*
I
Jeszcze nie pora by zgasić wszystkie lampy świata
Zasłonić ciemną kurtyną okno z widokiem na gwiazdy
Zamknąć wszystkie drzwi bez klamek i dziurek od klucza
Przykryć się całunem chłodnym jak zimowa noc
I już nie słyszeć więcej słów, kroków, płaczu ani śmiechu
W ciszy niebijącego już serca i zastygłej w żyłach krwi
*
II
Jeszcze czujesz swe ciało, choć coraz bardziej ci obce
Jeśli coś boli to wiesz, że ten ból w końcu przeminie
Bez większej zadyszki wdrapujesz się na wysokie góry
By z ich szczytów napawać oczy niezwykłym widokiem
Nadal możesz smakować słodycz lub cierpkość owoców
Których obfitość, kształt i kolory nie przestają cię dziwić
Czułym dotykiem oswajasz otaczającą cię zewsząd materię
Pod twoją dłonią staje się ona czasem posłuszna jak pies
Szukasz, sięgasz po formę, chwytasz, obejmujesz, wąchasz…
Ot, choćby tę karafkę wypełnioną do połowy płynem
Krople czerwonego wina drażnią delikatnie twój język
Cieszą oko refleksy światła – promienie tańczące na szkle
Oszałamia cię zapach i piękno wdzięczących się kwiatów
Śpiewy ptaków kryjących się w gęstwinie i koronach drzew
Zapuszczasz się w dzikie dżungle, w egzotyczne pustynie i puszcze
W lesie gubisz szlak bo wypatrujesz zwierząt i potrafi cię zdumieć
Szkliste oko sarny i niesamowite pręgi na tygrysiej skórze
Zwaliste cielsko grizzly i majestatyczne poroże wapiti
Uderzające piękno twoich braci mniejszych i większych
Cały ten inwentarz i menażeria ziemskiego poletka
Podobnemu niebu ale i podobnemu piekłu
Do którego i ty masz szczęście i nieszczęście należeć
*
III
Między jednością a osobnością plącze się twoja świadomość w Naturze
Wtedy, kiedy czujesz, że jesteś jedną z przyrodzonych jej cząstek
Może cię cieszyć ta więź – przepełniać błogie poczucie harmonii
Ale bywa też tak, że wobec Przyrody czujesz się obco, nieswojo
Bo przecież zostałeś kiedyś wygnany z jej naturalnego Raju
Dowiadując się wówczas (na dobre i na złe), że jesteś jednak INNY
Możesz to uznać za bezcenny dar, ale też i za wieczną klątwę, bo odtąd
Rozdarty między wspomnieniem niewinności a przekleństwem wiedzy
Żyjesz na granicy naturalnie i sztucznie stworzonych światów
Wiesz za mało by stać się w pełni mądrym i rozumnym człowiekiem,
A jednak zbyt dużo, by pozostać dzikim i bezmyślnym zwierzem
*
IV
Dzieciństwo – młodość – wiek dojrzały – starość
W jakim to wieku jesteśmy najbardziej sobą?
Jaką to porą świat odbieramy zmysłami najostrzej?
A znów kiedy ogarniamy go myślą najpełniej?
Czy może jest tak jak pisał swego czasu Szekspir:
„Młodości nie masz ty ani starości – to jakby tylko w drzemce
Śniły się one tobie bardziej lub mniej nieprzytomnie”
Ale czy to głos doświadczonego rozsądku czy też fanaberia
Bo przecież nic tak nie trwoni życia jak młodość
I nic tak jak starość nie ciuła każdej jego chwili
(Mimo że tych oszczędności nie sposób jest wydać)
Dojrzewamy ale czy z wiekiem stajemy się lepsi i mądrzejsi?
Czy jesteśmy jak wino, które im starsze tym bardziej szlachetne?
