycznymi się zgadzam, ani nie twierdzę, że należy ulegać irracjonalizmowi (choć według mnie racjonalizm wcale nie wyrządził światu mniej szkód niż irracjonalizm), to daleki jestem od zachwytu ludzkim rozumem, który prawdę mówiąc już od dawna uważam za przereklamowany.

Skazani na mit i wyobraźnię

A wracając do refleksji, jakie wzbudziło we mnie chicagowskie przedstawienie „Dziadów” – z jego przeniesieniem nas w inne, duchowe wymiary świata (i zaświatów); z wywołaniem zjaw, mar, upiorów i duchów; z obcowaniem ze zmarłymi, które przywołało wspomnienie o naszych – nieżyjących już – przyjaciołach i bliskich… Po raz kolejny uświadomiłem sobie to, jak ogromną siłę może mieć nasza wyobraźnia i jak niezbędna jest ona do naszego funkcjonowania w rzeczywistym świecie.
Tak, jak ludzka kultura skazana jest na mit, tak życie wewnętrzne człowieka nie może się obejść bez iluzji, fantazji, marzenia, złudzenia… a ogólnie: bez wyobrażenia. Nie tyle dlatego, że (wbrew pozorom i naszemu przeświadczeniu) nie mamy bezpośredniego dostępu do rzeczywistości; nie tylko dlatego, że nasza jaźń jest produktem nieświadomości; nie tylko dlatego, iż rzeczywistego olśnienia – tego otwarcia przed nami Drzwi Percepcji na oścież – nie moglibyśmy znieść, ale przede wszystkim dlatego, że nasze myślenie i wyobraźnia nie są materialne, a ściślej: nie mogą być opisane w kategoriach materii. Podobnie zresztą jak sam człowiek, a co za tym idzie – nasze człowieczeństwo.
Przestrzeń duchowa, nawet jeśli oparta jest na materii, ma charakter niesubstancjalny, widmowy, nieuchwytny, może nawet mistyczny – rządzi się swoimi prawami i ma swoje wymagania. Wskutek tego nasze doświadczenie rzeczywistości nie jest – i nie może być – przejrzyste. Poruszamy się w świecie w dużej mierze wyobrażonym – nie tyle fikcyjnym i złudnym, co idealnym i zjawiskowym, posługując się przy tym hipostazami. Z naszymi niedoskonałymi zmysłami – i wielce ograniczoną percepcją –  mierzymy się z tym, co nazywamy rzeczywistością. W tym kontekście mój tekst jest nie tyle obroną fantazmatów, (których konotacja jest zazwyczaj negatywna) co przyznaniem, że nie można od nich uciec.
A jeśli bronię pewnego rodzaju fantazmatu, to jest to fantazmat rozumiany nie jako mamiący nas i prowadzący na manowce psychotyczny syf albo jakaś percepcyjna aberracja, lecz będący czymś, co pomaga nam radzić sobie z przytłaczającą nas niekiedy rzeczywistością – z dyktaturą bezlitosnych faktów. Wbudowany w naszą psychikę mechanizm przetrwania.

*  *  *

.

Fot. Stanisław Błaszczyna

SOJKA, SZEKSPIR I INNI…

o występie Stanisław Sojki w Copernicus Center w Chicago

.

Stanisław Soyka w Copernicus Center

Stanisław Sojka w Copernicus Center

.

    Niezwykłej radości dostarczył nam Staszek Sojka w ostatni piątkowy wieczór w eklektycznej Sali Copernicus Center, której oswojony kicz nie gryzł się wcale z wysokim muzycznym lotem Sojkowej muzyki, w naturalny sposób łączącej szekspirowski anachronizm, uwspółcześniony nam przez znakomite przekłady Barańczaka i Słomczyńskiego, z lekkością i błyskotliwością swojej melodyjnej frazy, która niosła się w przestronnej sali, aż po niebieskie sklepienie usłane sztucznymi gwiazdami.

    Po 20 latach z okładem, Stanisław Sojka gra i śpiewa nam Sonety Szekspira, a my słuchamy, uwiedzeni dźwiękami i słowem, zupełnie jak za pierwszym razem. Bo prawdziwa „miłość z dnia na dzień zmienić się nie może”.

    Wspomniałem o radości – i niezmiennej wartości tej muzyki, mimo upływających lat – a jednak z wiekiem uczucia i uwaga nasza się zmieniają, przydając temu doświadczeniu wsłuchania się innej barwy. Inaczej rozkładają się akcenty – być może pojawia się nawet lekka melancholia, słodycz przełamywana jest gorzką domieszką, nadchodzi nostalgia… Bardziej dojmujące staje się przemijanie, mimo łagodności, jaką daje pogodzenie się z życiem – z tym, co jest nieuniknione.

    Dzięki Bogu Szekspir był – jak się wydaje – człowiekiem zmysłowym, więc w Sonetach słychać jego uwiedzenie erotyczną stroną świata, związek z żywiołami Natury, które przecież odzywają się też w samym człowieku, wystawionym na łaskę i niełaskę tego, co go niewspółmiernie do siły własnej woli przerasta.

    Człowiek targany jest żądzą, która w łagodniejszej wersji jest pragnieniem – ale miłosne uniesienie i jego zaspokojenie staje się lekarstwem. Tymczasowym wszak, skoro oczy „mrużą się, ciężkie sennym nasyceniem” pragnień, które już jutro nad ranem wracają „tak ostre, jak zawsze”.

    Autor Sonetów, człowiek zmysłowy i czujący, ale i myślący, wie jednakże czym jest miłość prawdziwa (Sonet CXVI, tłum. Maciej Słomczyński):

Zdrady są z związku dusz wiernych nieznane,
Albowiem miłość nie będzie miłością,
Jeśli jest zmienna, mogąc mieć odmianę,
Lub skłonna odejść za cudzą skłonnością.
(…)
Miłość z dnia na dzień się zmienić nie może,
Przetrwa, aż przyjdzie śmiertelna godzina.

    Wydaje się to oczywiste, ale przecież nie zawsze przyjmujemy do wiadomości to, co oczywiste – okłamując się lub narzucając sobie samemu pewną ignorancję. Dopiero własne doświadczenie życiowe otwiera nam oczy (a zwłaszcza serce) na prawdziwość tych słów – wtedy, kiedy dotkliwie zazwyczaj, poczujemy coś na własnej skórze, kiedy coś głęboko zapada nam w serce. Czekać więc musimy pokornie, „aż nas zbliży Czas zawzięty”, by „z dwóch żywiołów ciała jedną tylko złożyć Rzecz: łzę, jak ziemia ciężką i słoną jak morze.”

    Staszek Sojka wie, o czym śpiewa. Sam w swoim życiu różnych doświadczył kolei i zwrotów, przyznając kiedyś w przypływie (daleko tu jednak idącej) szczerości: „Byłem głupi, ślepy, głuchy i egocentryczny. Despotyczny sukinsyn z miłą twarzą, który śpiewa balsamiczne piosenki. Był czas, kiedy uznawałem za normę, że wszyscy mi salutują. Mam do siebie żal o lekceważenie o przedmiotowe traktowanie ludzi” – alkohol i narkotyki, romanse i rozwody. Jowialny sybaryta i zdawałoby się miś – taki osobnik też może być utrapieniem i źródłem cierpienia dla bliskich.
Ale Sojka ma to za sobą, nauczył się, wyciągnął wnioski i dojrzał – z synami ma świetny kontakt, razem koncertują…
Jednakże pogłębiła się u niego melancholia światem, skoro sam wyznał na koncercie, że najbardziej ulubionym sonetem Szekspira, jest dla niego ten właśnie (Sonet LXVI, tłum. Stanisław Barańczak):

W śmierć jak w sen odejść pragnę, znużony tym wszystkim:
Tym, jak rzadko zasługę nagradza zapłata,
Jak miernota się stroi i raduje zyskiem,
Jak czystą ufność krzywdzi wiarołomność świata
Jak hańba blask honoru rychło brudem maże,
Jak żądza na złą drogę dziewiczość sprowadza,
Jak zacność bezskutecznie odpiera potwarze,
Jak moc pospólną trwoni nieudolna władza,
Jak sztuce zamykają usta jej wrogowie,
Jak naukę w pacht biorą ignorantów stada,
Jak prostą prawdomówność głupotą się zowie,
Jak dobru złu na sługę najwyżej się nada
Znużony – odejść pragnę; lecz chęć w sobie dławię:
Jeśli umrę, sam na sam z takim światem cię zostawię.

     Prawda, że brzmi to ponadczasowo – a więc i współcześnie? I że każdy z nas, w pewnym okresie życia czuje i myśli tak samo?

    Ale, jak już wspomniałem, zbyt cierpka i gorzka dawka nie zatruła serc polonijnej publiczności, która momentami wręcz żywiołowo reagowała na to, czym wypełniał salę artysta. A była to nie tylko wielka przyjemność ale i radość.

greydot

stanislaw-soyka-w-chicago-fot-stanislaw-blaszczyna

Sojka z kwiatami

    Sam Sojka mówi o sobie, że „wyrósł na sługę poetów”. I trudno temu zaprzeczyć, gdyż dosłownie wszystkie utwory jakie on śpiewa są czystą poezją. Bo kogóż to Staszek nie brał na warsztat: począwszy od Osieckiej, przez Herberta, Szymborską, Leśmiana, po Miłosza, Jana Pawła II i samego Św. Pawła.

    Druga część koncertu to właśnie była mikstura tych utworów, które w całej okazałości ujawniały bogactwo lirycznych (a tym samym duchowych) poszukiwań Sojki – nie tylko jako kompozytora, ale i człowieka wrażliwego na literaturę. Sojka nie poszedł na łatwiznę prezentowania swoich największych „przebojów”, (których notabene zebrało się sporo w ciągu jego długiej – niemal 40-letniej! – karierze), niemniej jednak w repertuarze koncertu znalazły się takie sztandarowe jego piosenki, jak np. Absolutnie nic!, Życie to krótki sen, Tolerancja, Kiedy jesteś taka bliska czy Cud niepamięci. A przy tym usłyszeliśmy i Szymborską (Allegro ma non troppo) i Osiecką (… tylko brać), był również mały hołd dla Mistrza Niemena (Sukces).

    Banalne byłoby stwierdzenie, że Stanisław Sojka jest prawdziwym unikatem – a tym samym – skarbem w polskiej muzyce. Komponowanie przychodzi mu niezwykle łatwo, jego gra na pianinie (i nie tylko, bo Sojka to par excellence multiinstrumentalista) jest znakomita i co najważniejsze – „zrośnięta” jakby organicznie z treścią i przekazem słownym wykonywanych przez niego utworów. Jego styl – i brzmienie – jest nie do podrobienia. To swego rodzaju zaskakujący melanż lirycznej wrażliwości z dynamiką – subtelnej melodyki ze zdyscyplinowaną kulturą muzyczną, która swoją proweniencję ma nie tylko w najwyższej jakości muzyce popularnej, ale i w klasyce, oraz bardziej wyrafinowanym jazzie.

    Sojka to artysta z wyższej półki, a tym samym bardziej wymagający, niż cała reszta popkulturowego światka. Ale jeśli już się po niego sięga, to wie się po co – i nigdy nie jest się zawiedzionym.

greydot.

stanislaw-soyka-w-copernicus-center-chicago-9-wrzesnia-2016-r-fot-stanislaw-blaszczyna

Audytorium zasłuchane i wpatrzone – na sali w Copernicus Center

.

© ZDJĘCIA WŁASNE 

Koncert Stanisława Sojki odbył się 9 września w sali Copernicus Center w Chicago, a jego organizatorem było Towarzystwo Sztuki..

UDRĘKA I EKSTAZA

(co się plecie w kajecie – zapiski – z wypowiedzi rozproszonych, XXII)

.

zapiski notatki kajet notes

.

.

Znacznie bardziej i głębiej porusza nas – a niekiedy wręcz nami wstrząsa – to, co jest rezultatem smutnej albo wręcz bolesnej refleksji nad światem, doświadczeniem cierpienia…
Może właśnie dlatego, iż (podświadomie) uznajemy, że istotą naszej (ludzkiej) egzystencji jest tragizm?

Czy nasze życie nie jest przypadkiem ciągłą polemiką – wadzeniem się, dyskursem – z owym narzuconym nam przez narodziny tragizmem losu?

Czy nasza afirmacja życia nie jest ciągłym zaprzeczaniem tragiczności wiszącego nad nami fatum (śmierci, unicestwienia)?

A może dobrze byłoby uświadomić sobie to, że samo poczucie tego tragizmu jest jednak złudzeniem?

No tak, ale wtedy za złudzenie uznać musielibyśmy także nasze poczucie szczęścia i radość.

Mimo wszystko nie mógłbym się zgodzić z tym, że cierpienie i absurd definiuje ludzkie życie. Moim zdaniem definicja ta powinna uwzględniać także inne aspekty ludzkiej egzystencji – np. poczucie szczęścia, zdolność do miłości, zachwytu nad pięknem… Być może właśnie stąd wynika moja niechęć (czasem wręcz nawet sprzeciw) wobec twórczości jednoznacznie negatywnej, nihilistycznej… jednym słowem – beznadziejnej.

*

Nie wypada się z naszym cierpieniem „obnosić”, narzucać go innym ludziom, ogłaszać go wszem i wobec, ale też nie należy się go wstydzić, za wszelką cenę ukrywać…
Pożądane jest więc – jeśli już zdarzy się nam cierpienie – cierpieć tak „w sam raz”. (Oczywiście jest w tym oświadczeniu pewien sarkazm.)

Tylko co zrobić z cierpieniem, które nas przerasta? Nie każdy przecież ma możliwość – taką jak miał np. Hiob – by rozmawiać o swoich nieszczęściach z Bogiem, a nawet… z drugim człowiekiem.

*

Należy robić wszystko, by nasze cierpienie nie „negowało” szczęścia, radości, empatii, otwarcia… I to nawet nie z powodów altruistycznych ale egoistycznych: jeśli bowiem zanegujemy te wartości, to one niejako nas „opuszczą”.

*

Nie wszyscy są w stanie wypełnić „przepaść” (nad jaką wszyscy stoimy) Bogiem.
Co im pozostaje?
Czy można się dziwić, że można wtedy zacząć myśleć o nicości, pustce…  całej tej otchłani – udręce ludzkiej samotności w przepastnych otchłaniach Kosmosu?

*

Czytam ciekawe rozważania o cierpieniu, których autorem jest Bogusław Nowak. Ich autor zwraca uwagę przede wszystkim na cierpienia psychiczne (zwane też prze niektórych ludzi „duchowymi”) i ich relatywizację, mówiąc, że to, czy coś jest dla nas źródłem cierpienia, zależy od okoliczności, w jakich się znaleźliśmy, od wartości jakie uznajemy – czyli od naszego subiektywnego podejścia do tego, co może być (jest) przyczyną cierpienia. (Nie mówimy tu oczywiście o cierpieniu, które jest związane z bólem „fizycznym”, somatycznym – bo z tym stosunkowo łatwo można sobie poradzić, a ponadto nie ma on właściwie takiego znaczenia egzystencjalnego, jak ból „psychiczny”.)

To wszystko powinno nam uświadomić, że jednak warto o cierpieniu rozmawiać, bo jest ono uwarunkowane kulturowo – czyli przez czynniki, na które mamy wpływ i które w zasadzie sami tworzymy. Innymi słowy, zależy ono także od tego, co sami wybraliśmy. Czyli mamy jednak wpływ na to, czy coś nam sprawia cierpienie, czy nie.

Doskonałych przykładów radzenia sobie z tym cierpieniem „egzystencjalnym” mogą dostarczyć np. filozofie Wschodu, a zwłaszcza buddyzm, który bywa jednak bardzo skuteczny (medytacje, odpowiedni stosunek do świata, życia i innych ludzi) w redukcji, a nawet i eliminacji tego cierpienia.

