ALHAMBRA – królewski sen o raju

Owiana nimbem legendy Alhambra, położona w hiszpańskiej Grenadzie siedziba ostatnich mauryjskich władców Al-Andalus, stała się niemal synonimem piękna i czaru – opiewana nie tylko przez romantyków, pisarzy, poetów, ale i słowami zwykłych śmiertelników, którzy mieli to szczęście, by zobaczyć ją na własne oczy. W jednym z zakątków Alhambry wisi na murze tablica, na której umieszczono słowa, jakie zamieszkały w Hiszpanii meksykański poeta Francisco de Icaza skierował kiedyś do swojej, urodzonej w Grenadzie, żony: „Daj mu jałmużnę, kobieto, bo nie ma w życiu większego smutku, jak być ślepym w Grenadzie.”

.

Alhambra

.

       Alhambra, to jedno z tych miejsc na świecie – obok takich jak np. Tadż Mahal w Indiach, Machu Picchu w Peru, Angkor Wat w Kambodży, Bazylika Św. Piotra w Rzymie, piramidy faraonów w Egipcie, czy Chichen Itza w Meksyku – o odwiedzeniu których marzyłem w dzieciństwie, zagłębiony w lekturze książek podróżniczych, przygodowych, historycznych, opisujących dokonania archeologów… Udało mi się to marzenie spełnić, kiedy podczas podróży po Andaluzji stanąłem wreszcie na tarasie Mirador de San Nicolas w Grenadzie, a przede mną roztoczyła się fantastyczna panorama Alhambry, którą z bijącym sercem zacząłem chłonąć, nie mogąc się oprzeć głębokiemu wzruszeniu.

       Myślę, że będzie tu na miejscu przypomnienie kilku słynnych cytatów o Grenadzie (a tym samym o Alhambrze), o której sam Szekspir wyraził się nie bez pewnego przekąsu, jako o miejscu, które każdy szanujący się podróżnik nosi w swoim sercu, nawet wtedy, kiedy… go jeszcze nie odwiedził. A ci, co się tu znaleźli? Lope de Vega pisał w uniesieniu: „Nie wiem, jak nazwać tę ziemię, na której stoję. Jeśli to, co mam pod stopami jest rajem, to czym jest Alhambra? Niebem?” Amerykański pisarz Washington Irving, którego książka „Opowieści z Alhambry, czyli o miłości i innych skarbach” rozsławiła jeszcze bardziej Alhambrę w XIX wieku, wyznał: „Nigdy w życiu nie mieszkałem w miejscu tak zachwycającym i uroczym, i nigdy już takiego nie znajdę.” Z kolei Federico Garcia Lorca uznał, że „Grenada jest doskonałym snem i fantazją, czymś na zawsze niewysłowionym…” Zaś Hieronim Munzer opisał Alhambrę, jako miejsce, gdzie „wszystko jest takie wspaniałe, dostojne, tak wybornej roboty, że ten, kto to ogląda, śni, że jest w raju.”

       To prawda, wypowiedzi te są egzaltowane, choć przesada niekoniecznie kompromituje autentyczne doświadczenie czegoś, czym się naprawdę zachwycamy. Wręcz przeciwnie – jest próbą zmierzenia się z zaskakującym nas pięknem i wyrażenia tego w słowach. Lecz moja wizyta w Alhambrze była czymś więcej niż afektowaną gorączką i wniebowzięciem, chwilową euforią i kolekcją ekstatycznych momentów, które tak naprawdę są tylko częścią prawdy, do której chcemy czasami dotrzeć w naszym ludzkim doznawaniu życia i poznawaniu świata. Tym chciałbym się tutaj z Wami podzielić.

*  *  *

Pałace sułtańskie i Alcazaba – widok z ogrodów Generalife

.

       W szaleństwie królów jest metoda. Ich dążenie do stworzenia raju na ziemi – nawet tego architektonicznego – wydaje się płonne, bo nigdy nie może zostać zrealizowane. Ale to, co zostaje po tych wysiłkach często przynosi władcy coś w rodzaju nieśmiertelności – jego dzieło podziwiane jest przez dziesiątki następnych pokoleń. Wprawdzie sława i chwała królewska przemijają, sami królowie redukują się z czasem do niewiele nam mówiących imion z kolejnymi numerami i przydomkami, jednakże materialny ślad ich dokonań może przetrwać wieki, trwale oddziałując na zmysły i wyobraźnię milionów ludzi, którzy się z nimi stykają na długo po ich śmierci.
Tak jest właśnie z grenadyjską Alhambrą – klejnotem islamskiej architektury i sztuki, niezwykłym dziełem emirów, władców Królestwa Nasrydów, którzy panowali na terenach dzisiejszej południowej Hiszpanii przez dwa i pół wieku, a dokonali tego bardziej dzięki dyplomatycznemu sprytowi niż militarnej potędze. Ich państewko było ostatnim bastionem islamu jaki pozostał z Al-Andalus – jak po arabsku nazywano obejmujące niemal cały Półwysep Iberyjski ziemie podbite przez muzułmanów, którzy na początku VIII wieku najechali je z terenów północnej Afryki.

       Jak na ironię, w tym samym czasie, kiedy Al-Andalus przestało praktycznie istnieć (początek XIII wieku), Muhammad ibn Yusuf Nasr (Muhammad I), został pierwszym władcą Emiratu Grenady, zapoczątkowując dynastię Nasrydów i ustanawiając królestwo, które nie tylko przetrwało 260 lat, ale i znakomicie przez ten czas prosperowało.

       Muhammad I przeniósł się w 1238 roku do Grenady i na wzgórzu, gdzie już wtedy istniały jakieś zabudowania, do których odnoszono się jako al-Hamra (słowo oznaczające coś, co jest „czerwone”) położył fundamenty pod własną rezydencję i fortecę. Prace konstrukcyjne były kontynuowane przez wszystkich jego sukcesorów, kompleks rozbudowywał się i rozrastał – wzniesiono potężną cytadelę (alcazaba), rozkwitło związane z dworem sułtańskim miasteczko (medina), powstawały nowe, coraz piękniejsze pałace. Otoczono to wszystko obronnymi murami i wieżami – a całość zyskała światową sławę pod nazwą Alhambra.
Kres panowania Nasrydów nastąpił w 1492 roku – Muhammad XII Boabdil, ostatni emir Granady, poddał się władcom katolickim: królowej Izabeli Kastylijskiej i jej mężowi Ferdynandowi Aragońskiemu – co jednak nie było końcem przygód Alhambry z architektami, władcami, kolejnymi najeźdźcami, restauratorami i… (w końcu) milionami turystów.

       Rządy Izabeli i Ferdynanda jednoczące królestwo Hiszpanii zapoczątkowały budowę hiszpańskiego Imperium i całkiem możliwe, że zdobycie przez nich Alhambry (i ogólnie: sukces rekonkwisty) było impulsem do stworzenia potęgi kolonialnej Hiszpanii, której pierwszym ważnym posunięciem była wyprawa Krzysztofa Kolumba. Jak wieść niesie, to właśnie w Alhambrze (której upadku Kolumb był świadkiem) otrzymał on od królowej Izabeli zgodę – i większą część środków – na zorganizowanie wyprawy.
Warto też wspomnieć, że w swoim testamencie, Izabela I Katolicka wyraziła wolę, aby jej ciało zostało pochowane na terenie Alhambry. Tak też się stało, ale kiedy zmarł również jej mąż Ferdynand, ich ciała wieczny spoczynek znalazły w przylegającej do grenadyjskiej Katedry Kaplicy Królewskiej (Capilla Real de Granada).
To, że nie zniszczono mauryjskich budowli, ma jednak swoją wymowę i jest być może wyrazem szacunku, jaki żywili katoliccy władcy dla muzułmańskiej sztuki i manifestującego się przez nią piękna.

*  *  *

W drodze na nocleg u stóp Alhambry

       Do Grenady przyjechaliśmy późno w nocy (myślałem, że podróż z Malagi zajmie nam mniej czasu), ale dzięki szczegółowym instrukcjom jakie otrzymałem wcześniej od właściciela hotelu, gdzie mieliśmy spędzić kilka nocy, udało nam się wąskimi uliczkami dotrzeć na miejsce. Nie obyło się przy tym bez przygód: aby wjechać do starego miasta, należało z telefonu znajdującego się przy stalowym palu blokującym drogę zadzwonić na policję i podać nazwę miejsca noclegowego, gdzie zrobiło się rezerwację. Po jej sprawdzeniu, z odległego komisariatu ktoś opuszczał pal (który w pozycji pionowej chował się pod brukiem) i można było jechać dalej… z zawrotną prędkością kilku kilometrów na godzinę. W pewnym miejscu musieliśmy schować boczne lusterka, gdyż średniowieczna uliczka była tak wąska, że mógłbym je zerwać. Później jeszcze szukanie bramy, za którą można było zaparkować samochód i zostawić go tam dla świętego spokoju aż do wyjazdu z miasta (oczywiście nie używaliśmy go ani razu podczas naszego kilkudniowego pobytu w Grenadzie). Lokalizacja apartamentu, w którym zamieszkaliśmy była znakomita: budynek Oro del Darro leżał przy samej Carrera Del Darro, ulicy biegnącej wzdłuż rzeki o tej samej nazwie, za którą – niemal na wyciągnięcie ręki – znajdowała się stroma skarpa wzgórza, na którym ulokowana była Alhambra.

*  *  *

       Następnego dnia, wczesnym rankiem zaczęliśmy się wspinać na górę. Pogoda była piękna, powietrze jeszcze rześkie – w sam raz na zwiedzanie Pałacu Generalife i jego ogrodów, które wprawdzie nie leżą na tym samym wzgórzu, co sułtańskie pałace i twierdza, ale uznawane są za integralną część kompleksu Alhambry. Wydawało mi się, że najlepiej będzie, jak to właśnie od tego miejsca – i o takiej porze – zaczniemy nasze zwiedzanie.

Generalife – letnia rezydencja mauryjskich władców Granady

.

GENERALIFE

       No cóż, wiedziałem, że z oryginalnego pałacu emirów prawie nic nie zachowało się do naszych czasów, nie mówiąc o ogrodach, które wymagają przecież zmiany i kultywacji każdego roku, niemniej jednak wizyta w Generalife dostarczyła nam wielu sensualnych przyjemności i stanowiła znakomite preludium do spotkania z Alhambrą.

       Nazwa Generalife pochodzi od arabskich słów Jannat al-‘Arīf, co tłumaczy się jako Ogród Architekta (ewentualnie Zarządcy). Ten kompleks pałacowo-ogrodowy, położony na sąsiednim wzgórzu, poza murami Alhambry właściwej, emirowie zaczęli budować na przełomie XIII i XIV wieku, jako miejsce, gdzie można się było schronić przed trudami sprawowania władzy i dworskim szmerem. Pałac Generalife stał się rezydencją letnią, bowiem to o tej porze roku wszelkie rośliny przeżywały tam apogeum swojego istnienia i bujności: drzewa i krzewy były najbardziej zielone, kwiaty najbardziej kolorowe, owoce i warzywa najbardziej smaczne i soczyste. Dookoła roznosił się aromat egzotycznych ziół, mieszając się z zapachem kwiatów; w gałęziach buszowały ptaki, a ich świergot – wśród których prym wiodły słowicze trele – rozlegał się w każdym zakątku ogrodu, usłyszeć go można było także w królewskich komnatach.

       Nie bez kozery wspomniałem o owocach i warzywach, bo na stoku i spłachetkach ziemi poniżej rezydencji rosły sady i rozciągały się grzędy warzywne, dostarczając płodów wszelakich dla kuchni królewskiej i co bardziej znaczniejszych dworzan.
Królewskiej kuchni i dworzan już od dawna tu nie ma, a jednak sady i grządki istnieją nadal. I dzisiaj ściany pawilonów Generalife bieleją w słońcu, patia porośnięte są krzewami i kobiercami kwiatów, zraszanymi przez fontanny i irygowanymi przez wodne kanały. Jednakże to, co widzimy powstało głównie w pierwszej połowie XX wieku, sporo jest elementów zapożyczonych z ogrodów hiszpańskich i włoskich, chociaż główny plan pierwotnych zabudowań i ogrodów Nasrydów został zachowany (jak wykazały badania archeologiczne, dzięki którym pod ponad półmetrową warstwą ziemi natrafiono na ślady XIV-wiecznych fundamentów, kanalizacji i wyłożonych kamieniami ścieżek).

Generalife – widok na Patio de la Sultana

.

       Dzięki lokalizacji, widoki jakie roztaczają się z Generalife, są wspaniałe – widać stąd zarówno położone w dolinie miasto, jak i obwarowane murami pałace emirów oraz twierdzę Alcazaba – dwa najważniejsze kompleksy Alhambry. Jeśli uda nam się zgubić tłumne grupy turystów, to spacer wśród fontann, sadzawek, kwietnych klombów i krzewów – po wyłożonych kamienną mozaiką ogrodowych ścieżkach i alejkach – może być całkiem przyjemnym doświadczeniem, choć niekoniecznie musi powalić nas na kolana, bo sam ogród pozbawiony jest jakichś szczególnie rzucających się w oczy wspaniałości (co może być powodem niejakiego rozczarowania). Same pawilony są skromne – ich prosta zabudowa kontrastuje z tym, co sobie mogliśmy wyobrażać o królewskiej rezydencji. Nie ma tu żadnych wytwornych komnat, kolumnady są bardziej elementami konstrukcji, niż manifestacją piękna – mała jest też skala tego wszystkiego, co jednak niekoniecznie musi być wadą, sprowadzając nasze ludzkie doświadczenie do właściwych proporcji. Dziedziniec Wodnego Kanału (Patio de la Acequia) jest główną częścią kompleksu: to długi, wypełniony wodą basen, wzdłuż którego znajdują się dwa rzędy tryskających ukośnie fontann. Z dziedzińcem tym sąsiaduje inny dziedziniec: Patio de la Sultana (znany też jako Patio de los Cipreses) – a oba przedzielone są pokrytym powojami murem.

Wodne Schody

       W Generalife po raz pierwszy możemy też sobie uświadomić, jak ważna dla Alhambry była – i jest – woda. I to w wielu wymiarach: zarówno estetycznych (stanowiąc integralną część architektury), jak i egzystencjalnych (będąc nie tylko czymś esencjonalnym dla podtrzymywania życia ludzi, roślin i zwierząt, ale i manifestacją monarszej władzy i prestiżu, służąc również do dokonywania rytualnych oblucji). To właśnie tutaj, w ogrodach Generalife natrafiam na coś, czego nigdy jeszcze nie widziałem w swoim życiu. Są to Wodne Schody (Escalera de Agua). Jeśli wyobrażamy sobie, że są to schody, po stopniach których spływa woda, to nie jest to dobre wyobrażenie, gdyż woda płynie w… wyżłobieniach balustrady. Płynie do ogrodów, sadów i dalej – do samej Alhambry, która bez niej nie tylko nie byłaby taka unikalna, ale i w ogóle by nie przetrwała.
Dopiero w związku z Wodnymi Schodami dowiedziałem się o Królewskim Kanale (Acequia Real), którym z gór Sierra Nevada, z odległości ponad 6 kilometrów, doprowadzana jest do Alhambry woda. Kanały wodne były tutaj już w czasach rzymskich, ale to Maurowie stworzyli tak doskonały system nawadniania i zbiorników wodnych, dzięki któremu dostarczono też wodę dla potrzeb nowo powstałej Alhambry. Aby tego dokonać, musieli oni niejako rozwidlić rzekę Darro w górnym jej biegu, bo w samym sąsiedztwie alhambryjskich wzgórz płynęła już ona za nisko.
O wodzie zapewne wspomnę, kiedy będę pisał o sułtańskich pałacach (nie sposób tego nie uczynić), jednak już teraz mogę zwrócić uwagę na jej rolę w tworzeniu obecnej w Alhambrze atmosfery: te pluski i szmery, przelewanie się przez czary fontann, sączenie się w kanalikach, kapanie z liści zraszanych krzewów… te drżące refleksy pałacowych fasad w sadzawkach i basenach… wszystko to było świadomą aplikacją zastosowaną przez architektów i twórców Alhambry, nie tylko jako miejsca zamieszkałego przez ludzi, ale i jako dzieła sztuki. Poza tym, jeśli chodzi o samego władcę, to woda stanowiła także manifestację jego siły sprawczej i potęgi – kontroli nie tylko swoich poddanych, ale i samej natury.

*  *  *

Alcazaba – twierdza obronna Alhambry

.

ALCAZABA

       Pałace Nasrydów mieliśmy zwiedzać po południu (bilety wstępu wykupuje się na konkretną godzinę, której należy przestrzegać, w przeciwnym razie tracą one ważność), więc, opuściwszy Generalife, jedną ze wschodnich bram weszliśmy na teren znajdującego się już w obrębie murów miasteczka (mediny). Po niespiesznym spacerze wśród ogrodów, palm, cyprysów i niezwracających większej uwagi budynków, dotarliśmy do położonej na przeciwległym, zachodnim krańcu kompleksu Alhambry, twierdzy Alcazab (słowem tym Arabowie nazywali swoje obronne cytadele).
Z oryginalnej, XIII-wiecznej budowli zostały już tylko mury, bastion i kilka wież, w tym ta najbardziej prominentna – Wieża Obserwacyjna (Torre de la Vela), z której roztacza się zapierający dech w piersiach widok na całą Grenadę, jak również na pozostałe zabudowania Alhambry. Dobrze widoczne stąd są także fundamenty i resztki budynków, tworzące zarys planu mini-miasta, jakie istniało też w obrębie murów obronnych samej cytadeli. Bowiem mieściły się tu nie tylko kwatery załogi twierdzy, ale także składy broni, sklepy, piekarnia, łaźnie… Z góry wygląda to jak labirynt.

       Kiedy Muhammad I, pierwszy emir Królestwa Grenady, przybył tu w 1238 roku, najprawdopodobniej zastał w tym miejscu jakieś fortyfikacje, ale postanowił je rozbudować tak, by spełniały jego dalekosiężne ambicje wielkiego władcy. Jednakże, patrząc z perspektywy wieków, budowa tej potężnej twierdzy miała bardziej znaczenie prestiżowe niż strategiczne. Wynosząc się ponad miastem, widoczna z każdego jego miejsca cytadela, była bardziej militarną manifestacją i zaznaczeniem dominacji, niż przedsięwzięciem, które się miało sprawdzić w wojennej praktyce.
Alcazabę budowano przez półtora wieku, ale najwięcej natrudził się przy tym Muhammad I – o setkach robotników, którzy robili to własnymi rękami, nie wspominając. Tak się złożyło, że materiał budowlany znajdował się tuż obok: całe wzgórze, na którym trwały prace, tworzy tzw. alhambryjski konglomerat – specyficzna mikstura gliny, piasku, kamieni i żwiru, z której przy pomocy wody można otrzymać budulec dość znośny, choć jednak nie doskonały, przez co wieże obronne (a zwłaszcza Torre de la Vela) zaczęły pękać jeszcze w trakcie ich wznoszenia. Zaradzono temu wypełniając położone na niższych poziomach pomieszczenia, które według pierwotnego planu miały być donżonami, gdzie można było mieszkać.
Jak się okazało, Alcazaba nigdy nie została zaatakowana, ani oblegana – nie licząc oczywiście oblegania przez współczesnych turystów, istoty wszak niekoniecznie o aż tak bojowym usposobieniu.

*  *  *

Pałac Lwów – wkraczamy do bajki

.

PAŁACE NASRYDÓW

       Pałace wybudowane przez kolejnych władców mauryjskich z dynastii Nasrydów, to prawdziwe cuda islamskiej architektury i sztuki, jaka rozkwitła w królestwach Al-Andalus na Półwyspie Iberyjskim. To im właśnie Alhambra zawdzięcza najbardziej swoją sławę. To dla nich każdego roku przybywają do Grenady miliony podróżnych z całego świata (przed pandemią ich liczba zaczęła sięgać 3 milionów).

       Po zejściu z murów Alcazaby, w ciągu zaledwie kilku minut znaleźliśmy się u wejścia do pałacowego kompleksu, który znajduje się tuż obok twierdzy. Z bijącym sercem wkroczyłem do środka wiedząc, że przez najbliższych parę godzin świat, poza pysznie zdobionymi salami pałaców, przestanie dla mnie istnieć (choć musiałem też opracować plan manewrów umożliwiających mi uniknięcie licznych turystycznych grup). Często zadzierając do góry głowę, przechodziłem z jednej komnaty do drugiej, podziwiając też po drodze kolejne patia, dziedzińce i ogrody.

       Patrząc z zewnątrz na surowe, pozbawione ozdób pałacowe mury i ściany, nic nie zapowiada splendoru, jaki uderza nas, kiedy już znajdziemy się wewnątrz. Podobno pałace Alhambry miały odzwierciedlać (jak to ktoś określił) godną naśladowania ludzką postawę: „z zewnątrz być skromne, wewnątrz zaś bogate i zachwycające”. Na pewno nie odnosi się ta zasada do całego kompleksu Alhambry, który już z daleka powala człowieka swoim monumentalizmem, lecz jeśli chodzi o same pałace rezydujących tu władców, to trudno o trafniejszą metaforę.

       Muhammad I (panujący w latach 1232-1273), zajęty był budową Alcazaby i dyplomacją (to właśnie ona, a nie militarna siła pozwalała mu zachować niezależność od katolickich władców Kastylii i Aragonii), musiał mieć w Alhambrze swoją rezydencję, ale do naszych czasów nie zachowały się nawet pisemne wzmianki o takowej. Wiemy natomiast, że piąty z kolei król dynastii Abu l-Walid Ismail (1314-1325) wybudował obok Wielkiego Meczetu swoją siedzibę, z której pozostał jedynie ślad w postaci komnaty zwanej Mexuar, po tym, jak Yusuf I (1333-1354) zrównał ją z ziemię, a na jej miejscu postawił Pałac Comares, wraz z najwyższą w Alhambrze wieżą, Salą Ambasadorów i słynnym Dziedzińcem Mirtów. Jednakże, do architektonicznej chwały Alhambry najbardziej przyczynił się Muhammad V (1354–1359 i 1362–1391), za panowania którego zbudowano tutaj najwspanialszą z nasrydzkich rezydencji królewskich: Pałac Lwów z jego oszałamiającymi patiami i komnatami, których splendor przetrwał do czasów nam współczesnych.