To, co w młodości jest słodkie, bywa często gorzkie na starość
Siwe włosy dodadzą ci może więcej powagi, lecz nie poważania
Pociecha, że przełoży się to na szacunek do ciebie jest złudna
Zresztą – cóż po szacunku gdy całe ciało zaczyna się rozpadać
Odmawiając posłuszeństwa jak rozregulowany mechanizm,
do którego, tak naprawdę, nie ma żadnych części zamiennych
Gdy jesteś młody, nie potrzeba niczego, co dodawałoby ci skrzydeł
Ale gdyś stary i niedołężny, potrzebujesz kogoś, kto podsunie ci basen
Jak pisał wieszcz: wiek cię zamroczy, pochylisz ku ziemi poradlone czoło
„Tępymi oczami” zakreślisz świata marne i zamglone koło
A samolubna młodość zatryumfuje, „opleśniałej zbywszy się kory”
Nie myśląc o tym, że i ona sama wkrótce stanie się podobna do niej
*
V
Jeszcze nie zobojętniały ci kuszące podszepty Erosa
Nadstawiasz uszu bo ktoś – lub coś – obiecuje ci rozkosz
Kątem oka spostrzegasz zgrabną kibić młodej dziewczyny
Tudzież podniecającą krągłość piersi kobiety dojrzałej
Burzę niesfornych włosów rozwiewanych przez wiatr
Długie nogi wyłaniające się spod kusej spódniczki
Wąską suknię opinającą jędrne pośladki i kryjącą łono
Preludium do chwili zapomnienia się w dreszczach
Kiedy wszystko przestaje istnieć – nawet cierpienie
Zamieniane w przyjemność rozchodzącą się w ciele
I niosącą przy tym zapomnienie o złu tego świata
W równym stopniu boskiego, co i diabelskiego przecież
Ale czy podobna dwoistość znajduje się też w seksie?
Czy można w nim znaleźć jakiś święty pierwiastek?
Innymi słowy: czy to, co erotyczne, może też być i sakralne?
Czy orgazm jest czymś więcej niż tylko nerwowym spazmem
Nagłym skurczem mięśni zwalniającym twój mózg od myślenia?
Chciałbyś w tym zespoleniu (nie tylko ciał, ale i dusz) odkryć rys metafizyczny
Tylko czy z metafizyką może mieć cokolwiek wspólnego oksytocyna?
*
VI
Jak dużo zostało w tobie zwierza, jak dużo jest z człowieka?
Czy podszept serca tkliwy to nie jest podstęp hormonów,
Które chcą się dobrać do lepszej puli genów skrytych
W powabnych ciałach roześmianych i kwitnących dziewcząt?
Układałeś wiersze o miłości – mądre i głupie, proste i złożone
I nawet wierzyłeś w to co piszesz, bo nie chciałeś myśleć
O wielkim poruszeniu w okolicach swojego podbrzusza
Ani o tym, że to co się dzieje w głodnym seksu ciele
Jest tak pospolite jak sfora psów uganiających się za suką w cieczce
Ale ty byłeś oczywiście inny – bo otoczony książkami w bibliotece
Gdzie zamieniałeś nocne polucje na wysublimowaną poezję Rilkego
I gdzie czytałeś o romantycznych uniesieniach wielkich kochanków
O zatracaniu się ich w sobie – o zgubnych namiętnościach, pasji
O uczuciach płonących i pożądaniu silniejszym od śmierci
Czy były to tylko rojenia zbyt gorącej głowy?
Wysiłek mózgu chcącego się uporać z zalewającą go chemią?
A może jednak, mimo wszystko, jakiś boski był w tym zamysł
Na zwierzęcej osnowie budowana ludzkiej duszy wzniosłość
Gdzieś w idealnej krainie marzeń, pragnień, wyobrażeń i tęsknot
Spełniająca się potrzeba wyższego jednak rzędu?
Choć nadal trudno czasem ci rozstrzygnąć czy zadurzony człowiek
Bardziej subtelnym kochankiem jest, czy też pożądliwym samcem
(Tak więc – jest wielka miłość, a może tylko chuć i złudzenie?)
*
VII
Jak dużo zostało w tobie zwierza, jak dużo jest z człowieka?
