NIC PRÓCZ HUMORU RÓŻOWEGO, CZARNEGO, OKRUTNEGO… (o filmach Krzysztofa Kieślowskiego)

Przed piętnastoma laty, w dniu 13 marca 1996 roku, odszedł od nas Krzysztof Kieślowski. Stał się on, jeszcze za życia, najsłynniejszym – obok Andrzeja Wajdy – polskim reżyserem na świecie. Czy zasłużenie? Co sprawiło, że Kieślowski podbił tę publiczność poszukującą w kinie czegoś więcej, niż rozrywki? Dlaczego poza naszym krajem cieszy się on większą estymą, niż w Polsce? Czym są jego filmy, jaką niosą treść, na czym polega ich artyzm? Pragnę przy tym uprzedzić bezkrytycznych wielbicieli twórczości reżysera: tekst ten – wbrew pozorom – nie jest żadną laurką a raczej dość zdystansowaną próbą odpowiedzi na postawione przed chwilą pytania.

 

Gdzieś na początku był „Amator”, później „Przypadek, lecz dopiero „Dekalogiem”, a konkretnie dwoma krótkimi filmami – o miłości i zabijaniu – Kieślowski zwrócił na siebie światową uwagę. Nagroda Specjalna Jury w Cannes, potem Felix – odpowiednik europejskiego Oscara – w Berlinie. Wkrótce doszło jeszcze „Podwójne życie Weroniki”, dzięki któremu reżyser znalazł się w centrum zainteresowania krytyki… a i publiczności także, przynajmniej tej bardziej „wyrobionej”, rzekłby kto – wyrafinowanej, tudzież o skłonnościach snobistycznych.

Zaczęto Kieślowskiego ustawiać w jednym rządku z Bergmanem, Fellinim, Antonionim… W 1993 roku, na jubileuszowym 50. Festiwalu Filmowym w Wenecji, pierwszą część kolorowego tryptyku pt. „Niebieski”, obdarowano Złotymi Lwami. Amerykański magazyn „Time” uznał „Dekalog” za drugie najważniejsze dzieło filmowe w historii kina. Wydawało się, że nie jest to już tylko moda na reżysera. Zaczęto mówić o „geniuszu” Polaka i jego „arcydziełach”.

MILCZENIE

Kiedy pewnego razu oglądałem jeden z tych małomównych i ascetycznych obrazów Kieślowskiego, przypomniała mi się anegdota, którą w jednym ze swoich opowiadań przytoczył Jorge Louis Borges. Otóż wracając z przyjęcia, na którym prowadzono wielce interesujące dysputy, i gdzie padło wiele Wielkich i Ważnych Słów, Borges usłyszał od swojej przyjaciółki: „Pamiętasz tego człowieka, który siedział nieco na uboczu i cały czas milczał, uważnie przysłuchując się naszej rozmowie? To musi być bardzo mądry człowiek”.

I zadałem sobie wówczas pytanie: Czy nie jest to właśnie – nomen omen – przypadek Kieślowskiego? Twórcy, w którego filmach milczy się jak w kaplicy?
Ale jak się milczy! – mógłby ktoś wtedy odpowiedzieć, dodając: forma tych obrazów piękna, styl elegancki, nastrój przemożny…

Otóż człowiek, który zna tylko same pytania, a nie zna odpowiedzi, milknie wreszcie. I tyle to może mieć wspólnego z mądrością, co z rezygnacją albo też z koniecznością. Sam Kieślowski stwierdził kiedyś: „…pytania, na które nie ma odpowiedzi. Tych pytań jest kilka, może kilkanaście i towarzyszą nam od dzieciństwa do śmierci”.


METAFIZYKA CIEKNĄCEGO KRANU

To, co najlepsze w Kieślowskim, kojarzone jest z „Niebieskim”. Jest to chyba najbardziej poetycki ze wszystkich filmów reżysera. Wysublimował się w nim styl, który charakteryzuje bardzo powolny rytm, słowna asceza, wpatrzenie w grę światła i cienia… Nawet ordynarny obiekt, jak np. cieknący kran, staje się kandydatem do symbolu, czy choćby tylko metafory. Namaszczenie, z jakim traktowana jest w „Niebieskim” tzw. „nasza” rzeczywistość powoduje, że na ekranie przybiera ona pozę dusznej nadrealności. Do tego, by właściwie odebrać przekaz tego filmu, niezbędne jest dostrojenie się do jego molowej, melancholijnej tonacji.