Oszałamiające mauryjskie łuki Alhambry

.

       O nasrydzkich pałacach można napisać książkę, jednak w tym miejscu postaram się tylko wspomnieć o najważniejszych jego częściach – w takiej kolejności, jak sam je dla siebie odkrywałem.

       Mexuar (nazwa pochodzi od arabskiego słowa Maswar oznaczającego salę konferencyjną, gdzie zbierała się Rada Ministrów, i w której niekiedy wyrokował sam sułtan) jest najbardziej eklektycznym pomieszczeniem kompleksu, dziesiątki razy przerabianym, w różnym czasie, przez różnych władców, i to nie tylko muzułmańskich, ale i katolickich. Lecz mimo, że nie cechuje się on architektoniczną jednością, to poszczególne jego fragmenty są nad wyraz interesujące. Zwraca uwagę kasetonowy sufit, dzieło chrześcijańskich stolarzy, z belkami podpartymi kolumnami. Zdobią je mauryjskie konsole, gdzie po raz pierwszy spotykamy się z najbardziej chyba charakterystycznymi elementami pałacowych zdobień zastosowanymi przez nasrydzkich sztukatorów, jakimi były tzw. mukarnas, czyli stalaktytowe ornamenty, przypominające plastry miodu, które zdobią niemal wszystkie pałacowe sale – widoczne na pendentywach dla sklepionych sufitów i kopuł, jak również na znajdujących się nad wejściami łukami.

       Z Mexuaru, przez dziedziniec, wchodzi się do Złoconego Pokoju, zwanym tak dzięki drewnianemu sufitowi pomalowanym w złote wzory. Stąd, w obramowaniu z łuków i kolumn, można zobaczyć ozdobioną ceramicznymi płytkami fasadę PAŁACU COMARES, którego głównymi częściami są imponująca Sala Ambasadorów oraz elegancki Dziedziniec Mirtów ze stawem biegnącym niemalże przez całą jego długość.

       Sala Ambasadorów jest miejscem, gdzie w już całej okazałości uwidacznia się to, jak wielkimi mistrzami byli ludzie, którzy pałace Nasrydów zaprojektowali, wybudowali i ozdobili. Wcale bym nie przesadził, gdybym na ich określenie użył słowa „genialni”. To bez wątpienia najbardziej majestatyczna sala Alhambry. Trudno się zresztą dziwić, bo była ona zarazem salą tronową, w której sułtan udzielał audiencji. Mimo stosunkowo niewielkich rozmiarów (oparta na planie kwadratu o bokach 11.3 x 11.3 m i wysoka na 18.2 m), dzięki doskonałym rozwiązaniom z użyciem matematycznych wzorów, odpowiedniemu usytuowaniu wnęk i specjalnemu oświetleniu, do dzisiaj sprawia wrażenie iście królewskie. Z taką też myślą ją zbudowano: ci, którzy tutaj wkraczali, natychmiast musieli zdać sobie sprawę z tego, z jak wielkim władcą mają do czynienia.
Arcydziełem jest już sam sufit Sali Ambasadorów składający się z ośmiu tysięcy cedrowych klepek ułożonych tak, by mozaika symbolizowała Siedem Niebios Islamskiego Raju, z boskim tronem pośrodku otoczonym przez gwiazdy.
Cała Sala – wraz z łukami, niszami i wszystkimi ścianami – pokryta jest ozdobnymi inskrypcjami, którymi są wersety z Koranu oraz poematy nadwornych poetów, w tym największego z nich: Ibn Zamraka. Przy tej okazji można wspomnieć o tym, że we wszystkich pałacach Alhambry można się spotkać z tysiącami epigrafów. Najczęściej wypisywano pochodzące z Koranu motto Nasrydów: „Nie ma zdobywcy nad Allacha”, ale – jak już wspomniałem – także najwyższej klasy poezję, którą można (jeśli tylko zna się język arabski) sczytywać nie tylko ze ścian i sufitów, ale i z każdej powierzchni, na jakiej można było umieścić epigraf, czyli na framugach, kolumnach, alfizach, fontannach… Jak ktoś zauważył, gdyby nawet usunięto z pałaców Alhambry dachy, posadzki i mury, a zostawiono tylko napisy i wodę, to istota tych pałaców pozostałaby nienaruszona.

       Według Koranu Allach jest tym, który stwarza, podtrzymuje i zrządza, a jego kreacja odbywa się w trzech różnych wymiarach, dotycząc Universum, Natury i Człowieka. Twórcy Alhambry – w jej architekturze i dekoracjach – starali się połączyć te elementy: geometria (matematyka) reprezentuje porządek Wszechświata, elementy roślinne i woda odnoszą się do świata naturalnego, zaś słowa do człowieka.
Warto zdawać sobie z tego wszystkiego sprawę, kiedy tak zadzieramy w Alhambrze głowę do góry, uważając, aby zupełnie nie opadła nam szczęka.

Dziedziniec Mirtów z odbijającą się w wodzie galerią prowadzącą do Sali Ambasadorów w Wieży Comares

.

       Z Sali Ambasadorów, przez Salę Łodzi (która powinna się nazywać Salą Błogosławieństwa, gdyż arabskie słowo baraka, jakim muzułmanie nazywali salę, nie ma nic wspólnego z hiszpańskim barca oznaczającym łódź) i galerię wchodzi się na Dziedziniec Mirtów, wcześniej zwany Dziedzińcem Stawu, gdyż znajduje się tu zajmujący większość powierzchni dziedzińca wodny basen, wysadzony po obu stronach mirtem. Robi się jasno i przestrzennie – ściany dziedzińca, za którymi kryje się szereg komnat bieleją jaskrawo w słońcu, w stawie odbija się na zielono mirtowy żywopłot, wspomniana galeria kolumn i łuków oraz najwyższa w Alhambrze wieża: Torre Comares. Skromnie, ale jakże przy tym malowniczo.

       Z Pałacem Comares sąsiaduje wybudowany za czasów panowania Muhammada V bajeczny PAŁAC LWÓW (Palacio de los Leones) – szczytowe osiągnięcie nasrydzkiej sztuki. Wkraczając na Dziedziniec Lwów, przenosimy się do wspaniałego świata harmonii i estetycznego piękna – do miejsca, gdzie nasze zmysły, poddając się grze światła i cienia, dyskretnym kolorom, szmerowi wody… mogą zażywać chwil niewysłowionej przyjemności. Wspaniałe zdobienia ścian i sufitów sąsiadujących z dziedzińcem sal są doprawdy zdumiewające. Patrząc na nie możemy odnieść wrażenie, że stworzyła je jakaś nieziemska siła. Z czystym sumieniem mogą tutaj napisać, że Pałac Lwów to jedno z najbardziej niezwykłych, wypełnionych pięknem miejsc, jakie widziałem w moim życiu.
Centralną część pałacu stanowi otoczony z każdej strony galeriami Dziedziniec Lwów. Galerie tworzą wysmukłe kolumny i łuki – podobnie jak to ma miejsce w katolickich klasztorach. Niektórzy historycy sztuki uważają, że styl ten – zapożyczający z architektury chrześcijańskiej – zawdzięcza się przyjaźni Muhammada V z królem kastylijskim Piotrem I Okrutnym. Ciekawostką jest to, że architekci muzułmańscy inspirowali się tutaj dziełami architektów chrześcijańskich, którzy wcześniej inspirowali się architekturą i sztuką islamską. Zaznaczyć jednak trzeba, że w rezultacie powstał obiekt unikalny, w charakterystycznym stylu Nasrydów.
W samym środku dziedzińca znajduje się słynna, wypełniona wodą, alabastrowa misa spoczywająca na grzbietach 12 lwów. Z ich pysków tryska woda. W kierunku misy, z czterech kardynalnych stron świata – ze źródeł usytuowanych w samym środku komnat – płynie kanalikami woda, mająca symbolizować cztery rzeki raju. W związku z tym cały dziedziniec można uznać za architektoniczną materializację Edenu, co narzucało się jeszcze bardziej, kiedy (jak się sądzi, choć nie z całą pewnością) między kanałami istniały klomby wypełnione kobiercami kwiatów i ozdobnych krzewów.
Po siedmiuset latach na brzegach misy dźwigającej lwy można przeczytać poezję Ibn Zamraka:

Fontanna Lwów nocą

Cóż za przeświecająca czara, wyrzeźbiona perła!
Srebrzyste fale wzbudzane przez cichą rosę.
Płynne srebro płynie przez stokrotki,
topniejące i coraz bardziej czyste.
To, co twarde i miękkie jest tak blisko siebie,
że trudne do odróżnienia.
Płynne i stałe, marmur i woda – co z tego płynie?
Czy nie widzisz, jak woda przelewa się przez krawędzie
a dreny próbują temu zaradzić?
One są jak ten kochanek, który próżno
próbuje ukryć łzy przed swoją ukochaną.

.

       Z Dziedzińca Lwów wchodzi się do kilku komnat, których sklepienia onieśmielają swoim przepychem. Zdobią je tysiące mukarnas tworzących misterną mozaikę niezwykłych kształtów. Dzięki nim – i szczególnym umiejscowieniu okien – zachwycić może stale zmieniająca się gra światła i cienia. To powoduje, że patrząc na te pyszne sufity mamy wrażenie, jakby unosiły się one nieważko w powietrzu. Niczego podobnego nie widziałem dotychczas w swoim życiu, więc było to dla mnie niesamowite doświadczenie – nie tylko wizualne, ale i psychiczne.

       Po stronie wschodniej Dziedzińca Lwów znajduje się Sala Mukaranas (Sala de los Mocárabes). Niestety eksplozja pobliskiej prochowni w XVI wieku zniszczyła same mukaranas, więc niewiele zostało tu z wcześniejszego przepychu, który na szczęście przetrwał we wszystkich pozostałych salach pałacu: w znajdującej się po przeciwległej, wschodniej stronie dziedzińca Sali Królów (Sala de los Reyes), Sali Abencerrajes (Sala de los Abencerrajes) po stronie południowej oraz Sali Dwóch Sióstr (Sala de Dos Hermanas), Sali Balkonów (Sala de los Ajimeces), Miradoru Daraxa (Mirador de Daraxa) w północnej części pałacu. Każda z tych sal ma swój charakter i pyszni się swoim rodzajem piękna, którego nie sposób jest opisać w słowach. Mam nadzieję, że ilustrujące ten tekst fotografie choć w pewnym stopniu oddają ich magię. (Wśród nich znajdują się również i te, które zrobiłem podczas drugiej, nocnej wizyty w pałacach Nasrydów, dostarczającej zupełnie innych wrażeń, niż ich zwiedzanie za dnia.)

       Po opuszczeniu królewskich pałaców, można odetchnąć w ogrodach, które powstały na terenie dawnej arabskiej mediny. Niewiele pozostało z tego sąsiadującego z rezydencjami władców miasteczka (które w czasach mauryjskiej świetności mogło liczyć około pięciu tysięcy mieszkańców), ale i tutaj natrafić można na kilka ciekawych obiektów, jak np. Wieża Dam (Torre de las Damas), gdzie notabene znajdują się najstarsze zdobienia, jakie przetrwały z czasów panowania dynastii Nasrydów. Nie sposób nie wspomnieć też o Pałacu Karola V, wybudowanym w XVI wieku przez wnuka Izabeli I Kastylijskiej i Ferdynanda Aragońskiego. Monstrualny masyw (niedokończonego) pałacu rzuca się w oczy, ale według mnie jest bardziej niepożądanym wtrętem burzącym integralny charakter Alhambry stworzonej przez muzułmanów, niż godnym większej uwagi obiektem.

*  *  *

Sala Królów w Pałacu Lwów

.

POSŁOWIE

       Kilka uwag na koniec. Kiedy tak czytałem życiorysy poszczególnych władców z dynastii Nasrydów rezydujących w Alhambrze, to uderzył mnie olbrzymi kontrast między pełną knowań, przemocy, zdrady, okrucieństwa i walki burzliwością ich egzystencji a niezwykłym pięknem pałaców, w których mieszkali, o rajskości ogrodów nie wspominając. Większość z 23 emirów nie zmarła śmiercią naturalną – została zamordowana, otruta, zatłuczona… i to nie tylko przez swoich politycznych wrogów, ale i członków własnej rodziny: syn zabijał ojca, brat brata… Cały okres 260-letniego istnienia Królestwa Granady to jedno pasmo intryg, podstępów i zdrad, walki o władzę, ziemię i miasta, zawiązywania i zrywania sojuszów…
A mimo to powstało takie cudo, jak Alhambra. Podczas gdy obszar Al-Andalus się kurczył wskutek podbojów dokonywanych przez katolickich władców Aragonii i Kastylii (tzw. rekonkwista), w Grenadzie znalazła schronienie umysłowo-artystyczna muzułmańska elita. Uczeni studiowali tu i przepisywali starożytne pisma, filozofowie myśleli, poeci pisali wiersze, artyści tworzyli piękne artefakty i wzory… Kwitł handel, rzemiosło i ogrodnictwo. Dzięki temu Królestwo Grenady było na tyle bogate, że mogło składać coroczne, olbrzymie daniny władcom Kastylii, których de facto było wasalem. Inna sprawa, że swoich poddanych sułtani także obciążyli wielkimi podatkami (Muhammad I zgładził nawet jednego ze swoich poborców podatkowych, który niewystarczająco przykładał się do pracy).

        Podziwiając piękno Alhambry z wielu spraw nie zdajemy sobie sprawy. Np. z tego, w jak okropnych warunkach i morderczym znoju pracowali ci, którzy wznosili mury obronne twierdzy. Ani też z tego, jakim ciężarem dla całego społeczeństwa było utrzymanie króla, jego dworu tudzież umożliwianie mu spełniania jego architektonicznych ekstrawagancji. Nie wiemy, kto tak naprawdę – swoimi rękami, wykorzystując własną wiedzę, talent i umiejętności, a w niejednym przypadku swój geniusz – budował i ozdabiał te wszystkie pyszne pałace. Prawie nikt z tych milionów zwiedzających każdego roku Alhambrę nie ma pojęcia co działo się przez wieki z jej mieszkańcami – jak wyglądało tu życie, nie tylko królów, ale i wszystkich warstw społecznych, z których każda doświadczała przecież czegoś innego.
Czy współczesny zachwyt nad estetycznym pięknem Alhambry, jakiego doznają ci, którzy mieli to szczęście, aby się w niej znaleźć, jest wystarczającą kompensacją owej ignorancji i niewiedzy? Czy obecne tu piękno jest w stanie wypełnić pustkę, jaka powstała po żywych ludziach, jacy przez wieki mieszkali w Alhambrze?

*  *  *

Panorama Alhambry z rozłożonymi poniżej średniowiecznymi zabudowaniami muzułmańskiego Albaicín

.

.

Mexuar

.

.

Sala Ambasadorów (Pałac Comares)

.

.

Łuki Alhambry (Pałac Comares)

.

.

Sala Abencerrajes (Pałac Lwów)

.

.

Mirador de Daraxa (Pałac Lwów)

.

.

Sala Dwóch Sióstr (Pałac Lwów)

.

*  *  *

.

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

(Część zdjęć jest autorstwa mojej żony, Anny.)

.

SZWAJCARIA – mały wielki kraj

Nie będę ukrywał, że do tego, by wybrać się do Szwajcarii, najbardziej skusiły mnie Alpy. Oglądane wcześniej zdjęcia i filmy przedstawiające te góry w całym ich krajobrazowym splendorze – wszystkie te przeogromne wisty z zielonymi łąkami, jeziorami, lasami i ośnieżonymi szczytami – podsycały tylko to pragnienie, by znaleźć się wśród tej cudnej dzikości samemu, by doświadczyć tego osobiście – zmysłowo i fizycznie. Były takie momenty w czasie moich podróży po Europie, że widziałem Alpy – ale gdzieś tam, hen, na horyzoncie (kilka razy przelatywałem też nad nimi samolotem), ale dopiero teraz udało mi się dotrzeć na ich miejsce.

też nad nimi samolotem), ale dopiero teraz udało mi się dotrzeć na ich miejsce.

Dolina Lauterbrunnental to bez wątpienia jedno z najpiękniejszych miejsc na Ziemi

.

       Wszystkim wiadomo, że Szwajcaria jest małym krajem, ale im więcej się o niej dowiadywałem, tym bardziej sobie uświadamiałem, jak bardzo jest ona różnorodna etnicznie, jaką fascynującą ma historię, jak bardzo specyficzny ma charakter… Moim zadziwieniom nie było końca.
Wiedziałem, że Szwajcarzy zazwyczaj trzymają się od przyjezdnych na dystans, chowają się w skorupie swojej prywatności (powiedzieć, że są mało otwarci i wylewni, to nic nie powiedzieć). Trudno nawiązać z nimi przyjaźń czy nawet jakąś bardziej szczerą i niezdawkową rozmowę (pewnych tematów należy podobno unikać jak ognia). Trzymają się ściśle i sztywno swoich reguł. Większość z tych przepisów i zasad jest racjonalna – pilnująca porządku, ładu i schludności – ale zdarzają się też takie, które trącą absurdem.
Tak więc, wybierając się do Szwajcarii, nie oczekiwałem tego, że mieszkańcy tego kraju pogłębią moją wiedzę o nim, czy też raczej o sobie samych. Byłbym już zadowolony, gdyby swoim zachowaniem nie zepsuli mi pobytu w tej ich – jakże pięknej krajobrazowo – ojczyźnie. (Tutaj mogę się już zwierzyć, że nie było pod tym względem aż tak źle – większość z ludzi, z którymi się zetknąłem, była pomocna – może nie przyjazna czy serdeczna, ale grzeczna – choć odrobinę więcej ciepła i przychylności doświadczyliśmy w kantonach, gdzie mówi się po szwajcarsku-francusku, niż po szwajcarsku-niemiecku).
Trzeba przyznać, że na swoją słynną neutralność Szwajcarzy mocno sobie zapracowali – wpierw, przez wiele wieków krwawo wywalczając własną niezależność od sąsiadów (Burgundów, Alemanów, Franków, Germanów… a na koniec od wszędobylskich, rozpychających się po całej Europie Habsburgów), przechodząc później szaleństwo wojen religijnych. Swoją walecznością, dzielnością i odwagą – a przy tym również bezwzględnością i brutalnością – zdobyli sobie sławę najlepszych żołdaków na kontynencie. Najmowani więc byli przez wiele europejskich dworów (w Watykanie ostali się do dzisiaj), zyskując sobie opinię oddziałów lojalnych, na których można w każdej sytuacji polegać. Wszystkim było to na rękę, więc Związku Szwajcarskiego raczej nie nękano. W 1291 roku założyły go trzy kantony: Uri, Schwyz i Unterwalden; później sukcesywnie przyłączały się do niego inne, zmęczone całą tą europejską wojenną szarpaniną. Związek bowiem zapewniał im ochronę i stabilność („jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”), nie pozbawiając przy tym autonomii (do dzisiaj wszystkie szwajcarskie kantony są praktycznie samorządne).

Na przełęczy Jungfraujoch – widok z obserwatorium Sphinx

.

       Jak na warunki europejskie Szwajcaria jest ewenementem, gdyż w tym niewielkim obszarowo kraju obowiązują aż cztery języki rzędowe: niemiecki, francuski, włoski i retoromański (tym ostatnim, zwanym inaczej romansz, posługuje się zaledwie ok. 50 tys. mieszkańców). Przy czym, nie są to oczywiście czyste języki, a ich szwajcarskie odmiany – i dialektów tych jest całe zatrzęsienie. Notabene przyczyniają się one do izolacyjnych tendencji Szwajcarów – w sensie socjologiczno-towarzyskim. Często więc ktoś, kto nie posługuje się jakimś „czystym” dialektem, nie jest uważany za „swojego”.
To jest zresztą jeden ze szwajcarskich paradoksów: różnorodność lingwistyczno-etniczna ludności jest przeogromna, ale wszyscy uważają się za Szwajcarów, odczuwając silnie swoją narodową tożsamość – i taka jest zgoda i standard ogółu. Jeśli jednak ktoś (z zewnątrz) próbuje się zasymilować, to wcale łatwo nie ma. Oczywiście nikt w tym kraju nie przyzna się do rasizmu, ale obcokrajowcy często odczuwają tu pewną niechęć tubylców, najczęściej zawoalowaną restrykcyjnością przepisów. (Znaczące jest to, że w tym kraju – jako jedynym chyba na Zachodzie – zakazano budowy minaretów).
I tym sposobem dotarliśmy do innej szwajcarskiej specyfiki: całego wachlarza reguł i zasad, któremu trzeba się w tym kraju podporządkować, jeśli nie chce się być podkablowanym przez sąsiadów i płacić wysokich kar. Jak już wspomniałem, dzięki tym przepisom panuje w tym kraju niezwykły porządek (można powiedzieć, że wszystko tu działa jak w szwajcarskim zegarku), jest czysto, cicho i spokojnie. Jednak niektóre z nich są co najmniej dziwne, jak np. zakaz sikania na stojąco i spuszczania wody w toalecie po godzinie 22-giej, zakaz używania pralki, suszenia ubrań i strzyżenia trawników w niedzielę, zakaz używania węża do mycia samochodu, zakaz trzymania w domu tylko jednej świnki morskiej/papugi/złotej rybki (trzeba im zapewnić towarzystwo istoty tego samego gatunku)… Ściśle regulowane jest wyrzucanie śmieci (można to robić jedynie używając do tego celu bardzo drogich worków) i ich segregacja. (Szkoda tylko, że ta ekologiczna wrażliwość nie dotyczy szwajcarskiego giganta Nestlé, nadal produkującego miliony ton plastikowych opakowań; ani też nie powstrzymuje Szwajcarii od pozbywania się swoich odpadów, wysyłając je do innych krajów, w tym do dalekiej Azji).