Zabijałeś dla zabawy choć wcale nie było to konieczne
Nikt ci nie wydzierał ubitej zwierzyny, nie musiałeś walczyć
Z innymi drapieżnikami, ani oznaczać swoich terenów łowieckich
Bo supermarket z mięsem był tuż za rogiem osiedlowej ulicy
Pełen zaszlachtowanych zwierząt pokrojonych w porcje,
Zamienionych dla ciebie w steki, pasztety, bitki i kiełbasy
Wystarczyło tylko panom rzeźnikom pokazać plastik
Karty kredytowej – tej przepustki do świata konsumpcji,
Który podsuwa ci pod nos wszystko co potrzebne i niepotrzebne
Mamiąc obfitością nie znającą umiaru, taktu i granic, choć ty
Nie jesteś w stanie tego wszystkiego połknąć, przeżuć ani strawić
Napawając się złudnym bogactwem (podobno) lepszej części świata
Oddającego się orgii używania, zysku i chciwości – pogoni za zbytkiem
Czyniąc z Wielkiego Żarcia świąteczny rytuał i konsumpcyjny dryl
A ze sztuki kulinarnej domenę drapieżcy pozującego na degustatora
(Tak więc – są wielkie uczty, a może tylko żer i trawienie?)
*
VIII
Betonowe żyły miasta pełne wody i ścieków – w nich to co pijesz i to co wydalasz
Arterie asfaltowych dróg, zatory z samochodów – zawał wielkiej metropolii
W blaszanych pudłach zamknięte dzieci śmietniskowo-złomowej cywilizacji
W tłumie, wśród ruchu i zgiełku – atak warkotu silników i fabrycznych syren
Otaczają cię dźwięki, wibruje powietrze nad ulicą – dnem kanionu z wieżowców
Mija cię masa nieznanych ci ludzi – ich twarzy nie zapamiętasz nigdy
Są podobni do ciebie lecz nie tacy sami – choć blisko ciebie, to jednak odlegli
Rozmawiają, rozglądają się, biegną – wydaje im się, że rozpraszają samotność
A ona przylega do nich tym mocniej – im bardziej są osaczani przez maszyny i czas
Ale też jest inne miasto – z promieniem słońca tańczącym na ozdobnym gzymsie
Z żywym gwarem i uciechą na placach wypełnionych kolorowym tłumem
Modrą taflą jeziora wielkiego jak morze, które tną dzioby jachtów i łodzi
Miasto z Magnificent Mile, która rzeczywiście wydaje się niektórym wspaniała
Z budowlami strzelistymi – ścianami lśniącymi od szkła, aluminium i stali
A nad tym niebo jasne, błękitne i wielkie jak sklepienie kosmicznej katedry
Jedno miasto a dwa różne obrazy; jedna wrażliwość lecz dwa różne doznania
Po jednej stronie nalot koszmaru i alienacja, po drugiej – prawie że miejska idylla
Który z tych obrazów jest bardziej prawdziwy? A może oba są równie fałszywe?
Bo powierzchnia nigdy nie mówi o prawdzie tego, co wewnątrz
Może dlatego iż musi to być (jak każda prawda) przed nami zakryte?
*
IX
Gdzie są ci wszyscy nasi przyjaciele? Na wszystkie strony świata rozrzucił ich los
Jedni drugim przestali być potrzebni więc przyjaźń poszła w odstawkę
Pozapominali, zobojętnieli, wycofani… omotani we własne sprawy jak w kokonie
Który dla wielu bardziej pułapką jest, niż osłoną przed niebezpieczeństwami życia
Lecz komu z nas obcy jest grzech zaniechania, lenistwa – braku odwagi, słabości?
Przyzwolenia na to, by życie przeciekało nam przez palce, a czas zacierał pamięć
Tego, co obiecywaliśmy sobie w młodości – i tego, co wtedy obiecywał nam świat?