Czy jednak od wszystkich można tego oczekiwać? Wszak trudno stać się melancholikiem na zawołanie… nawet artystyczne. Nie każdy może się przejąć metafizyką cieknącego kranu.

CAŁY ŚWIAT W MELANCHOLII

Niebieski jest jednym z kolorów narodowych Francji. W trójkolorowej kokardzie francuskich rewolucjonistów oznaczał Wolność (biały i czerwony to Równość i Braterstwo). Jednak w filmie bardziej nasuwa się skojarzenie z amerykańskim blue, oznaczającym chandrę, przygnębienie, smutek.

Bohaterkę filmu spotyka prawdziwa tragedia: mąż i jedyne dziecko giną w wypadku samochodowym. Julia pogrąża się w żałobie, która dominuje również cały obraz. Kieślowski podporządkowuje jej wszystko. Cały świat staje się „niebieski”. Każdy, kto pojawia się na ekranie, przypomina melancholika. Nikt się nie śmieje, słońce nie świeci, deszcz pada często i gęsto, zastępując łzy na chronicznie smutnym a pięknym i subtelnym obliczu Julii (Juliette Binoche).
Ten świat – filmowy, Kieślowskiego – odpowiada na jej nastroje, jak na komendę: za oknem zgarbiona staruszka ledwie powłóczy nogami, bezdomny grajek smęci pod murem na fujarce, obłąkana matka ogląda w telewizji – na przemian – spacer po linie i zrzucanie z wysokiej wieży staruszków (sic!)… etc.
Julia w swej cichej żałobie i szlachetnych odruchach wyrasta na naszych oczach bez mała na świętą. Oddaje się bezczynności. Jej kontemplacja otaczającej ją mgły przypomina modlitwę. Niczym Św. Franciszek zrywa ze swą materialną przeszłością; niczym miłosierny Samarytanin pochyla się nad leżącym na bruku bezdomnym, podkładając mu pod głowę futerał z fletem.

*

BEZ ODPOWIEDZI

W filmach Kieślowskiego mamy mnóstwo pytań, żadnych odpowiedzi. Nawet w tak precyzyjnie określonym przykazaniami „Dekalogu” czekają nas same tajemnice. Do końca też nie wiadomo, co symbolizowały poszczególne kolory w jego francuskiej trylogii – w odniesieniu do treści tych filmów.
Twórca nie tylko, że nie odpowiadał nam nigdy wprost, ale zachowywał enigmatyczną postawę milczącego mędrca. Każąc nam wpatrywać się w swoje platońskie, nieme obrazy, pozostawiał nas sam na sam z naszym wnętrzem…
Jeżeli komuś paliła serce łza żalu za bliską a odeszłą na zawsze osobą, to smutek w „Niebieskim” był jego smutkiem, melancholia bohaterki – jego melancholią. Jeżeli nie… cóż, pozostawało obcowanie z wysmakowaną estetycznie formą.
Czy to wystarcza?

CELULOIDOWA  RELIGIA

Najpierw – tak naprawdę – zaczęli hołubić Kieślowskiego Francuzi. Reżyser wiedział, jak się im odwdzięczyć, schlebiając tamtejszym gustom, poetyce i tradycji. Często kłaniał się więc mistrzom francuskiego kina, zwłaszcza Godardowi i Lelouche’owi, którzy na Nowej Fali wynieśli potoczność i codzienność do rangi filmowej narracji. Mało tego – niekiedy szedł jeszcze dalej, uświęcając banał lub nadając powszedniości metafizyczny wymiar.
No i jeszcze ta osławiona, piękna i elegancka forma.

To, co spodobało się Francuzom, niekoniecznie znajdowało upodobanie Polaków. Nad Wisłą Kieślowski był nie tyle celebrowany, co ciągle krytykowany. Np. Marcel Łoziński zarzucił koledze wprost, że zdradził świat zgrzebny, prosty – dla celofanowych świecidełek, co Kieślowski skomentował następująco: „Ja liczę się z zarzutami osób, do których mam zaufanie”. Niewątpliwie zawiść w kraju reżysera nie ominęła, choć nie wszystkie głosy krytyczne można tłumaczyć owym mało szlachetnym resentymentem.