*

Ktoś, z kim rozmawiałem o cierpieniu, oświadcza na koniec naszej rozmowy: „Piszę to w dniu, kiedy w Polsce wybuchło niespodziewanie lato, kiedy rozmyślania o cierpieniu przegrywają z jazdą na rowerze po pachnącym i zielonym lesie. Jest teraz jasno, ciepło i dobrze. I chcę być szczęśliwa.”

Tak, właśnie takie chwile sprawiają, że mimo wszystko kochamy życie, potrafimy zachwycić się światem, dostrzec jego piękno, możemy poczuć się szczęśliwi. Takie momenty warto pielęgnować, bardzo sobie cenić, być wdzięcznym (Bogu, losowi, przypadkowi, życiu, własnej wrażliwości, zdrowiu…) za to, że możemy ich doświadczać, poczuć, doznawać…

Ale przecież mamy też świadomość tego, że są to tyko chwile i że życie jest bardziej złożone, że oprócz radości jest też cierpienie a „ciemna” strona jest tuż za „jasną”. Tak, jak to jest w słynnym haiku Issy:

Nigdy nie zapominaj:
Chodzimy nad piekłem
Oglądając kwiaty.

Jednakże nie chodzi tu o jakieś umartwianie się, posypywanie głowy popiołem, poddawanie się cierpiętnictwu, rozdrapywanie egzystencjalnych ran i przejmowanie się wszystkimi nieszczęściami i całą nędzą świata. Chodzi według mnie o pewną… wyważoną mądrość, o pełniejszą świadomość tego, czym jest ludzkie życie, o empatię (o nie zapominanie jednak o tym, że – nawet jeśli mi w danym momencie, czy okresie życia nie cierpimy, może nawet czujemy się szczęśliwi – to jednak cierpią inni ludzie, i że to cierpienie w olbrzymich ilościach jest jednak obecne w ludzkim świecie).

Myślę, że do tego, by poczuć się pełnym człowiekiem, taka świadomość jest niezbędna i nie można o tym zupełnie zapominać, wyrzucając to całkowicie z naszego pola widzenia. Bo ta świadomość nas jednak pogłębia, uczy właśnie empatii, sprawia, że bardziej jesteśmy w stanie zrozumieć innego człowieka.

Wydaje mi się, że ja bym podziękował jednak za taką „cielęcą” szczęśliwość beztroskiego motylka wąchającego tylko kwiatki – zapominając o wszystkim, nie wiedząc i nie widząc niczego, co mogłoby mi owo „cielęce” poczucie szczęścia zburzyć. Jeśli miałbym do wyboru: być w ten sposób „szczęśliwym” kosztem wiedzy lub wiedzieć kosztem szczęścia, to wybrałbym jednak to drugie. Bo wolę jednak wiedzieć „z czego się żyje” – nawet kosztem poczucia własnego szczęścia.

*

Czy dobrobyt, (w którym ponoć żyjemy współcześnie) daje nam szczęście i zaspokaja nasze poczucie sensu życia? Czy te wszystkie namiastki i ersatze, którymi karmimy się na co dzień, udawanie beztroski albo narkotyzowanie się byle czym (np. kulturą masową, medialno-plotkarską polityką, konsumpcjonizmem, wirtualnymi światami…) – czy to wszystko może sprawić, że będziemy mogli żyć życiem bardziej szczęśliwym, pełniejszym i satysfakcjonującym?
Wątpię.

*

Być może cierpienie nie jest warunkiem koniecznym tworzenia, ale jednak, biorąc pod uwagę biografię wielu największych twórców i artystów w dziejach sztuki (wliczając w to pisarzy), jest ono w ich życiu istotnie i znacząco obecne.
To cierpienie przenika przecież także całe epoki (np. romantyzm, barok, secesja…), stanowiąc jeden z ich głównych rysów. Niewątpliwie dzieje się tak również dlatego, że cierpienie jest nieodłącznym elementem La Condition humaine – bo jakiemuż człowiekowi nie jest ono znane?

Artyści są tutaj w tej lepszej (?) sytuacji, że mogą poddać cierpienie twórczej transformacji (wyrazić je przed światem, tworząc jednocześnie coś wartościowego dla kultury, coś cennego dla innych). „Zwykłemu” człowiekowi jest pod tym względem trudniej. Choć jeśli się odbiera sztukę (literaturę, muzykę, film…) i jest się w stanie ją „przeżywać”, to wynikające stąd doświadczenie katharsis jest dostępne nie tylko twórcom, ale i odbiorcom sztuki.

*

Natura wdzięczy się i uwodzi wszystkich nas kwiatami. To, że jesteśmy czuli na ich piękno – odbieramy je i się mu poddajemy – to jeszcze jeden dowód na to, jak bardzo jednak jesteśmy z tą Naturą nadal związani, będąc przecież jej częścią, mimo cywilizacyjnej „emancypacji”.

*

Racją istnienia każdej wiary jest nadzieja na coś lepszego niż to, co spotyka nas w życiu. I to „coś lepszego” ma nas spotkać po śmierci.

Wiara jest też czymś co zastępuje ludziom wiedzę tam, gdzie ona nie sięga.

*

Wczoraj trafiłem na blog osoby, która zmarła na raka parę dni temu. Zaczytałem się, przejąłem… Bliskość śmierci, cierpienie, rozpacz…

To jedno z tych doświadczeń, które zdzierają z nas wszelkie maski, godzą w nasze wrażliwe centrum, rysuje w naszej duszy (wnętrzu) najgłębsze doświadczenie życia i śmierci.

Ale dzięki tej świadomości jestem też wdzięczny (komu? czemu?) za każda przeżytą chwilę.

*

Poraża mnie cudowność życia (choć przerażenie tym życiem też nie jest mi obce).

*

Według mnie każde wybitne dzieło sztuki jest w pewnym sensie moralitetem – tzn. czymś konstytuującym wartości naszej kultury. A to wymaga od twórcy zajęcia konkretnej pozycji – niekoniecznie sędziego expressis verbis, ale właśnie sugerującego swoją pozycję, zdanie, postawę… A to zawsze zawiera w sobie pewien osąd.

Może właśnie sztuką jest to, aby ów sąd niejako ukryć, albo go zniuansować, nie wypowiadać wprost?

*

Film Cristiana Mungiu Za wzgórzami. Głównym jego dylematem jest kwestia wolności człowieka w konfrontacji z jego wiarą i okolicznościami, w jakie wepchnęło go życie. Na ile wiara człowieka jest determinowana przez warunki w jakich przyszło mu żyć? Czy miłość do Boga musi konkurować z miłością do człowieka – a nawet ją wykluczać? Czy dobro, jakie daje człowiekowi wiara (i religia), zbyt łatwo nie zamienia się w zło, które zniewala i niszczy – zarówno jego samego, jak i innych ludzi? Jakie są źródła władzy i czym jest władza w kontekście religii? Gdzie kończy się wiara a zaczyna przesąd – i czy istnieją między nimi jakieś wyraźne granice. Czy warunki egzystencji i sama ludzka kondycja nie wymuszają na człowieku irracjonalnych zachowań? Czym jest Zło, kim jest Diabeł? Czy nieświadomość czynienia zła może zwolnić kogoś od winy, a tym samym i kary?
To nie są błahe pytania.

Wydaje mi się, że Mungiu zrobił ten film dlatego, aby uświadomić nam jednak, że ludzkie intencje czynienia dobra prowadzą czasami (często?) do tego, że człowiek wyrządza zło. Że tak naprawdę klasztorna klauzula, mimo ujmowania ludzi w ścisłe ramy i narzucająca im określony sposób zachowania (a nawet myślenia), może wprowadzić do ludzkich głów zamęt. Że ludzie, tak naprawdę, chroniąc się w murach klasztoru przed prawdziwym życiem (uciekając przed światem?) nie zaznają tam spokoju i nie doznają wolności, a wręcz przeciwnie: stają się (mogą się stać?) zniewoleni nie tylko przez monastyczny reżim, ale też i przez własne lęki i obsesje… Że religia ma ścisły związek z władzą, i że w dzisiejszych czasach bardziej jest przesądem, niż depozytariuszem tradycyjnych wartości… etc.

Oczywiście, że takie podejście reżysera, (które pozwala nam to wszystko sobie uświadomić) zawiera już w sobie pewien moralny osąd, jednakże Mungiu, jako twórca świadomy pułapki wykładania wszystkiego wprost (nachalnie, stronniczo, ostentacyjnie…) swoją pozycję (sąd, wyznawane wartości) niejako kamufluje – wprowadzając argumenty (fakty, motywy, zachowania, słowa…) wspierające „drugą stronę” (stąd ludzka, „niewinna”, a nawet dobrotliwa twarz tych, którzy de facto główną bohaterkę filmu uśmiercili). Muszę się przyznać, że kiedy to sobie uświadomiłem, to pomyślałem nawet o pewnej manipulacji widzem – a przecież można na to spojrzeć zupełnie inaczej: a mianowicie jak na artystyczny zabieg, do którego przecież reżyser ma prawo, a nawet obowiązek.

Lecz z tego wszystkiego bierze się u mnie wahanie: jest w tym filmie osąd reżysera, czy też go nie ma?
Otóż można się tu pokusić na odpowiedź: tak, ten osąd jest, a zarazem go nie ma. Co może wygląda pokrętnie, ale chyba wynika to z natury samej sztuki, która cała jest przenikaniem się prawdy i kłamstwa, pozy i autentyczności, dosłowności i niedomówień, oczywistości i kamuflażu…

*

Wywiad z Woody Allenem. Zastanawiam się nad fenomenem tego reżysera i przychodzi mi do głowy coś nowego – taki mały (a może i wielki?) paradoks. Oto Allen przyznaje się, że jest „bezwstydnym złodziejem” (bo „kradnie”, czy też – nazywając to bardziej elegancko – zapożycza, i to od tych najlepszych: Bergmana, Chaplina, Keatona, Felliniego i in.), a mimo to sam pozostaje nie do podrobienia. Myślę, że coś takiego może być udziałem jedynie wielkiej indywidualności.

No i jeszcze sprawa tego jego (legendarnego już) neurotyzmu.
Ależ oczywiście, że Woody Allen jest neurotykiem (choć sam temu zaprzecza). Mało tego: on jest współczesnych neurotyków królem! Tyle, że od klinicznego neurotyka różni go to, iż jest on człowiekiem niesłychanie kreatywnym, który ten neurotyzm potrafi zaprzęgnąć jak konia pociągowego dla swojej twórczości. Innymi słowy, on ten swój neurotyzm ujeżdża jak łysą kobyłę.

Być może Allen wypiera się neurotyzmu, gdyż zwykle kojarzony jest on z chorobą – a przecież nikt nie chce uchodzić za człowieka nerwowo chorego. Ale akurat w jego przypadku bycie neurotykiem utożsamia się z byciem człowiekiem twórczym.
Zresztą: któż z nas nie jest neurotykiem?

*

Bardzo często odbiór jakiegoś filmu jest po prostu kwestią naszego nastawienia – do reżysera, aktora, tematu… wreszcie do samego filmu. (To zresztą odnosi się także do odbioru każdego wytworu sztuki.) Także kwestią samopoczucia, okoliczności, momentu, w jakim znajdujemy się w życiu…

Odbiór sztuki to jednak sprawa bardzo indywidualna, czasem nawet kapryśna, zależna od tzw. przypadku… sugestii, autosugestii, predyspozycji – niekoniecznie wiedzy.
Chodzi chyba o to, aby w tym wszystkim odnaleźć jakiś wspólne, kluczowe, w miarę obiektywne kryteria, które mogłyby nam pomóc w formowaniu i dzieleniu się bardziej przemyślanymi, głębszymi i adekwatnymi opiniami – które wcale nie muszą być przez to wyrachowane, niespontaniczne.

*

Odnoszę wrażenie, że często to, co ma się ludziom podobać, musi być niejako zatwierdzone przez jakąś instytucję: czy to popularny program telewizyjny, czy też muzeum, operę, filharmonię, wystawę…
Generalnie rzecz biorąc, większość ludzi odbierając sztukę (zwłaszcza masową, ale też i tę „elitarną”) ma tylko złudzenie tego, że myślą samodzielnie, a tak naprawdę poddają się jedynie modzie, sugestii, snobizmowi, pozie…
I co ciekawe: niekiedy zaczyna to nabierać znamion autentyzmu.

*

Wracam do tych kanonów sztuki z uporem maniaka bo zdaję sobie sprawę, że właśnie one stanowią punkt odniesienia, bez którego wszelka dyskusja o sztuce jest niemożliwa (gdyż samo pojęcie sztuki traci wtedy swój sens). A generalnie rzecz biorąc, we współczesnej sztuce dotychczasowe kanony (normy) zostały zniesione (lub rozbite) w imię (moim zdaniem fałszywie rozumianej) wolności artystycznej. Tym sposobem wolność zamieniła się w dowolność a to z kolei w pewien rodzaj rozwolnienia, dzięki czemu do galerii i muzeów zaczęło trafiać dosłownie wszystko: począwszy od muszli klozetowej, przez wszelkiego rodzaju śmieci i złom, po zupełnie nieczytelne bohomazy (lub zgoła puste płótna), o prawdziwym gównie nie wspominając (Manzoni). Osobną działkę stanowi cała masa niedorzecznych instalacji lub jednorazowych pomysłów tak często banalnych i trywialnych, że aż rozbrajających.

Ktoś właśnie zarzucił mi „renesansowość” – ponoć z tego ma wynikać moje „niezrozumienie” sztuki współczesnej.
No właśnie, to co jeszcze nie tak dawno byłoby powodem do chluby, teraz staje się zarzutem. Czy ja się mam wstydzić otwarcia na człowieka, zamiłowania do piękna i harmonii, szacunku dla mistrzostwa, skłonności do ustalenia (i respektowania) pewnych kanonów estetycznych, respektu dla klasyki…?

Ale przecież moje postrzeganie sztuki nie jest tylko „renesansowe”, bo doceniam także znaczenie w niej np. brzydoty, spontaniczności, poszukiwanie nowych dróg… Równie dobrze mogę się zachwycać harmonijną i doskonałą kreską Rafaela, co ekspresyjnie drapieżnym szkicem Egona Schielego, albo delikatnym sfumato Leonarda i prowokacyjną kontrastowością płócien Maneta, Degasa czy Toulouse-Lautreca… Jednym z najbardziej cenionych przeze mnie malarzy malarzy jest np.Van Gogh – artysta raczej odległy od klasycznego zrównoważenia, a przecież człowiek będący artystą par excellence. A przy tym wielkim humanistą.

Zamykamy się, szufladkujemy – węszymy kto jest sprzymierzeńcem, a kto wrogiem… Budujemy między sobą ściany choć nie jest to wcale konieczne.

*

Czy sztuka może istnieć bez człowieka?

Pojęcie sztuki z konieczności zawężamy do naszego ludzkiego świata. Sztuka jest elementem kultury, której twórcą jest właśnie człowiek. Poza naszym światem, czyli bez ludzkiej perspektywy – sztuka przestaje istnieć (bo nie ma wtedy ani twórcy ani odbiorcy).
No chyba że weźmiemy pod uwagę perspektywę boską (ale ona jest przecież dla nas niedostępna).

*

Lubię trzymać w ręku piękne przedmioty – a jeśli to niemożliwe, to choćby patrzeć na nie, czuć ich obecność, poddawać się ich formie…
Ale nie jest to tylko sensualne wrażenie – lubię sobie wyobrażać, że przedmioty także mają coś w rodzaju duszy. Dlatego możemy wejść z nimi w pewien związek – nie tylko fizyczny.
Czasem może być to zwykłe, proste, gliniane naczynie – ślad czyjegoś istnienia.
Dowód na istnienie własne?

*

Androgyne – pełnia czy ułomność?

*

Po co mężczyźnie sutki?

Stuprocentowy mężczyzna i stuprocentowa kobieta to ekstrema nienaturalne, czyli w przyrodzie niewystępujące.