       Tak, na całym świecie Szwajcarię się kojarzy z górami, ale większość Szwajcarów nie mieszka w górach, tylko na (położonej między Alpami a Jurą) Wyżynie Szwajcarskiej (której średnia wysokość nad poziomem morza nie przekracza 600 m). Mimo to, zarówno o charakterze Szwajcarów, jak i ich państwa, przesądziły góry.

       Czas na kolejne paradoksy: Szwajcaria jest neutralna i pacyfistyczna (deklarując swoją defensywność, a nie ofensywność), ale jako jedyny kraj powołuje do służby wojskowej wszystkich mężczyzn. (Każdy Szwajcar w wieku od 19 do 34 lat, odbywa co roku miesięczne ćwiczenia. Regularna armia liczy 150 tys. żołnierzy i personelu.)
W liczącym 8 i pół miliona mieszkańców kraju, w domach trzyma się około 2,5 mln. sztuk broni palnej – ale ilość przestępstw popełnianych z użyciem broni jest znikoma (zapewne przyczynia się do tego fakt, że domach trzyma się karabiny i pistolety, ale nie amunicję do nich).
Szwajcaria uznana została krajem najlepiej przygotowanym na wypadek wojny nuklearnej. Znajduje się tutaj ponad 5 tysięcy schronów publicznych i ok. 100 tys. umiejscowionych w domach prywatnych. Wystarczyłoby w nich miejsca dla całej ludności kraju. Jest więc tych bunkrów sporo, ale wcale nie rzucają się w oczy, nie psują krajobrazu i okolicy – wiele z nich posiada sprytny, a często to nawet i malowniczy kamuflaż.
O tym niezwykłym kraju mógłbym pisać jeszcze długo, ale nie chciałbym zamęczać tym ewentualnego Czytelnika. Przejdę więc do relacji z mojego pobytu w Szwajcarii, ograniczając się jedynie do krótkiego opisu najciekawszych miejsc, do których udało się nam z żoną dotrzeć. Nasza podróż trwała 10 dni. Zrazu wydawało mi się, że zdołamy w tym czasie objechać cały kraj, ale dość szybko sobie uświadomiłem, że jest to niemożliwe – zwłaszcza wtedy, kiedy nie chce się spędzić całej eskapady w samochodzie. Okazało się, że Szwajcaria posiada tyle atrakcji – całe mnóstwo ciekawych miejsc i zakątków – że i miesięczna podróż byłaby za krótka. Ograniczyłem się więc do zwiedzenia centralnej i zachodniej części kraju. Oczywiście najwięcej czasu spędziliśmy w górach – i to chyba w najbardziej malowniczym rejonie szwajcarskich Alp.

Oto krótka rozpiska najciekawszych miejsc na naszej trasie:

greydot

Z widokiem na Berno

BERNO

       Z Zurychu, gdzie wylądowaliśmy, jest rzut beretem do Berna. Po wypożyczeniu samochodu na lotnisku, do tej nieformalnej, ale de facto rzeczywistej, stolicy Szwajcarii dojechaliśmy w półtorej godziny. Wpierw zameldowaliśmy się na stancji, gdzie mieliśmy nocleg. (Notebene Bed & Breakfast Im Klee, gdzie zamieszkaliśmy, położony jest tuż obok muzeum Paula Klee, na którego zwiedzenie niestety nie mieliśmy czasu. Żałowałem, bo jego twórczość bardzo lubię i cenię.)
Do śródmieścia Berna mieliśmy może kwadrans jazdy autobusem (samochodem prywatnym nie można doń wjeżdżać). Tam, gdzie wysiedliśmy, było już Średniowiecze.
No może niezupełnie, bo historyczna część miasta była wiele razy przebudowywana i odnawiana, ale układ ulic pozostał ten sam co w XV wieku (drewniane Berno spłonęło w 1405 roku, do odbudowy nowego użyto już kamienia). Stare miasto „wciśnięte” jest niejako w przypominające kształtem podkowę zakole rzeki Aare – położone jest więc bardzo malowniczo, co widać zwłaszcza z okolicznych, porośniętych lasami lub zamienionych w ogrody wzgórz.
Sama zabudowa jest ciasna, ale nie tak, jak w innych średniowiecznych miasteczkach, gdzie wąskie zazwyczaj uliczki biegną w górę, w dół, czy na boki, tworząc istny labirynt, w którym łatwo się można zgubić. Wydłużony, stosunkowo płaski spłachetek ziemi, na którym osadzone jest miasto, przedzielają bowiem dość szerokie główne ulice, z których najważniejszą jest Kramgasse (ulica targowa) – z arkadami i ze słynną, niezwykle ozdobną wieżą zegarową Zeitglockenturm z 1530 roku. Po starym mieście rozsianych jest ponad 100 fontann, z czego kilkanaście największych to prawdziwe kolorowe cacka ozdobione cokołami, na których umieszczono figury (mitologiczne, bajeczne, legendarne, historyczne) – jak na mój gust zbyt dziwaczne i pod względem artystycznym dość toporne (by nie powiedzieć: kiczowate), więc trochę mnie one zawiodły. Fontanny (niektóre z nich mają po 450 lat) pełniły kiedyś bardzo praktyczną funkcję, bo dostarczały ludności wody pitnej, jak również były miejscem miejskich zgromadzeń… i przekazywania różnych wieści czy plotek.
Warto wspomnieć, że ta historyczna zabudowa Berna wpisana została na światową listę dziedzictwa kultury UNESCO.
Nie jest pewne skąd się wzięła nazwa miasta, ale przyjęto, że od niemieckiego słowa Bär oznaczającego niedźwiedzia. To właśnie zwierzę według legendy zabił tutaj założyciel miasta (1191 rok) książę Zähringen. Niedźwiedź jest maskotką Berna i znajduje się w herbie miasta, ale niestety Berneńczycy wpadli też na pomysł, żeby sprowadzić tutaj te zwierzaki i zrobić z nich widowisko/atrakcję. Biedne stworzenia trzyma się więc (od połowy XIX wieku) w niewoli. Ostatnio zrobiono im wybieg nad samą rzeką Aare, gdzie wegetują one w zupełnie nienaturalnym dla nich środowisku. Ciekaw jestem, kiedy się z tego barbarzyństwa zrezygnuje.
Na szczęście widok uwięzionych niedźwiedzi nie zepsuł całkiem naszej wizyty w tym ciekawym mieście.

greydot

Miasto na wzgórzu – Gruyères

.

GRUYÈRES

       Jak wiemy, gruyère to jeden z najsłynniejszych szwajcarskich serów i – jak się przy okazji dowiedziałem – najchętniej spożywanym przez samych Szwajcarów, którzy jedzą go najwięcej z wszystkich 475 serów jakie produkują. Nazwa sera wywodzi się od nazwy miasteczka Gruyères, do którego trafiliśmy po opuszczeniu Berna. To tutaj, najprawdopodobniej jeszcze w XII wieku, zaczęto go wytwarzać, stosując ściśle określoną procedurę, która obowiązuje do dzisiaj każdego, kto chce gruyère’a produkować (m.in. mleko nie może pochodzić z mleczarni, które znajdują się dalej niż 20 km od miejsca produkcji. Jest to oczywiście nazwa zastrzeżona i wytwarzanie sera ograniczone jest do kilku rejonów kantonu Fryburga. W samym Gruyères, w małej fabryczce sera (zwanej La Maison du Gruyère) produkuje się go ok. 500 ton (z ogólnej ilości 30 tys. ton wytwarzanych w kraju).
La Maison du Gruyère można oczywiście zwiedzać, ser próbować i jego zapasy kupować.
Ale Gruyères to nie tylko ser. Już zbliżając się do miasteczka widzimy jego niezwykłe położenie: na wzgórzu, u podnóża Alp, w otoczeniu zielonych łąk, na których pasą się… tak, tak! – krowy! Malowniczości dopełnia wzniesiony na wzgórzu XIII-wieczny zamek. Nic dziwnego, że te pejzaże zwabiły samego Corota, który na zamku ma nawet swój salon/komnatę, ozdobioną przez tego malarza urokliwymi landszafcikami.
Zamek Gruyères robi ogromne wrażenie na zewnątrz, ale jak najbardziej warto również zwiedzić jego – przebogate, pełne artefaktów pochodzących z wielu epok (witraże, meble, tapiserie) – wnętrza, których nazwy mówią same za siebie: Sala Burgundzka, Sala Hrabiów, Sala Zarządców, Sala Rycerska, Sala Straży, a nawet… Pokój pięknej Luce (legendy, legendy…) Jest jeszcze okazały donżon; jest też (niestety mocno nadszarpnięta zębem czasu) kaplica, duży ogród; są dziedzińce, bramy, wały obronne… Z murów Château de Gruyères rozlega się wspaniały widok na całą okolicę.
Samo miasteczko – położone także na wzgórzu, ale nieco niżej zamku, można przejść w 5 minut, bo w zasadzie wszystkie najciekawsze kamienice i domy znajdują się po obu stronach niezbyt długiej – ale za to szerokiej, przypominającej nieco rynek – ulicy. W ich wnętrzach mieszczą się przeważnie sklepy i restauracje, całość więc przypomina już niestety jakąś podrasowaną folklorowo „turystyczną pułapkę”.
Muszę przyznać, że nie spodziewałem się w Gruyères bliskiego spotkania z… Obcym – „ósmym pasażerem Nostromo”. Okazało się bowiem, że miasteczko to upodobał sobie nie kto inny, jak szwajcarski artysta H.R. Giger, twórca postaci słynnego potwora z filmowego horroru science-fiction, jak również projektant (wraz z innymi) wnętrza statku kosmicznego, w którym ze śmiercionośnym Obcym walczyła Sigourney Weaver. Malarz i grafik stworzył tutaj swoje muzeum, gdzie obejrzeć można jego makabryczne – ale i intrygujące, doskonałe pod względem warsztatowym – prace. Naprzeciwko wejścia do muzeum znajduje się natomiast zaprojektowany przez Gigera bar, którego wnętrze przypomina szkielet jakiegoś nieziemskiego potwora-giganta. Cóż za kontrast z serowo-zamkową idyllą Gruyères! Ewentualne wstrząsy związane z zetknięciem się z niesamowitymi wizjami Gigera, osłodzić sobie można produkowaną tuż za rogiem czekoladą.

greydot

W Świecie Chaplina

.

CHAPLIN’S WORLD

       Jeden z najsłynniejszych twórców kina niemego (i nie tylko) ostatnie 25 lat swojego (długiego i płodnego) życia spędził w Szwajcarii, po tym jak w Stanach Zjednoczonych, gdzie zrobił oszałamiającą światową karierę, został uznany za persona non grata, z powodu swoich domniemanych sympatii komunistycznych, antypatii kapitalistycznych oraz niemoralnego prowadzenia się (wcale już nie domniemane romanse z nastolatkami). Z Ameryki wyjechał w 1952 roku i nigdy już tam nie powrócił. Za namową przyjaciół nabył w położonej nad Jeziorem Genewskim, małej miejscowości Corsier-sur-Vevey, 14-hektarową posiadłość Manoir de Ban, gdzie wraz z całą swoją liczną rodziną (młodsza od niego o 36 lat żona Oona, urodziła tam sześcioro z ośmiorga spłodzonych z Charlie’m dzieci) mieszkał aż do śmierci w 1977 roku. I wygląda na to, że wszyscy wiedli tam życie szczęśliwe. Do czego zapewne przyczyniało się piękno okolicy i samej rezydencji.
Całkiem niedawno, bo w 2016 roku, w posiadłości Chaplinów otwarto muzeum (bez większych ceregieli nazwane „Chaplin’s World”), które absolutnie warto odwiedzić, jeżeli ktoś w okolice Jeziora Genewskiego się wybiera. Rezydencję, w której mieszkał Chaplin odnowiono, wnętrza zrekonstruowano, ale w taki sposób, że utrzymano balans między autentyzmem (a nawet przytulnością) domu zamieszkanego kiedyś przez ludzi z krwi i kości, a ekspozycją sławy, osobistych koneksji i znaczenia sztuki Chaplina na świecie.
Obok domu wybudowano nawet coś w rodzaju studia, gdzie odtworzono scenografię najsłynniejszych filmów tego „małego wielkiego człowieka”, i gdzie można zobaczyć autentyczne pamiątki po wiecznym Trampie – w tym jego ikoniczne buty, laseczkę i melonik. Wyświetla się filmy z jego udziałem. Spotkać można nawet „jak żywe” figury woskowe ludzi w jakiś sposób z Chaplinem związane – jego znajomych, fanów i przyjaciół: od Winstona Churchilla i Ghandi’ego, przez Federico Felliniego, Bustera Keatona, Flip i Flapa, po Michaela Jacksona i Sophię Loren. Eksponaty i wystawy zorganizowano w kreatywny, bardzo przemyśl(a)ny – ciekawy i często zaskakujący – sposób. Z wieloma artefaktami można wejść w interakcję, nie ma więc typowej dla wielu muzeów sztywności. Nawet jeśli ktoś nie był miłośnikiem Chaplina, ani nie jest jakimś szczególnym kinomanem, to miejsce to – i wszystko co się tu znajduje – może go zafascynować, a wizytę w Świecie Chaplina zamienić w niezapomniane przeżycie.
Wszystkie te mocne wrażenia – i nawał informacji o życiu jednego z najsłynniejszych ludzi na Ziemi – można sobie poukładać w głowie, oddając się relaksacyjnemu spacerowi po otaczającym rezydencję Manoir de Ban pięknym parku, rzucając od czasu do czasu okiem na Lac Léman i majaczące na jego drugim brzegu Francuskie Alpy.

greydot

Freddie Mercury tryumfuje nad Jeziorem Genewskim w Montreux

.

JEZIORO GENEWSKIE

       Największe jezioro Europy Zachodniej widziałem zaledwie we fragmencie, ale i tak ten jego północno-zachodni zakątek, gdzie byłem – począwszy od Lozanny, przez Vevey, Montreaux po Villeneuve – dał mi wyobrażenie o bogactwie tego, co znajduje się na jego brzegach i w jego pobliżu.
Przede wszystkim jedyny w swoim rodzaju obszar winnic Lavaux, gdzie na nasłonecznionych, pnących się stromo od jeziora zboczach, uprawia się od 1000 lat winorośle. Obszar Lavaux ma powierzchnię ok, 800 hektarów i rozciąga się (na długości 30 km) wzdłuż brzegów jeziora – od wschodnich przedmieść Lozanny, po Montreux. Winnice usadowione są na wzmocnionych kamieniami tarasach, co wielce przyczynia się do niezwykłej malowniczości krajobrazu tego winnego zagłębia.
Udało nam się również wpaść na kilka godzin do Montreux, znanym nie tylko z odbywającego się tu w lipcu każdego roku, bodajże najważniejszego festiwalu jazzowego na świecie, ale i z tego, że znajdują się tutaj studia nagraniowe kapeli The Queen, w których zespół nagrał aż siedem płyt. Freddie Mercury pomieszkiwał często w tym mieście (miał tu swój apartament), a jego postać została uwieczniona w postaci 3-metrowej figury, którą spotkać można nad samym brzegiem jeziora – w tej jego słynnej tryumfalnej pozie (z koncertu Live Aid w Londynie), z jedną ręką wyniesioną wysoko w górę, i z gustowną laseczką w drugiej.
Warto wspomnieć, że w Montreux nagrywało swoje płyty wiele rockowych sław, a w pamiętnym „Smoke on the Water” Deep Purple chodziło o dym na wodzie Jeziora Genewskiego – efekt pożaru tutejszego kasyna, w którym odbywał się koncert Franka Zappy.
Lecz Montreaux cieszy się powodzeniem nie tylko wśród rockowych fanów. Co najmniej od XIX wieku zjeżdżają się tu kuracjusze i wakacjusze, zwabieni łagodnym klimatem. To dla nich wybudowano hotele i uzdrowiska, to z ich powodu miasto upiększyło swoje dzielnice, których to urokiem można się napawać, spacerując po ulicach i promenadach Montreaux dzisiaj.

greydot

Zamek Chillon

ZAMEK CHILLON

Przy samym murze Czyllonu leżąca
Woda Lemanu, w głębi stóp tysiąca,
Ściera się, tłucze masy ogromnemi,
I śnieżno-biały gmach okrąża niemi!

W podwójném muru i wody więzieniu,
Jak w żywym grobie leży tam skazany,
A nad nim w górze po drżącém sklepieniu
Groźne jeziora toczą się bałwany:

       Tak o zamku Chillon pisał Lord Byron w poemacie poświęconym bohaterskiemu duchownemu Franciszkowi de Bonivard, który w czasach Reformacji zbuntował się przeciwko katolickiemu księciu Sabaudii, za co został wtrącony do zamkowych lochów, gdzie był więziony przez 6 lat, aż do czasu, kiedy to oswobodzili go Berneńczycy, którzy zdobyli Château de Chillon w 1536 roku. (Jako motto przytoczyłem fragment poematu Byrona „Więzień Czylonu” w przekładzie Franciszka Dzierżykraja Morawskiego.)
Zamek w swoich utworach wspominali m.in. Jean-Jacques Rousseau, Victor Hugo, Alexandre Dumas, Gustave Flaubert, Henry James… na swoich płótnach uwieczniali malarze (m.in. Gustave Courbet). Chillon słynny więc był od stuleci – już w XIX wieku zjeżdżali się tu licznie zwabieni jego sławą turyści, a dziś jest to najczęściej odwiedzana historyczna budowla Szwajcarii.
Czy zasłużenie?
Zdecydowanie tak, bo bajeczny widok zamkowej bryły osadzonej na skale wcinającej się w jezioro – i widocznej na tle ośnieżonych szczytów Alp – robi wielkie wrażenie, którego nie sposób zapomnieć – zwłaszcza jeśli pamięć wspomogą zrobione tam zdjęcia. Nie przeszkadza nawet w takiej chwili autostrada, która przebiega tuż obok zamku, zawieszona na zboczu góry.
Strategiczne miejsce skały dostrzeżono jeszcze w pierwszym tysiącleciu, choć dopiero w wiekach XII i XIII zbudowano na niej konkretną twierdzę, którą sukcesywnie powiększano. To, co widzimy teraz, jest konstruktem głównie XV-wiecznym, jak również produktem romantycznej wizji restauratorów zamku w wieku XIX-tym.
Château de Chillon stanowi obecnie wielką atrakcję turystyczną, ale kiedyś pełnił funkcje równie ważną i praktyczną. Jego położenie na wąskim przesmyku między wodami Jeziora Genewskiego a stromym zboczem górskim pozwalało na kontrolę (a tym samym pobieranie opłat) głównego szlaku handlowego prowadzącego przez Alpy do Włoch. Zamek był nie tylko twierdzą, rezydencją kasztelanów i innych wielmożów, ale i ważnym magazynem/zbrojownią (o więziennych lochach już żeśmy wspomnieli).
Parę godzin spędzonych wewnątrz zamkowych murów – myszkowanie po jego zakamarkach; gubienie się w labiryncie korytarzy, schodów i przejść; podziwianie licznych komnat i pokoi; szukanie podpisu Byrona w lochach i odnajdywanie się na dziedzińcach, których Chillon ma aż trzy – przy tym wszystkim czas zlatuje jak z bicza strzelił. Wtopienie się w średniowieczną atmosferę powoduje, że po wyjściu z zamku współczesny świat wydaje się jakiś dziwny.

greydot

Mont Blanc i ścielące się u stóp góry Chamonix

.

CHAMONIX – MONT BLANC

      „Nic – nic – nic – aż w powietrza błękicie / Skąpałem się… i ożyłem / I czuję życie!” – pisał Słowacki w monologu Kordiana na szczycie Mont Blanc, gdzie – blisko Boga – przeżył duchową przemianę (choć nadal pozostał więźniem romantycznych fantazmatów, widząc w Polsce Winkelrieda Narodów). Słowacki oczywiście nie był na Mont Blanc, a tylko widział najwyższą (4,808 m n.p.m) górę Europy (pomijamy tu Rosję) z okna mieszkania w Genewie, gdzie pisał swój poemat.
Ja niestety też nie znalazłem się na szczycie Mont Blanc (a dociera tam ostatnimi laty aż 20 tysięcy „alpinistów” rocznie). Co gorsza, z powodu mglisto-pochmurnej pogody, nie dotarłem nawet kolejką linową na (wysoką na 3,842 m) Aiguille du Midi, skąd roztacza się (jak to widziałem na zdjęciach i filmach) niesamowity widok nie tylko na znajdujący się bardzo blisko Mont Blanc, ale i na cały masyw, jak również sporą część Alp włoskich i szwajcarskich. Musieliśmy zadowolić się wjazdem na Plan de l’Aiguille (2,317 m), gdzie znajduje się pierwsza stacja kolejki – mniej więcej w połowie drogi na Aiguille du Midi.
Ale i stamtąd rozciągały się przed naszymi oczyma niezapomniane widoki – co jakiś czas spoza chmur wyłaniał się szczyt Białej Góry i pobliskie skaliste zbocza – ze skałami, żlebami, śniegiem, lodowcami i – mocno z tym wszystkim kontrastującą – zieloną, usłaną kamieniami i głazami – alpejską łąką. Kolorowe paralotnie fruwały w powietrzu, nad przepaściami… Daleko pod nami, na dnie doliny, widać było miasteczko Chamonix (z tej wysokości przypominające mapę Google). Szlakiem dotarliśmy do przytulonej do zbocza małej restauracyjki Buvette du Plan de l’Aiguille, gdzie napiliśmy się fantastyczni smakującej na tej wysokości herbaty, a także zjedliśmy pysznego łososia, siedząc na zalanym słońcem tarasie i gapiąc się na piękną okolicę.
Ktoś może się dziwić, że pisząc o wycieczce do Szwajcarii, wspominam o francuskim Chamonix i Mont Blanc, ale nie mogłem się jednak oprzeć, by zrobić sobie jednodniowy wypad do Francji. Chcąc się dostać samochodem z Martigny (a konkretnie z położonej pod tym miastem małej wioski Fully, gdzie zatrzymaliśmy się na dwa noclegi), wystarczyło przejechać na drugą stronę niezbyt wysokiej przełęczy i zjechać do Chamonix-Mont-Blanc. Zajmuje to niespełna godzinę.

greydot

Widok na Matterhorn z Gornergrat

.