Pozytywne, a niekiedy i entuzjastyczne nastawienie widzów na całym świecie wynikało nie tylko z uznania do wyrafinowanego estetyzmu formy, ale i z tęsknoty, czy wreszcie nadziei, jakiej potrzebuje każdy człowiek.
Niektórzy szukają jeszcze takiego kina, które by mogło objawić im choćby odrobinę świętości. Jest to tęsknota zgoła metafizyczna. Niewielu twórców współczesnego kina jest w stanie sprostać tym wymaganiom. Ostatnim z tych wielkich był Tarkowski.
Podobnie, są też widzowie, którzy dalej chcą traktować film jako fetysz, w który zakląć by można własną religijną potrzebę. To dlatego niekiedy wypełnia się w filmie treścią to, co skądinąd byłoby tylko pustką.
Zaś wszystko związane jest z nadzieją.
Stąd też owo dążenie reżysera: „Trzeba szukać cudowności w tym, co zwyczajne”.


ZIMNY ŚWIAT, LUDZKIE CIEPŁO…

Kieślowski stale wracał do swojej małej metafizyki próbującej wyrazić wielkie humanistyczne wartości za pomocą niepozornych atrybutów życia naszego powszedniego. Robił to najczęściej razem z Krzysztofem Piesiewiczem, scenarzystą większości swoich filmów, który – jakby nie było – przyczynił się do międzynarodowego sukcesu reżysera, o czym niestety zbyt często zapominano.

Piesiewicz, przy okazji komentarza do „Czerwonego”, wskazał nam wyraźny literacko-filozoficzny trop, który może doprowadzić nas do źródeł inspiracji tandemu Kieślowski – Piesiewicz; do rezerwuaru idei, wątków i problemów, którymi zajmowali się oni w swoich utworach.
W przypadku „Czerwonego” chodziło konkretnie o „Upadek” Camusa.
Także inne ich filmy wskazywały na powinowactwo z egzystencjalizmem, rozumianym już bardziej ogólnie, jako światopogląd. Nie dziwią więc w tym kontekście skojarzenia np. z Ingmarem Bergmanem.

Podobnie jak pisarstwo Camusa, filmy Kieślowskiego konfrontują nas z zimnym i obojętnym światem pozbawionym wartości absolutnych, danych nam a priori. Ze światem, w którym – aby być człowiekiem – musimy ciągle dokonywać wyborów, tworząc własną hierarchię wartości i respektując ją. Łatwo w takiej rzeczywistości o zagubienie, lęk i konsternację, bowiem hulają w niej przypadki i relatywizm. Kieślowski kręcił filmy, by oszukać to zagubienie, zagłuszyć konsternację, oswoić lęk i stworzyć ludzkie ciepło.
To tylko jedna z interpretacji.

A jednak – z drugiej strony – twórca poszukiwał oparcia w solidności moralnych kodeksów, sankcjonowanych przez religię. Odwoływał się przy tym do tradycji, myśli i aksjologii chrześcijańskiej (dotyczy to nie tylko oczywistego w tej konotacji „Dekalogu”, o którym ksiądz Józef Tischner wyraził się następująco: „ ‚Dekalog’ to opowieść o pamięci raju utraconego – tego czasu, kiedy dziesięć przykazań miało jeszcze sens, bo człowiek czuł, że jest zdolny wybierać między dobrem i złem”.)

*

KLUCZENIE W LABIRYNCIE ŚWIATA

Moim zdaniem, najbardziej adekwatną wykładnię „przypadku” Kieślowskiego możemy odnaleźć w jego własnej wypowiedzi tyczącej pesymizmu. Można ją wręcz uznać za klucz do jego wszystkich filmów. Oto gdzie przełamywały się słabości, gdzie rodziła się pasja, ból i melancholia, a zarazem siła i humanizm twórcy:„Pesymista to ktoś taki, kto nie widząc nadziei, rozpaczliwie jej szuka. Pesymista szuka dużo bardziej rozpaczliwie niż optymista, ponieważ dla optymisty nadzieja jest czymś głęboko oczywistym. A ponieważ bez nadziei nie można żyć, wobec tego trzeba ciągle jej szukać. W istocie bycie pesymistą oznacza nieustanne codzienne poszukiwanie nadziei”.