W każdym mężczyźnie jest anima (pierwiastek kobiecy), w każdej kobiecie zaś animus (pierwiastek męski).

*

Świat w rzeczywistości – jako całość – pozbawiony jest płciowości. Stąd wynika nasza semantyczna dezorientacja, kiedy usiłujemy go nazwać i opisać słowami innymi, niż rodzaj nijaki.

Dlaczego siła jest rodzaju żeńskiego a strach męskiego?
Dlaczego np. Księżyc jest w naszym kraju męski a już np. u Anglosasów kobiecy?

Świat w swojej istocie jest bezpłciowy, jakkolwiek kłóciłoby się to z pejoratywnym wydźwiękiem, jaki nadajemy temu słowu.
Bezpłciowy, czyli pełny.

*

Męski, kobiecy…
Atrybuty płci nie mają metafizycznego zastosowania.
Wbrew temu, co sądził Schopenhauer, nie ma, moim zdaniem, czegoś takiego jak „metafizyka miłości płciowej”. Jest tylko metafizyka miłości.

A jednak w naszej kulturze pojęcia „męstwo”, „kobiecość” wydają się być czymś esencjonalnym – konstytuować jakieś centrum, stanowić punkt odniesienia.
Stąd wynika nasz sprzeciw (niechęć, awersja) wobec „bezpłciowości”, czy też „dwupłciowości”.
Stąd dyskryminacja (tępienie, nienawiść, odrzucenie) homoseksualisty; stąd ośmieszenie (wyszydzenie) transwestyty czy transseksualisty.

*

W politeizmie daje się zauważyć większą tolerancję dla homoseksualizmu, niż w monoteizmie. Także dla hermafrodytyzmu.

Jednakże bezpłciowość aniołów łagodzi nieco odium seksizmu wśród zastępów oddających cześć jednemu, patriarchalnemu Bogu.

*

Dlaczego przydajemy płeć Bogu?
(Innymi słowy: jaki sens może mieć płeć Boga?)

*

Nie znam nic piękniejszego i bardziej ekstatycznego niż widok nagiego kobiecego ciała wyłaniającego się z mroku niedostępności – jaśniejącego erotycznym blaskiem w tym jednym spazmatycznym momencie (mikro)kosmicznego zespolenia.

Podejrzewam, że osoby homoseksualne również mogą odczuwać podobnie.
I jest to naturalne.

*

Androgynia jest czymś bardziej totalnym, niż jednopłciowość, która zresztą pociąga za sobą pewne wyobcowanie – podobnie jak wyobcowany może stać się człowiek, który nie godzi się na swoje seksualne zdeterminowanie.

*

Jesteśmy przede wszystkim ludźmi, dopiero później istotami płciowymi.

*

Wbrew temu, jak byśmy mocno chcieli zaprzeczyć, podobieństwa nasze (nas – czyli istot uważających się za „mężczyzn” i za „kobiety”), spotykają się w hermafrodycie.

Erotyzm nie jest tylko funkcją płciowości, czy też koniunkcją odrębnych płci.
To wzajemna atrakcja poszukujących się kawałków układanki zwanej życiem.

Genitalia nie muszą tu mieć coś do rzeczy.

*

Moja znajoma S. napisała kiedyś do mnie (w związku z poruszonym przeze mnie tematem hermafrodytyzmu): „Niedawno szukałam w bibliotece książek polecanych mi przez ciebie, ale że są nieosiągalne więc zaprzyjaźnione ze mną panie bibliotekarki podsunęły mi pokrewną w temacie Nieoczekiwaną zamianę płci Cezarego Harasimowicza. Najpierw książka okropnie mnie nudziła i nie mogłam zmęczyć pierwszych dziesięciu stron, ale że nurtowała mnie ciekawość dlaczego panie, które wiedzą co lubię czytać, podsunęły mi takie badziewie, więc byłam uparta.
Właściwie było warto, choć książka sama w sobie nie jest jakimś białym krukiem. Dobrze się bawiłam przez jedno popołudnie, bo dowcipnie została pokazana zamiana płci między prezydencka parą RP.
Jak to parafrazował Harasimowicz, kobieta i mężczyzna mogą bardzo się starać zrozumieć druga stronę, ale jednak nie da się zmienić faktu, że „wy jesteście z Marsa, a my ze Snikersa”.

Na co odpowiedziałem (chyba jednak zbyt serio): Tak, sprawą „zamiany płci” można się nieźle bawić, ale niestety, dla dotkniętych płciowym „niedookreśleniem” ludzi, jest to ciągle tragedia (głównie wskutek naszych stereotypowych wyobrażeń o płciowości człowieka i społecznemu, ciągle mającemu miejsce, ostracyzmowi osób o niejednoznacznie zdeterminowanej płci).

A dlaczego tak się dzieje?
Otóż właśnie dlatego, że (nadal) zbyt mocno nasze człowieczeństwo identyfikuje się z płcią. Nie traktuje się „obojniaka” jako człowieka, tylko jak jakiegoś dziwoląga, „wybryk natury”, czemu zresztą, często podświadomie, poddaje się on sam – sam za takiego się uznając, i przez to cierpiąc, bo społeczeństwo nie przewidziało dla niego – w tej postaci – żadnej roli.

A przecież wcale tak nie musi być. Bowiem traktowanie człowieka w związku z jego płciowością, to tylko kwestia kultury, obyczajowości, podejścia do ludzkiego seksualizmu… (a więc tego co jest względne – co się kulturowo zmienia, i co kreujemy my sami – jako ludzka społeczność).
W Azji osoby transseksualne traktowane są zupełnie inaczej (bardziej tolerancyjnie), niż to odbywało się w naszym kręgu kulturowym – i to do niedawna.

Można jeszcze raz powtórzyć: na człowieka trzeba patrzeć przede wszystkim jako na istotę ludzką, a nie płciową. Innymi słowy: płeć jest w człowieku czymś wtórnym, drugorzędnym wobec jego człowieczeństwa – co oczywiście nie znaczy, że nieważnym.

Naturalnie płciowość ma swoją wartość – co jednak wcale nie musi wiązać się z wartościowaniem „lepszy – gorszy”.

Powoli dochodzimy do uświadomienia sobie tego, ale „obciążeń” cywilizacyjnych (kulturowych), pod tym względem, nie da się, ot tak – z dnia na dzień – przeskoczyć.

*

W poezji, według mnie, bardzo ważne są autentyzm oraz szczerość.
Poezję, w moich oczach weryfikuje coś, co dawniej nazywało się „natchnieniem” (niestety, strasznie staroświeckie, zbanalizowane i wyświechtane to pojęcie) – czyli moment (chwila), kiedy człowiek ma wrażenie, iż – tylko proszę się nie śmiać! – wstępuje w niego jakiś „duch”, ogarnia go jakaś zewnętrzna (wewnętrzna?) siła i napięcie; że przechodzi on niejako na inny stopień świadomości, gdy wszystko zaczyna postrzegać w innym nieco świetle – poddając się czemuś w rodzaju lirycznej iluminacji.
Oczywiście nie wszystko jest poezją, ale w takim momencie wszystko zaczyna wydawać się poezją.

Bycie poetą to właśnie możliwość doświadczania takich stanów.
Według tej definicji, poetami bywają także ci, którzy – z różnych przyczyn – nie zapisują takich stanów w słowach; także ci, którzy te stany zapisują za pomocą np. barw (malarze), kształtów (rzeźbiarze), dźwięków (muzycy)… etc.

A jeśli chodzi o podatność na poezję?
Najgłębiej (i najbardziej autentycznie) można ją przeżyć (odebrać) wtedy, kiedy samemu jest się zdolnym do wejścia w stan przypominający właśnie „natchnienie”, „flow”, czyli, poniekąd zestroić się z poetą, odtwarzając (we własnej „przestrzeni duchowej” – czyli wrażliwości, wyobraźni…) ów specyficzny i unikalny moment, w którym powstał wiersz.

Konkludując: poezja nie znosi udawania.
(A może ja tylko piszę o jednym z rodzajów poezji?)

*

Temat poezji to jednak skomplikowany temat.

Moim zdaniem, w żadnej innej sferze literatury nie jest tak ważna szczerość i autentyzm odczucia, jak właśnie w poezji. Wprawdzie są tacy, którzy tworząc „poezję” zaczynają (po jakimś czasie, rutyniarsko) stosować swoje warsztatowe sztuczki, ale to jest – jakimś szóstym zmysłem – do przejrzenia i taka poezja, moim zdaniem, się kompromituje i lirycznie unicestwia.

Podobnie nie uznaję poezji, która powstaje w sposób „mechaniczny”, drogą nazbyt luźnych (a dowolnych) skojarzeń; również takiej, która lekceważy formę, nacechowana jest językową dezynwolturą i swoistym „widzimisizmem”…

*

W poezji polskiej istniał nawet (w okresie międzywojennym) kierunek zwany autentyzmem, postulujący, iż przedmiotem poezji może być tylko to, co stanowi osobiste przeżycie autora, a więc wywodzące się z jego własnych doświadczeń życiowych – odnoszące się tylko i wyłącznie do jego osoby i otoczenia, w którym żyje.

Moim zdaniem jednak to nic innego, jak narzucenie poezji drastycznego ograniczenia – pętanie jej, ujarzmianie, wtłaczanie we własne, dość ciasne podwórko z mocno ograniczoną perspektywą. Jednym zdaniem – pozbawianiem poezji jej istoty, czyli mocy, którą czerpać może ona z bezgranicznej swobody myśli i wyobraźni. (Nic dziwnego, że postulowana przez „autentyków” szczerość i bezpośredniość, wyprowadziła ich głownie na wieś – bo do takiej tematyki, koniec końców, zaczęła się ograniczać ich twórczość.)

Jednakże, w moim pojęciu, warunkiem autentycznego doświadczenia poetyckiego (zarówno jeśli chodzi o tworzenie poezji, jak i jej odbiór) wcale nie musi być osobiste przeżycie – czyli własne doświadczenie życiowe. Natomiast bardzo przydaje się wyobraźnia, wrażliwość i empatia.

*

Sztuka (czyli w pewnym sensie, coś „sztucznego”) pozwala człowiekowi – wskutek ogromnej mocy ludzkiej wyobraźni i inwencji – na pewne wyzwolenie się od siebie samego (oczywiście, że będzie to zawsze do pewnego stopnia iluzoryczne), na próbę wejścia w obcą skórę, doświadczenia odmiennych stanów, wyobrażenia sobie alternatywnych osobowości, zaprzęgając przy tym swoją naturalną zdolność do empatii, współodczuwania, wykorzystując uniwersalność ludzkich uczuć…

Tołstoj nie musiał być kobietą, ani tym bardziej Anną Kareniną, by stworzyć jedną z najbardziej przejmujących (i tak! – autentycznych) kobiecych postaci, odtworzyć (w niezwykle przekonywujący sposób) jej ból, tragizm i cierpienie.
Podobnie Flaubert – choć sam powiedział, że „Pani Bovary to ja”, to przecież nie znaczy, że był kobietą, ale że wszedł w duszę swojej bohaterki, dzięki czemu potrafił oddać (autentycznie) jej odczucia, opisać je tak wiarygodnie – i to bardziej wiarygodnie niż niejedna kobieta, która by się znalazła w jej sytuacji.

*

Jeśli jakiś utwór (literacki, czy jakikolwiek inny) do mnie trafi, zachwyci mnie, spowoduje że przeżyję coś niezwykłego… to nie ma to dla mnie absolutnie żadnego znaczenia, czy napisała go kobieta, czy mężczyzna, ani też – czy napisał go człowiek chory czy też zdrowy, mulat, mańkut czy kaleka.

Dzieło sztuki pozostaje dziełem sztuki – bez względu na osobę twórcy, autora (w tym jego płci, czy stanu zdrowia), bez względu na okoliczności, w jakich powstało.

Mężczyzna może pisać z perspektywy kobiecej znacznie lepiej, niż zrobiłaby to kobieta (tzn. bardziej przekonująco… a wtedy „wydźwięk” tego co pisze może być bardziej kobiecy, niż w przypadku, kiedy autorem byłaby kobieta).
Jest to sprawa talentu, zdolności do empatii, wrażliwości, maeastrii władania słowem… a nie tego, czy ma się pochwę czy członka.

Tak więc: czytając jakiś wiersz, nie musimy od razu sprawdzać płci autora, ani nawet… znać jego nazwiska. Przy odbiorze danego utworu, nie powinno to mieć w zasadzie żadnego znaczenia. Liczy się artystyczna skuteczność, (czyli moc „wydźwięku” słowa).

*

Ktoś zwrócił mi uwagę na to, że regulaminy konkursów literackich wymagają tylko „podpisania” pracy godłem (pseudonimem). Jury nie wymaga podawania stanu umysłu wraz z danymi osobowymi (dane o autorze w osobnej zamkniętej kopercie opatrzonej godłem).
To jest trafna uwaga.
Chodzi o to, by nie sugerować się niczym innym, jak tylko wartością artystyczną utworu (odrzucając „dane osobowe” możemy mieć do czynienia niejako z artystyczną „nagą” prawdą).

Nie chcę jednak, by mnie tu źle zrozumiano.
Bowiem ja sam zazwyczaj zainteresowany jestem osobą twórcy (a w przypadku niektórych nazwisk – to nawet bardzo), często też okolicznościami, w jakich powstawał utwór, (gdyż interesuje mnie coś takiego jak psychologia twórczości) ale to jest jednak zupełnie inna sprawa.

Uważam, że wartość artystyczna utworu jest w pewnym sensie czymś autonomicznym w stosunku do osoby twórcy i warunków, w jakich powstawał dany utwór. Co nie znaczy, że nie może on nabrać dodatkowych znaczeń, niuansów i odcieni w konfrontacji z naszą wiedzą o autorze i okolicznościach, w jakich był tworzony.

*

Podczas jednej z naszych rozmów o muzeach Paryża, Cz. wspomniała o wspaniałym muzeum Rodina, gdzie znajduje się również wiele rzeź wykonanych przez Camille Claudel, rzucając taką oto uwagą: „Z całym szacunkiem dla Rodina, w zestawieniu z Camille, zawsze miałam wrażenie, że w jej pracach jest więcej polotu, subtelności i finezji…”

Byłem skłonny się z tym zgodzić.
Rodin był (jest) bardziej taki… solidny, zdecydowany, pewny, monumentalny, zwalisty (no tak się złożyło, że są to… surprise!, tzw. „męskie” cechy) – czasem także manieryczny i karykaturalny, (lecz, po prawdzie, która epoka nie jest manieryczna, a przesadna ekspresja – karykaturalna?). A jednak w pewnym okresie tworzyli oni (razem) bardzo podobnie (cóż, w końcu Camille była uczennicą Rodina).

W Camilli, zanim się poznali, musiało już tkwić ziarno szaleństwa, które wybuchło, kiedy zorientowała się, że Rodin już jej nie kocha tak namiętnie, jak dawniej (a może już w ogóle jej nie kochał?). Te wszystkie gwałtowne uczucia (łącznie z gorączką tworzenia) ją spaliły.
Jej historia mentalna przypomina biednego Nietzschego, który, podobnie jak ona, spędził kilkadziesiąt lat w stuporze i apatii, nic już nie tworząc. Camille w zakładzie dla obłąkanych przebywała 30 lat.
To może świadczyć o tym, że oboje doświadczyli podobnych napięć (zarówno wzlotów, jak i upadków), od których jedyną ucieczką okazała się ucieczka w obłęd.
Mimo swojej kruchości jednak – byli wielcy.

*

Zupełnie nie interesuje mnie merkantylna strona „przemysłu” filmowego. Mam też ten komfort, że nie jestem związany z żadnym środowiskiem filmowym, ani tym bardziej z żadną opcją polityczną (czy społeczną), z którą muszą się liczyć np. zatrudnieni w jakichś pismach dziennikarze – krytycy. Ale nawet wtedy, kiedy publikowałem w prasie, nigdy nie pisałem pod żadną z góry przyjęta tezę, ani czegoś, co byłoby zgodne z oczekiwaniami wydawców.