I tylko wspomnienie słońca, które jednak świeciło wówczas jaśniej
I wody, która była czystsza, bardziej rześka i źródlana
I wiatru, który nie wiał jeszcze wówczas prosto w oczy
I łąk pełnych owadziego gwaru, porośniętych soczystszą wtedy trawą
I drżenia dziewcząt, których białe piersi wypełniały nasze dłonie
I muzyki, muzyki, muzyki – zamkniętej teraz w szafie pełnej zakurzonych płyt
*
X
Stosunki z Bogiem, kiedy byłem dzieckiem – to była też ciekawa sprawa
Bo na początku był on wielkim i dobrotliwym starcem z długą siwą brodą
(Trochę jednak wydawał mi się za stary jak na ojca wszystkich ludzi)
Mówiono mi że jest nie tylko dobry i mądry, ale i wszechmogący oraz sprawiedliwy
Przepełniony bezgraniczną miłością nie tylko do mnie i do innych dzieci
Ale i do wszystkiego, co stworzył (a stworzył ponoć wszystko:
Od najmarniejszego robaczka po koronę stworzenia, czyli nas samych)
Jednakże w świętych księgach wyczytałem też o jego gniewie
O próżności, zaborczości, zazdrości… o tym, że jest żądny hołdów
I nie mogłem zrozumieć dlaczego tak znęca się nad tym biednym Hiobem
Dlaczego jeden naród jest dla niego lepszy od drugiego?
Dlaczego jednego człowieka uczynił pięknym, bogatym i zdrowym,
Drugiego zaś biednym, szpetnym, nieszczęśliwym i chromym?
No i skąd tyle cierpienia i grozy w tym podobno najlepszym ze światów?
Po co mu te wszystkie dary, bogactwa, kadzidła, świątynie?
Całe zastępy wielbiących go na kolanach sług i poddanych?
Czy aby na pewno stworzył On nas na podobieństwo swoje?
Czy może jednak to my uczyniliśmy Go podobnym sobie?
I skoro taki jest wspaniały, to dlaczego kryje się przed naszym wzrokiem
Milcząc jak zaklęty w odległych i niedostępnych nikomu zaświatach?
Ot, naiwne, dziecięce pytania, chodzące kiedyś człowiekowi po głowie,
Na które zresztą i dzisiaj trudno jest znaleźć mu odpowiedź
*
XI
A skoro nikt i nic ci nie odpowie, to może nie warto jest pytać?
A może to, iż nie ma odpowiedzi jest już odpowiedzią tobie?
Także pytania mogą być skargą wykrzyczaną w Otchłań
Kosmosu przepastnego – tej międzygwiezdnej studni bez dna
Podobnie jak szept, który słyszą tylko twoje cztery ściany
Celi życia i śmierci, w której zawsze będziesz tylko sam
mimo tłumu współwięźniów, jakie się przez nią przewiną
*
XII
Czy może więc powiedzieć (lub tylko pomyśleć) człowiek wątpiący i rozczarowany:
Nie znając sensu, nie mając nadziei – czy pozostaje ci coś więcej nad absurd?
Masz duszę na ramieniu, na karku czujesz zimne tchnienie pustki
Życie twoje jak bańka mydlana, którą rozwiewa lekki podmuch wiatru
Życie twoje jak iskra, którą zgasić może kropla najmniejszego deszczu
Twój oddech krótki, twoje serce słabe, twoja krew za gęsta
Nie masz niestety żadnej przyszłości w swoim śmiercionośnym ciele,
Które życionośne jest zaledwie przez chwilę – wydane na pastwę niszczącego czasu
Czy pociechą może być dla ciebie to, że trafisz tam gdzie byłeś
(a raczej cię nie było) – przed twoim narodzeniem?
Czy po to tylko wyciągnięto cię (wrzeszczącego) za uszy z nicości
By zaraz wrzucić cię (niemego) do dołu niczym wór starych kości?
I czy rzeczywiście tym, co trafi tam na drugą stronę, będziesz nadal ty?
.
Bo wszystko czym jesteś i co tworzysz przeminie
– zamieni się w popiół, ruinę i proch
Powietrzem, którym oddychasz, będzie oddychał kto inny
– i kto inny będzie pił wodę, którą teraz pijesz ty
Ktoś inny będzie szedł po twoich śladach, które i tak wcześniej zostaną zatarte
To kim jesteś obecnie nie będzie mieć żadnego znaczenia dla tych co przyjdą po tobie
I nikt nie będzie pamiętał twojego imienia
Ani żadnej rzeczy, która twoja jest
(Więc po co to wszystko? Po co?)