Otóż właśnie: te wszystkie egzystencjalno-metafizyczne łamigłówki w filmach Kieślowskiego, te szarady znaczeń, obrazów i symboli; to kluczenie w labiryncie świata, wypatrywanie szansy i zbawienia – to jest właśnie poszukiwanie nadziei.

Sławę Kieślowskiego na Zachodzie uznać można za swoiste signum temporis: ludzie z kręgów zachodniej cywilizacji, za swego pocieszyciela uznali człowieka, który czuł pustkę i chłód, ale miał w sobie na tyle ludzkiego dobra, ciepła i szlachetności, że był w stanie obdzielić tym innych.

O SZCZĘŚCIU CHIRURGA

Niedługo przed śmiercią reżysera, w jednej z warszawskich księgarni odbyło się spotkanie z Kieślowskim w związku z pojawieniem się na rynku książki Stanisława Zawiślańskiego „Kieślowski bez końca”. Obecna tam Ewa Sobiecka tak określiła powierzchowność reżysera: „Precyzyjny. Skromny, wręcz nieśmiały. Chwilami drażniący. Dla jednych ponury, zgryźliwy, dla innych człowiek ciepły z wielkim poczuciem humoru. Zgorzkniały romantyk. Facet o wiecznie zmarszczonym czole, zmęczonym spojrzeniu i z papierosem w dłoni”.

Nie wiem, czy Kieślowski przeczuwał już wówczas zbliżający się kres. Może był świadomy tego, że jego osłabione serce w każdej chwili może przestać bić?

Zupełnie inaczej brzmiały – po jego śmierci – te zdania, które wypowiedział wtedy wobec wszystkich:„Nie należę do tego świata (filmowców). Zrozumienie tego zajęło mi wiele lat. Film staje się życiem. Nie chciałem tego, bo to nie jest mój sposób życia. Prawdopodobnie wybrałem fatalny zawód dla swojego charakteru (…) Robienie filmów nudzi mnie. Zawsze, prawdę mówiąc, nudziło mnie.” I jeszcze, jakby tego było: „Kim chciałbym zostać, gdybym nie został reżyserem? Chciałbym zostać chirurgiem. Dlaczego? Spotkałem chirurga, który nie nudził się w pracy i był szczęśliwym człowiekiem. Dlatego chciałbym być chirurgiem”.
Ile w tym wyznaniu kokieterii artysty, ile przekory, a ile zmęczenia i zwątpienia?

*

POŻYTEK Z KIEŚLOWSKIEGO

Cokolwiek byśmy nie sądzili o sztuce Kieślowskiego, o jego filmach, poglądach, filozofii, osobowości… jak byśmy nie patrzyli na te jego deprecjonujące samego siebie opinie i zwierzenia – fakty pozostają faktami: jego nazwisko zdobyło nam w świecie więcej przychylności (a tym samym korzyści), niż niejedna delegacja zagraniczna wielkich polskich polityków.

BOSKI OPTYMIZM, LUDZKI PESYMIZM

Wkrótce po śmierci Kieślowskiego, wpadł mi w ręce „Dziennik” Eugene’a Ionesco, a tam uderzył mnie fragment, który mógłby stanowić epitafium dla zmarłego twórcy: „Jeżeli jednak uda się nam pogodzić ze śmiercią innych, możemy i my spokojnie umrzeć. Jak można się pogodzić ze śmiercią innych? Mówiąc sobie, że jest to najlepsza rzecz, jaka może im się zdarzyć. Jak znieść cierpienie, ciężar innych? Mówiąc sobie, ze każdy musi nieść swoją część nieszczęścia świata”.
Również dalsze ustępy wydały mi się niezwykle adekwatne do charakterystyki twórczości i postawy Kieślowskiego: „Jesteśmy stworzeniami śmiesznymi. Jesteśmy komiczni. Pod tą tylko postacią powinniśmy się oglądać. Nic prócz humoru, różowego, czarnego, okrutnego; tylko humor może nam przywrócić pogodę ducha. Nie piszę już nic poważnego.” (Nie przypadkiem „Biały”, jedna z części „Trylogii”, był komedią.)
Ionesco wyznaje dalej: „Powinienem już właściwie nic nie pisać, ale przecież muszę zajmować się teatrem, układać opowiastki, ponieważ jestem zawodowym literatem, ponieważ taka jest moja funkcja. Ale naprawdę wszystko to nie jest wiele warte. Literatura – ulga, ucieczka. (…) Mówię wciąż, mówię, co mi pozwala nic nie robić. Literatura przynosi mi ulgę, stanowi alibi…”.