MATTERHORN

       Być w Alpach i nie widzieć Matterhorn, to jak – nie przymierzając – być w Watykanie i nie widzieć papieża.
Podobnie jak zwabił mnie Mont Blanc, tak zwabił mnie ten najsłynniejszy, ikoniczny wręcz dla europejskich gór, szczyt. Jego bardzo charakterystyczna, przypominająca piramidę sylwetka, znana jest chyba każdemu z nas – nie tylko z opakowania czekoladek Toblerone. Ten jeden z najwyższych alpejskich szczytów (4,478 m n.p.m.) długo pozostawał niezdobyty. Udało się tego dokonać dopiero w 1865 roku wyprawie Edwarda Whympera. Nie można jednak napisać, że skończyła się ona sukcesem, bo w czasie zejścia z góry zginęło czterech z siedmiu członków grupy. Później Matterhorn zdobywano na wiele różnych sposobów – trasami, które prowadziły każdą z grań i każdą ze stromych ścian. Dzisiaj wydeptane są tam ścieżki – nawet na samym szczycie, który wcale nie jest szpicem w kształcie piramidy, a wąską na metr i długą na ponad 100 m granią.
Niestety, pogoda się nie wyklarowała i kiedy przyjechaliśmy pociągiem do Zermatt (samochód zostawiliśmy w miejscowości położonej 7 km od miasta, gdyż w mieście zakazano ruchu pojazdów o napędzie spalinowym), Matterhorn był niewidoczny, bo spowity chmurami. A warto wspomnieć, że właśnie widok tej góry z miasta (zwłaszcza z ulicy Riedweg), należy do najlepszych, bo dopiero z perspektywy doliny, na dnie której rozłożyło się Zermatt, widać prominencję Matterhornu.
Z nadzieją na poprawę pogody wsiedliśmy do słynnej (elektrycznej) kolejki Gornergratbahn (prawdziwe cacko inżynierii transportowej, datującej się jeszcze na XIX wiek) by wyjechać na wysokość ponad 3 km n.p.m. – do najwyżej położonej (na otwartym powietrzu) stacji kolejowej na kontynencie, obok której znajduje się najwyżej położony w Europie hotel (3,100 m n.p.m.) i obserwatorium astronomiczne, skąd rozciąga się widok na Santa Rosa – najpotężniejszy masyw górski w całych Alpach (z najwyższą górą Szwajcarii – Dufourspitze, 4634 m n.p.m.), no i oczywiście na sam Matterhorn.
Na niebie było sporo chmur, ale też widać było prześwity błękitnego nieba – tu i ówdzie na ośnieżone góry i pokryte lodowcami doliny, padało słońce. Szkoda, że w czasie jazdy kolejką Matterhorn nie odsłonił się nam cały. Tylko momentami, w prześwitach między mgłą i chmurami, pojawiał się jego szczyt.
Na Gornergrat spędzić można dłuższy czas, wybierając się na okoliczne szlaki – jak tylko pozwala na to pogoda. Ale i bez względu warunki atmosferyczne można się tam upajać górską aurą. Kiedy już mieliśmy wracać, chmury ustąpiły i zobaczyliśmy Matterhorn w pełnej odsłonie.
W samym Zermatt zatrzymać się można na parę dni. Atrakcji w tym mieście nie brakuje. No i oczywiście raj na okolicznych stokach mają narciarze (niektóre z liczących sumie ponad 300 km. długości trasy otwarte są przez cały rok). Bardzo popularna jest kolejka linowa Matterhorn – Express, którą można wspiąć się na wysokość 3,883 m. na tzw. Mały Matterhorn (no cóż, to też najwyższa kolejka linowa w Europie, z najwyżej położonym w Europie widokowym tarasem.
PS. Przy okazji bardzo polecam film ze zdobycia szczytu Matterhorn solo przez młodego polskiego alpinistę Dominika Sochę, który wszedł na szczyt (i zszedł z góry) tego samego dnia, w sierpniu 2019 roku. Niestety, pół roku później zginął tragicznie w Tatrach.

greydot

W drodze na Przełęcz Furka zabłądziliśmy i trafiliśmy do takiego oto miejsca

.

PRZEŁĘCZ FURKA

       Tego dnia musieliśmy przejechać z Interlaken do Lucerny. Oczywiście można to było zrobić w parę godzin, wybierając łatwą i krótszą drogę biegnąca doliną, ewentualnie tunelem, ale ja uparłem się dojechać tam przez góry – drogą wąską, krętą i stromą – decydując się na pokonanie Przełęczy Furka (2,429 m).
Zanim zaczęliśmy się wspinać serpentynami na drugą stronę gór, zatrzymaliśmy się na mały spacer wąwozem, który wyżłobiła rzeka Aare. Półtorakilometrowy szlak prowadzący wąską szczeliną, nad spienioną wodą, między wysokimi na 200 metrów skalnymi ścianami, pokonaliśmy w tempie relaksowym, choć zamierzałem jeszcze podjechać pod znajdujący się w pobliży wodospad Reichenbach (mając w pamięci to, że Arthur Conan Doyle właśnie przy nim umieścił pojedynek Sherlocka Holmesa z Moriartą, a i malował go sam J.M.W. Turner). Tak się jednak złożyło, że przegapiłem właściwy zjazd i zamiast trafić do wodospadu pojechałem drogą, która zaprowadziła mnie wysoko w góry. I to była bardzo szczęśliwa pomyłka, bo dzięki niej znaleźliśmy się w bajecznej wprost scenerii: w malowniczej dolinie, na której pasły się dziesiątki krów, otoczonej wspaniałymi górami o ośnieżonych szczytach. Jako dowód tego, że nie przesadzam, załączam do tych zapisków zdjęcia, które jednak nie oddają w pełni piękna tego spektaklu. (Jeśli ktoś chciałby tam trafić, to musi jechać drogą prowadzącą do hotelu Schwarzwaldalp).
Stamtąd wróciliśmy do Meiringen i już bez problemu trafiliśmy pod wodospad Reichenbach.
Droga przez Przełęcz Furka zajęła nam pół dnia, bo zatrzymywaliśmy się w co ciekawszych miejscach. Pogoda w tym czasie zmieniała się kilka razy (od słonecznej po dość niebezpieczną, jak na taką ilość ostrych zakrętów i wszechobecne przepaście). Był czerwiec, drogę przez przełęcz otwarto zaledwie kilka dni wcześniej, więc śniegu i lodu była jeszcze cała masa, (w niektórych miejscach jechaliśmy śnieżnym tunelem). Coraz bardziej wątpiłem, że uda mi się zobaczyć źródła Renu i lodowiec Rhonegletscher, który je zasila. Niedaleko najwyższego punktu przełęczy zatrzymaliśmy się pod hotelem Belvédère, skąd można było dotrzeć do źródeł, ale wszystko było jeszcze pozamykane na cztery spusty, a szlak przywalony grubymi na kilka metrów zaspami. Nie dałem jednak za wygraną, wspiąłem się po śniegu i przeszedłem na drugą stronę zbocza, skąd już tylko kilka minut marszu dzieliło mnie od lodowca i małego jeziorka, które uformowało się u jego czoła. To właśnie z niego spływał stromą kaskadą strumyk, który zamienia się w Ren, czyli jedną z najdłuższych rzek Europy (1233 km), płynąc na południowy zachód, odbijając (w Martigny) na północ, wpadając do Jeziora Genewskiego – z którego następnie wypływa i zdążając na północ tworzy granicę między Francją a Niemcami, wlewając się w końcu (już na terenie Holandii) do Morza Północnego. What a trip!
Nie chciałem w tym miejscu spędzać dłuższego czasu (żona czekała na mnie w samochodzie na parkingu) ale udało mi się jeszcze dotrzeć do znajdującej się nieopodal, wykutej w lodzie groty. Dopiero z bliska zauważyłem, że lodowiec nad nią przykryto olbrzymimi płachtami – zapewne po to, by spowolnić jego galopujące (ostatnimi czasy coraz bardziej) topnienie.
Ku radości mojej żony wróciłem szczęśliwie do samochodu i zaczęliśmy zjeżdżać slalomem z przełęczy, podziwiając już razem, zmieniające się jak w kalejdoskopie, alpejskie krajobrazy. Kiedy wjechaliśmy na autostradę, zaczęło się zmierzchać, ale prosta i szybka droga w niecałą godzinę pozwoliła nam dotrzeć na nasz kolejny nocleg, tym razem pod samą górą Pilatus, nad Jeziorem Czterech Kantonów, blisko Lucerny.

greydot

Most Kapellbrücke – najsłynniejszy zabytek Lucerny

.

LUCERNA

       Na miejsce noclegowe w pobliżu Lucerny wybrałem położony na górskim zboczu, bardzo przyjemny pensjonat Schwendelberg. I był to wybór strategiczny, gdyż na drugi dzień zamierzaliśmy wybrać się kolejką zębatą na szczyt znajdującej się tuż obok naszego hoteliku góry Pilatus. Wstaliśmy bardzo wcześnie rano, wyszliśmy na zewnątrz i choć aura była mglista, to widok na położone pod nami Jezioro Czterech Kantonów i okalające go góry był niewiarygodnie klimatyczny. Zadarłem głowę do góry i zobaczyłem, że szczyt Pilatusa jest cały zanurzony w chmurach. Nie było więc sensu się na niego wspinać. Postanowiliśmy w takim razie pojechać do Lucerny. Po śniadaniu w Schwendelbergu wyruszyliśmy w drogę i za niecały kwadrans parkowaliśmy już samochód przy starym mieście (po którym oczywiście samochody prywatne nie mogą jeździć).
Pogoda nie była rewelacyjna (to dla letniej pory w tej okolicy jest raczej nietypowe), ale mimo to udało nam się spędzić na spacerach po tym urokliwym mieście cały dzień. Obok interesującej (i burzliwej) historii posiada ono ciekawą architekturę, jest też bardzo aktywnym ośrodkiem kulturalnym, z całym wachlarzem odbywających się tu imprez, festiwali i świąt.
Stare miasto nie jest takie wielkie, więc swobodnie można się po nim poruszać per pedes. Trudno nie zauważyć najsłynniejszego chyba zabytku Lucerny jakim jest (przyozdobiony starymi malowidłami i kwiatami) Most przy kaplicy (Kapellbrücke), który jest najstarszym (1333 r.) drewnianym (a na dodatek krytym) mostem w Europie, Można nim przejść z jednego brzegu (przepływającej przez sam środek miasta) rzeki Reuss na drugi. Co ciekawe Kapellbrücke nie wybudowano prostopadle do brzegów, a po skosie i z załamaniami. Most jest połączony z Wodną Wieżą (Wasserturm), którą wzniesiono na środku rzeki – i to jeszcze przed konstrukcja mostu, bo w drugiej połowie XIII wieku. Kilkaset metrów dalej, idąc z prądem rzeki, znajduje się Spreuerbrücke – kolejny most, do którego też warto dotrzeć.
Historyczne śródmieście Lucerny to głównie restauracje i sklepy, ale moją uwagę zwróciły (w dużej części znakomite) malunki na fasadach kamienic. Ciekawe są też pozostałości murów obronnych, wraz z 9 dobrze zachowanymi wieżami (z których można zobaczyć miasto jak z lotu ptaka. Wszyscy chcą też obejrzeć Pomnik szwajcarskich gwardzistów (znany też jako Lew Lucerny) oddający hołd 760 szwajcarskim żołnierzom zabitym podczas francuskiej Rewolucji. Należy wspomnieć, że twórcą monumentu (który Mark Twain określił jako “the most mournful and moving piece of stone in the world”) jest Duńczyk Bertel Thorvaldsen (tak, tak, ten sam, który wyrzeźbił nasze warszawskie pomniki Mikołaja Kopernika i księcia Józefa Poniatowskiego). Ugodzonego śmiertelnie, leżącego w jaskini lwa, wykuł Thorvaldsen w skalnej ścianie, przed którą kłębią się dzisiaj turyści.
Tak, Lucerna jest popularną szwajcarską destynacją turystyczną, jednakże nie powinno nas to zniechęcać do odwiedzin tego miasta.

greydot

W drodze z Kleine Scheidegg do Wegen. Po lewej: masyw Jungfrau.

.
OBERLAND BERNEŃSKI

(Dolina Lauterbrunnen, Mürren, Grindelwald, Jungfraujoch, Interlaken)

       Na koniec tej relacji pozostawiłem sobie opis wrażeń z pobytu w tym rejonie Szwajcarii, który zachwycił mnie najbardziej. Ale będzie to raczej mały szkic a nie rozwlekły elaborat, bo Oberland Berneński trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć w jego piękno, choćby najlepiej sfotografowane i opisane. Alpy chyba tylko w Dolomitach mogą się równać urodą z tymi Berneńskimi. W regionie Interlaken – Jungfrau – Lauterbrunnental spędziliśmy kilka dni, ale to jednak za mało, za mało… Być tam tydzień, dwa – to byłoby już lepiej, więc radzę nie wpadać tam jak po ogień, tym bardziej, że można trafić na kiepską pogodę i z podziwiania nieziemskich widoków tamże będą nici.
Jednak, mimo kilkudniowego pobytu, udało się nam tego, co ma do zaoferowania ten rejon Alp, zakosztować, a może nawet i tym nasycić. Tym bardziej, że niemal cały czas królowało nad nami słynne górskie Trio: Eiger (Ogr – 3,967 m), Mönch (Mnich – 4,110 m) i najwyższa z nich Jungfrau (Dziewica – 4,158 m). Pierwotnie zamierzałem się zatrzymać w Grindelwald (klasyczna alpejska dolina, jeden z najstarszych szwajcarskich resortów górskich), ale ostatecznie zdecydowałem się na kwaterunek w samej jaskini lwa – w rozłożonym na tarasie jednej ze stromych ścian Doliny Lauterbrunnen, wiosce/miasteczku Mürren. Na dodatek spaliśmy w zawieszonym tuż nad kilometrową przepaścią hotelu Alpina, a kiedy budziliśmy się, to każdego ranka z naszego balkonu roztaczał się taki oto widok:

Pokój z widokiem – Dolina Lauterbrunnen widziana z balkonu hotelu Alpine w Mürren

       Do Mürren dostać się można tylko za pomocą kolejki linowej lub torowej. Samochód zaparkowaliśmy w leżącym na dnie doliny Stechelbergu, tuż obok stacji kolejki linowej, którą wyjechaliśmy do Mürren. Zostawiliśmy go tam na cały czas naszego pobytu w Oberlandzie, gdyż w ogóle nie był on nam tam potrzebny, jako że wszędzie można było dojechać kolejką – czy to linową, czy torową.
Tak więc Mürren stanowiło naszą bazę wypadową kolejnych wypraw w Alpy. W samym miasteczku znajduje się stacja kolejki linowej, z której wyjechaliśmy na wysokość niemal trzech kilometrów, na sam szczyt góry Schilthorn, gdzie z tarasu obrotowej restauracji Piz Gloria (znanej choćby tylko z jednego z filmów o Bondzie – stąd motywy agenta 007 wchodzą tam na nas nawet wtedy, gdy zaglądamy do toalety) rozciąga się wspaniały widok na cały masyw Jungfrau i nie tylko (Przy dobrej pogodzie widać nawet francuską Mont Blanc i niemiecki Schwarzwald). Ze szczytu Schilthorn można zejść szlakiem pieszym do Mürren, ale też można to zrobić z położonej kilkaset metrów niżej między-stacji Birg, w pobliżu której znajduje się tzw. Thrill Walk, gdzie żądni adrenaliny mogą sobie pospacerować nad przepaścią po szklanej podłodze tudzież w tunelu zbudowanym ze stalowej ażurowej siatki.
Najczęściej jednak z Mürren wybieraliśmy się na górskie peregrynacje kolejką torową, skąd po kilku kilometrach przesiadaliśmy się na zjeżdżającą na dno doliny – do miejscowości Lauterbrunnen – kolejką linową. To właśnie z niej widać było doskonale wodospad Staubbach, bardzo charakterystyczny ozdobnik całej doliny, który prezentował się tak:

Lauterbrunnen i wodospad Staubbach

.

       Z wioski Lauterbrunnen pakowaliśmy się na kolejną kolejkę torową i jechaliśmy na górę, do Wengen, skąd chyba najpiękniej można było sfotografować niemal całą Lauterbrunnental, choć niestety żadne zdjęcie (patrz powyżej) nie potrafi oddać cudowności tego widoku (bez przesady mogę wyznać, że to jeden z najpiękniejszych widoków, jakie dane było mi oglądać na naszej planecie).
Z Wengen można było wyjechać kolejką linową na Männlichen (to samo można zrobić z położonej po drugiej stronie wioski Grindelwald).
Przez Wengen jechaliśmy również kolejką do Kleine Scheidegg, gdzie za pierwszym razem przesiedliśmy się na słynny Jungfraubahn, który tunelami wykutymi pod Ogrem i Mnichem zawiózł nas do najwyżej (3,454 m) położonej stacji kolejowej, skąd, przez miejsce zwane Top of Europe, weszliśmy na przełęcz/siodło Jungraujoch, dostając się następnie na taras widokowy obserwatorium Sphinx, gdzie od obłędnych widoków górskich szczytów, dolin i lodowców (przede wszystkim Aletschgletscher) zakręciło się nam w głowie.
Za drugim razem zeszliśmy z Kleine Scheidegg szlakiem do Wengen. Planowałem pójść inną drogą, ale niestety, z powodu leżącego jeszcze śniegu i lodu, marszruta Panoramaweg prowadząca do Männlichen była jeszcze zamknięta. Nie ma jednak czego żałować, bo ten szlak, którym poszliśmy, dostarczył nam chyba takiej samej rozkoszy. W samej Dolinie Lauterbrunnen jest jeszcze jedno niezwykłe miejsce, którego nie wolno przegapić, a mianowicie znajdujący się wewnątrz skalnej ściany potężny, pokręcony jak korkociąg, wielopoziomowy, jaskiniowy wodospad Trummelbach.
Na turystyczne, położone nad jeziorami Interlaken, które podobno też dysponuje wieloma atrakcjami, nie chcieliśmy tracić czasu. Woleliśmy go spędzić w bajecznych górach, które do dzisiaj śnią mi się po nocach.

greydot.

Widok z Birg na masyw górski Jungfrau i słynną alpejską Trójcę (od lewej: Eiger, Mönch i Jungfrau). W dole: zielone łąki Lauterbrunnental i leżąca/e na słonecznym tarasie nad przepaścią wioska/miasteczko Mürren.

.

.

Jeziorko i ławeczka, na której można odpocząć w drodze z Kleine Scheidegg do Wengen

.

.

Lodowiec Aletsch

.

.

Jadąc na Jungfraujoch

greydot.

UWAGA: kliknij na zdjęcie aby zobaczyć go w pełnym wymiarze.

.

greydot.

G    A    L    E    R    I    E

.

BERNO

.

.

GRUYÈRES

.

.

ZAMEK CHILLON

.

.

CHAMONIX – MONT BLANC

.

.

PRZEŁĘCZ FURKA

.

.

LUCERNA

.

.

CHAPLIN’S WORLD

.

greydot.

© ZDJĘCIA WŁASNE

.

CZY EUROPA PSUJE SIĘ OD GŁOWY? – o filmie „Słodki koniec dnia”

.

Kiedy się zabierałem do napisania noty o tym filmie, to myślałem, że zajmie mi ona jakieś pół strony. Ale kiedy skończyłem, okazało się, że tych zapisanych stron jest cztery. Nakręcony we Włoszech, ale zdecydowanie polski obraz ze scenariuszem napisanym specjalnie dla Krystyny Jandy, sprowokował mnie do bardziej intensywnego myślenia, niż się spodziewałem, co jednak nie przełożyło się na moją dobrą o nim opinię. „Słodki koniec dnia” prowokuje, mówi o schyłku i dekadencji, ale chyba niechcący obnaża zepsucie tam, gdzie tego zepsucia sam nie dostrzega.

.

Jaki jest stan europejskich elit? (Krystyna Janda w filmie „Słodki koniec dnia”)

.

       Pamiętam jak urzekł mnie pierwszy film Jacka Borcucha, który widziałem. Nosił on tytuł „Wszystko co kocham” i był dość nostalgicznym, ale jednocześnie spontanicznym powrotem reżysera do czasów swojej młodości – nieco żywiołowym i rozwichrzonym, ale przy tym autentycznym i szczerym. Gorzej było niestety z następnym jego filmem „Nieulotne”, w którym młodzi ludzie usiłowali wejść w świat dorosłości, ale za bardzo nie wiedzieli, czego chcą (tam szukać) – wprawiając również w konsternację nas, widzów.