Kiedyś rozmawialiśmy o tym (korespondencyjnie) z Zygmuntem Kałużyńskim, (który zawsze był dla mnie przykładem człowieka niezależnego w swoich opiniach) i zgodziliśmy się w jednym: jeśli ktoś jest związany z danym środowiskiem filmowym (a tak się sprawy mają z większością krytyków) to nigdy nie będzie zdolny do obiektywnego wyrażenia swojej opinii (publicznie). To jest w sumie zrozumiałe i ludzkie: jeśli z kimś się spotykamy na stopie towarzyskiej, to inaczej będziemy podchodzić do twórczości takiego człowieka (np. filmowej, ale nie tylko), niż wtedy, kiedy jest to człowiek nam (osobiście) nieznany.

Inną jeszcze sprawą jest koniunkturalność (konformizm, oportunizm), pisanie „pod układ”, w czyimś interesie, z obawy o własną pozycję… etc.
Jeśli to wszystko weźmiemy pod uwagę, to możemy sobie uświadomić, pod jaką presją może być – i jakimi pobudkami może kierować się krytyk. Dlatego ja – nawet tej  „profesjonalnej” – krytyce często nie dowierzam. A i tak czasami mi się zdarza, że nie mogę się pozbyć zdziwienia, kiedy czytam (ub wysłuchuję) czyichś opinii.

*

W., w jednym ze swoich komentarzy cytuje to, co kiedyś napisałem (przy okazji recenzowania filmu M. Szumowskiej Sponsoring): „William Blake napisał w The Marriage of Heaven and Hell, że więzienia zbudowane są z kamieni prawa, a burdele z cegieł religii. Czyli wynika z tego, że burdel jest pewnego rodzaju więzieniem.” a następnie stwierdza: „Mój wniosek z tego cytatu jest inny. Tak jak ‚skutkiem ubocznym’ prawa są więzienia pełne przestępców, tak ‚skutkiem ubocznym’ religii (zasad moralnych zawartych w postawie religijnej) są burdele, które pozwalają na spełnienie potrzeb blokowanych przez religię. W tym kontekście burdel staje się więc w pewnym sensie przestrzenią ‚wyzwolenia’ a nie więzieniem.”

Ja wiem, że taki oczywisty wniosek ze stwierdzenia Blake’a narzuca się (najprawdopodobniej) wszystkim, którzy się z nim stykają (bo chyba to samo miał na myśli sam Blake), ale ja celowo – z przekory i może nieco prowokacyjnie – zinterpretowałem to inaczej, bo jednak wydało mi się trafne porównanie burdelu do więzienia.

Moim zdaniem więzienie nie jest „skutkiem ubocznym” prawa, tylko ludzkich skłonności do aspołecznych zachowań (czyli zachowań przestępczych, takich np. jak kradzież, zadawanie gwałtu innym ludziom, morderstwo… – które prawo stara się eliminować).
Podobnie burdel nie jest „skutkiem ubocznym” religii, tylko dysproporcją między popytem (nadmiar popędu seksualnego człowieka) a podażą (zastosowanie/ograniczenie tego popędu co celów stricte reprodukcyjnych gatunku Homo sapiens) – którą usiłują regulować nasze normy i kodeksu moralne (w czasach Blake’a opierające się na podstawie religijnej bardziej zresztą, niż dzisiaj).

Trudno mi się zgodzić z tym, że burdel jest przestrzenią „wyzwolenia”… chyba że wyzwolenie weźmiemy właśnie w cudzysłów, który według mnie implikuje właśnie owego burdelowego „wyzwolenia” iluzoryczność.

Zresztą, nie chcę pisać o oczywistości, że tzw. „domy publiczne” były – i są nadal – miejscem gdzie zmusza się wiele młodych dziewczyn do prostytucji, stosując wobec nich szantaż i zastraszenie. Są też powodem tzw. human trafficking – współczesnej formy niewolnictwa.

*

Małgorzata Szumowska w jednym ze swoich wywiadów mówi o różnicy w podejściu do seksu kobiet i mężczyzn: „Kobiety potrzebują tego inaczej niż mężczyźni. U kobiet jest ta tęsknota za miłością, za namiętnością – to ma być spotkanie metafizyczno-erotyczne.”

Ale ja też bym tak chciał, mimo że jestem mężczyzną.

*

Temat seksu wiecznie żywy.

S., przeczytawszy moja recenzję z filmu Mój tydzień z Marilyn, a w niej moje zwierzenie [„Nic na to nie poradzę, ale pierwszym głębszym (?) wrażeniem jakiego doświadczyłem w zetknięciu się z Marilyn Monroe, był widok jej biustu w pamiętnej scenie na jachcie (z Tony’m Curtisem) w Pół żartem, pół serio. Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać to, że miałem wówczas kilkanaście lat i po nocach śniły mi się moje panie nauczycielki – w sytuacjach bardziej uwzględniających ich ciała i aparycje, niż mądrość i wiedzę. Ale nawet teraz, kiedy już człowiekowi jest łatwiej (?) utrzymać swoje żądze w ryzach, wybierałem się do kina raczej nie po to, by intelektualnie (i chłodnym okiem) ogarnąć (i przerobić sobie ponownie) kulturowy fenomen bogini seksu, ale by bardziej zmysłowo poczuć ów nieprzemożny kobiecy sex-appeal, który był istotą pozycji Marilyn Monroe w masowej wyobraźni całego zachodniego świata, opanowanego wówczas przez hollywoodzką mitologię ekranowych bożyszczy i przesiąkniętego uwielbieniem dla gwiazd kina.”], napisała: „Wiem, że już w chłopięcym wieku snułeś swoje erotyczne fantazje wywołane postacią MM, a i dziś ciągle wywołuje Twoje męskie westchnienia. Ale jak to jest, że jedną kobietę nazywa się prostytutką, a inną wynosi na piedestał? Przecież kryteria oceny są jedne dla wszystkich, zachowania dziewczyn i MM identyczne, skąd więc tak różne oceny? Oczywiście nie wnikam w jej aktorski fenomen tak jak i nie wnikam w to, na jakich być może wysokiej klasy profesjonalistów wyjdą dziewczyny po ukończeniu studiów na kierunkach na których się uczą. Nie wnikam, bo bez znaczenia jest zawód, wykształcenie czy pozycja zawodowa. Meritum dyskusji jest moralność, rzeczywiste zachowania kobiet (a tym samym mężczyzn) oraz nasz szacunek dla prywatności innych i poszanowania ich praw. Potrafisz odpowiedzieć, jak udaje Ci się – przy całym (niezdarnie tu skrywanym) niesmaku dla postaw dziewczyn – zachwycać jednocześnie MM?”

Cóż, odpowiedzieć spróbuję.

„…dlaczego jedną kobietę nazywa się prostytutką, a inną wynosi na piedestał?”
Bo nie wszystkie prostytutki są boginiami seksu dla całego świata.
A już poważniej: oczywiście, że zachowanie Marilyn Monroe było niemoralne (chodzi mi o spanie z kim popadnie), ale przy tym była właśnie kobietą niepowtarzalną (a o jej niepowtarzalności akurat nie decydowało to, że była puszczalska – to jest aż nazbyt powszechne – tylko jej niebywały urok osobisty, sex appeal, uroda, no i oczywiście gwiazdorska sława).
Ponadto (nie powinno Cię to dziwić) to nieprawda, że jeśli uznaję jakąś kobietę za niemoralną, to automatycznie przestaje mnie ona pociągać… Wręcz przeciwnie. Jedno nie ma nic wspólnego z drugim – moje hormony nie znają moralności (jeśli już to „bożą wolę”.)

Podobnie erotyczne fantazje – one wydobywają się z takich głębin, do których ja (świadomie) nie mam dostępu, i nad którymi nie mam kontroli.

Jeszcze jedno chciałem tu zdecydowanie podkreślić: ja nie czuję do postępowania dziewczyn uprawiających sponsoring niesmaku, a tym bardziej nie czuję niesmaku do nich samych (zwłaszcza do tych, które tak smakowicie wyglądają). Może z wyjątkiem kobiet naprawdę wulgarnych (czy też zachowujących się wulgarnie), żadne inne zachowanie kobiety „rozwiązłe” czy też uważane przez ogół za niemoralne, nie budzi we mnie takiego uczucia (absmaku). Odnosi się to nawet do prostytutek – ja w tych kobietach widzę przede wszystkim ludzką istotę (no, nie zawsze jednak „przede wszystkim”, to tell the truth). Ani mi w głowie pogardzać nimi, czy też w jakiś sposób „potępiać” – nie czuję wobec nich żadnej odrazy (choć oczywiście, nie ze wszystkimi z nich chciałbym się znaleźć w łóżku).

To prawda, że ja również niekiedy usprawiedliwiam, łagodzę, wybielam i utylizuję (sprawy związane z seksem). Także mam ambiwalentne podejście do seksu, bo (jak każdy zresztą z nas) odczuwam swego rodzaju dysonans (konflikt?): między atawistycznym popędem, jakiego doświadcza człowiek (zwłaszcza mężczyzna – bo popęd seksualny mężczyzn jest jednak silniejszy) a stworzoną kulturą, która usiłuje te atawizmy okiełznać i kontrolować.

Czy wymagasz jeszcze ode mnie, abym się przyznał do tego że jestem grzeszny, albo że zdarzyło mi się zachowywać niemoralnie (jeśli zastosować powszechnie przyjęte, a właściwie deklarowane, normy moralne)?
Przecież napisałem to wyraźnie w moim tekście.

I tak, tak… miewam erotyczne fantazje, jak każdy zdrowy mężczyzna.
I podobają mi się różne kobiety.
Choć ta, którą kocham, jest jedna.

*  *  *

OD PSÓW PO KONOPIELKĘ

.

Nie tak dawno zajrzałem do swojego archiwum skąd wyszperałem garść tekstów dotyczących kina, które napisałem jakiś czas temu, publikując je głównie w prasie polonijnej. Papier żółknie, wszystko przemija, wiele rzeczy przepada… więc chciałbym choćby część z tych prac ocalić (choć na chwilę) od zupełnej zagłady, zamieszczając je na mojej stronie. Tym bardziej, że w większości dotyczą one filmów, do których warto wrócić.

.

SCHODZIMY NA… „PSY 2”?

.

"Psy II. Ostatnia krew", czyli jak świat gangsterów wyobrażają sobie twórcy polskiego kina amerykańskiego.

„Psy II. Ostatnia krew”, czyli jak świat gangsterów wyobrażają sobie twórcy polskiego kina amerykańskiego

Pierwsza część „Psów” Władysława Pasikowskiego okazała się być najpopularniejszym filmem polskim pierwszej połowy lat 90-tych. Opowieść traktująca o „ubeckich biesach”, czyli o byłych pracownikach bezpieki przekwalifikowujących się na przemytników, gangsterów i bandziorów, już nie tyle państwowych, ale z własną inicjatywą, znalazła poklask u widzów szukających w kinie mocniejszych wrażeń.
Niezła sprawność warsztatowa, wartka akcja, ostre dialogi, dobre aktorstwo i nerw reżysera rzeczywiście uczyniły z „Psów” widowisko rozrywkowe, nietuzinkowe. Natomiast niczym nieskrepowane czerpanie pełną garścią z bogatych zasobów amerykańskiego kina sensacyjnego, mogło tylko wzmóc plebejski aplauz. Jednak film, mimo że wpisywał się w kontekst ówczesnych zmian politycznych w Polsce, to jednak robił to w sposób cokolwiek kartonowy i naciągany. Płaska psychologia i myślowa infantylność dodatkowo mogła odebrać ochotę na poważniejsze potraktowanie „Psów”. Po wielce obiecującym „Krollu” – debiucie reżysera – było to, moim zdaniem, zejście Pasikowskiego o szczebel niżej w artystycznej hierarchii kina – choć ciągle było to kino nie takie złe w klasyfikacji czysto rozrywkowej komercji. Niestety, „Psy 2” zaświadczyły, że Pasikowski schodzi jeszcze niżej, zatracając już zupełnie dobry smak, gubiąc się w meandrach i niewiarygodności scenariusza.

Nie jestem ślepym przeciwnikiem przemocy w kinie. To, że staje się ona wulgarna, bezmyślna i odpychająca, zależy od fabularnego kontekstu filmu i jego artystycznej klasy. Podobnie zresztą rzecz ma się z seksem. W pewnym otoczeniu ten sam akt erotyczny będzie zjawiskiem estetycznym, w innym zaś – pornograficznym. Tak właśnie – jako element sztuki – można potraktować przemoc w filmach, dajmy na to Kubricka, Scorsesego, Peckinpaha… Przypadek Pasikowskiego wymaga już większej rezerwy.
Franz Maurer (Bogusław Linda), były ubek, wychodzi z więzienia, do którego trafił za krwawą jatkę dokonana w części pierwszej. W geście pokuty zatrudnia się w… hucie, skąd natychmiast zostaje wyrzucony jako… łamistrajk. Zwerbowane jednak przez niejakiego gangstera Wolfa (Rafał Żmijewski) pośredniczy w zakupie polskiej broni przez rosyjską mafię i jej przemycie do ogarniętej wojna Bośni. Do przedsięwzięcia tego dokooptowuje swojego starego przyjaciela Nowego (Radosław Pazura), który na tę okazję urlopuje się z pracy w… policji.

cierpiętnicy od kurew i bagna

Pasikowski i Linda mówili w wywiadach, że ich filmy nawiązują do obecnej rzeczywistości, a scenariusze ją odzwierciedlają. Linda wyraził się dosadniej: Dla mnie film „Psy” i moja w nim rola, wzięły się z nienawiści i pogardy do tego, co dzieje się w tym kraju.
Zważywszy na charakter roli Franza, stwierdzenie to brzmi – delikatnie pisząc – dość przewrotnie. Można się przy tej okazji spytać: to dlaczego – skoro tak cierpią oni z powodu otaczającej ich mizerii i bagna – z prawdziwą fascynacją i zaangażowaniem rzucają się (masochistycznie?) w najczarniejsze szambo?

Tutaj chciałbym przytoczyć próbkę dialogu z „Psów 2”, absolutnie dla filmu reprezentatywną. Oto trójka „naszych” bohaterów wraca furgonem po spotkaniu z rosyjskimi mafiozo i zainkasowaniu – bagatela! – 21 mln. dolarów. Transakcję przypieczętowała dzika i upojna noc ze śpiewem, trunkami i rozochoconymi kobietami. Konwersacja dżentelmenów ma miejsce nazajutrz, w samochodzie:

Żmijewski: Zamknij się i przestań mnie podkurwiać!
Pazura: Wolfo, nie krzycz!
Ż: Stul pysk, kurwa! Przynajmniej usiądź, a nie leżysz, jak wydymana kurwa!
P: Czego się czepiasz?!
Ż: Jeszcze się pytasz, gnoju? Miałeś kurwa nie pić! Miałeś kurwa pilnować kapusty! Miałeś kurwa pilnować 21 pierdolonych milionów dolarów! Miałeś ich nie spuścić z oczu, a nie urżnąć się i dymać małolatę.
P: Co się przypierdalasz? Zginęło coś? Podłożyłem torby pod nią, to jak mogły zginąć?
Ż: Miałeś kurwa pilnować tych pieniędzy, a nie się na nich rżnąć! Co ty kurwa jesteś, pierdolca małych dzieci?
P: Weź się! Jakie dzieci! Zwykła dziwka.
Ż: Nie na moich pieniądzach!
P: Ty, co się przypierdalasz? A ta twoja Jugolka to ile ma lat, jedenaście?