*
XIII
Czy musisz być materialistą, ateistą, sceptykiem, nihilistą… by stwierdzić:
W Świętych Księgach są tylko słowa, w Świętych Rzekach zwykła woda płynie
Błogosławieństwo to jedynie gest, a znak krzyża na piersi to tylko ruch ręki
Religia to narkotyk, kulturą przytępiamy nasze kły i pazury
Wszyscy żyjemy w kłamstwie, nie mamy dostępu do prawdy
A nawet jeśli ją poznamy, to nie jesteśmy w stanie jej pojąć
Pozostaje nam tylko ślizganie się po powierzchni rzeczy i zjawisk
Które w rzeczywistości są zupełnie czymś innym, niż my to postrzegamy
Wiara w cokolwiek pozwala utrzymać się na powierzchni życia
Lub choćby tylko przysposobić do wchłonięcia przez nicośćMgłą jest to co widzimy, ledwie cieniem kładącym się na dnie oka
Rozmywa się przed nami każdy obraz, rozwiewa to co wydaje się solidne
Świat wokół nas jest tylko złudzeniem, nasze myśli iluzją, a całe życie snem
Takie to wszystko wydaje się nam już teraz, a co dopiero będzie za miliardy lat?
Zaginą cywilizacje, wymrze to co żyje, przepadną wszelkie wspaniałości Ziemi
Nasze Słońce wybuchnie, zamieniając się w wielką czarną dziurę
Trawiąc wcześniej w ogniu wszystkie krążące wokół niego planety
I nie pozostanie z nas nic prócz atomów rozproszonych po Wszechświecie
Rozdzielonych na zawsze pustą przestrzenią i martwotą doskonałej próżni
*
XIV
Nadając sens temu światu i mając nadzieję – dopiero wtedy możesz żyć naprawdę
Cieszyć się chwilą (o ile tylko jest to możliwe), świętować każdy przeżywany dzień
Pisać pieśni nad pieśniami – lub choćby tylko zachwycić się kształtem czy kolorem liścia
Chwalić bogów, dzień i gwiazdy – czy choćby tylko uśmiechnąć się do bliźniego swego
Zamiast rozmyślać o tym, że wszystko to marność, działać: posadzić drzewo, ugotować ryż
Zamiast wybiegać myślą w zaświaty – zrobić jakiś mebel, pasać kozy lub naprawić płot
Nie pozwolić by cierpienie robiło z ciebie niewolnika, podobnie jak przyjemność
Lecz poddać się pasji i wypełnić tym, co jest najważniejsze w życiu – Miłością
Znaleźć własną miarę codziennego życia, swoje miejsce wśród innych monad tego świata
Bo o tamtym – drugim świecie – nie wiemy zgoła nic
(Dlaczego jednak to, co pozytywne, musi brzmieć jak nieznośna dydaktyka?
I czy stając po stronie życia możemy tak całkiem zapomnieć o śmierci?)
*
XV
Dorosły umysł – mówią – nie kwili ze strachu, tuląc się w kojących go złudzeniach
Nie mami się urojeniami, nie ucieka w fantazje, nie buduje zamków na lodzie
Widzi wszystko takie jakie jest naprawdę – ogarnia też myślą to, co niewygodne
Patrzy czasem z goryczą, ale i ze spokojem, nie odwracając oczu nawet
Od dziejącej się hekatomby, skazującej wszystkich na totalną Zagładę
Strącającej wszystko w Przepaść i obracającej świat cały w Niwecz
(A może jednak to, co wydaje się nam zagładą, jest w rzeczywistości Przemianą?
I nie możemy dostrzec celu, bo wzrok nasz nie sięga tam, gdzie znajduje się Sens?)
*
XVI
Więc potrzebować otuchy może tylko umysł niedorosły?
Uciekając za wszelką cenę od myśli, że POZA nie ma już NIC?