Ciekaw więc byłem najnowszego obrazu Borcucha „Słodki koniec dnia”, tym bardziej, że zagrała w nim dawno już nie widziana na kinowych ekranach Krystyna Janda (moje zaciekawienie z tego powodu jeszcze bardziej wzrosło, kiedy na ostatnim Festiwalu Filmowym Sundance za wystąpienie w tym filmie otrzymała nagrodę dla najlepszej aktorki); a tu jeszcze w obsadzie gwiazda (bardziej kina włoskiego niż polskiego) Kasia Smutniak; a tu scenariusz pisany m.in. przez Szczepana Twardocha, uznanego w Polsce za pisarza dobrego, choć kontrowersyjnego („Morfina”); a tu muzyka Blooma i Możdżera… No i jeszcze ta Toskania.

mgła

Początek „Słodkiego końca dnia” był zachęcający. Zamiast pocztówkowych, nieskazitelnie pięknych toskańskich pejzaży, którymi zazwyczaj napawają się operatorzy filmów z akcją osadzoną w tej idyllicznej krainie oliwek, cyprysów i wina, (którą, nawiasem mówiąc ja sam uwielbiam) patrzyliśmy na kadry Michała Dymka, który z włoskiego krajobrazu wydobył mglistą szarość, niekiedy wręcz mroczność – nawet w czasie dnia nie widzieliśmy jaskrawych kolorów, bo obraz zdominowały barwy zimne i stonowane, pozbawione nasycenia. Światło słoneczne, jeśli było, to było wyblakłe i przefiltrowane; zieleń i żółć – pieszcząca zazwyczaj w Toskanii nasze oczy – tutaj była brudna, poszarzała… I akurat w tym momencie to wszystko mi odpowiadało, gdyż mogło się przełożyć na równie intrygującą i niebanalną filmową historię o europejskiej dekadencji. Bo cóż po pięknie w czasie nerwowym?
Bardziej oswajały niż raziły aż nadto oczywiste odniesienia do znajomych scen z innych filmów. Docierały do nas znaki i symbole, które – miałem taką nadzieję – staną się bardziej czytelne i uzasadnione później. Do ludzi obecnych na ekranie, przybliżały nas ich gesty, zachowanie, słowa… Krystyna Janda we wszystkich scenach zwracała na siebie największą uwagę… Wszystko wydawało się iść w dobrym kierunku, ale w pewnym momencie „Słodkiego końca dnia” zaczęło mi coś w nim zgrzytać.

bomba

Bomba wybuchła gdzieś tak w połowie filmu, zaraz po niej nastąpiła nie mniej wybuchowa przemowa głównej bohaterki, granej przez Jandę Marii Linde, pochodzącej z Polski laureatki Nobla, która odrzucając tę obmierzłą nagrodę, będącą dla niej symbolem psującej się (od głowy?) Europy, stwierdziła ponadto, że atak terrorystyczny, jakiego właśnie dokonano w Rzymie (i który pochłonął wiele ofiar śmiertelnych) jest niczym innym, jak… dziełem sztuki. A śmierć tych ludzi była dla nich… darem, jaki otrzymali oni od tych, którzy ich zabili.
Od tego momentu czekałem, jak to wszystko dalej się rozwinie – jak wytłumaczy ona tę histeryczno-niedorzeczną tyradę, jakie poda argumenty; wreszcie: co ona tak naprawdę sobą reprezentuje, jaka była jej twórczość, na czym polegało jej oddziaływanie na ludzi, na czym jej zależy, co ją w Europie boli… ? A może zamkną ją – jak Ezrę Pounda  w klatce (którą właśnie wybudowano na rynku jej miasta) – w psychiatryku?
Lecz na próżno – film spuścił z tonu i dalej „poleciał” już tylko bliżej nieokreśloną mamałygą, w której grana przez Jandę „poetka” (jakże trudno byłoby wyobrazić sobie jej „poezję”) zachowywała się coraz bardziej niezrozumiale, irytująco i antypatycznie.
Niestety, im więcej o tym filmie myślę (a daje on jednak do myślenia) tym mniej mi się on podoba. (Ale bardziej ze względu na treść, niż na formę).
Jedną z kluczowych kwestii, jaką podejmuje „Słodki koniec dnia” jest problem, jaki ma obecnie Europa z imigrantami (to polityka). Drugą jest wolność artysty do (najbardziej nawet skrajnych i kontrowersyjnych) wypowiedzi (to psychologia i etyka). Film, chcąc nie chcąc, pyta się też o kondycję europejskiej kultury i jej elit.
I tutaj budzą się we mnie spore zastrzeżenia… właśnie wobec tych europejskich elit, których przedstawicielką jest także Maria Linde.

ciacho

Po pierwsze: jej romans z (młodszym od niej o jakieś 30 lat) wielce urodziwym Egipcjaninem, sporo mówi nie tylko o hedonistycznych skłonnościach (te według mnie nie są tutaj tak istotne, podobnie jak to, że na „intelektualnych” spotkaniach z nią pali się „skręty”, alkohol leje się strumieniami, a ona sama „ćpa” na jakichś podejrzanych bibach), co o jej stosunku, zarówno do własnej rodziny (mąż, córka z dziećmi), jak i do imigrantów.
Ten jej flirt (nawiasem mówiąc w grze Jandy nie ma żadnej zmysłowości, dlatego afera ta wypada dość sztywno, sucho i pozbawiona jest jakiejkolwiek namiętności) nie ma jednak żądnej głębi – podobnie jak nie ma większej głębi w tym, jak Maria pojmuje kulturę imigrantów (to, że nie wie ona nawet tego w jaki sposób trzymać książkę arabskiego myśliciela, którą dostała w prezencie od swojego kochanka, jest tutaj symptomatyczne). Dla niej ten chłopak jest tylko takim „ciachem”, po które sięga znudzona, starzejąca się kobieta, łudząca się, że młodość jej kochanka ją samą odmłodzi, pozwalając jej zrzucić więdnące ciało niczym kolejną sukienkę (tak przynajmniej można wywnioskować z tego, co widzimy na ekranie). Po drodze, oczywiście, Noblistka rani swoich najbliższych (nawet jej własna córka mówi o niej, że jest „popierdolona”), powoduje to, że wszyscy się od niej odwracają (i akurat jej najbliżsi robią to nie dlatego, że palnęła jakąś kosmiczną bzdurę, która poszła w świat i de facto ją skompromitowała).

fochy

Dla mnie najgorsze w tym filmie jest to, że Borcuch i Twardoch właśnie z takiego materiału wyciągają postulat o wolności artysty i jego prawa do ekspresji samego siebie. No ja przepraszam! W takim razie co z konsekwencjami jakie to za sobą pociąga? Co z odpowiedzialnością za słowa, za swoje czyny? Co z etyką (którą tak przecież napełniają sobie usta obrońcy imigrantów)? A tu sama Noblistka mówi wprost, że jest niemoralna („I am immoral”) i że nie podziela systemu wartości, który może jest dobry dla ogółu, ale nie dla niej. (Nota bene, mówienie w tym kontekście o „autorytecie moralnym” może wyglądać na jawną kpinę).
Jest jeszcze jeden szkopuł. Film nie daje nam żadnych przesłanek, byśmy uwierzyli w to, że Maria Linde rzeczywiście jest poetką – i do tego wybitną, zasługująca na najwyższą nagrodę w literackim świecie. Nie mamy pojęcia, jaka jest jej twórczość, czego dotyczy. Żeby choć żachnięto się o tym w filmie! A tu nic! Zamiast tego widzimy strzelającą fochy seniorkę, której bunt – oprócz niezrozumiałej dla nikogo przemowy – ujawnia się w piratowaniu swoim nowym Porsche, niezatrzymywaniu się do kontroli drogowej, uczeniu swojej wnuczki przeklinania (dzięki temu dla niej Sinatra okazuje się „wykurwisty”) tudzież w pisaniu listu do męża (z którym – jak na razie – mieszka pod jednym dachem) z prośbą, żeby zamiast w pantoflach, chodził po domu w butach. Czy to wszystko nie jest infantylne, zwłaszcza jak na zachowanie intelektualistki, której słucha świat?
Właśnie! Sama Maria Linde mówi, że to ją wykreowali inni (intelektualiści, literaci, krytycy…) i że ona nie ma z tym nic wspólnego. To nie jest jej wina, że zrobiono z niej autorytet.

bańka

Nie wiem, czy celowo, ale tutaj twórcy filmu zdradzili jeszcze jeden problem współczesnych elit – używania i ulegania mechanizmowi, w którym lansuje się, gloryfikuje, mitologizuje i nadyma bańkę sławy wokół kogoś, kogo twórczość jest problematyczna, a jej wartość pozostawia czasem wiele do życzenia.
Poza tym, tyrada Marii Linde zwróciła się też przeciw Nagrodzie Nobla. Bo czy warto padać na kolana przez werdyktem jakiejś spółki, skompromitowanej skandalem i bynajmniej nie kierującej się wartością literacką a swoim ideologiczno-politycznym widzimisię czy jakąś koterią?
Podsumowując wszystko, co do tej pory napisałem: czy nie jest to aby diagnoza stanu (choroby?) sporej części elit współczesnej Europy?

*  *  *

5.5/10

MALOWANY PTAK, czyli o przetrwaniu w zarażonym złem i okrucieństwem stadzie

.

Do kin trafiła ekranizacja głośnej książki Jerzego Kosińskiego „Malowany ptak”, wywołując nie mniejsze kontrowersje, niż jej literacki pierwowzór. Widzowie reagują zarówno z zachwytem, jak i z przerażeniem – cześć widowni pozostaje przykuta wręcz hipnotycznie do ekranu, część opuszcza w popłochu kinową salę, nie będąc w stanie obejrzeć filmu do końca. Co ciekawe, obie strony mają równie mocne argumenty i powody.

.

„Malowany ptak” – pornografia przemocy czy filmowy poemat o nadziei i miłości?

.

1.

Muszę przyznać, że ten film namieszał w moim wnętrzu niemiłosiernie. Jestem w stanie doskonale zrozumieć zarówno ludzi, którzy gremialnie wychodzi z sali kinowej (wprawdzie na Festiwalu chicagowskim z filmu uciekło tylko parę osób, ale już w Wenecji czy Toronto widownię opuściła ponoć połowa publiczności, a część to nawet w popłochu), jak i tych, którzy oceniają obraz Václava Marhoula bardzo wysoko. Jeśli chodzi o mnie, to nie tylko dzielnie wytrzymałem do końca (o tym, co mi w tym pomogło, za chwilę) ale i ostatecznie przekonałem się co do tego, że Malowany ptak, jeśli chodzi o sztukę kina, jest jednak dziełem wybitnym.
Przyznaję, że kiedy po raz pierwszy dowiedziałem się o powstającej ekranizacji kontrowersyjnej książki Jerzego Kosińskiego Malowany ptak, to wydało mi się wówczas, że takie przedsięwzięcie skazane jest na niepowodzenie, i to z kilku powodów.
Przede wszystkim pomyślałem, że jeśli ten film będzie ogłaszany jako obraz o Holokauście, to na starcie skompromituje sam siebie, bo (nawet jeśli sam Kosiński zrazu tak utrzymywał) Malowany ptak nie jest o Holokauście, choćby dlatego, że autor niemal wszystko w tej powieści zmyślił, do czego był zmuszony się przyznać, kiedy przyjrzano się temu, co rzeczywiście przytrafiło się mu w czasie niemieckiej okupacji, kiedy jego i jego rodziców mieszkańcy jednej z podkarpackich wsi ocalili, a nie maltretowali (bili, torturowali, znęcali się, gwałcili) z bestialskim okrucieństwem – jak to opisał w książce.
Dodatkowo, jeśli miałby to być film utrzymujący, że w sposób uniwersalny ukazuje prawdę o ludzkiej naturze, to chyba tylko skrajny pesymista, nieuleczalny mizantrop i w ogóle człowiek z przewlekłą depresją mógłby w to uwierzyć, widząc te wszystkie okropności serwowane mu na ekranie.
Wreszcie: jeśliby ten film starał się literalnie przenieść horrendum opisane (czy też raczej: napisane) przez Kosińskiego, to musiałby się osunąć w jakąś pornografię okrucieństwa i perwersji.
Takie miałem myśli, wątpliwości i obawy… i muszę przyznać, że Marhoulowi udało się jakimś cudem tego wszystkiego uniknąć (w moich oczach, przynajmniej, bo są tacy, którzy są innego zdania).
„Jakimś cudem”… hm… czyli jak?
Pierwsza obawa rozwiała się już w czasie projekcji, a przypieczętował to reżyser w rozmowie z publicznością po zakończeniu filmu: „Kosiński kłamał” – stwierdził bez ogródek Marhoul – Chłopiec (bohater filmu) jest symbolem, akcja nie dzieje się w żadnym konkretnym kraju. To dlatego nie używa się w nim języka polskiego, rosyjskiego czy ukraińskiego a czegoś, co nazwano Slavic Esperanto (moim zdaniem to posunięcie reżysera było genialne). Film jest raczej parabolą i metaforą tego, co może się stać/dziać z ludźmi w czasach gwałtu i pożogi pod każdą szerokością geograficzną – sugerował reżyser.
W sposób, przyznaję, dość przewrotny, Marhoul oświadczył też, że nie jest to wcale film o złu, okrucieństwie i nienawiści, tylko wręcz przeciwnie: o dobru, miłości i nadziei (ja tego nie kupuję, jednak wierzę w szczerość reżysera, a tym samym w to, że nie przenosi ukazanych w filmie – a czynionych przez człowieka – potworności na cały rodzaj ludzki).
A jeśli chodzi o pornografię okrucieństwa? Osobiście tego tak nie odebrałem, choć uważam, że jeśli ktoś w ten sposób styl i treść filmu określił, to miał po temu dość powodów – i jest to uzasadnione.
Według mnie pornografii zaprzecza już estetyka obrazu, która jest bądź co bądź na najwyższym artystycznym poziomie. Zdjęcia Vladimíra Smutný’ego mają w sobie hipnotyzującą wręcz moc. Ich monochromatyzm nie tyle odrealnia ukazywany świat, co go poetyzuje, a mimo to osadza w pewnej konkretności ludzkiego doświadczenia. Paradoksalnie, estetyzacja obrazu jednocześnie anestezjuje ukazywany w nim horror (dzięki czemu może on być dla nas znośny) ale i umożliwia to, by dotarł on w nasze wnętrze gdzieś głębiej. Narracja filmu porywa widza niczym rzeka… ale taka, która nie tylko sunie wolno korytem, lecz jest też pełna meandrów, kaskad a nawet wodospadów.
Przyznam, że w czasie projekcji doświadczyłem czegoś, co mogło być momentem zwrotnym – owo walenie nas obuchem po głowie, kiedy po pełnej okrucieństwa i sadyzmu scenie następowała scena ukazująca jeszcze większe okrucieństwo i sadyzm… kiedy wreszcie mogłem mieć tego wszystkiego dość i powiedzieć „no nie!” (i może nie tyle wyjść z kina, co zacząć patrzeć na film z jakimś tępym znużeniem) – ale coś mnie zawsze zatrzymywało i wciągało z powrotem.
Czym było to „coś”?
Niesłychaną inwencją reżysera w kreowaniu scen – jeśli chodzi o sztukę kina – nieskazitelnych? Wspomniana poezja, obejmująca koszmar i grozę, choć nie pozbawiona też lirycznych dotknięć? Piękno kadrów, niemalże klasycznych, ale nie banalnych? Przykuwająca uwagę gra aktorów (wśród których nie brakło tak charyzmatycznych osobistości, jak Stellan Skarsgård czy Harvey Keitel, o grającym Chłopca Petrze Kotlar nie wspominając)? Sama historia i ciekawość, w jaką stronę to wszystko zmierza?
Tak, to „coś” było tym wszystkim… i jeszcze paroma innymi rzeczami, o których dużo by pisać, ale nie chcę, aby ten tekst rozrósł się do jeszcze bardziej monstrualnych rozmiarów.

2.

Może jeszcze tylko wspomnę o moim małym „starciu” z reżyserem po projekcji Malowanego ptaka na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Chicago. Oczywiście szczerze mu pogratulowałem, ale też zwróciłem uwagę, że jednak nagromadzenie okrucieństwa i przemocy w tym filmie może być nie do zniesienia dla przeciętnego widza, co sprawia, że staje się on dziełem cokolwiek hermetycznym, strawnym jedynie dla pewnej części krytyków i małej garstki zaprawionej w bojach publiczności. Poza tym – sprawa jeszcze ważniejsza – czy nie uważa on, że widz nieuprzedzony co do jego intencji, może odnieść wrażenie, że Malowany ptak traktuje o naturze ludzkiej en bloc, więc jeśli mielibyśmy ją sądzić według filmu, to jest ona u większości ludzi wręcz bestialska, bo przecież niemal każdy człowiek, jaki pojawia się na ekranie jest nie tylko zły, ale wręcz sadystyczny? Czy naprawdę zło i okrucieństwo jest dla natury ludzkiej czymś radykalnym – uniwersalnym i istotnie przyrodzonym? (a tak przecież można wnioskować z zawartości i wymowy filmu).
Na co Václav Marhoul złapał mnie za ramiona i jeszcze raz powtórzył z naciskiem patrząc mi prosto w oczy: to jest film o dobru – o nadziei i miłości! Bo to jest najważniejsze! Ludzie, którzy pojawiają się w filmie nie są źli – i dla Chłopca są dobrzy! W tym filmie nie ma okrucieństwa i brutalności – to tylko tak mi się wydaje, to jest we mnie, czyli winna jest moja percepcja!
Przyznam się, że nieco zbaraniałem. Bo to, co mówił przeczyło logice i faktom: jestem pewien, że 99.99% widzów przyznałoby, że film aż kipi od przemocy, a ludzie, do których trafia Chłopiec, są dla niego źli i okrutni (wyjątkami są – co ciekawe! – dwaj żołnierze: niemiecki i sowiecki). Lecz jakoś wykrztusiłem z siebie uwagę, że jednak mam prawo się z nim nie zgadzać. (Na szczęście wyrzucaliśmy to sobie z uśmiechem na ustach, choć przecież traktowaliśmy nasze słowa zupełnie poważnie).
Zaraz potem reżysera porwali organizatorzy a ja się zacząłem zastanawiać, skąd się takie jego przekonanie – w moich oczach bardzo przewrotne – wzięło (bo na pewno nie było to wykalkulowane, a tym bardziej fałszywe). Przewrotne, bo to tak, jakby chcąc ukazać miłość, pokazywałoby się nienawiść; chcąc ukazać łagodność, pokazywałoby się okrucieństwo; chcąc ukazać pokój, pokazywałoby się wojnę, chcąc ukazać niebo, pokazywałoby się piekło…
Myślę, że znalazłem odpowiedź, zapoznając się z tym, co Marhoul powiedział przy innych okazjach. Np. tutaj: „Tylko w ciemności możemy widzieć światło (…) Pytanie o ludzkość, o Boga, o to czym jest zło; co to znaczy, że światło jest widoczne tylko w ciemności? To jest zasada i istota tego filmu”.
Być może Marhoul, widząc skrajnie negatywne reakcje ludzi na film, słysząc zarzuty o pornografię okrucieństwa, o przesycenie swego obrazu okrucieństwem, złem i brutalnością, nie mógł przyjąć tego do wiadomości, gdyż byłoby to przyznaniem się do tego, że spędził 11 lat (a tyle trwała jego praca nad Malowanym ptakiem) brodząc w (nie)ludzkim szambie, z którego wywlókł na widok publiczny jego najbardziej cuchnące nieczystości? A przecież, tak naprawdę to on kocha ludzką czystość i niewinność, a najważniejsze dla niego w naszym życiu są Dobro, Nadzieja i Miłość. Być może stąd się wzięły te nielogiczne, bez mała absurdalne i zaprzeczające ekranowej ewidencji stwierdzenia, w które on sam wreszcie uwierzył?
Bo przecież nie pokazuje się ciemności, żeby pokazać światło (to przeczy nie tylko logice, ale i fizyce). Jeśli już, to pokazuje się ciemność, by uświadomić nam, czym jest brak światła.
I o tym jest dla mnie ten film.

 *  *  *

8,5/10

O innych filmach 55. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego przeczytać można TUTAJ.

.

PODRÓŻE – słowo o książce

.

Ktoś nazwał tę książkę-album bardzo zgrabnie „kolorowym satelitą” trzech pozostałych tomów, które ukazały się w pierwszej kolejności (chodzi o ZAPISKI, ARTYKUŁY LEKTURY ROZMOWY oraz KINO TEATR SZTUKA). Jednakże, kiedy myślałem o spotkaniu autorskim, to obawiałem się nieco, że PODRÓŻE mogą niejako przysłonić tamte książki, a to ze względu na ich szatę graficzną (mnóstwo kolorowych zdjęć) i objętość (tomiszcze ma ponad 800 stron), więc skłonny byłem nawet prezentację PODRÓŻY na tymże spotkaniu pominąć, skupiając się na pierwszych trzech tomach, (które przecież zawierają solidną – i dla mnie ważną – dozę treści). Przygotowanie oraz edycja tej książki wymagała olbrzymiego wysiłku – chodzi o czas i pracę wielu osób (za co jestem im niezmiernie wdzięczny), o dwóch dekadach, jakie zajęło mi podróżowanie po świecie, robienie zdjęć i zapisywanie wrażeń z tych wojaży nie wspominając. No i – nieskromnie mówiąc – efekt jest znakomity, co musi przyznać (i przyznaje) każdy, kto bierze ten tom do ręki.

.

PODRÓŻE

Książka – album zawiera zapiski oraz relacje z licznych podróży do takich krajów i miejsc, jak np. Indie, Nepal, Chiny, Tybet, Birma, Tajlandia, Wietnam, Kambodża, Laos, Singapur, Brazylia, Peru, Meksyk, Hawaje, Kostaryka, Gwatemala, Jamajka, Wyspy Dziewicze, Kanada, Włochy, Hiszpania, Norwegia…
Sporo miejsca poświęcono również Ameryce Północnej, gdzie przez wiele lat autor organizował i prowadził wycieczki krajoznawczo-turystyczne. Całość ilustrowana jest setkami zdjęć ukazujących – a tym samym utrwalających – piękno odwiedzanych zakątków świata, z których wiele traci obecnie swój unikatowy charakter.