"Psy" jako przykład polskiego kina amerykańskiego

Macho, brutal, „prawdziwy mężczyzna”…? („Psy”)

Linda: Ona nie jest jego.
P: Ty się nie wpierdalaj między wódkę a zakąskę, bo coś powiem.
L: To mów!
Ż: Stul pysk, kurwa!
P: Boisz się! Nagle się przestraszyłeś chojraku, że mu coś powiem, co!?
L: Co mi powiesz?
Ż: Co ty mi tu kurwa pierdolisz?! Wytrzeźwiej!! Choć i od tego nie zmądrzejesz, bo to przecież niemożliwe, jak ktoś ma dziedziczny syf zamiast mózgu.
P: Ty nie mów tak do mnie. Zobaczymy czy będziesz taki twardy, jak się Franz dowie.
L: Czego się dowiem?
P: Co ty kurwa myślisz, że co?!
Ż: Że mu zależy? Że jest takim samym głupim gnojem, jak ty?
L: Na czym mi kurwa zależy!?
Ż: Że ją kupiłem od serbskiego kaprala za butelkę mocnej whisky, a sprzedałem mu za karton. To na czym ma mu kurwa zależeć, jeśli sam przepłacił?
L: Kupiłem ją i jest moja.
P: Twoja! Nie rozśmieszaj mnie! Rżnie się z nim, jak ty tylko stoisz za drzwiami. Ta twoja cholerna Nadia, rozumiesz? Gdy my gadamy przed domem, to ona w środku ciągnie mu. Zadowolony jesteś? I ten bydlak zarzuca mi, że się przespałem z 16-letnią kurwą, co sprzedaje dupę na ulicy od siódmego roku życia. No nie?!
Ż: Miałeś matkojebco pilnować pieniędzy!
(…)
itd. itp. (Wkrótce wybucha strzelanina i ogólna jatka, a ekran zalewa posoka.)

prawdziwi, wierni sobie mężczyźni

„Psy II. Ostatnia krew” (taki jest pełny tytuł filmu w sposób jakże subtelny nawiązujący do „Rambo: First Blood”) poparło kilka tzw. „poważnych” polskich periodyków. M.in. w „Polityce” Zdzisław Pietrasik pisał jak najpoważniej: Dlaczego młody, wrażliwy widz tak szalenie polubił Bogusława Lindę, grającego byłego ubeka z komunistyczną przeszłością? Może dlatego, że jest to prawdziwy mężczyzna wierny sobie, nie podobny do obłudnych mięczaków prawiących frazesy o „wartościach niezbywalnych?
I oto – dzięki opiniotwórczej „Polityce” – mamy wykładnię przyczyn tak wielkiego wzięcia „pasikowszczyzny”, szczególnie u widzów „wrażliwych”. (A tak przy okazji i na marginesie: chciałbym się mylić, ale czy przychylność „Polityki” nie wzięła się przypadkiem z faktu, iż jeden z jej prominentnych publicystów napisał nie tak dawno książkę biograficzną o Wojciechu Fibaku, nota bene producencie „Psów 2”?)

No cóż, mnie osobiście Linda wydał się tu karykaturą Brudnego Harry’ego, pamiętnego policjanta z filmu Eastwooda, który stawia siebie (tragicznie) ponad prawem, by „wyrwać chwasty” i uporać się z gangsterską szumowiną. Pietrasik zacytował jeszcze dość enigmatycznie Wajdę, który powiedział ponoć, że Pasikowski wie coś ważnego o polskim widzu. Rzeczywiście, Pasikowski w jednym zw wywiadów wyznał: …widz moich filmów nade wszystko przeraźliwie tęskni do podstawowych wartości: miłości, pokoju, uczciwości, rodziny, sprawiedliwości… Koniec cytatu.
A to dobre! I w tej desperackiej tęsknocie do owych cnót rzuca się, by oglądać „Psy 2”! (Nie wiem, czy Pasikowski zdawał sobie sprawę, że oto właśnie wymienia owe „wartości niezbywalne”, które wyszydził jego apologeta i poplecznik z „Polityki”.)

Co naprawdę miał na myśli Andrzej Wajda, wyrażając się tak oględnie, że dopuścić można każdą wygodną interpretację? Czy aby nie to, że gust masowej widowni w naszym kraju sięgną bruku i na wzbierającej fali ogólnego schamienia raczy się tanią jatką i agresywnym prymitywizmem? W końcu sam Pasikowski przyznaje, że Wajda wyraził się o nim, iż za cenę popularności nie powinien gloryfikować postaci tak wątpliwych, jak Franz Maurer.
Ja jednak chcę być optymistą i wierzyć, że widz potrafi w końcu oddzielić ziarno od plew. Np. w momencie obcinania Pazurze kciuka przy pomocy łopaty, lub wbijania w oko gwoździa, w kinie rozlegał się śmiech. Jedni, zgorszeni, uznali to za reakcję cyniczną publiczności, ja uważam to za przejaw zdrowia. Nikt chyba nie przejął się rzeczywistością filmu, uznając ją – słusznie zresztą – za odlotową i fikcyjną. Osobiście radziłbym także podejść do filmu humorystycznie i uznać go za taki, jakim jest naprawdę: fantazją wyrośniętych chłopców, wariacją na temat: „Jak mały Władzio wyobraża sobie twardy, brutalny, ostry i ‚męski’ świat postkomunistycznych gangsterów.”

ewentualne atrakcje Pasikowskiego i kolaudacja Piwowarskiego

Władysław Pasikowski był gotów do realizacji następnego, napisanego przez siebie scenariusza pt. „Glok 17”. Komitet Kinematografii projekt odrzucił. Wśród negatywnych opinii ekspertów, znalazła się również reprymenda znanego reżysera („Yesterday”, „Marcowe migdały”, „Kolejność uczuć”…) Radosława Piwowarskiego:

1. Walory artystyczne projektu: brak
Uzasadnienie: Film z gatunku „seks i przemoc”, postawy i charaktery wzorowane na filmach pornograficznych: mężczyźni to samce i brutale; kobiety służą do bicia, ewentualnie kopulacji. Pomiędzy liczeniem forsy, mordowaniem i biciem, bohaterzy często mówią „kocham cię”, co ma tworzyć warstwę liryczną. Ukraińcy i Ruscy jako płatni mordercy, przedstawiciel świata biznesu – kompletna świnia.
2. Walory rozrywkowe: średnie.
Uzasadnienie: 9 trupów + trupy Ruskich i Ukraińców. 5 pieprzeń (aktów miłosnych). Stosunki sadystyczne (bicie dziewczyny sprzączką od pasa, gryzienie). 2 duże wybuchy (stodoła, statek). Męskie dialogi. Dowcipy. Mordobicia, niekonwencjonalne mordowania, sikanie na trupa i tym podobne atrakcje.
3. Przewidywana frekwencja: duża.
Uzasadnienie: Film nie wymaga wysiłku przy oglądaniu. Akcja toczy się sprawnie. „Dobro” zwycięża. Ładne auta.
4. Walory promocyjne: brak (festiwale, imprezy, eksport, itp.)
5. Uznaję projekt za: nadający się do realizacji.
6. Decyzja: nie popieram projektu.

Panie Radosławie, wypada panu podziękować. Nie tyle w imię polskich moralistów, co podatników i zwolenników dobrego kina.

(napisane w lipcu, 1994 roku)

greydot

MIŁOŚĆ, ZACHWYT, LĘK…   (o filmach Witolda Leszczyńskiego)

.

Zadziwienie światem, zachwyt nad cudem istnienia, pomieszany z lękiem przed potęgą natury; miłość i śmierć… „ŻYWOT MATEUSZA”, „KONOPIELKA”, „SIEKIEREZADA”, „KOLOS” – wszystkie te filmy łączy ze sobą wielka wrażliwość reżysera w próbie ogarnięcia rzeczywistości, w której na pewno nie „wszystko jest poezją” i „nie każdy jest poetą”. A jednak Witold Leszczyński widzi świat tak, jak Stachura – w jego filmach poezja jest wszędzie. Od nas zależy, czy to spojrzenie potraktujemy jako próbę ucieczki z tego świata, czy też jego wzbogacenie.

Przeglądać się w naturze, jak zwierciadle ("Żywot Maeusza")

Przeglądać się w naturze, jak zwierciadle („Żywot Mateusza”)

Zaczęło się od kapitalnego „Żywotu Mateusza”, lirycznej przypowieści o wiejskim „pomylonym”, pełnej ciepła i życzliwości do swoich bohaterów… To był pierwszy film Leszczyńskiego, w którym z „całą jaskrawością” wyłożył on nam swoje artystyczno-duchowe credo. „Żywot Mateusza” wyznacza styl, w którym ascetyzm i powściągliwość w doborze środków wyrazu, podkreśla tylko poetycką intensywność obrazu i jego egzystencjalno-humanitarne przesłanie.
Moim zdaniem niepotrzebnie na spotkaniu z publicznością po projekcji filmu, reżyser zaczął się tłumaczyć z win niepopełnionych – jakby chcąc uprzedzić zarzuty o stylistyczną sztuczność. Nawet zaprzeczenia, jakie padły ze strony publiczności nie mogły go od tego odwieźć.

Filmy, które nastąpiły po „Żywocie Mateusza” można potraktować jako rozwinięcie tego stylu, ewolucje motywów, które w zmieniającej się formie, stawały się jeszcze bardziej elokwentne. Tak było w „Siekierezadzie” (z 1986 r.), tak jest w najnowszym obrazie Leszczyńskiego „Kolos”.
Wszystkie te tytuły – mimo, że za ich kanwę posłużyły utwory literackie różnych autorów – łączy podobna wrażliwość i sposób przeżywania świata. Wydają się one być wariacją na te same tematy, mówić o samotności człowieka otoczonego ludźmi i przyrodą, o pogoni za fantomem miłości i o fatalizmie umierania. Bohaterowie zarówno „Kolosa”, jak i „Siekierezady”, ogarnięci są obojętną, acz wspaniałą potęgą natury i jej majestatem. Przyglądają się w niej, jak w zwierciadle, chcąc dostrzec po drugiej stronie Boga. W „Siekierezadzie” Jan Pradera zatrudnia się w charakterze drwala. Otoczony leśną głuszą, drzewami niemal dotykającymi wierzchołkami nieba i oprószonymi śniegiem, szuka w sobie siły przetrwania i miłości. Tak samo, jak Brage, bohater „Kolosa”. Wiedziony pozostawionym mu przez matkę przesłaniem („Będziesz kiedyś duży i silny. Wtedy spotkasz właściwą dziewczynę, którą pokochasz. Musisz jej dać wszystko i żądać od niej wszystkiego. Bo tylko miłość jest celem i sensem naszego życia.”) chwyta się miłości, jak ostatniej deski ratunku przed absurdem istnienia. Również i on zanurzony jest w dzikim i surowym splendorze natury: góry i jeziora Norwegii, zapierające dech w piersiach swym krystalicznym, chłodnym pięknem.
Lecz jest coś, co różni obu bohaterów w ich głodzie uczucia. Miłość Bragego znajduje swe cielesne spełnienie. Dla Janka Pradery ukochana dziewczyna na zawsze pozostanie Gałązką Jabłoni – jasnowłosą zjawą z jego słów i marzeń.

Jest jednak w „Żywocie Matgeusza”, „Siekierezadzie” i „Kolosie” coś, co może prowokować w nas jakiś instynktowny sprzeciw.
Zarówno Pradera, jak i Brage (również Mateusz) wybierają samobójstwo – z tym, że finał, puenta tych filmów zawiera w sobie irytującą przewrotność. „Siekierezada” i „Kolos” zadają pytanie: „Czy warto żyć?”, po czym uśmiercają swoich bohaterów, a następnie odpowiadają: „Pewnie, że warto!” (Piosenka, jaką na zakończenie „Siekierezady” śpiewa Daniel Olbrychski, swoje „Nie, nie warto!”, zamienia jednak w konkluzję: „Jeszcze jak warto!”) Brage, który jest już „duży i silny”, czyli takie, jakim chciała go widzieć matka, nie może się pogodzić ze śmiercią swej ukochanej. Ciągnie na saniach jej martwe ciało, odchodząc w lodowatą, bezkresną dal. Ale żegnając się z nami, podnosi pięść i wydaje okrzyk, który jest dla nas głosem życia, a nie śmierci.

W „Siekierezadzie”, pod postacią Pradery, Stachura opisał siebie (pojawiający się tam Kątny – Olbrychski stanowi zaś jego alter ego). Znamy tragiczne przypadki tego poety, jego twórczość, dzięki której zrodził się mit, kult niemalże. Sted popełnił taki sam grzech, jak Pradera – sławiąc wolę istnienia, odwagę życia i poezję świata, wybrał śmierć (a może wykreował w sobie świat urojony, w którym śmierć wybrała jego?). Natomiast jeśli chodzi o Brage – to na cóż mu ta siła, skoro świadomie rezygnuje z szukania nowej miłości, a choćby tylko woli przeżycia i zmierzenia się ze swoim nieszczęściem? Czy to czasem nie jest jakaś egzystencjalna ironia i paradoks: moc owych bohaterów służy im w końcu tylko do odnalezienia w sobie tyle odwagi, by odebrać sobie życie?

„Konopielka” umożliwiła Leszczyńskiemu pozostanie w kręgu tematu „wiejskiego” (rozumianego zresztą bardzo powierzchownie), będąc pretekstem do ponownego oczarowania nas realizmem „magicznym”. Czy tekst Redlińskiego daje się przełożyć na język filmowego obrazu i to taki, który na dodatek byłby niejako idiomem Leszczyńskiego? Czy możliwe było to, by gęstość (również lingwistyczną) i bogactwo świata „Konopielki” „pisanej”, przenieść na ekran? Reżyser poddał jednak tę literacką materię transformacji, która w jego ujęciu zaczęła żyć własnym życiem, wypowiadać się swoim własnym językiem – zdobywając przy tym artystyczną autonomię.

Zupełnie inaczej oglądało mi się tę ciętą (choć przecież w istocie ciepłą) satyrę na polską wieś (zapadłe gdzieś nad bagnami Taplary) pod wieżowcami chicagowskiego downtown, niż przed laty, w kraju. Ciemnota, zabobony, brud, szpetota… z tego wszystkiego łatwiej śmiać się na własnym podwórku, niż poza jego opłotkami – za Oceanem, w Wielkim Mieście. Jednakże amerykańska publiczność zgromadzona w sali kinowej Art Institute nie była publicznością przypadkową, a przez to łatwiej jej było przyjąć tak umowną konwencję. Poza tym, łatwiej jest odebrać nam to, że śmiejemy się z siebie sami, niż gdy śmieje się z nas ktoś obcy. Bądź co bądź jednak, zarówno Redliński, jak i kroczący jego śladem Leszczyński, z wielką życzliwością traktują mieszkańców Taplar. Różnią się tym zdecydowanie o takiego np. Kosińskiego, który swoich chłopów w „Malowanym ptaku” popchnął ku koślawej grotesce i pornografii okrucieństwa. „Konopielka” też nie szczędzi taplarskich bohaterów, niemniej jednak zawsze zachowuje ich ludzkie oblicze.

Miło zauważyć, że w ślady Witolda Leszczyńskiego idzie w Polsce młody reżyser Jan Jakub Kolski (nawet Franciszek Pieczka dostał mu się w schedzie), który takimi filmami, jak „Pogrzeb Kartofla”, „Pograbek” czy ostatnio „Jancio Wodnik”, wypracowuje swój oryginalny styl, ciepłą liryką owiewając ludowy przekaz i wiejskie krajobrazy.

(napisane w kwietniu 1994 r.)

greydot

"Konopielka" - cięta, choć ciepła satyra na polską wieś

„Konopielka” – cięta, choć ciepła satyra na polską wieś

.

RADOŚĆ I MELANCHOLIA (rozmowa z Edytą Geppert)

.

Kiedy spotykamy się z unikalnym talentem, wszelka próba opisu tego fenomenu staje się pewnym nietaktem, a słowa bezsilne – ledwie bladą kalka wrażenia. To, co najgłębsze i najintymniejsze, jest zarazem niewypowiedzialne. Intymność wzruszenia łatwo wystawia się na łup profanacji przez banał i prozę komunałów. Tak właśnie podziałało na mnie zetknięcie się ze sztuką i osobą Edyty Geppert.