Znosząc nieznośne poczucie absurdu urojonym Bogiem
Tworząc sacrum z niczego i przeciwstawiając to profanum
Próbując tchnąć w materię nieistniejącego rzeczywiście ducha
Wymyślając całe zastępy aniołów i świętych, którzy wszelako
Obecni być mogą tylko w głowie – między synapsami mózgu?
Skazani na mit – tę wieczną epopeję zmyśleń udających prawdę
Nadużywający wyobraźni tylko po to, by wyobraźnię tę stłumić
W opresji dogmatów, bez których nie może się obyć żadna religia
Ludzką niewiedzę zastępując naiwnym surogatem wiary
W coś, co zazwyczaj jest fantastyczne i niewiarygodne
Choć przecież może być tej wiary jak najbardziej godne?
(Lecz kto to wie? Kto wie?)
*
XVII
Więc musisz być dzieckiem by poczuć w sobie Łaskę
Zapomnienia tego, co napawa cię grozą i budzi twój strach?
Więc musisz udawać, chwytać się słów jak magii, owijać kulturową watą
By uchronić się przed prawdą o okropieństwie świata istot żywych?
Więc musisz żyć w kłamstwie, robiąc dobrą minę do niepewnej gry
Pocieszając siebie i innych, że istnieją jakieś drogi wyjścia
Inne niż ta, prowadząca do zimnego i ciemnego grobu
(Ale czy ktoś je zna? Ktoś zna?)
*
XVIII
Na początku słowo było ciałem – tyle że później się rozwiało
zamienione w chimerę, którą do dziś próbujemy schwycić
Machając bezładnie rękami, podrygując śmiesznie jak kukiełki
Paradna błazenada – cyrk rozgrywany na wielkim placu zabaw
Lunapark, w jaki chcemy zamienić pułapkę i więzienie świata
Który, skoro nosi życie, to musi też być cmentarzyskiem
Pokrytym ekstrawagancją efemerycznej wegetacji
Przygotowującej grunt pod finałowy danse macabre
*
XIX
Ale przecieżmówiąc o cudowności tego światatakże jesteś szczery
Za dar ziemskiego życia wdzięczny jesteś siłom, które cię stworzyły
Choć zdarzało ci się mówić, że na padół ten nie prosiłeś się wcale
Równie mocno wierzysz w to, że zaistnieć wielkim szczęściem było
Jak i w to, że już rodząc się zostałeś wydany na pastwę bezlitosnych mocy
Widziałeś nie raz, jak otwierają się przed tobą ogromne drzwi zachwytu
Ale też świadomy jesteś tego, że złamać cię może zwykła tortura cierpienia,
(Które dobrze jest ci już znane, chociaż cię jeszcze nie zabiło)
Wydaje ci się, żeś już dorosły – to znów, że nadal dzieckiem jesteś
Zarazem trzeźwy i naiwny, silny i słaby – rozczarowany, ale i mający też nadzieję
Na granicy wiary i niewiary – zmuszony jesteś wyznać, że po prostu NIE WIESZ
(Nadzieja nie zawsze jest matką głupich – ona jest także matką niewiedzących)
*
XX
Nie wiesz, ale widzisz – tak, widzisz na pewno: rzeki cierpliwe jak żłobią
Koryta w twardym kośćcu Ziemi. Skały kruszejące bo wystawione do wiatru
Morza i oceany – fale bijące o brzegi. Drzewa rosnące w lasach
I lasy płonące w żarze. Puszcze pełne stworzeń rodzących się i mrących
Jak mrówki w pysku mrówkojada, jak ryby w wielorybiej paszczy
A tu jeszcze kalejdoskop kolorów, bogactwo form nie znające granic
Wschody i zachody Słońca – a między nimi światło wyłaniające z ciemności
Krajobrazy, ludzi, zdarzenia… i znów pojawiające się w głowie pytania
Czy to możliwe byś tylko przypadkowym świadkiem był
Tych widowisk na ziemi i wielkich spektakli na niebie?