*  *  *

804 strony; oprawa twarda; 675 ilustracji barwnych
ISBN 978-83-62844-85-2

greydot

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kiedy wyruszasz w podróż, żegnaj się uważnie z miejscem, w którym mieszkasz, tak jakbyś nigdy nie miał już do niego powrócić. Lecz nie dlatego, aby myśleć o tym, że może cię w tej podróży spotkać coś najgorszego, za co zwykle uważamy tragiczny wypadek i śmierć. Żegnaj się, aby przypieczętować twoje przywiązanie do czegoś trwałego w świecie, w którym wszystko jest ulotne i gdzie wszystko spływa z rzeką czasu albo dryfuje po bezkresnych wodach oceanu zdarzeń. Kiedy wypływasz na szerokie wody, podnosisz kotwicę, którą musisz za sobą dźwigać – ale nie jako brzemię, ale jako przypomnienie tego, że tylko wtedy, kiedy się zatrzymasz, możesz poczuć solidny grunt – że tylko jedno miejsce może być twoim prawdziwym domem, choćby wszędzie na świecie witano cię z otwartymi ramionami i oferowano serdeczną gościnę (a przecież nie wszędzie, nie zawsze i nie wszyscy tak cię witają).
Dlatego twoje powroty muszą być jeszcze bardziej uważne i świadome, niż wyruszania w podróż. Powroty mogą nas cieszyć albo smucić, są końcem, ale też i początkiem – jednakże nigdy nie są czymś obojętnym dla uświadomienia sobie naszego miejsca na ziemi. Nawet wtedy, kiedy pozostają pytaniem, nie dając nam żadnej odpowiedzi.

*

W swojej książce The Tao of Travel Paul Theroux podaje chętnym do wyruszenia w świat dziesięć zasad (porad):
1. Wyjedź z domu
2. Podróżuj samotnie
3. Podróżuj lekko
4. Weź ze sobą mapę
5. Podróżuj lądem
6. Przejdź pieszo przez granicę narodową
7. Prowadź dziennik
8. Czytaj powieść, która nie jest związana z miejscem, w którym przebywasz
9. Jeśli musisz mieć telefon komórkowy, staraj się go nie używać
10. Zaprzyjaźnij się

Ciekawe. Należy jednak pamiętać, że pan Theroux jest podróżnikiem „zawodowym” tudzież pisarzem profesjonalistą – a to po to, by się nie wpędzać w niepotrzebne kompleksy.
Poza tym zaczął on te swoje włóczęgi po świecie w czasach, kiedy podróżowało się zupełnie inaczej niż dzisiaj (i to nie tylko dlatego, że nie było jeszcze wówczas przewodników Lonely Planet).
Można by rady Theroux poddać szczegółowej i rozległej analizie, jednakże pozwolę sobie tutaj na rzucenie kilku dość luźnych uwag à propos każdego „przykazania”.

Ad 1. No tak, wyjazd z domu wydaje się warunkiem koniecznym do tego, by poznać świat indywidualnie, doświadczyć go na własnej skórze, poczuć wszystkimi zmysłami – przemieniając też to w doświadczenie duchowe. Wprawdzie można podróżować jedynie palcem po mapie i we własnej wyobraźni – ale czy to może nam zastąpić prawdziwą podróż? To jest dobre, jeśli jest impulsem do działania, jeśli stanowi preludium naszej przygody – mobilizując nas do poczynienia konkretnych planów podróży, które znajdą w końcu swoje spełnienie.
Ad 2. Dobrze jest podróżować samotnie. Dobrze jest podróżować w towarzystwie. Tak czy owak, dobrze jest podróżować w ogóle. Jeśli jednak podróżujemy z kimś, to oczywiście towarzystwo to jest bardzo ważne. Tak więc powinno być ono dobre – także wtedy, kiedy podróżujemy samotnie i jesteśmy skazani na towarzystwo samego siebie.
Coś jednak jest na rzeczy w tej radzie Theroux, by podróżować samemu. Bo wydaje się, że podróżnik kiedy jest sam, może się bardziej skoncentrować – i to nie tyle na sobie, co na własnych doświadczeniach. Ale przede wszystkim na świecie, który poznaje – wejść w bliższy kontakt ze spotkanymi ludźmi (chodzi zarówno o tubylców, jak i innych podróżnych) oraz z miejscami, które odwiedza.
Ad 3.Tak, dobrze jest mieć lekki bagaż – i nie czuć tego ciężaru posiadanych rzeczy na grzbiecie. Choć ciężar, jaki się ma w duszy, może jednak sprzyjać naszej podróży i ją pogłębić. Przydaje się też więc tzw. bagaż doświadczeń. Jednakże to prawda: czy widział ktoś prawdziwego podróżnika z wielkimi walizami wypełnionymi toną ubrań na zmianę? Większości wystarcza plecak. I nie mówi się wtedy zbyt dużo o higienie, która nie idzie raczej w parze z włóczęgowskim szlajaniem się po świecie.
Ad 4.Mapa jest ważna. Uwielbiam mapy! Wszystkie moje podróże rozpoczynają się od dokładnego studiowania mapy (co było ważne zwłaszcza wtedy, kiedy sam byłem pilotem grupy i ustalałem dla niej trasę podróży). Tak, była to swego rodzaju podróż palcem po mapie, ale już wtedy można było poczuć dreszcz zbliżającej się przygody. Podsycała się też tym sposobem ciekawość – pragnienie poznania nieznanych jeszcze miejsc.
Ad 5. „Podróżuj lądem”. Hm… dobrze mówić. Lecz jeśli chce się dotrzeć do Australii albo Nowej Zelandii? A pisząc poważniej: zasadniczo podróże odbywają się (wypełniają) na lądzie. Samolot jest bardzo dogodnym środkiem lokomocji, który pozwala nam w stosunkowo krótkim czasie dotrzeć do najbardziej odległych zakątków Ziemi. A po wylądowaniu – zaczyna się przecież nasza podróż po lądzie, która może trwać dowolnie długo (w miarę dysponowania czasem, chęcią i środkami, którymi możemy się w podróży wesprzeć). Zaś statek – podobnie jak jacht, żaglowiec czy łódź – to już zupełnie inna para kaloszy.
Ad 6. Pieszo przez granicę? Tak, to nie to samo, co przekraczanie tej granicy na wodzie czy w powietrzu. Lecz znowu – jak to zrobić, jeśli wybieramy się na inny kontynent i zamiast trzech tygodni wołami możemy przelecieć ten sam dystans w dwie godziny samolotem? Ale rzeczywiście – jednym z moich najmocniejszych (i niezapomnianych) wrażeń podróżniczych było (piesze) przekraczanie granicy Indii z Nepalem. (Dużo by pisać, dlaczego).
Ad 7.Nie zawsze jest czas na prowadzenie dziennika w czasie podróży. Ale warto to robić. Nigdy w domu nie napiszemy czegoś takiego, jak na gorąco, w trasie (bo jest to bardziej sprawa specyficznego stanu ducha niż wiedzy). W pisaniu o wrażeniach z miejsc, które odwiedzamy, preferuję szczerość. Lekkie podkolorowywanie jest dopuszczalne (można to uznać za pewną „literacką obróbkę”, wykorzystanie licentia poetica), ale kompletna konfabulacja, przeinaczanie lub ignorowanie faktów – już nie (no chyba, że piszemy powieść). Irytuje mnie czasem dość bezmyślny „zachwyt” nad „bajkowością” czy „magicznością” miejsca (tego typu frazesy), podczas gdy w rzeczywistości nic magicznego ani zachwycającego tam nie widzimy, wręcz przeciwnie – jesteśmy zawiedzeni, rozczarowani, niekiedy nawet zdegustowani tym, co zastajemy (a przecież to ostatnie także może być źródłem interesującego doświadczenia i opisu). Dla mnie bardzo ważny jest jednak autentyzm.
Ad 8. Czytać w trakcie podróży książkę niezwiązaną z krajem, w którym podróżujemy? No, trochę to przewrotne. Ja się nie dziwię panu Theroux, że podróżując kilka miesięcy po jakichś pustkowiach (zwłaszcza pociągiem), może już mieć czasami wszystkiego dość i chce się od tego oderwać. Ale my? Jeśli mamy na podróż najwyżej kilka tygodni i każda chwila jest dla nas cenna, by chłonąć dane miejsce, kraj, ludzi? Według mnie rada trochę kosmiczna. Jeśli już, to właśnie czytać książkę związaną z odwiedzanym krajem – o przewodnikach nie wspominając.
Ad 9. Precz z komórkami! (To już wolę lochy). Jeśli jednak mamy przy sobie komórkę (i zakładając, że jest tzw. zasięg – a w najciekawszych kątach Ziemi tego zasięgu najczęściej nie ma), to warto ją używać jedynie jako swoiste „narzędzie” pomocne nam w podróżowaniu. Nie jest dobrze, kiedy w podróż ciągniemy ze sobą cały nasz wirtualny świat – z Facebookiem na czele.
Ad 10.„Zaprzyjaźnij się”. O tak! To jest moim zdaniem najcenniejsza rada, jaką daje nam Paul Theroux. Jednakże przyjaźń to duże słowo. Przyjaźń wymaga sprawdzenia się, spełnienia, a na to potrzeba pewnych warunków, jak również czasu. Może więc mówmy o próbie zbliżenia się do ludzi, których w czasie naszej podróży spotykamy (chodzi mi zwłaszcza o tubylców, ale nie tylko). Bez tego nigdy nie będziemy w stanie poczuć smaku, istoty, ducha kraju, który odwiedzamy i który chcemy poznać. A czasami wystarczy jedna chwila, kilka zamienionych słów, jedno wymowne spojrzenie, jeden uśmiech…

I na koniec: fotografowanie w czasie podróży. Wprawdzie Theroux nie formułuje tego jako kolejnego „przykazania”, to jednak uważa, że robienie zdjęć jest przeszkodą dla pamięci, bo powoduje, że nie trzeba już danej rzeczy pamiętać. Ponadto, jego zdaniem, tworzy to dystans między rozmówcą a podróżującym. I dlatego nie zabiera ze sobą w podróż aparatu.
Mam zupełnie inne zdanie na ten temat. Nie chcę podróżować bez aparatu fotograficznego (choć oczywiście taką podróż jestem sobie w stanie wyobrazić, a nawet docenić pewne jej zalety). Bowiem zdjęcia nie tylko dokumentują moją podróż – one stają się jakby częścią kraju (i ludzi), który zwiedziłem, a który chcę zapamiętać. I dzięki tym zdjęciom ten kraj w pewnym sensie mogę zabrać ze sobą do domu. Tym sposobem niejako zostaje on ze mną na dłużej. I jednak fakt, że robię ludziom zdjęcia, zbliża mnie do nich – przynajmniej takie odnoszę wrażenie.

greydot.

.

SŁOWO O KSIĄŻCE

WIELKI BAZAR PODRÓŻNY

.

Ponoć w każdym ziarnku piasku odbija się, a może i przejawia cały wszechświat. Tak jest powiedziane i myślę, że tak samo jest w przypadku tekstów Stanisława Blaszczyny. To co łączy wszystkie opisy krajów – w ich dogłębności i historyczno-literaturoznawczych kontekstach – to osoba autora przesiąkniętego ideą humanizmu XX wieku, który w każdym napotkanym, a zwłaszcza sfotografowanym człowieku widzi (chce zobaczyć) jego głębię i uniwersum. W każdym opisie mijanego kraju, w dowolnym obrazie przemijającego oblicza (zwłaszcza w twarzach hinduskich starców czy kambodżańskich dzieci) przebija się swego rodzaju troska o kondycję człowieka, którą można chyba nazwać „humanitaryzmem” – czyli wiarą w człowieka zanurzonego w swoim środowisku naturalnym, w jego tu i teraz…
Czytając kolejne rozdziały z tomu Podróże każdy czytelnik (bez względu na to, czy był w danym miejscu, czy nie był) nawiązuje specyficzny dialog z autorem. Czyta te rozdziały, bo chciałby się czegoś dowiedzieć przed wyjazdem i własnym doświadczeniem danego kraju, ewentualnie porównuje z tym, czego sam doświadczył. Uczy się i przewiduje, co się może zdarzyć w podróży – każda jego myśl i refleksja jest zwykle odnośnikiem do przeszłych lub przyszłych wojaży. A książka ta jest jak ogólny i szczegółowy „przewodnik” napisany przez kogoś, kto sam przez wiele lat był przewodnikiem – jest jak najbardziej szerokie vademecum.
Lektura tego tomu to wielodniowa wyprawa niemalże „dookoła świata”, bo każda strona jest wędrówką po innym zakątku naszego globu. Warto delektować się obecnymi tam słowami i obrazami dłużej – zanurzyć się w jakimś miejscu i być… A sprzyja temu nie tylko zawarta tam ilość refleksji filozoficznych czy literackich metafor, znakomitych fotografii, ale i odniesień praktycznych. Wszystko to sprawia, że ta książka-album jest jak dobry kompan do podróży w dowolnym jej czasie…
Wędrując po świecie z Herodotem, czy też raczej ciceronem – którego miejsce zajmuje tu Stanisław Błaszczyna – odwiedzamy pół świata… w tym wiele miejsc Azji, obu Ameryk, Europy… Każdy opisany kraj ma swoją specyfikę – niepowtarzalne miejsca, atrakcje i klimaty. Klimaty meteo, ale i stany duchowe – będące spuścizną minionych stuleci. Ma swoich mieszkańców, z którymi – twarzą w twarz (czasem bardzo konkretną twarzą kobiety, starca, dziecka) spotykamy się, dzięki bystremu oku i sprawnej ręce autora, który jest zarazem fotografem. Te opisy wraz z wiedzą i pogłębioną refleksją, jak również świetne ilustracje, przenoszą nas w inne miejsca i inny (miniony czas). Barwność i różnorodność malują bardzo szczegółowy obraz mijanego i przemijającego na naszych oczach świata. Świadectwo pisarza (a przy tym felietonisty, dziennikarza, myśliciela wreszcie) oraz fotografa (mistrza portretu, krajobrazu, fotoreportażu…) śmiało mogłoby być włożone do kapsuły czasu, którą po latach można by otworzyć i czerpać ze znajdującej się tam zawartości, odtwarzając świat, którego już nie ma.
Łatwo się w tej książce-albumie zanurzyć w opisach miejsc dokonywanych na bieżąco przez bystrego obserwatora, podbudowanych jego wiedzą historyczną, geograficzną, przyrodnicza… wielostronną i wieloaspektową. A zarazem pełną pokory do wielkości opisywanego materiału, jak np. w tym fragmencie zapisków z Azji: „Indie przypominają grubą księgę (…) Jesteśmy zdolni przerzucić ledwie kilka kartek… Czy możemy więc opisać całą księgę?”
Na początku książki spotykamy się z komentarzem autora do rad, jakie swego czasu dał podróżującym słynny pisarz i podróżnik Paul Theroux. Każda wynikała oczywiście z bagażu jaki on posiadał. Z wieloma radami Theroux można się dość łatwo zgodzić. A jednak autor z niektórymi z nich polemizuje, bo przecież zawsze warto mieć na uwadze, że każdy z nas jest inny – ma inny bagaż doświadczeń, inną percepcję, inne zainteresowania… Dlatego na nic zdadzą się rady kogoś kto podróżował zwykle tylko pociągiem (jak to miał właśnie w zwyczaju autor Wielkiego Bazaru Kolejowego) dla tego, kto przemierza świat jadąc rowerem, jeepem po całkowitych bezdrożach albo żeglując po oceanach. Zwykle rad oczekujemy od kogoś, kto był dokładnie tam, dokąd się wybieramy. Jednak każdy, kto z różnych względów podróżował kilka razy do tego samego miejsca (w różnych porach roku, o innej porze dnia, dysponując inną ilością czasu…) wie, że nie ma jednej rady!
I dlatego w tym „doradzaniu” podróżującym bliższe mi są poglądy Stanisława B. niż Paula T. (z całym szacunkiem dla ich dorobku piśmienniczego). Zwłaszcza odnośnie mapy, telefonu, lektury czy aparatu fotograficznego (wszystkie te rzeczy można zmieścić dziś w jednym urządzeniu!) A podróżowanie pociągiem (nomen omen piszę ten fragment właśnie w pociągu na trasie Kraków-Warszawa przed wylotem [prawda – nie da się jeszcze tam dojechać w 100% lądem] na mój „koniec świata” do Nowej Zelandii. W pociągu, z którego w ogóle nie widzę świata (małe okna w proporcji do widoków z auta, ciemno na zewnątrz, a światła wewnątrz, prędkość składu znacznie przewyższająca średnią prędkość na drodze asfaltowej, itp). Nie mówiąc o współpasażerach, którzy w tej podróży są najmniej zainteresowani oglądaniem świata za oknem… choć w zasięgu ucha mówią co najmniej w 3 – 4 językach… i najprawdopodobniej przyjechali poznać nasz kraj.
A świat można poznać tylko wtedy, kiedy się podróżuje uważnie. Tak jak autor tej książki. I chyba większość z tych, którzy zechcą ją przeczytać.

Bogdan Kwiatek

greydot

GARŚĆ KARTEK

.

.

greydot.

Na spotkaniu autorskim – z naręczem tomów PODRÓŻE

.

NORWEGIA

.

norwegia

W krainie fiordów

.

     Trafiłem wreszcie do Północnej Krainy. Skandynawia, a zwłaszcza Norwegia, zawsze była na liście marzeń moich podróżnych i latem tego roku udało mi się tam dotrzeć. Dwa tygodnie spędzone w Norwegii to jest zdecydowanie za mało, niemniej jednak pozwalało na skosztowanie tego kraju, rzucenie okiem na jego naturalny splendor, poczucie klimatu i zetknięcie z zamieszkującymi go ludźmi. Poniżej przedstawiam szkic trasy, którą wraz z żoną przemierzyliśmy podczas trwającej 9 dni podróży po zachodnio-południowej części Norwegii. To rejon, gdzie można zobaczyć słynne fiordy, góry wraz z ich dziką i surowa przyrodą, wreszcie nabrzeżne miasta, takie jak Stavanger czy Bergen, jakże charakterystyczne, bo oddające atmosferę kulturalną kraju i przesiąknięte jego historią. Opis tej podróży jest dość skrótowy – bardziej techniczny, niż opisowy – niemniej jednak pozwalający na ogarniecie najważniejszych odwiedzonych przez nas miejsc. Być może będzie jeszcze okazja, by podzielić się bogatymi wrażeniami, których na naszej trasie nie brakło, jak również refleksjami, które cała ta norweska przygoda sprowokowała. Przy okazji prezentuję mały wybór zdjęć, jakie udało mi się zrobić. Sądzę, że dość wiernie odzwierciedlają one obrazy jakie odsłaniały się przed moimi oczami.  Mam również nadzieję, że – przynajmniej w jakiejś mierze – oddają piękno tego niezwykłego kraju, jakim bez wątpienia jest Norwegia.

greydot

 

1-norwegia

W drodze do Lillehammer

DZIEŃ 1: OSLO – LILLEHAMMER

     Tego nie miałem we wcześniejszych planach, lecz kiedy zorientowałem się, że na trasie z Oslo do Ålesund jest kilka ciekawych miejsc, których nie można byłoby odwiedzić ze względu na ponad 10-godzinny przejazd między tymi miastami, postanowiłem wypożyczyć samochód dzień wcześniej i podjechać na dodatkowy nocleg do oddalonego o dwie godziny jazdy od Oslo Lillehammer. Miasto zasłynęło z odbytej tu przed laty zimowej olimpiady, pewnie warte byłoby większej uwagi, jednak tym razem posłużyło nam tylko jako noclegownia. (Swoją drogą spaliśmy w ciekawym miejscu, bo w przerobionym na hotel budynku starego dworca kolejowego, na nieszczęście jeszcze czynnego, co okazało się pewną – choć nie tak wielką – uciążliwością w nocy, ze względu na przejeżdżające pociągi.) Zanim tam dotarliśmy, nasz znajomy, który udzielał nam gościny w swoim domku pod Oslo (jeszcze raz dzięki wielkie, Sławku!) podwiózł nas na międzynarodowe lotnisko pod Oslo, gdzie miałem zarezerwowany samochód. Niestety, jako że stawiłem się w wypożyczalni dzień wcześniej, zamówiony przeze mnie SUV nie był jeszcze dostępny, zamiast tego dowiedziałem się, że dysponują wolnym… mercedesem. No trudno! Wyboru nie miałem, więc wziąłem, co dawali. Droga do Lillehammer zleciała nam szybko. Za szybą przesuwały się dość sielskie widoki płaskiej jeszcze Norwegii (patrz zdjęcie powyżej), przyzwyczajałem się do samochodu (prowadziło się go świetnie, choć z wsiadaniem było różnie), tak że wieczorem szczęśliwie dotarliśmy na miejsce.

Dystans: 190 km; nocleg: Lillehammer Stasjonen Hotel. 

greydot

.