Edyta Geppert (zdjęcie własne)

Edyta Geppert: Śpiewanie zawsze traktowałam jako rodzaj intymnej rozmowy ze słuchaczami (zdjęcie własne)

Bywała w Chicago wielokrotnie ze swoimi recitalami. Jej piosenki często można usłyszeć w polskim radiu. Ma swoich wiernych słuchaczy, którzy ze skutkiem natychmiastowym potrafią zestroić się z jej wrażliwością – z jej sposobem odczuwania, obserwacji i reagowania na świat. Nie mogłem tego powiedzieć o sobie… aż do momentu osobistego spotkania z Edytą Geppert.
Zaskoczył mnie zupełnie jej chicagowski występ. Nie mogło być inaczej w przypadku kogoś, komu sztuka Edyty Geppert kojarzyła się głównie z refleksyjną i melancholijną modlitwą „Zamiast”. Modlitwa – to zapewne właściwe słowo: cicha skarga wzniesiona ku Bogu, gorzkie westchnienie potulnej istoty zagubionej wśród codzienności matowej i smutnej egzystencji. Podobnie śpiewała Billy Holiday – jakby krople cierpkiego bluesa padały na miękki aksamit ballady. A więc Edyta Geppert liryczna – poetycka zaduma i lekki spleen.
Na dzień przed recitalem powiedziałem pani Edycie o tych wyobrażeniach. Ta uśmiechnęła się delikatnie i rzekła: „Proszę przyjść jutro na koncert.”

ROZBAWIĆ I DOSMUCIĆ

Oczywiście, że poszedłem, lecz wcześniej chciałem usłyszeć odpowiedź od niej samej. Wszyscy znają ją z piosenki „Zamiast”. Wydawało mi się, że to właśnie ona określa w wyobraźni także innych ludzi osobowość i charakter artystki. Przypomnę jedną ze zwrotek:

Póki co w zamęcie trwam
liczę na palcach lata szare
i czasem tylko przemknie myśl:
przecież nie jestem tu za karę

Tak więc „zamęt”, „lata szare”, „kara”… cała ta gorycz i smutek istnienia. Ale przecież taka gwiazda, jak pani – powiedziałem – a ponadto piękna kobieta, która odniosła wielki sukces artystyczny, zyskała ogromną popularność, ma więcej atutów i powodów po temu, by nie poddawać się życiowej melancholii. Na ile więc identyfikuje się pani z tymi słowami?

Edyta Geppert na to odparła: „Chciałabym przypomnieć, że początek mojego śpiewania przypadał na początek lat 80-tych, a ten czas – jak większość z nas pamięta – nie był najweselszy. Był, co tu kryć, ponury, trudny dla każdego z Polaków. A ja moje śpiewanie zawsze traktowałam jako rodzaj intymnej rozmowy ze słuchaczami – wypowiedzi, z którą również inni mogą się identyfikować. Oczywiście, że i ja utożsamiałam się z nią również. Martwi mnie tylko to, że ona ciągle jest aktualna.”
Taka odpowiedź mogła być chyba satysfakcjonująca. Chociaż wiersz „Zamiast”, (którego autorką jest Magda Czapińska) ma na pewno znaczenie uniwersalne i nie można go przypisać do żadnego momentu historycznego, nawet tak doniosłego, jak stan wojenny i czasy, które po nim nastały. Nie jest więc okazjonalnym przyczynkiem do sytuacji politycznej czy społecznej. Ma sens głęboko egzystencjalny, mimo swojej rozbrajającej prostoty i oczywistości.
Przytoczyłem jeszcze wówczas opinię dwóch osób, które uczestniczyły w koncertach Edyty Geppert w Polsce:
– „Jej pieśni są jak nasze życie, chyba dlatego tyle w nich smutku i rezygnacji, czasami aż pretensji do świata i ludzi i samego Boga nawet – o to, że przyszło nam żyć na tej ziemi nad Wisłą, w tak trudnych latach, że ich zła nawet nie sposób pojąć!”
oraz inna:
– „… z gwiazdy emanuje spokój, optymizm, szczęście”
i zapytałem, jak to możliwe, że publiczność tego samego koncertu wynosi z niego tak odmienne wrażenia? – na co usłyszałem: „To jest możliwe, gdyż recital jest różnorodny i tak skonstruowany, żeby zadowolić i tych, którzy przyszli oderwać się nieco od rzeczywistości, rozbawić troszkę; jak i tych, którzy chcą się dosmucić. To również zależy od tego, w jakim nastroju ktoś przychodzi na koncert, od jego osobowości…”
Tak po prostu! Edyta Geppert, przez swoją skromność, omieszkała dodać, że jest to możliwe także dzięki jej wszechstronności, odwadze włączania do swego repertuaru utworów krańcowo odmiennych zarówno nastrojowo, jak i stylistycznie; a co najważniejsze – dzięki swojej artystycznej kompetencji i sprostaniu tymże wyzwaniom.
Co właściwie decyduje, że jakaś kompozycja jest przez nią akceptowana?
Edyta Geppert: „W związku z tym, że traktuję piosenkę właśnie jako wyraz osobistej wypowiedzi, musi być ona przeze mnie jakby przefiltrowana, to znaczy musi być zgodna z moim odczuwaniem, budzić moje emocje. Musi najpierw mnie wzruszyć, żebym później mogła wywołać uczucia słuchaczy.”

MISTRZ I EDYTA

Wiosną 1995 roku Edyta Geppert przyjechała do Wietrznego Miasta z całą swoją rodziną. 7-letni Miecio zaglądał często do pokoju, w którym odbywał się wywiad, rozpraszając mamę, która wreszcie udzieliła mu ostrej reprymendy. W końcu zjawił się też sam Piotr Loretz, którego obecność w Chicago u boku Edyty jak najdalsza była wszak od przypadkowości czy zbędności: Piotr Loretz bowiem to producent, impresario, menadżer, reżyser, konferansjer… no i – last but not the least – mąż Edyty Geppert. Jakby tego było mało, w przeszłości również nauczyciel akademicki piosenkarki. Tak się złożyło – bynajmniej więc nie przypadkiem – że zapytałem wtedy o to, kto był dla niej wzorem, inspiratorem? Oto co usłyszałem:
– „Mistrzem jest i był zawsze Piotr Loretz. Słucham jego rad. Wydaje mi się, że naprawdę miałam wielkie szczęście, że spotkałam tego człowieka, ponieważ on sam pochodzi z rodziny o ogromnych tradycjach aktorskich. W ich domu bywali wielcy artyści. Poza tym, on sam przez kilkanaście lat uczył w Warszawskiej Szkole Muzycznej na Wydziale Piosenki (był też członkiem komisji, która przyjmowała Edytę Geppert na studia – przyp. stb). Sam też występował, był aktorem. W tej chwili zawiesił swoją działalność artystyczną, zajmuje się czymś innym, nie ma już tyle czasu. Mam ogromne szczęście, że mam takiego człowieka, z którego rad i wiedzy mogę korzystać na co dzień.”
Tutaj wtrąciłem: Czy wobec mnogości ról jakie przyjął na siebie mąż w związku z pani działalnością artystyczną, nie czuje się pani zdominowana?
Edyta Geppert: „Rzeczywiście, jest to reżyser, scenarzysta, pomysłodawca większości moich przedsięwzięć. Myślę, że bez niego nie zdecydowałabym się uprawiać tego zawodu w naszym kraju. Nie, nie czuję się zdominowana. Wręcz przeciwnie: wiem, że mogę pracować, robić to, co jest moją pasją. Piotr przyjął też na siebie ten – proszę mi wierzyć – ciężki w Polsce obowiązek menadżera, organizatora. Tym sposobem zbiera wszystkie ciosy na siebie, a ja tylko oklaski.”
Chciałem się właśnie zapytać, jakimi cechami winien się według Edyty cechować mężczyzna? To, co przed chwilą usłyszałem, mogłem chyba potraktować jako odpowiedź na to pytanie. A może jednak chciałaby dodać coś do portretu idealnego (pożądanego, poszukiwanego) mężczyzny?
Edyta Geppert (uśmiech szczery, ale i lekko ironiczny): „Na pewno powinien być mądry, tolerancyjny, no i… dobrze gotować (Śmiech) I znów wymieniłam wszystkie cechy Piotrusia.”
Pitor Loretz, który w międzyczasie zaczął się przysłuchiwać naszej rozmowie, wtrącił: „I jeszcze niepalący.”
Eydta: „A tak! Niepalący! Zdecydowanie!”
Ja: Pijący z umiarem?
Edyta: No, to jak on już uważa. Nie mam pod tym względem szczególnych wymagań.” (Śmiech)
Ja: Czy wierz pani w miłość?
Edyta: „Oczywiście, że tak! Co za pytanie!?”
Ja: Muszę więc pani powiedzieć, że nie dla wszystkich to jest takie oczywiste. Otóż niedawno przeprowadzono w Polsce sondaż, według którego 57% dorosłych Polaków przyznało, że nigdy się nie zakochało… w tym 86% biznesmenów.
Edyta: „To jest w takim razie bardzo ponura statystyka. Dla mnie miłość jest sprawą podstawową. Biznesmeni sercem nie mogą się widocznie kierować.”
Ja: No ale mogą się chyba zakochać… choć czasami. Życie to nie tylko biznes.
Piotr Loretz (wyraźnie rozbawiony): „Oni już mają swoją kochankę…”; po chwili namysłu dodając: „Ja mam prywatne przedsiębiorstwo. Dzięki temu mogę jakby inwestować w Edytę. Co jakiś czas dokupuję jej coś ze sprzętu, finansuję inne wydatki.”

Edyta Geppert: moje spojrzenie na wszystko, na świat cały, po urodzeniu Miecia, zmieniło się na bardzo pozytywne. Zupełnie zmienił się mój punkt widzenia. (Fot. East News)

Edyta Geppert: Moje spojrzenie na wszystko, na świat cały, po urodzeniu Miecia, zmieniło się na bardzo pozytywne. Zupełnie zmienił się mój punkt widzenia. (Fot. East News)

MIECIO

Był jeszcze Miecio („słynny Miecio” – jak nazwał syna Piotra Loretza i Edyty Geppert jeden z polonijnych radiowców).
Nie mogło się więc obyć i bez takiego oto pytania: W pewnym momencie swojego życia została pani żoną, matką… Jaki to miało wpływ na wyraz tego, o czym pani śpiewa? W jaki sposób człowiek twórczy radzi sobie z godzeniem życia rodzinnego z karierą artystyczną? Czy jest to w ogóle do pogodzenia?
Edyta Geppert: „To musi być do pogodzenia, choć naprawdę jest sprawą trudną. Jednak nie do tego stopnia, żeby z tego powodu rezygnować z macierzyństwa, bo dziecko mogłoby przeszkodzić mi w karierze. Spotkało mnie to szczęście, że mam wspaniałą, udaną rodzinę, mam synka. Naprawdę, moje spojrzenie na wszystko, na świat cały, po urodzeniu Miecia, zmieniło się na bardzo pozytywne. Zupełnie zmienił się mój punkt widzenia. Doznałam tego szczęścia i mam dziecko.”

POCZĄTEK NORMALNOŚCI?

Od Piotra Loretza usłyszałem jeszcze parę zdań na temat zmieniającej się sytuacji – jeśli chodzi o działalność artystyczną – w Polsce:
„Wie pan – powiedział Loretz – nasza sytuacja jest jednak lepsza, niż była, a daje szanse i nadzieję na to, że będzie jeszcze lepsza. No bo tak: uchwalono prawa autorów, którzy do tej pory byli systematycznie okradani. Tutaj – wskazał na Edytę – siedzi osoba, która sprzedała ponad milion egzemplarzy swoich dwóch pierwszych płyt. Jak się teraz taką liczbę wymienia w Europie, to ludzie zaczynają człowieka po stopach całować. Bo to oznacza ogromne pieniądze, których Edyta oczywiście nie dostała. Są jednak w kraju początki jakiegoś normalnego funkcjonowania. Edyta jest w tej szczęśliwej sytuacji, że na nią publiczność przychodzi. A tym może się pochwalić niewielu artystów w Polsce. Ważne jest jeszcze to, że Edyta należy do tego typu wykonawców, którzy w każdych czasach niezwykle szanowali publiczność, a publiczność potrafi to docenić. (…) Teraz na tyle się zmieniło, że te propozycje z Ameryki są dla polskich artystów czymś innym, niż były kiedyś. Już się trochę na innych zasadach tutaj przyjeżdża. Praca w kraju stała się naprawdę konkurencyjna. Jest paszport w domu, fax, telefon… Jest jakiś kontakt ze światem – już człowiek nie czuje się taki ubezwłasnowolniony, jak to było za czasów PRL-u.”

ŚPIEWANIE TO INTYMNA ROZMOWA

Ta nasza rozmowa często sprowadzała nas na ziemię, jednak już nazajutrz mogliśmy się poczuć przeniesieni w zupełnie inny świat… świat artyzmu i poezji. Myślę, że warto przytoczyć tu słowa wyrażone na początku:
Kiedy spotykamy się z unikalnym talentem, wszelka próba opisu tego fenomenu staje się pewnym nietaktem a słowo bezsilne – ledwie bladą kalką wrażenia. To, co najgłębsze i najcenniejsze, jest zarazem niewypowiedzialne. Intymność wzruszenia tak łatwo wystawia się na łup profanacji przez banał i prozę komunałów.

Recital Edyty Geppert. Jak go opisać wobec tych ograniczeń i pułapek?
Już na samym początku uderzenie: precz ze smętkiem! Wiązanka piosenek lekkich, żywych, pełnych humoru i przyjemności istnienia: żart i jasna strona życia. Nadęty patos pęka jak mydlana bańka. Zwiewny i nieuchwytny mit zmienia się w ciało – w kobietę z krwi i kości.
To właśnie w repertuarze koncertu dominowało, objawiając w pełnej krasie szalenie bogate aktorskie emploi Edyty Geppert. A bogate emploi to nic innego jak bogata osobowość. Można było usłyszeć piosenki kabaretowe, był żywiołowy folklor cygański i pełne temperamentu akcenty żydowskie, a nawet… heavy-metalowa parodia.
Całe spotkanie niezwykle precyzyjnie wyreżyserowane. Każdy utwór miał swoją dramaturgię, jak przystało na dobrze skrojoną aktorską etiudę. Czasem przypominało to obyczajową anegdotę, plotkarską wręcz historyjkę, pełną ekspresji dzięki ruchowi, gestom, mimice – grze całego ciała. A o urodzie Edyty Geppert można by napisać poemat cały.

To cecha przypisywana jedynie prawdziwej sztuce: harmonijne połączenie przeciwieństw.. Na przykład wtedy, kiedy pozorna kruchość i delikatność łączy się w jakimś zadziwiającym mariażu z mocną dynamiką i uderzająca ekspresją. Tak właśnie, jak w przypadku Edyty Geppert. A przy tym ta lekkość, urok, wdzięk i czar…
Jak widać było – i słychać – piosenkę można potraktować z estymą prawdziwego artyzmu i nadać jej status wielkiej sztuki. To właśnie robią Edyta Geppert i Piotr Loretz. I doprawdy, niewielu jest w Polsce takich wykonawców, którzy mogliby im w tym dorównać. Te monotonne, statyczne, ograne gesty – w wielu przypadkach przebijająca rutyna chałturników. Brak dla Edyty Geppert konkurencji.
Mam nadzieję, że nie będzie to pretensjonalne, jeśli zacytuję w tym miejscu Arystotelesa, który zauważył, że większość ludzi raczej odbiera, niż daje uczucia. Edyta należy do tej artystycznej elity, która głębokie wzruszenia daje innym. Tak jak robili to Edith Piaff, Jacques Brell, Włodzimierz Wysocki, Bułat Okudżawa i szczególnie bliskie piosenkarce: Liza Minelli czy Bette Midler.
Mark Twain powiedział kiedyś: „Pochwała jest dobra, komplement jest dobry, ale dopiero uczucie, wzruszenie… ono jest tą ostateczną, pełną i najbardziej cenną nagrodą, jaką może zyskać człowiek, czy to dzięki zaletom swego charakteru, sztuki i artyzmu, czy też innych osiągnięć.”
Bob Dylan wierzył w to, że w tłumie, na jego koncertach, zawsze znajdzie się ten jeden człowiek, który będzie wiedział to samo, co on wie; będzie czuł to samo, co on czuje – There is One in Every Crowd… Pani Edyto, na Pani koncercie takich ludzi było naprawdę wielu. Czymże można się Pani odwdzięczyć i podziękowań, jeśli nie uczuciem – tą najcenniejszą nagrodą?

greydot

(Artykuł ukazał się na łamach “Dziennika Chicagowskiego”, 24 listopada, 1995 r.)