Do których być może przywykłeś, (czy jednak można przywyknąć do cudów?)
Jeśli by człowieka zabrakło, to czy nadal istniałoby piękno?
(Choć gdyby piękna nie było, to nie byłoby też i brzydoty)
Czy gdyby nie ludzkie serce, to czy mogłaby istnieć miłość?
(Choć okrucieństwa bez człowieka także by nie było
– zwierzęce serce nie jest okrutne, mimo że nieludzkie)
Czy bez ciebie życie uświadomiłoby sobie to, że jest śmiertelne?
(Bo bez śmierci możliwe jest istnienie ale niemożliwe jest życie)
Jak długo w twoim sercu mogą być ci, których kochałeś,
A którzy odeszli daleko – za horyzont znanego ci świata?
Czy kiedy twoja pamięć się skończy, to nie przepadną oni wtedy na zawsze?
A może jednak nic i nigdy nie przepada – zmienia tylko formę istnienia
Roztapiając się w boskiej substancji – jednocząc w absolutnej Jaźni?
(Która może wydawać się Pustką, ale na pewno nie może być Nicością)
*
XXI
Lecz jeszcze nie pora by zgasić wszystkie lampy świata
Zasłonić ciemną kurtyną okno z widokiem na gwiazdy
Zamknąć wszystkie drzwi bez klamek i dziurek od klucza
Przykryć się całunem chłodnym jak zimowa noc
I już nie słyszeć więcej słów, kroków, płaczu ani śmiechu
W ciszy niebijącego już serca i zastygłej w żyłach krwi
.
* * *
.
Sensem i Zbawieniem jest Miłość
*
*
NOTA: Poniższy tekst widniał w nagłówku wpisu podczas ukazywania się poszczególnych części tekstu. Dlatego też nie chciałbym go wymazywać, a tylko zamieścić na końcu wpisu:
Poezja – mimo czytelniczych „ciągot” by czynić z niej przedmiot kultowy – nie jest raczej towarem „chodliwym”. Często nasz stosunek do niej jest dwuznaczny. Bywa, że tracimy do poezji cierpliwość, zwłaszcza wtedy, gdy okazuje się dla nas nieprzyswajalna i niezrozumiała, a już zupełnie odstraszają nas jej dłuższe formy. Dlatego warto chyba docenić moją odwagę zamieszczenia tutaj pewnego eksperymentu słownego. Mimo wszystko żywię taką nadzieję, że spotka się on z czyimś zainteresowaniem. Zanim to jednak nastąpi, pozwolę sobie na kilka uwag: zależało mi na prostocie myśli – stąd być może miejscami zbyt daleko idąca dosłowność wiersza, która może być wzięta za zbytnią oczywistość. Jednakże nie chciałbym stosować tutaj częstego w poezji uniku polegającego na tym, by nie mówić o pewnych rzeczach wprost, a owijać wszystko w liryczną (często jednak pretensjonalną) bawełnę. To jedno, drugie – to obszerność. Utwór ten ma XXI części, co w dzisiejszych czasach (hołubiących ponoć minimalizm, a już na pewno charakteryzujących się informacyjno-konsumpcyjnym short attention span) również może wzbudzić poważny popłoch, czy może raczej – zniechęcenie. Dlatego też postanowiłem nie publikować za jednym zamachem całości, tylko dodawać sukcesywnie (każdego dnia) poszczególne części – dla lepszego ich przyswojenia (najnowsza zawsze będzie wyróżniona czcionką o innym kolorze). Wydaje mi się, że mimo swej dziwnej nieco formy i bezpośredniej frazy, wiersz dotyka miejscami istotnych dla nas wszystkich spraw, nie zawsze jednak (chętnie) artykułowanych (i tak naprawdę, nie jest ważne to, czy można to uznać za poezję, czy też nie – nie pretenduję przecież do, często pretensjonalnego przecież, miana „poety”). Dlatego tych, którzy zdecydują się na jego przeczytanie, zapraszam do podzielenia się z nami swoją ewentualną refleksją (do jakiej być może skłonią pojawiające się coraz to nowe fragmenty).
*