2-norwegia

Wspinając się na Drabinę Trolli

DZIEŃ 2: TROLLSTIGEN

     Tego dnia nastąpiło nasze pierwsze spotkanie z górami, a właściwie z rzeźbą terenu, jaką zawdzięczamy fiordom. Wyjechaliśmy z naszego dworcowego hotelu w Lillehammer wcześnie rano, po znakomitym (jak zresztą we wszystkich – jak się okazało – norweskich hotelach) śniadaniu. W ciągu kilku godzin jazdy krajobraz zaczął się zmieniać radykalnie, a kiedy wjechaliśmy do okręgu Møre og Romsdal naszym oczom ukazały się strome, wysokie na prawie kilometr, granitowe ściany. Patrzyliśmy na Trollveggen – wznoszącą się nad nami na wysokość 1800 m. Ścianę Troli, najwyższy w Europie blok granitowy, prawdziwe wyzwanie dla alpinistów, którzy po  raz pierwszy zdobyli ją dopiero w 1958 r. Nasza droga prowadziła głęboką doliną utworzoną przed tysiącami lat przez fiord. Zaskoczony byłem bujnością oraz intensywnym kolorem flory wypełniającej dolinę. Spodziewałem się bardziej surowego krajobrazu, skąpej roślinności… a tu taka orgia zieleni i obfitość wegetacyjnego życia. Na kilka kilometrów przez Åndalsnes, zamiast jechać krótszą i łatwiejszą drogą do Ålesund, odbijam na południe w kierunku Valldal, a to po to, by wdrapać się po słynnej Trollstigen, czyli Drabinie Troli, która jest jedną z najbardziej dramatycznych górskich dróg  na świecie. Serpentynami pniemy się stromo do góry, w niektórych miejscach droga staje się jednopasmowa, za każdym zakrętem przepaść, wielka woda bardziej spada niż spływa ze stromego zbocza tuż obok, tworząc spienione i huczące kaskady. Na szczęście pokonujemy Trollstigen bez większego vertigo i zatrzymujemy się na przełęczy w visitors center, skąd krótkim szlakiem przechodzimy na wiszącą nad przepaścią platformę widokową, z której w całej swojej potędze i krasie odsłania się przed nami otchłań Wielkiej Doliny  – z wijącą się pod nami mokrą wstążką serpentyny oraz  majaczącym na horyzoncie miasteczkiem Åndalsnes. Jesteśmy też blisko skandynawskiej tundry, którą – wśród rumowisk skalnych i granitowych głazów – tworzy roślinność skąpa, gdyż mająca na swój rozwój zaledwie kilka cieplejszych miesięcy w roku. Żegnamy się z przełęczą (droga otwarta jest tylko od maja do października) i zjeżdżamy po drugiej stronie góry. Po paru godzinach jazdy – głównie brzegiem fiordów Nordall i Stor – docieramy do Ålesund. Jest godzina 10 w nocy, czy też raczej wieczór, bo słońce zajdzie dopiero za pół godziny.

Dystans: 370 km; nocleg: Clarion Collection Hotel Bryggen.

greydot

.

3-norwegia

Panorama Ålesund

DZIEŃ 3: ÅLESUND

     Śpimy w samym centrum Ålesund, więc rankiem udajemy się na spacer po jakże malowniczym mieście. Kiedyś był to największy port rybacki w Norwegii, jednakże został on niemal całkowicie spalony w 1904 roku. Jednak (ponoć) nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Z pomocą w odbudowie miasta pośpieszyła Europa, zwłaszcza Niemcy i w trzy lata Ålesund odbudowano – jeszcze piękniejsze, niż było, bo całe w stylu Jugendstil – art noveau. Obawialiśmy się nieco zapowiadanego deszczu, lecz –  mimo że niebo spowite było chmurami – nie padało. To zachęciło nas do wspinaczki na pobliskie wzgórze Aksla, skąd można obejrzeć panoramę miasta i okolic. W miarę jak wchodziliśmy coraz wyżej, pogoda robiła się coraz lepsza, a kiedy dotarliśmy na górę, była już po prostu piękna. Tak samo jak widok, który rozpościerał się przed nami: mały półwysep, na którym rozłożone było Ålesund, otoczony wodami zatoki – fiordu – morza (na poszarpanym norweskim wybrzeżu trudno je rozgraniczyć) i widocznymi w oddali wyspami. Niestety, już około południa musieliśmy opuścić miasto, by dojechać do Hellesylt, skąd promem udaliśmy się do Geiranger, płynąc niemal dwie godziny najsłynniejszym norweskim fiordem Geiranger, zwanym Królem (wszystkich) Fiordów. Droga do Hellesylt była niezmiernie widowiskowa, jak zresztą każda droga prowadząca fiordową doliną – z lazurową wodą i porośniętymi lasem zboczami, tudzież z bajecznymi, małymi osadami rozłożonymi nad brzegiem i otoczonymi seledynowo-zielonymi łąkami. Na pierwszy prom nie zdążyliśmy, więc musieliśmy czekać półtorej godziny do następnego. Dzięki temu spotkaliśmy rodaka, Krzysztofa, zapalonego fotografa, który z niejednego pieca chleb jadł, mieszkał już w różnych zakątkach świata, ale twierdził, że najlepiej mu teraz w pobliskim Åndalsnes, gdzie znalazł pracę i zatrzymał się na dłużej. Przez Geirangerfjord płynął niejeden raz – najczęściej pokazując go swoim gościom (tak było również i tym razem). Rejs upłynął nam na podziwianiu wspaniałego fiordu i jego licznych wodospadów, a cały czas towarzyszyły  nam stada mew, (które jadły pasażerom z ręki). Wkrótce dopłynęliśmy do maleńkiej osady położonej na samym końcu fiordu Geiranger (i mającej taką samą nazwę jak on). Na szczęście turystyczne tłumy autobusowe już się przewaliły, w osadzie było więc cicho i spokojnie, a my po chwili dotarliśmy do naszego hotelu, który widzieliśmy wcześniej z promu. Punkty widokowe na krawędziach fiordu – i zwiedzanie osady – zostawiliśmy sobie na następny dzień, wieczór spędzając na kolacji w naszym hotelu,  gdzie na najwyższym pietrze – i ze wspaniałym widokiem – mieściła się restauracja.

Dystans: 90 km; (nie licząc rejsu promem po fiordzie); nocleg: Grande Fjord Hotel.

greydot

.

4-norwegia

Król fiordów – Geiranger

DZIEŃ 4: FJORD GEIRANGER – GAMLE STRYNEFJELLSVEGEN – PARK NARODOWY JOTUNHEIMEN

      Miejscowość Geiranger bardziej przypomina turystyczna osadę, niż wieś czy miasteczko – rankiem jednak było tu stosunkowo pusto, bo większość przyjezdnych spała, a tłumy z promu i autobusów jeszcze się nie wysypały. Po spacerze szlakiem towarzyszącym hucznym kaskadom utworzonym przez rzekę wpadającą do fiordu, wspięliśmy się samochodem po serpentynach na położone na krawędziach fiordu platformy widokowe (norweska klasyka), a następnie skierowaliśmy się na południe, by wydostać się z doliny, zatrzymując się jeszcze w kilku różnych miejscach, bo za każdym zakrętem fiord wyglądał inaczej (godna polecenia jest tu półka skalna Flydalsjuvelt, wisząca dramatycznie nad przepaścią fiordowej doliny, z widokiem iście nieziemskim. Wjeżdżaliśmy coraz wyżej ku górskiej przełęczy, straciliśmy już z oczu Geirangerfjord, lecz nie mogliśmy nie zboczyć z drogi Rv63 na wąski trakt prowadzący na szczyt góry Dalsnibba, skąd rozpościerał się widok (na dolinę, fiord i okoliczne góry) bijący na głowę wszystkie inne. Mimo, że był to środek lata, panowała tu jeszcze zima i dął wiatr lecz krystalicznie czyste powietrze umożliwiało nam sięganie wzrokiem hen – aż po kres górskiego krajobrazu, dzięki czemu wydawało się nam, że jesteśmy na krawędzi europejskiego kontynentu. Rzadko kiedy jest na Dalsnibbe tak dobra widoczność, zwykle góra spowita jest mgłą i pada deszcz lub śnieg. My mieliśmy jednak to szczęście – podobnie jak na całej naszej trasie w Norwegii. Zjechawszy ze szczytu wróciliśmy na Rv63, ale nie wybraliśmy bezpośredniego kierunku na Lom, tylko odbiliśmy na zachód, by wysoko w górach przejechać drogą Gamle Strynefjellsvegen (258) rekomendowaną nam dzień wcześniej przez naszego nowego znajomego rodaka z Åndalsnes. Ze wszech miar warto było – to najstarsza „turystyczna” droga w Norwegii, wybudowana jeszcze w XIX wieku – prowadziła górskimi grzbietem wśród głazów i jeziorek z jaskrawo-turkusowym lustrem wody. Stoki pokryte były śniegiem, (znajdują się tutaj doskonałe szlaki narciarskie) ale sama droga była przejezdna, spotykaliśmy nawet na niej cały kolarski peleton. No a potem był lunch – piknik na skraju drogi – w towarzystwie baranów i krówek (nigdzie na świecie nie spotkałem tak zdrowo wyglądających bydlątek) – w sielskiej scenerii zielonych łąk i pasterskich chatek otoczonych skalnymi ścianami. W Lom zatrzymaliśmy się, by obejrzeć pierwszy na naszej trasie stavkirke. Ale czekał nas jeszcze tego dnia Park Narodowy Jotunheimen, więc po krótkich wizytach w kościele i znajdującym się już poza miastem historycznym hotelu-skansenie Elveseter (istne dziwowisko) ponownie zaczęliśmy się wspinać do góry. Jotunheimen znaczy w języku tubylczym „Dom Gigantów” i jest to najbardziej ukochana przez Norwegów (i nie tylko) „dzicz” – ponad tysiąc kilometrów kwadratowych górskiej „pustyni”, znaczonej dziesiątkami lodowców, setkami szczytów wyrastających ponad 2 km n.p.m., jeziorami, wodospadami, gołoborzami, tundrą… Niestety, jakże żałowałem, że mogliśmy tylko przez park Jotunheimen przejechać – na otarcie łez mając świadomość tego, że Sognefjelled Rd to najwyżej położona górska droga Europy (nota bene zwana także „drogą po dachu Norwegii”) i kilka przystanków, dzięki którym mogłem utrwalić moim Nikonem otaczający mnie splendor Natury. Robiło się już późno, zjechaliśmy do doliny Lustrafjorden i późnym wieczorem zawitaliśmy na nocleg do domu gościnnego Nes Gard.

Dystans: ok. 250 km; nocleg: Nes Gard Inn.

greydot

.

5-norwegia

Podziwiając stavkirke w Borgund

DZIEŃ 5: NES GARD – BORGUND STAVKIRKE – ŚNIEŻNA DROGA AURLANDSVEGEN

      Do południa leniuchowanie – po nocy spędzonej w jednym z najlepszych B&B Norwegii, jakim jest Nes Gard Inn – z butelką wina na ganku z widokiem na Lusterfjorden, malowniczy kościółek i wodospad Feigum po drugiej stronie fiordu. Po iście królewskim śniadaniu (przy świecach!) – wypad na pobliską przystań, maliny i wiśnie rosnące przy kościółku… Kusił Feigumfossen na przeciwległym brzegu, kusił położony  na drodze do wodospadu Urnes Stavkirke (wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO), lecz trzeba było wybierać, bo jeszcze tego samego dnia musieliśmy dotrzeć do Bergen. Zdecydowaliśmy się więc na odwiedziny najlepiej zachowanego stavkirke (polska nazwa: „kościół słupowy”) w Norwegii (w X – XIII wieku wybudowano ich tutaj około tysiąca, do dzisiejszych czasów przetrwało zaledwie 28 i stanowią one jedne z najstarszych zabytków drewnianych w Europie). Mowa oczywiście o Borgund Stavkirke z 1150 roku. To unikalna w skali światowej budowla łącząca chrześcijaństwo z pogaństwem – świętych katolickich z bóstwami Wikingów – styl romański z charakterem na wskroś nordyckim, w którym znalazło się miejsca zarówno na znaki runiczne, krzyże świętego Andrzeja i smoki. A wszystko rzeczywiście doskonale zachowane i w drewnie (na szczęście centrum turystyczne wybudowane w sporym oddaleniu od samego kościółka, więc można się było zmieścić w czasie wolnym od autokarowych hord). Wróciwszy do miasteczka Lærdal, mieliśmy do wyboru dwie drogi prowadzące do Bergen: jazdę najdłuższym tunelem świata, blisko 25 kilometrowym Lærdalstunnelen łączącym Lærdal z Aurland lub przejazd na drugą stronę gór tzw. Drogą Śnieżną Aurlandsvegen (Snøvegen). Oczywiście, nie zastanawiałem się nad tym długo, dzięki czemu już wkrótce ponownie otaczały nas zapierające dech w piersiach krajobrazy (na niektórych odcinkach zmuszony byłem zatrzymywać się dosłownie co kilkadziesiąt metrów – bo jak w kalejdoskopie zmieniała się perspektywa i piękno różnych zakątków tej fantastycznej okolicy. No stronie Norwegofil (z ciekawym mottem: Fiordy jedzą nam z ręki), znalazłem opis tej drogi tak zgrabny, że postanowiłem zacytować go tutaj niemal w całości: „Z Lærdal trasa biegnie wzdłuż potoku, dnem doliny Erdalen, po czym wznosi się powyżej poziomu lasu odsłaniając widok na surowy, skalisty krajobraz i ośnieżone szczyty gór sięgające wysokością 1500 m n.p.m. Na kolejnych kilometrach biegnie przez płaskowyż, mijając górskie jeziora i kilka porozrzucanych rzadko gospodarstw. Latem łatwo zaobserwować jak szybko zmieniają się otaczające nas kolory. Od ciepłych zieleni w dolinie, przez rudości i brązy w wyższych partiach, aż po szarości i biel śniegu na samym szczycie. Kontrasty są zaskakujące, w dolinie dzieci kąpią się w wodach fiordu, kiedy na górze w tym samym czasie można chodzić po śniegu. Najciekawszy z widoków Snøvegen rozpościera się tuż przed Aurland, z nowo zbudowanego punktu widokowego Stegastein. Z położonej na wysokości 650 m n.p.m. platformy rozpościera się wspaniała panorama na Aurlandsfjorden oraz okoliczne góry. Przy ładnej pogodzie wrażenie jest niezapomniane.” Wszystko się zgadza – potwierdzam. Żal było opuszczać te strony, ale przecież czekało nas – oddalone o parę godzin jazdy – najbardziej ekscytujące (oprócz Oslo oczywiście) miasto norweskie – Bergen.

Dystans: ok. 300 km; nocleg: Hotel Park Bergen.

greydot.

bergen

Bryggen – nabrzeże w Bergen

DZIEŃ 6: BERGEN

      Przez wiele stuleci Bergen było zarówno stolicą, jak i największym miastem Norwegii. Dzisiaj tylko Oslo może się z nim równać, jeśli chodzi o bogactwo życia kulturalnego i energię społeczności zasilanej entuzjazmem i oczekiwaniami przybyszów z zewnątrz, choć obecna stolica ustępuje miastu nad Morzem Północnym pięknem położenia – bo topograficznie Bergen jest prawdziwym klejnotem: umiejscowione (niczym Rzym) na siedmiu wzgórzach, stanowi ponadto doskonałe miejsce wypadowe do krainy południowo-zachodnich fiordów. Jednym zdaniem: norweska esencja. Na skosztowanie miasta mieliśmy tylko jeden dzień, ale, jako że mieszkaliśmy przez dwie noce bardzo blisko centrum (w znakomitym Hotel Park – nawiasem mówiąc wszystkie miejsca noclegowe, w jakich zatrzymywaliśmy się podczas naszej podróży, były bardzo ciekawe – zarówno jeśli chodzi o architekturę i wystrój wnętrza, jak i charakter i kuchnię – warte więc są osobnego wpisu), to był baaaardzo długi dzień, a ponadto słoneczny, co jednak nie jest tutaj regułą, bo Bergen jest najbardziej deszczowym miastem Skandynawii (pada tu zwykle 220 dni w roku). Znów więc mieliśmy – jeśli chodzi o pogodę – wielkie szczęście. Od naszego hotelu do serca Bergen, jakim jest nabrzeże portowe Bryggen, dzielił nas zaledwie półgodzinny spacer, w czasie którego oswoiliśmy się z uliczkami miasta, natrafiając na kilka ciekawych budynków (uwagę naszą zwrócił zwłaszcza gmach Teatru Narodowego, którego swego czasu dyrektorem był sam Henryk Ibsen) by w końcu trafić na Torget, gdzie każdego dnia tygodnia odbywa się prawdziwy spektakl handlowy, jakim jest targ rybny (sprzedaje się na nim także owoce i kwiaty). Panował tu ruch jak w ulu, ryby były świeże (wyłowione nocą z morza) więc ich zapach dość przyjemnie drażnił lekko nozdrza; obfitość owoców morza – ich kolory  i kształty – przyprawiał o lekki zawrót głowy; za straganami, chłodniami ladami spotkaliśmy głównie młodych imigrantów z Europy Środkowej (wśród których dominowali oczywiście Polacy – poznaliśmy nawet dziewczynę, pół-krwi Koreankę i pół-krwi Polkę). Targ położony jest nad zatoką Vågen, nad którą znajduje się też sam port i historyczne Bryggen (UNESCO World Heritage Site), przez blisko pół tysiąca lat okupowane przez głównie niemieckich kupców zrzeszonych w potężnej handlowej Lidze Hanzeatyckiej. Po dawnej świetności Ligi pozostał rząd jaskrawo pomalowanych (czerwono-żółto-pomarańczowo-brązowych) budynków poprzedzielanych wąskimi pasażami z charakterystycznymi załamaniami gontów. Tworzy to wszystko malowniczy widoczek – coś w rodzaju pocztówkowej wizytówki Bergen. Wstąpiliśmy na chwilę do znajdującego się w jednym z budynków Muzeum Hanzeatyckiego, by zobaczyć jak przez stulecia radzili sobie z pracą, mieszkaniem i zarządzaniem (jak również z surowym klimatem) czeladnicy, robotnicy i szefowie tej handlowej korporacji przetwórczo-rybackiej (swego czasu przerabiano tu dziennie 450 ton ryb – głównie dorsza). Kiedy wyszliśmy z ciemnych pomieszczeń na nabrzeże, oślepiło nas jaskrawe słońce, ogrzało ciepło dnia – rozleniwiło trochę zimne piwo, które sączyliśmy nieśpiesznie przy jednym z tysięcy wystawionych na zewnątrz stolików. Aktywność w sam raz na przesiąknięcie panującą tu i teraz atmosferą jakiegoś piwnego słonecznego święta – setki przycumowanych do mola jachtów i łódek, a na nich jedno wielkie niekończące się i wesołe party – Norwegów, Duńczyków, Niemców, Szwedów i Anglików… (w końcu trzeba jakoś odreagować te osiem miesięcy w szarówce i deszczu).  Oczywiście musieliśmy też spojrzeć na miasto z góry, co najlepiej zrobić ze wzgórza Fløyen, na które najłatwiej dostać się z centrum kolejką linową – i to w niecałe 9 minut. Na szczycie jest wielki taras widokowy – no i widok porównywalny tylko z tym, jakiego doświadczyliśmy tydzień wcześniej na wzgórzu Aksla w Ålesund. Z Fløyen można wrócić do miasta kolejką, jednakże my wybraliśmy jeden z kilku szlaków, jakie prowadzą na dół – opcja tym lepsza, że pozwalająca odetchnąć nieco od portowego zgiełku i to na dodatek wśród ożywczego, a zarazem relaksującego piękna lokalnej przyrody. Lecz nie żegnaliśmy się jeszcze z Bergen, bo w restauracji 1877 czekała na nas rezerwacja na kolację składającą się pięciu dań i degustacji tyluż win. Jak się okazało uczta trwała aż trzy bite godziny, ale że była to celebracja urodzinowa mojej żony – połączona na dodatek z wieloma kulinarnymi niespodziankami (głównie pozytywnej natury) – to nie dłużyła się ona nam wcale (przypominaliśmy może trochę te współwięźniarki, które spędziwszy w jednej celi kilkanaście lat, po ich zwolnieniu z więzienia, zatrzymały się jeszcze za bramą na dłuższą rozmowę). Nocny spacer do hotelu zakończył nasz pełen wrażeń – i niezwykle udany – dzień w Bergen.

Dystans: 0 km (samochód nie ruszany, kilka km na piechotę po mieście; nocleg: Hotel Park Bergen.

greydot.

7-norwegia

Zmierzch nad Stavanger

DZIEŃ 7: STAVANGER

      Stavanger z Bergen konkurować nie może, ale też  jest ważnym miastem, które przez stulecia napędzało ekonomicznie i demograficznie rybołówstwo (tutaj głównie: sardynki i śledzie), a przez ostatnie pół wieku – przemysł naftowy (jak wiemy, dzięki odkrytym w latach 60. i 70. wielkich złóż ropy naftowej znajdujących się pod dnem Morza Północnego, Norwegia z kraju dość biednego zamieniła się w jeden z najbogatszych na świecie). Większość dnia zajęła nam nasza podróż z Bergen do Stavanger – droga E39 biegła morskim wybrzeżem – przez półwyspy i wyspy, przez tunele pod dnem morza i przez góry – parę razy musieliśmy też korzystać z promów (trudno sobie wyobrazić poruszanie się po Norwegii bez tuneli i promów, których – wraz z wodospadami i fiordami – znajduje się tu więcej, niż w jakimkolwiek innym kraju na świecie). Późne popołudnie spędziliśmy na spacerze po mieście – godna uwagi jest stara zabudowa miasta Gamle Stavanger oraz Bryggen (tutaj przypominającym miniaturę tego, które widzieliśmy w Bergen) – ale na wizytę w najlepszym na świecie muzeum wydobycia ropy naftowej, jakim jest Norsk Oljemuseum, nie mieliśmy już czasu. Poza tym wypadało dziś wcześniej znaleźć się w łóżku i wypocząć przez jutrzejszą eskapadą do jednego z najbardziej atrakcyjnych – wręcz ikonicznych – miejsc Norwegii, jakim jest Preikestolen.

Dystans: 210 km (wliczając w to drogę pokonywaną promem; nocleg: Clarion Hotel Stavanger.

greydot.