Inne odcinki cyklu: TUTAJ.

.

PRZYGODA MŁODEGO UMYSŁU (odnalezione w szufladzie)

*

Życie zatacza krąg – wszyscy wracamy do punktu wyjścia. To co się w nas kiedykolwiek odezwało, było w nas zawsze. Nawet jeśli brzmi teraz obco, było częścią nas samych. W czasie jednej z wizyt w moim domu rodzinnym, dość przypadkowo trafiłem na swoje wiersze, które napisałem mając mniej więcej 15 – 17 lat. Zupełnie o nich zapomniałem – tkwiły w jednej z dawno opuszczonych szuflad, do których nie zaglądałem od wielu, wielu lat. Dziwne to było uczucie odczytywać je na nowo: ta mieszanina ciekawości, zażenowania, sentymentu, zawstydzenia, melancholii… oto docierałem do kogoś, kto był mną w mojej młodości; a ponadto do bardzo specyficznego momentu w moim życiu, który teraz odzywał się echem w dawno nieporuszanych strunach, tkwiących we mnie, mimo upływu lat. 
Jaka jest wartość tych wierszyków? Dla mnie nie jest to teraz tak ważne, choć kiedy je pisałem, wydawały mi się istotne, bo oddawały stan mojego ducha i umysłu – wzburzonych wówczas niespełnioną miłością, tudzież lękami egzystencjalnymi, które towarzyszyły mi od wczesnego dzieciństwa.
Kiedy czytam je teraz, odczuwam lekkie zakłopotanie, bo widzę ich braki i mankamenty, pewne natarczywe wręcz repetycje – słowa tak wyeksploatowane przez wieki w poezji (te wszystkie serca, kwiaty, łzy, krew, usta, słońca, tęsknoty, krople i księżyce…) choć dla mnie były one wtedy świeże, pozbawione kiczu i pretensji – wydawały mi się być czymś naturalnym i adekwatnym w opisie i oddaniu tego, co w tamtych momentach przeżywałem i odczuwałem. Teraz zastanawiam się skąd mi się to wzięło. Czy to tylko wpływ literatury, którą wówczas namiętnie pochłaniałem? Chyba jednak nie – to co pisałem było autentyczne, niezapożyczone, choć obecnie widzę jak pławi się to wszystko w swoistym symbolizmie, pobrzemiewa jakąś mieszanką romantyzmu z egzystencjalizmem, defetyzmu z katastrofizmem, wreszcie psychologią kafkowsko-borgesowską, jungowsko-freudowską… Oczywiście, to wszystko w wydaniu na moją miarę. Wybrałem kilkanaście utworów. Widzę że większość z nich posiada podobną tonację – to rezultat nastrojów, które nawiedziły mnie dość gwałtownie tamtego lata, kiedy zbliżałem się do tzw. „pełnoletności” i cierpiałem katusze niezbyt szczęśliwie zakochanego nastolatka  ;)
Mam nadzieję, że moja odwaga opublikowania ich tu i teraz zostanie doceniona, choć nie oczekuję jednak żadnej taryfy ulgowej, jeśli ktoś będzie chciał je ocenić.

*

polna droga na Podkarpaciu (zdjęcie własne)

polna droga na Podkarpaciu (zdjęcie własne)

*
*

* * *

*

zabolało mnie piękno róży
jej czerwień
skradziona mej źrenicy
wbitym kolcem –
to krew
zabarwiła płatki
a kielich kwiatu
wypełnił się
twoimi ustami
zagrzmiały serca ptaków
i ból niemy
skonał w mych ramionach

*

greydot

*

* * *

*

Noc jest moją kochanką

a zazdrosny jestem

jedynie o gwiazdy

*
Nie podejrzewam bowiem
by zdradzała mnie
z tym łysym typem
Księżycem
        – starym truposzem
          żebrzącym Słońce
          o światło

*

greydot

*

* * *

*

brzytwą z oka
błękit wykroisz
i rzucisz
na pożarcie burzy
jak ochłap
łzę wystawisz
na urągowisko
deszczu

*

greydot

*

impresja in blue

*

zdziwione świtem
krople rosy
oczekują słońca
            – swojej śmierci
ich słabość truchleje
drżą srebrzyście
na ostrzu liścia
uśpionego popielatym
smutkiem nocy
otulonej
wilgotną pierzyną mgły

*

greydot

*

misterium babiego lata

*

Ach, jak tu pięknie jest wkoło
nawet kwiat błękitny
niedosiężny
nie rani

*

Rozbite stogów namioty
przylgnęły do traw
kobierców rozłożystych
i pachną

*

Kłosy ziarnem brzemienne
złotem rozpęknięte
są wyniosłe i dumne
i takie proste

*

Na puchu skrzydeł
na przestrzał obłokom
spływają miodem
krople pszczół
         – żółte płatki
           o lepkich palcach

*

Wypełnia się omdlałe
misterium dnia
babiego lata

*

greydot

*

obojętność

**

Pewnego razu przechodziłem
tuż obok
obojętności
i nie zważając na nic
przystanąłem
zaintrygowany płomieniem
uwięzionym
w jej cokole
z lodowych tafli

*

greydot

*

* * *

*

Gdzie chcesz dopłynąć
z tym żaglem
dziurawym na plecach
co bardziej ciężarem ci jest
niż wolności
obietnicą

*

Na mych skrzydłach płonących
                           – myślisz
wzbiję się na sam szczyt
                           – i rozpościerasz
                             swe cherlawe ramiona

*

Oddam wam cały żar mego serca
                           – mówisz
a wiesz, że nie wystarczy go nawet
na ogrzanie twojego ciała

*

greydot

*

natarczywość miękko okolona puklami włosów

*

Moje oczy spotkały się
z jej spojrzeniem
serce załkało trzepotem
słodko zagłębiłem się
w jej obraz
utkany z siateczki czerni
przemienionej
w barwną paletę
jej twarzy
której rysów obsesyjna obecność
                       była ciepła…

*

greydot

*

dwa razy serce w temacie

*

                           I

*

W moim sercu – pochmurne niebo
                         mówiące czerwonemu słońcu krwi
                         wiele czułości

*

W mojej duszy – zagubiony dzwon
                         brzmiący odnalezioną świadomością
                         wymowną milczeniem

*

                           II

*

W mym sercu drży iskra
ciągle żywa jeszcze,
lecz nie wiem
czy jest ona zmierzchem
czy też świtem
płomienia

*

greydot

*

* * *

*
                                                        czas jest zaledwie zwlekaniem
                                                        tego, co ma nadejść
**************************************José Hernández

*

Mówisz – jestem młody
te pokryte żółtym pyłem
dni nie są moje

*

odsłonięte przez czas

białe kości

należą do starca
który siedział w cichej czerwieni
zgarbionej jak on chaty
i patrzył tęsknie
na zachodzące słońce

*

wysuszone smutkiem zmarszczki
spływały z jego serca na ziemię
a siwowłosy wiatr
czesał czule
słomiane strzechy
rozczochrane

*

greydot

*

sen

*

chwila
dzieliła mnie
od Końca Świata
kiedy pomyślałem
o tym,
który był przedtem

*

                   obudziłem się
                   mając przed sobą
                   Wieczność

*

greydot

*

nieśmiertelny

*

Cóż to!
Pędzisz tak
bez tchu

z językiem na brodzie
z pianą na ustach
z wytrzeszczonymi oczyma

*

Poczekaj,
szepnę ci coś! – krzyczę

*

Za późno:
w obłokach pyłu
widzę już tylko
zad krzyża
wbitego w serce śmierci

*

greydot

*

* * *

*
                                                                     Ewie

Kochałem Ciebie…
gdy słońce rozpalało tysiące chłodnych iskier
na czymś, co było zupełnie podobne do śniegu
ale tak piękne
że nie mogło być rzeczywistością
ani żadną rzeczą,
która jej jest

*

Kochałem Ciebie…
gdy ostre konary drzew kaleczyły niebo
a z ran błękitu wypływały łzy deszczu
i mieszały się z moimi na pachnącej wiosną ziemi
łącząc się w bezimiennej przyjaźni

*

Kochałem Ciebie…

kiedy ptaki witały radośnie ludzi i drzewa
wydobywając z siebie dźwięki przedziwne
a wszystko było zaklęte
i wydawało się być dekoracją do baśni
pamiętanej przez dorosłe dzieci

*

Kochałem Ciebie…
drżącą ręką
lękającą się pokalania świętości Twego Ciała
urzekającego bielą
i barwami ciepłymi jak moje uczucie

*

Kochałem Ciebie…
i Twoje usta podobne nierealnej róży
której zapach był smakiem
tego, co było Tobą
i tylko Tobą

*

Kochałem Ciebie…
oczyma pochłoniętymi mgłą pragnienia
spotykającymi się z dwiema iskrami
Twych oczu
których bezmiaru nie pojąłem do końca

*

Kochałem Ciebie…

i czułem Twe ciało tuż obok mojego
a nasze zmysły przenikały się w szale uniesień
goniąc na spienionych rumakach pożądania
na zatracenie
ku wieczności

*

Kochałem Ciebie…
i może dlatego nie ma Cię już przy mnie

*

greydot

*

ona

*

Przyszła kiedyś do mnie
gdy czuwałem nad mymi dniami
usiadła, spojrzała na księżyc
(mogło to być również wygasłe słońce)
wiesz – usłyszałem –
dawno nie widziałam twojego uśmiechu…
                  (wstrząśnięty ukryłem twarz w dłoniach)

*

Zapytała mnie pewnego razu
kiedy pochylony nad korcem pór roku
oddzielałem noce od dni
zadrżałem nagle i podniosłem wzrok
ujrzałem wtedy jej oczy:
jestem zmęczona,
cały dzień ciężko pracowałam
                   – wyczytałem to z jej spojrzenia
                     (i nie pomogły zaciśnięte na uszach pięści)

*

Minęło wiele dni
a może lat
nie musiałem odwracać głowy
aby ją znów zobaczyć
zrezygnowany wypuściłem z garści
spłoszone godziny – byłem gotowy na wszystko
                   a kiedy jej wargi się poruszyły
                   przytuliłem się ufnie do jej piersi

*

greydot

*

rytuał

*

Piłaś świt do dna
Słońce rozpływało się w Twych ustach
Światłość wypełniła je po brzegi
a gwiazdy pobladły od trwogi
i zgasły
w milczeniu

*

Piłaś świt stężały
Mrok sączył się strumieniem,
wezbrał ciemnością,
aż połączył się z morzem nocy

*

A Ty piłaś
Świt budzący się w mym sercu
Świt, co wypalał me źrenice
Świt przemieniony w moją krew
Do dna…

*

greydot

*

wieczór Franciszka K.

*

oczy stężały
zamilkła pusta szklanka
zdziwiona niedopitą kroplą
purpurowe wskazówki zegara, uwięzionego przez czas
to one – krople łez mijających dni wyżłobiły
na twarz Franciszka K. swoje piętno codzienności
jest teraz sam – upragniona i przeklęta samotność
dusza uwięziona w ciele sączy się z ran
i bluźnierczo profanuje gwiazdy – jej macki
mają niekiedy kształt skrzydeł roztapiających się
w Wielkiej Niemożności
Franciszek K. jest człowiekiem
spętany krzyk trzepocze się w gardle – z jego ust
wydobywają się resztki
zwymiotowanego milczenia i nie zwiedzie go gwar
ulicy Nieznanych drzwi jego klatki zatrzaśnięte
nieruchomo – sztaby i okucia wykonane przez Największego
Artystę nie poddadzą się ludzkiemu uczuciu
o sile mimozy – więc nie próbuj wyłamać ich łomem
fałszywego współczucia
nie zwracaj uwagi na Franciszka K.
i wpatruj się w niego
jest zły i dlatego jest taki dobry
ludzie znają go i gdy pełznie
po zmurszałym śliskim murze pozdrawiają go
nie widząc swojego smutnego uśmiechu
K. Nienawidzi ludzi i dlatego tak ich kocha
tylko nieliczni dostrzegają jeszcze
jego prawdziwie piękne ciało
lecz większość z nich chwyta w siatkę
wstydu swe niebieskie motyle
ukradkiem rzucanych mu spojrzeń

*

greydot

*

Borges

*
                                 dla D.

*

Widziałem człowieka
           w odbiciu zwierciadeł
           tworzących rzeczywistość
           (mnożących Ciebie w nieskończoność)
Szedł trzymając wyciągniętą przez siebie laskę
           dotykał chłodnego muru labiryntu
           (słyszał siebie tuż za ścianą)
Chwalił otaczającą go ciemność
           natarczywie upominał się o jej przyjaźń
           (gdyż myślał, że cienie to nieskończona
           ilość pęknięć lustra, którego odłamki,
           dzięki swej nieprzeliczalności, są tak
           małe, że trudno je porównać ze źródłem
           odbitego światła i Twojej twarzy)
Mówił: słowa
           wyrywające się mej pamięci
           wielu pokoleń
           są martwe
           lecz Ty potrafisz je ożywić

*

Zjednocz się więc ze mną
w którymś ze światów
            (ten, o którym myślę, stanie się kiedyś Ciałem
            choć może też być jeszcze Słowem
            lub już istnieje)

*
Gdzieś w zakamarkach zakrzywionej przestrzeni i czasu
moja myśl będzie Twoją myślą
a ja – nie wierząc w swoje ogromne szczęście
nie odróżnię Cię od innych w tłumie ludzi
gdyż tłumem będziesz Ty

*

Wiem, że wytrąci to z pewnej dłoni sztylet
znaleziony na jednej z rozwidlających się ścieżek
             Ogrodu Wyobraźni
a dwoje oczu
wyglądających jak rozszczepiony Alef
będzie patrzeć
na jego rozsypujące się w proch ostrze
             (być może ujrzysz wtedy siebie
             lub coś, co na przykład nazwać możesz
             radością
                    … bo i tak nie będzie to miało
                        żadnego znaczenia)

*

greydot

*

* * *

*

Tęsknota, ta wieczna tęsknota:
objąć cały świat
                 nie z zachłanności
                 nie z zachwytu
                 nie z miłości…
lecz po to,
by wypełnić pustkę

zdławić absurd
wyciszyć lęk
ukoić cierpienie
na zawsze…

*

greydot

*

WIERSZEM PO KRYTYKACH (Więcej niż kino: „Pan Tadeusz”)

*

*

Mimo iż nie jest dzisiaj „trendy”, by wracać do tzw. literatury „narodowej” – również dość wstydliwe stało się przyznawanie do jakichkolwiek uczuć patriotycznych, do nostalgii za ojczystym krajem – to jednak spróbujmy choć na chwilę zająć się raz jeszcze Mickiewiczowskim „Panem Tadeuszem”. A okazją po temu niechaj będzie przypomnienie sobie ekranizacji dzieła naszego wieszcza narodowego dokonanej swego czasu przez „narodowego” reżysera Andrzeja Wajdę. Przypomina mi się tutaj premiera „Pana Tadeusza” Wajdy na ziemi amerykańskiej, która miała miejsce w znanym w Chicago Centrum Kopernikowskim. Film wówczas odebrano bez mała entuzjastycznie. Pamiętam, jak kontrastowało to z reakcją niektórych polskich krytyków, którzy film okrutnie „zjechali”. Moim zdaniem niesłusznie. Co ciekawe, bardziej atakowali oni dzieło Mickiewicza, niż sam film Wajdy.