8-norwegia-preikestolen

Przechadzając się nad przepaścią po Preikestolen

DZIEŃ 8: PREIKESTOLEN

      Highlight naszej podróży – Preikestolen (czyli Pulpit Rock – Skalna Stolnica) to wznoszący się niemal pionowo w górę, wysoki na 600 metrów granitowy blok, zakończony skalną półką, która przyciąga rocznie blisko 200 tysięcy ludzi z całego świata. Preikestolen to coś w rodzaju turystycznego emblematu Norwegii – geologiczna anomalia, przykuwająca wzrok, testująca lęk wysokości wszystkich, którzy znajdą się na jej płaskiej, przypominającej kwadrat (i nie tak znowu dużej, bo zamykającej się w wymiarach 25 na 25 m) powierzchni. Ze Stavanger można w pobliże Preikestolen dostać się samochodem w półtorej godziny i zostawiwszy pojazd na specjalnym parkingu, wyruszyć na szlak liczący niespełna 4 km, by po mniej więcej dwu godzinach wspinaczki (pokonując w pionie ok. 330 m), dotrzeć na skalną półkę. Tak też zrobiliśmy. Kiedy dotarliśmy do trailhead (miejsca gdzie zaczynał się szlak), parking było już wypełniony stekami samochodów, lecz jeszcze znalazło się dla nas miejsce, więc po zmianie butów i ubrania, wyruszyliśmy w drogę. Na początku było dość lekkie podejście, jednak potem zaczęła się jedna stromizna, później druga – i wtedy zrozumiałem, co mieli na myśli autorzy przewodników, pisząc, że wybierając się na Preikestolen trzeba jednak mieć dobrą kondycję. My jednak jakoś sobie z tym poradziliśmy – i chyba większym uprzykrzeniem dla nas były tłumy ludzi, które uparły się dostać na Pulpit Rock w tym samym czasie, co my. Półka zaczęła się dość niepostrzeżenie i prawdę mówiąc, kiedy stanęło na jej powierzchni, to miejsce nie wyróżniało się niczym szczególnym. Dopiero kiedy podeszło się blisko krawędzi i spojrzało w dół – można było oniemieć na widok 600-metrowej przepaści i wspaniałego Lysefjorden, rozciągającego się na dziesiątki kilometrów – aż po sam horyzont. Niektórzy śmiałkowie-ryzykanci siadali na brzegu krawędzi, machając w powietrzu nogami; ci bardziej strachliwi kładli się na skale i tylko wysuwali ponad krawędź głowę, by spojrzeć w znajdującą się pod nimi otchłań. Znajomi w tym czasie trzaskali im imponujące foty, którymi można się będzie pochwalić po powrocie do domu. Bo skałę wraz ze znajdującymi się na niej ludźmi, najlepiej jest jednak widać z pewnej perspektywy i pewnego oddalenia – trzeba jednak wspiąć się jeszcze nieco wyżej, uważając za każdym krokiem, by nie runąć w przepaść (zaskakująca była dla mnie wiadomość, że mimo iż na Preikestolen nie ma żadnych zabezpieczeń, to aż do 2013 roku nie zdarzył się tu żaden wypadek śmiertelny – podejrzewam, że do tego pierwszego przyczyniła się moda na selfie). Widoki były przepiękne – surowa kraina rozciągała się przed nami niczym bajka Północy (przypomniał mi się niedawny serial o Wikingach, a nawet animowany przebój disney’owski Frozen). Na Preikestolen – i w jego okolicy – spędziliśmy dobrych parę godzin. W międzyczasie tłum się znacznie przerzedził, na półce zostało tylko kilkanaście osób, w sam raz by utrwalić ten niezwykły widok z ludzkim akcentem na zdjęciach). No i wracaliśmy szlakiem swobodniej, nie mieszając się z innymi piechurami, i na nikogo nie wpadając. Wyczerpani i deczko zmęczeni – ale tym zmęczeniem odprężającym, bo wynikającym z fizycznego wysiłku i kontaktu z Naturą – dotarliśmy na parking do samochodu. Ania mogła się zupełnie odprężyć, ja nie za bardzo, bo czekała mnie jeszcze kilkugodzinna jazda do Nesflaten na nocleg. Nie było łatwo, zwłaszcza że po niedługim czasie lunął z nieba ulewny deszcz (pierwszy podczas naszej 9-dniowej wyprawy) więc z wielką ostrożnością trzeba było pokonywać górskie serpentyny, ostre zakręty, liczne tunele i mosty – jadąc drogami wzdłuż fiordów, pod stromo wiszącymi skałami… Mimo aury dostrzec można było piękno i majestat okolicy – żal było, iż znaleźliśmy się tu tylko przejazdem.

Dystans: 165 km; nocleg: Energihotellet, Nesflaten.

greydot.

9-norwegia

Zielona kraina

DZIEŃ 9: POWRÓT DO OSLO

Tego dnia czekała nas długa droga do Oslo. Nocowaliśmy w ciekawym miejscu – budynki Energihotellet (nazwa hotelu) należały kiedyś do kompleksu elektrowni wodnej w Nesflaten. Minimalistyczny, maleńki (choć z dużym wygodnym łóżkiem) pokój nadawał się właściwie tylko do spania, lecz kiedy rankiem obudziliśmy się i odsłoniliśmy kotary w oknie, oczom naszym ukazał się niesamowity widok na jezioro i spowite mgłą góry (wreszcie prawdziwie „norweska” aura”). I rzeczywiście, okno, które stanowiło całą ścianę pokoju, było niczym olbrzymi obraz (takie było założenie architekta, ponoć w Norwegii znanego), który można było podziwiać z łóżka. Po śniadaniu w wielkiej hali (co za kontrast z klateczkami pokojów), wyruszyliśmy w trasę. Nie spodziewaliśmy się po tym dniu wiele, ale mimo to trafiliśmy do paru ciekawych miejsc. Wprawdzie planowałem zobaczyć po drodze słynny, największy chyba kościół klepkowy w Norwegii, czyli Heddal stavkirke, to zaskoczeniem był dla mnie kościółek w Røldal, do którego trafiliśmy właściwie przypadkiem. Jego wnętrze okazało się najpiękniejszym wnętrzem z wszystkich, jakie widzieliśmy w tego typu kościołach. Dalej była jazda przez góry, wzdłuż fiordów, brzegami jezior… Kierował nami GPS i muszę napisać, że wiernie mu byłem posłuszny, choć nie prowadził on nas drogą najłatwiejszą (jak się dość szybko zorientowałem), ale za to najciekawszą, bo biegnącą jakimiś lokalnymi traktami (off the beaten path) – dróżkami nieasfaltowymi, często prowadzącymi przez górskie przełęcze rejonów Rogaland i Telemark. Dzięki temu mogliśmy doświadczyć prawdziwie surowego krajobrazu centralnej Norwegii tudzież wypróbować naszego mercedesa na żwirowych drożynach i wertepach. Paru-godzinna wizyta w Heddal stavkirke była ostatnim – wszak bardzo ciekawym – punktem naszej eskapady. Pod wieczór dotarliśmy do Oslo – ostatni odcinek trasy jadąc już autostradą. Po oddaniu samochodu zostaliśmy przygarnięci przez naszych przyjaciół i rodzinę.

Dystans: 325 km; nocleg: okolice Oslo – na daczy u Sławka

greydot

UWAGA: kliknij na zdjęcia, by zobaczyć je w pełnym wymiarze.

.

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

.

CZYJA TRAGEDIA? – KRYZYS UCHODŹCZY W EUROPIE

Zdecydowałem się przerwać swoje blogowe milczenie, bo właśnie dzieje się w Europie coś ważnego, co mnie dotyka niemal osobiście. Zebrałem więc kilka moich – dość luźno powiązanych – uwag i komentarzy, jakie w ostatnich dniach poczyniłem przy różnych okazjach, by wyrazić moje o tym kryzysie humanitarnym opinie. Oczywiście zdaje sobie sprawę z ich fragmentaryczności – z tego że nie mam monopolu na prawdę i że mogę się zwyczajnie i po ludzku mylić.

Konfrontacja postaw i wartości każdej ze stron w największym kryzisie uchodźczym w historii powojennej Europy (fot. Sedat Suna)

Ludzie i zasieki. Konfrontacja postaw i wartości każdej ze stron w największym kryzysie uchodźczym w historii powojennej Europy (fot. Sedat Suna/EPA)

.

Co najmniej dziwne wydają się próby rozlokowania uchodźców/migrantów po Europie co do ułamka procenta – według jakiegoś tam algorytmu (zasobności, możliwości, populacji danego kraju, chęci?) Widać w tym biurokratyczną mentalność funkcjonariuszy UE, którym się wydaje, że wszystko mogą załatwić za pomocą liczb (przez co samych ludzi de facto traktuje się jak liczby).

A czy ktoś bierze pod uwagę to, że niemal wszyscy ci uchodźcy/migranci chcą się dostać do Niemiec (część do Szwecji i Wielkiej Brytanii?) Jak więc ma to w praktyce wyglądać? Ludzi będzie się rozlokowywać po całej Europie nie pytając ich o zdanie gdzie chcą zamieszkać? Wbrew ich woli? Decydował będzie urzędnik? Czy może odbędzie się jakieś losowanie?

A jeśli już ci ludzie znajdą się w jakimś kraju, to czy będą tam trzymani pod przymusem? Bez swobody poruszania się – a tym samym – decydowania o sobie? (Co w takim razie z ideą Schengen?)
Już nie piszę o konieczności logistycznego rozwiązania tego problemu, ani nawet (mając na uwagę nasz kraj) o ogólnej niechęci Polaków do „obcych” (piszę dość eufemistycznie o „niechęci” rodaków, by nie nazwać tego ksenofobią czy wręcz wrogością).

Coś mi się wydaje, że urzędnicy EU (wraz z przywódcami krajów Unii) szykują kolejny bigos – a dobre intencje można będzie sobie o kant tyłka rozbić, bo w praktyce spowoduje to chaos.
Dobrze gadać – podnosić wartości chrześcijańskie czy solidarnościowe – brylować politycznie i humanitarnie – trudniej to mądrze zrealizować.

* * *

Czy nas (Europę, cywilizację Zachodu) może coś ten kryzys nauczyć? Choćby tego, że mieszając w obcym, nienależącym do naszego obszaru kulturowego rejonie świata (np. Bliski Wschód), destabilizując leżące tam kraje, (co najczęściej powodowane jest “ustawianiem” ich pod nasze zachodnie interesy)… etc. trzeba się liczyć z konsekwencjami – i to nie tylko w postaci demontażu tych krajów (jak np. Libia) czy setek tysięcy ofiar rozpętanych wojen i konfliktów (z tym jakoś dajemy sobie łatwo radę – bo nasza empatia rzadko sięga poza nasze rodzime opłotki) – ale i w postaci milionów uchodźców, którzy będą szturmować nasz kontynent – co już możemy nieco dotkliwiej poczuć na własnej skórze?

Ale my chcemy zjeść ciasto i je mieć. Eksploatować świat, dokonywać ekspansji (choćby ekonomicznej), globalizować – a jednocześnie żyć sobie w ciepełku na naszej zielonej wyspie, niepokojeni przez nikogo.
A to się tak nie da.

* * *

Obecny kryzys znów spolaryzuje całą Europę – o Polakach nie wspominając. Będzie też – czy też raczej już jest – okazją do konfrontacji rzeczywistych, a nie tylko deklarowanych wartości wśród członków europejskich społeczeństw. Mnie np. uderza rozbieżność miedzy tzw. „wartościami chrześcijańskimi”, (wśród których jedną z ważniejszych jest przecież miłosierdzie i miłość bliźniego) a faktyczną postawą polityków, którzy zdecydowanie mianują siebie katolikami, a wykazują się obojętnością na tragedię uchodźców z Azji i Afryki, odmawiając ich przyjęcia i udzielenia im pomocy – lub ignorując potrzebę solidarnego uporania się z zaistniałym kryzysem przez wszystkie państwa należące do Unii Europejskiej. Nie podoba mi się też zdecydowanie wartościowanie tych migrantów pod względem religii i wiary: „dobrzy” chrześcijanie i „źli” muzułmanie – pierwszym należy pomóc, drugim nie za bardzo (bo to przecież gorsi inni, a na dodatek terroryści). Zaiste samarytańska to postawa, godna prawdziwego Chrześcijanina. *

* * *

Zgadzam się, że w dużej części jest to migracja o podłożu także ekonomicznym. Oczywiste jest, że zarabiają na tym całe gangi cwaniaków i bandytów, którzy bez skrupułów poświęcają życie ludzkie dla paru tysięcy dolarów (to nimi przede wszystkim powinna się zająć Unia Europejska, likwidując te siatki – lecz, jak widać, nie ma do tego żadnych instrumentów).

Jednakże ludzi z objętej wojnami Libii czy Syrii, powinno się traktować w tej chwili jako uchodźców. Trudno – widząc dzieci, które się poniewierają, giną, toną – przerzucać się argumentami, czy ich rodzice uciekają przed śmiercią z rąk siepaczy ISIS, czy po to, by żyć w normalnych, ludzkich warunkach, (których już nie ma w ich kraju) albo czy to są imigranci, czy uchodźcy…
Faktem jest, że te rodziny potrzebują pomocy.
Sprawy polityczne (jak również ekonomiczne) są tutaj drugorzędne (co nie znaczy, że nie ważne).

A na marginesie: zarówno politycy (vide: m.in. Donald Tusk), jak i polskie media powinny zaprzestać głoszenia bzdury, że Syryjczycy to są uchodźcy “afrykańscy”. (Od kogo jak od kogo, ale od przewodniczącego Rady Europejskiej powinno się wymagać wiedzy geograficznej na poziomie przynajmniej ucznia szkoły podstawowej.)

* * *

Jestem przekonany, że bez amerykańskiej agresji wojskowej na Irak (2003 r.) nie byłoby ISIS (a wiec i obecnego kryzysu z uchodźcami w Europie). (Korekta: nie powinienem pisać “amerykańskiej”, bo w ataku na Irak wzięły także udział wojska australijskie, brytyjskie, duńskie i polskie.)

A przy okazji dwie ciekawostki (wbrew pozorom – wcale niehumorystyczne):
– Siły Zbrojne RP działały w ramach Operacji Iracka Wolnoć (zamienionej później w Trwała Wolność (jeszcze lepiej!)
– po raz pierwszy od II wojny światowej Wojsko Polskie zaatakowało inny kraj, i to bez wypowiedzenia wojny

Przypomnę tylko jeszcze, że ówczesne władze Polski usprawiedliwiały tę inwazję nie tylko sojuszem ze Stanami Zjednoczonymi (wersja oficjalna), ale i (expressis verbis) korzyściami ekonomicznymi, jakie Polska odniesie angażując się w wojnę w Iraku (co było według mnie nie tylko bezczelne, ale i nikczemne, bo żadne względy ekonomiczne nie mogą usprawiedliwiać wojny).
Jak się skończyły te nasze “interesy”, to też powinniśmy pamiętać (naturalnie: aferą korupcyjną z udziałem polskich “biznesmenów”)

* * *

Ktoś z komentujących na blogu Daniela Passenta En passant napisał: „Z takich krajów przybywają uchodźcy. Z krajów, w których nie ma poszanowania prawa jako takiego, porządek opiera się na poszanowaniu władzy. Poszanowanie nie wymuszone prawem, ale przemocą. Szalona różnica jeśli chodzi o mentalność.”

Czy naprawdę tym co spowodowało wojnę domową w Syrii było poszanowanie władzy? Przecież to, jakie jest rzeczywiste „poszanowanie” dla władzy, można było zobaczyć kiedy wściekli “poddani” linczowali Kadafiego. Albo obalali pomnik Husajna. Albo wykopali wreszcie Mubaraka z egipskiego tronu.

Nie, to nie żadne “poszanowanie” władzy, tylko terror autorytaryzmu i uległość wobec dyktatury. (“Poszanowanie” wymuszone przemocą nie jest żadnym poszanowaniem.) Zasadnicza różnica. Czy można się więc dziwić, że ludzie ci odreagowują ten “zamordyzm”, któremu są poddawani w swoich krajach? Ci migranci znajdują się teraz w bardzo specyficznej sytuacji, w ekstremalnych warunkach, pod wielką presję (nie piszę teraz, czyja to wina, ale stwierdzam prosty fakt). Zachowują się nienormalnie bo znaleźli się w nienormalnej sytuacji i warunkach.

Z kolei, na tym samym blogu, ktoś inny odmowę przyjęcia przez niektórych uchodźców żywności na dworcu w Budapeszcie, skomentował: Węgierską pomocą gardzą, albo nie jest im potrzebna? To by stawiało sprawę w innym świetle… na co odpowiedziałem:

I to jest właśnie nasza wielka podatność na obrazki, propagandę, “światło”… Wystarczy, że pokaże się ciało 3-letniego chłopca, a już cała Europa i pół świata wzruszona (wcześniej zupełnie nie reagując na tysiące trupów uchodźców w Morzu Śródziemnym, o ciężarówce z 71 zaduszonymi ludźmi nie wspominając – ot, kolejny news).
Wystarczy, że pokaże się kilku arabskich wyrostków, którzy nie chcą chipsów i butelek z wodą od chcących ich upchać w obozie Węgrów – a już: niewdzięczne „byczki”, którym się w głowie przewróciło… etc. I dlatego trzeba na to spojrzeć w “innym świetle” (najlepiej w takim, jakie nam pasuje).

Swoją drogą te maski na twarzach i rękawice ochronne noszone przez tych Węgrów rozdających żywność uchodźcom/migrantom, to też są bardzo wymowne: w podświadomości (a może i świadomości?) sporej części Europejczyków ci ludzie są “nieczyści”, skażeni – są nosicielami wszelkich śmiertelnych chorób (w tym terroryzmu) – to tacy “trędowaci”, wręcz “zombies” od których za wszelką cenę trzeba się odizolować (i których należy izolować).

 * * *

Uprzedzając posądzenie mnie o jakiś naiwny idealizm dodam, że dobrze zdaję sobie sprawę z różnic kulturowych, jakie nas dzielą z muzułmanami, czy ogólnie: z mieszkańcami państw arabskich. Wiem też o zachowaniach agresywnych, przemocy i rozróbach jakich dokonują zwłaszcza młodzi uchodźcy, którzy dostali się na teren Europy. Nie można też – stosując naszą perspektywę laicką – zrozumieć pewnych sytuacji, jak np. odmowę przyjęcia przez nich pomocy (żywność, ubrania, lekarstwa) tylko dlatego, że umieszczone były one w pudełkach ze znakiem czerwonego krzyża, (który muzułmanie utożsamili z chrześcijaństwem). Takie zachowania na pewno nie wzbudzą sympatii Europejczyków wobec migrantów, wręcz przeciwnie. Skandaliczna jest też moim zdaniem obojętność bogatych państw islamskich, takich jak Arabia Saudyjska, Kuwejt, Zjednoczone Emiraty Arabskie czy Katar wobec swoich muzułmańskich współwyznawców. Jak widać świat islamski łatwo się solidaryzuje i oburza w wielkich manifestacjach, kiedy obraża się ich proroka, ale kiedy przyjdzie pomóc swoim braciom w wierze, to ma ich daleko w d…

Ale czy wobec tych faktów mamy zrezygnować z wartości, które sami wyznajemy i uznajemy za nasze cywilizacyjny i humanitarny dorobek? Rozwiązanie tego kryzysu nie jest łatwe, ale wierzę, że jest to możliwe. Musimy być konsekwentni, także wobec samych siebie. Koniec końców mogę powtórzyć to, co napisałem dokładnie rok temu w tekście „O zderzeniu cywilizacji i samozachowawczym instynkcie”:

„…istnieją pewne granice, których nie powinno się przekroczyć, a nasza postawa winna być logiczna i konsekwentna: jeśli cenimy takie wartości, jak demokracja, tolerancja, wolność słowa, poszanowanie innych… etc. (a wartości te są produktami Zachodu), to powinniśmy się przeciwstawić tym, którzy owych wartości nie przestrzegają (i to bez względu na ich pochodzenie, kolor skóry, religię, narodowość…), a którzy zaczynają (chcą, zamierzają) wpływać na rzeczywistość (państwową, społeczną, kulturową) w jakiej żyjemy. Nasza tolerancja winna się więc kończyć tam, gdzie zderza się ona z czyjąś nietolerancją. Nie łudźmy się, że jesteśmy w stanie poszanować wartości, jakie wyznają inni, jeśli kłócą się one – albo wręcz zaprzeczają – wartościom, które przyjęliśmy my sami.

Jak by na to nie patrzeć kraje zachodnie udzielają gościny tym, których przyjmują jako imigrantów. Nie tylko grzeczność, ale i uczciwość oraz sprawiedliwość wymagają tego, aby w domu, w którym jesteśmy gośćmi, zachowywać się tak, by nie burzyć jego spokoju, nie obrażać gospodarzy, nie lekceważyć wartości, które on ceni.”

* * *

* DOPISEK. A jednak Kościół w Polsce zajął wyraźne stanowisko w tej sprawie. Gazeta.p w artykule zatytułowanym „Prymas Polski o uchodźcach. Jednym zdaniem przypomniał, na czym polega chrześcijaństwo” przedstawia stanowisko polskiego episkopatu: „Potrzebą chwili staje się w Polsce przyjęcie uchodźców z krajów północnej Afryki i Bliskiego Wschodu. Według nauki Kościoła mamy powinność przypominać społeczeństwu o chrześcijańskim obowiązku pomocy uchodźcom ratującym swoje życie z krajów objętych działaniami wojennymi. Pomoc ta powinna być organizowana wobec wszystkich uchodźców bez względu na religię i wyznanie.” (…) „Państwa powinny eliminować przyczyny masowej emigracji” – zaznacza episkopat. Gazeta.pl przytacza też wypowiedzi abp Józefa Kupnego, który na pytanie, czy należy przyjmować tylko chrześcijan, stwierdził: „Nie wolno dzielić ludzi na lepszych i gorszych, bardziej i mniej godnych ratowania życia.” i dodał:  „Państwa powinny wzmocnić wysiłki, aby stopniowo eliminować przyczyny, które powodują, że całe społeczności opuszczają swoją rodzinną ziemię. Na pewno państwo i społeczeństwo nie może wziąć na siebie ciężarów, które są nie do uniesienia lub które spowodują destabilizację sytuacji ekonomicznej lub zachwianie bezpieczeństwa jego obywateli. Tutaj jednak oczekujemy działań polityków i stosownych organów państwowych. Chodzi przecież nie tylko o to, by przyjmować uchodźców, ale by stworzyć tym, których przyjmiemy, godziwe warunki funkcjonowania.”

.