Pomyślałem sobie wówczas, aby zamiast zwykłej recenzji, „przejechać” się z kolei po tych wszystkich krytykach wierszem.

*

Czy warto polemizować z tymi krytykami?
Wszak z emocjami trudno jest się wadzić,
Podobnie jak z gustami; bo przecież
Wokół siebie każdy to, co chce zobaczy,
Lubo trochę nieba, tudzież świat sobaczy.
Raz się patrzy sercem, to znów przyrodzeniem,
Zrazu człek jest mądry, to znów bywa głup i ciele.

To nie tylko Schopenhauera są rojenia:
Zdrowy rozsądek kończy wszelkie nastrojenia.
Porywy serca i umysł zamglony,
Słodka melancholia, piękne filandrony…
To musi być szaleństwo, nierozsądne granie,
Puścić się na oślep – w obłokach bujanie!
Nie idzie w parze kalkulacja mądra
Z tym co się chce przeżyć bez cynika, bez Gombra
podobnie… kto chłodnym okiem krytyka poziera,
Ten pozbawia się drżenia, zachwytu, westchnienia.

Jaki zaś był sam film? Czy ocena tu konieczna?
To wystawianie cezurek, ta krytyka wieczna?
Wajda jako Mistrz powszechnie uznany,
Nie potrzebuje obrony, na nic są tu komunały:
Pienia nad jego wielkością Reżyserską,
Nad szlachetnością wejrzenia, biegłą, pewną ręką,
Zostawmy fachowcom, analitykom, piewcom,
Co to się tylko swą erudycyją łechcą.

Patrzmy na obraz bez naszych uprzedzeń
A wręcz oczarowani możemy być przezeń
Tym łatwiej mogą nam przyjść zachwyty,
Iż w rzeczy samej film jest znakomity.
W zestawieniu z „Ogniem i mieczem” Hoffmana
„Pan Tadeusz” Wajdy to rzecz nader udana
Nie jakiś komiks historyczny, płaski,
Bez dobrej gry aktora, z kabaretu maski –
Usilny hymn własny Lachowego grodu,
Lecz z żywej tkanki duchowej narodu
Utkany przekaz szczerości, samego wigoru,
Kolorowy i gorący – nie sztucznego wzoru.

Nie czas tu po temu, by zbijać zarzuty
Nie szczędzone dziełu, nie tylko przez filuty:
że Mickiewiczowski „Pan Tadeusz” jest niedoskonały?
że niekonsekwencje, błędy, tudzież dyrdymały?
Z jednej strony od arcydzieł był on wykadzany,
Z drugiej –
Przez innych wieszczów, niemal wyszydzany

„Czczenie wieprzów, a bicie się na maczugi”-
Pisał to Słowacki, tak przecie ceniony.
„Czekają aż Francuzi zrobią im Ojczyznę”-
Wtórował mu Norwid, też niepocieszony.

Przerósł wszystkich Gombrowicz, ten obrazoburca
Diaboliczny ów pisarz myślą ostrą jak brzytwa
Poprzecinał niejedne polsko-sztandarowe gusła.
Z flag, symboli, świętości – z tej polskiej legendy,
Szyjąc majtki dziecinne, przyprawiając gęby.
Z „Ferdydurke” wyrosło to już słynne zdanie:
Dlaczego mam klękać, skąd to uwielbianie?
Skoro ja nie kocham – zachwyt też mi obcy
Dobre to dla Pimka – te beczenia owcy.
Może też i wielkie bogi te poety były,
Mocarne, ruszające z posad ziemskie bryły;
Ale ja w to nie wierzę, to mnie nie porusza,
Ja gwizdam, chromolę, czkniam i się osuszam.

Co tu rzec na takowe dictum
Gombrowicza – skądinąd geniusza;
Chyba tylko odwracając richtung:
Jak się mam nie wzruszać, skoro się tak wzruszam?

Lecz dość tych dygresji, wróćmy do meritum:
Zarzuty Mickiewiczowi – zostańmy już przy tem.
Raz – te niekonsekwencje, dwa – antybohatery,
Dwuznaczności, uchybienia i nie bez kozery
Wytykano poecie rój person bez liku –
I jak tu wznieść ducha nad to panopticum?

Tadeusz – mówiono – to gamoń, niecnota,
Ledwie zoczy halkę, już go ma ochota.
Niby to się kocha w Zosi, a śpi z Telimeną,
Nic się w szkołach nie zuczył, został trochę mendą
Telimena? – Ach, to nimfomanka i czcza latawica,
Oraz – jak pisał Norwid – „moskiewska metresa”
Jedynym jej usprawiedliwieniem to, że była ładna:
„Kibić miała wysmukłą, kształtną, pierś powabną”.

Zosia zaś to cielątko boże – płoche i niewinne,
Ciągle w negliżu – wśród kwiatków, motylków,
Ale też i… zwinne.
Cnota jej trzymana była pod zamknięciem
Przez ciotkę ladacznicę, która miała wzięcie.
Ale dziewczę dość smutne obiecuje poprawę:
Niech no się tylko z ludziskami pobawię.

Hrabia – to dziwak poczciwy, birbant i galancik,
Artystowski duszek, dandys, aczkolwiek palancik;
Uwielbia szkice, widoczki – takoż polowanie,
Natura, kobiety i piórko – jego miłowaniem.

Sędzia to niby zdrój, co pełen jest świętości,
Mądrości, cnót skarbnica, summa szlachetności,
Bez mrugnięcia okiem majątek sąsiada
grabi…
i w dobrej komitywie z Ruskimi zasiada.

Czy to jest naszego wieszcza ironia gorzkawa?
żart, dowcip, kpina – ta dwuznaczna oprawa.
Z jednej strony bohatery to łotry i dranie
Z drugiej – piękni, kochani, kolorowi, wprost łanie…

Weźmy jeszcze innych:
Ksiądz Robak pod kapturem skrywa tajemnice –
On wie jakie to zbrodnie ciążą na Soplicy.
Bardziej żołnierz, niźli mnich pokorny,
skruszony;
Kogo mogą zmylić te święte androny?
Były łotr, hulaka, warchoł i choleryk,
Czy widział ktoś, aby tak wyglądał kleryk?
Tu znów ta poety ironia wyziera –
Z wroga swego rodu robić bohatera.
Świętym – morderca, drań, nicpoń pieniaczy?!
Psychiatra by westchnął – cóż to wszystko znaczy?

Gerwazy to kolejny jest typ psychopaty –
Mściciel maniakalny, klucznik kostropaty.
Do podjudzania pierwszy, ostatni do zgody,
Blizny jego straszą od łysin do brody.
Seryjny zabójca, chełpi się w ordynku:
Dwóch Sopliców ściął w kłótni, dwóch na pojedynku.
Jakby tego było mało temu śmierci siewcy,
Kolejnego Soplicę spalił w szopie żywcem.

Nic dziwnego, że każdy w zaścianku czy dworze
Uzbrojon po zęby – w krócice i noże.

Czy to możliwe, by w takiej scenerii,
W tym horrendum upiornym, niecnej menażerii,
Sielanka się nam śniła, serca się krzepiły,
Wzbudzając tęsknotę za krajem tak miłym?

To chyba jednak dowód, a nie podejrzenie:
Iż mocniejsze od prawdy jest wyobrażenie.

W filmie Wajdy udała się rzecz niesłychanie rzadka,
I ta klasa zachowana jest aż do ostatka:
W poemat prawie że z akcji wyzuty,
Tchnięto duszę widowiska, i choć były skróty
Zyskała dynamika, krwistość i kościstość
żaden teatr telewizji – jest to oczywistość.

O grze aktorskiej mówić, że jest koncertowa,
To być krok od banału – nie znaczące nic słowa.
Genialna jest gra Olbrychskiego, tudzież Seweryna;
I nie ważne – grają oni anioła, czy też sukinsyna.
Również Linda z Robakiem nieźle sobie radzi,
Choć mu Pasikowski z „Psami” akcją nie podkadzi.
Wajda: „Boguś to aktor bardzo utalentowany” –
Tym zdaniem każdy by się czuł ukontentowany.

Śliczna Bachleda – Curuś, dziewczę wdzięczne, młode,
Jest w filmie nie tylko przez wzgląd na urodę.
Pani Szapołowska zaś to kobieta dojrzała,
Bez trudu Żebrowskiego w swe sidła zmotała.

Reżyser dał wielką swobodę aktorom;
Jakby czuł, że świetnie się do dzieła zabiorą.
Efekt jest znakomity, i gdy film już zrobiony
Nikt z nas nie może czuć się zawiedziony

Miłosz pisał, że „Pan Tadeusz” jest wręcz metafizyczny:
Traktuje o równowadze świata; i na wzór idylliczny
Soplicowo jest Pana Boga ogrodem, Edenem niejako,
Gdzie wszystko jak w baśni – tej ziemskiej wszelako.
Szlachetna jest Noblisty mądra ta idea,
Mistrz, czego się nie tknie, we wzniosłość przemienia.

Lecz nie wdajmy się tutaj w analizy uczone,
Korowody objaśnień, mędrkowaniem zwieńczone;
Nie zgłębiajmy się zbytnio, a i bez powodu,
W jakieś „kręgi zaklęte”, „zdrową miazgę narodu”.
Taki jest już nasz wgląd – natura człowiecza,
że do tego, co kochamy, nie trza nam tłumacza.
Prawdziwa miłość jest bezwarunkowa,
Nie da się objaśnić – obywa się bez słowa.

Nie ma wszak dyskusji nad naszym wzruszeniem,
Nad nerwów dreszczem, świętości łaknieniem;
Gdy zwykłego bociana lot nad polskim siołem,
Staje się nam w duszy tęsknoty symbolem.

*   *   *

Należy pamiętać, że owa wierszowana recenzyjka bardziej jest żartem, niż wiernością poezji kanonicznej. Pisząc ją liczyłem też na to, iż może ona kogoś zabawić.
Jest oczywiste, że „Pana Tadeusza” w Chicago, czyli na tzw. „obczyźnie”, inaczej się przyjmuje, niż w kraju nad Wisłą. Tutaj perspektywa jest inna – do tych „pól zielonych” dalej. Dochodzi też pewien element emigranckiej nostalgii. Toteż napięcie w pochyleniu nad narodowym eposem, tudzież oczekiwania – mogą być niejako podwójne.

Nieprawdą jest, że wystarczy odniesienie do tradycji wielkiej polskiej literatury, by współczesna interpretacja filmowa czy teatralna rzucała nas na kolana w imię patriotycznej powinności; czy też dlatego, że to „wielcy poeci byli”, wielkie dzieła spłodzili – dzieła, którymi winniśmy się zachwycać, jako i poprzednie pokolenia Polaków się zachwycały.
Otóż choćby przypadek Hoffmanowskiej ekranizacji „Ogniem i mieczem” tego nie potwierdza. Film ten po prostu rozminął się z oczekiwaniami wielu widzów, brak mu było kilku istotnych artystycznych rysów, trudnej do określenia weny – w przeciwieństwie do obrazu Andrzeja Wajdy.
I jak już powiedziałem, wcale nie musimy się tłumaczyć z tego, co się nam podoba. I to nie tylko dlatego, ze z gustami się nie dyskutuje. Wiemy bowiem wszyscy jak wiele znaczy w tym wszystkim nasze nastawienie.

Myślę, że pierwszym warunkiem przychylnej percepcji „Pana Tadeusza” jest to, by nie brać go dosłownie. Bo rzeczywiście, gdy tak zaczniemy bardziej „rozumowo” wgłębiać się w akcje, charakter opisywanych środowisk i bohaterów, to dojdziemy do słusznego wniosku, że jak na archetypiczne wzory „polskości”, jak na apoteozę narodu i afirmację społeczeństwa, to cokolwiek cieniutko.
Skąd więc ta wielkość „Pana Tadeusza” czytanego od wielu już pokoleń?
Odpowiedz jest chyba prosta, choć może się wydać banalna: poezja i geniusz Adama Mickiewicza.

Tak już jest, że dobry pisarz, opisując choćby ścierkę kuchenną, jest zdolny stworzyć pasjonującą literaturę.
Rezultat końcowy Wajdy i Hoffmana?
Mamy tu do czynienia z paradoksem.
Biorąc bowiem pod uwagę rodzaj obu literackich wzorów, uwzględniając specyfikę filmu i ekranizacyjne trudności (pomijając oczywiście stronę techniczną realizacji), zadanie Hoffmana wydawałoby się być łatwiejsze. Bowiem i akcja u Sienkiewicza wyrazistsza i środki dramaturgiczne bardziej uniwersalne, napięcie konkretniej dozowane – to wszystko lepiej przenosi się na ekran. Można więc było oczekiwać mocniejszego efektu. Proza jest dla fabuły niejako bardziej naturalna, bardziej przystaje do filmowych środków. Nikt nie pisze scenariusza wierszem. Natomiast z poezji zrobić udane filmowe widowisko, to doprawdy trudno.

Jak to się więc Wajdzie udało?

Jeśli, w poszukiwaniu przyczyn, zaczniemy film analizować, to już „siadamy” w przedbiegach. Gdyż bardziej tu chyba możemy liczyć na naszą intuicję, niż na intelektualną kalkulacje. To prawda – dajemy tym samym pierwszeństwo prawdzie emocjonalnej. Czy można jednak w tym przypadku robić z tego zarzut?

*

*

Niech mi wolno będzie napisać jedno: najwięcej ducha, moim zdaniem, tchnęli w filmowego „Pana Tadeusza” występujący tam aktorzy. To właśnie ten ich entuzjazm, granie „na oddechu”, o jakim mówił w Chicago Daniel Olbrychski. Mamy wrażenie, że filmem tym bardziej się bawili (w dobrym sensie tego słowa), niż go święcili. Nie ma tu chyba tworzenia z myślą o jakiejś wielkiej aktorskiej kreacji. Stąd może ta lekkość, płynność i koncertowość filmu. Dzięki tu należy złożyć reżyserowi za wspaniałomyślność, i za to, że artystom na to wszystko pozwolił, a nie silił się na ekranowy pomnik.
Według mnie efekt jest znakomity – to wyważenie między wielką literacką tradycją narodowego poematu, a widowiskiem dla tzw. „zwykłego” odbiorcy. Przy czym, nie ma tu pompy, ani fajerwerku., jest za to solidna rozrywka.

Rzeczywiście – „Pan Tadeusz” Wajdy jest filmem wspaniale polskim. Z tego względu ci, którym tu w Ameryce owo „odnalezienie się w tradycji” jest zupełnie zbędne, mogą odebrać ten film dość indyferentnie. Zobojętnieli, (obojętni byli zawsze?), albo też się „zamerykanizowali”, reagując już tak, jak zasiedziali tubylcy. Amerykanie bowiem, ze względu na zupełnie inne koleje narodowego losu, nigdy nie przywiązywali (w większości) tak wielkiej wagi dla swojej rdzennej europejskiej tradycji. Tworzyli – od podstaw właściwie – zupełnie nowe „swoje” państwo, odżegnując się przy tym często od porządku Starego Kontynentu. Nadmierne pielęgnowanie europejskich korzeni było więc raczej niepożądane.
W Polsce przeciwnie: w chwilach trudnych państwowego niebytu, przetrwanie narodu zależało właśnie od kultywowania tradycji. A odbywało się to głównie za pośrednictwem kultury, religii i sztuki.
Dzisiaj wszystko to się pozmieniało, wobec czego tak gorąca reakcja na filmowego „Pana Tadeusza” w Chicago jest tym bardziej fenomenalna.

8/10

*  *  *

fot. Piotr Bujnowicz