Zastąpmy jedynie „literaturę” i „teatr” kinem, a „mówienie” Ionesco – wymownym milczeniem obrazów Kieślowskiego. Czy nie uderza nas pokrewieństwo ducha i myśli tych ludzi? Jabłko niedaleko pada od jabłoni, a Ionesco i Beckett od Camusa i Sartre’a.
Wymierają pokolenia, których Bóg został ukrzyżowany na drutach kolczastych Majdanka, zatruty w okopach Verdun, rozstrzelany w Katyniu i spalony w krematoriach Oświęcimia. Pesymizm ciążył im na sercach, absurd kołatał w umysłach.
Chciałbym tu uniknąć patosu, jednak muszą napisać, iż my – żyjący tu i teraz – musimy sobie uświadomić, a może tylko uwierzyć, ze istotą świata jest jednak optymizm. W przeciwnym wypadku nigdy nie powstałoby życie.
Bóg jest optymistą.
* * *

W jednej z ostatnich wypowiedzi Krzysztof Kieślowski wyznał: „Ja wiem dokładnie, czego chcę. Czegoś nieosiągalnego: spokoju”.
Nieosiągalnego?

* * *

UWAGA: Artykuł ukazał się w wydawanym w Chicago magazynie „Monitor”, nr 95, kwiecień 2001, jak również w mojej książce KINO TEATR SZTUKA (Warszawa 2017)

*

Komentarze 32 to “NIC PRÓCZ HUMORU RÓŻOWEGO, CZARNEGO, OKRUTNEGO… (o filmach Krzysztofa Kieślowskiego)”

  1. Torlin Says:

    I co ja biedny mam napisać po tak wspaniałym eseju? Że nie potrafię wykrzesać z siebie takich słów, aby oddały w pełni moje niezauroczenie Kieślowskim?
    Długo rozmawiałem kiedyś z krytykiem filmowym na ten temat i doszliśmy do wspólnej konkluzji, że Kieślowski był reżyserem wierzącym, chrześcijańskim, i że jego filmy są jak wieże zamknięte na złoty klucz. Tylko wierzący mają do niego dostęp, niewierzący mogą sobie popatrzeć z zewnątrz na surowe mury wieży. Zawsze twierdziłem, że wszystkie nauki związane z filozofią (nazwijmy je okołofilozoficzne) dzielą się na chrześcijańskie i laickie (jest to pewien skrót myślowy).
    Filmów Kieślowskiego nie rozumiem, to znaczy wiem, o czym one są, ale dla mnie jest wieczną zagadką, po co one zostały nakręcone? I z trzech barw francuskich najgorszym dla mnie filmem jest właśnie „Niebieski”, pusty jak wydmuszka, oczywisty, opisujący banalne zachowanie (przy całym szacunku dla tragedii) w danej sytuacji życiowej. Oglądałem wszystko Kieślowskiego i szczerze mówiąc najbardziej to mi się podobał „Personel”. A już całkowitym nieporozumieniem dla mnie jest Dekalog, filmy o za cienkim lodzie czy o znaczkach pocztowych były dla mnie niefortunną próbą zobrazowania przykazań boskich, co moim zdaniem skończyło się całkowitą porażką.
    Szkoda tylko, że nie znalazłem się wśród „publiczności poszukującej w kinie czegoś więcej, niż rozrywki”, „wyrobionej”, rzekłby kto – wyrafinowanej, tudzież o skłonnościach snobistycznych”.
    Schade.

    • Logos Amicus Says:

      Czy Kieślowski był „reżyserem chrześcijańskim”? A cóż to ma znaczyć? I z czego to wynika? Że zajmował się etycznymi wyborami człowieka, relacjami między wolną wolą, przeznaczeniem a przypadkiem? Bo to, że odwołał się do Dekalogu, niekoniecznie oznacza referencji chrześcijańskiej (bardziej starotestamentową).
      Jeszcze większa konsternacja by mnie ogarnęła, gdybym miał zawyrokować, czy był „reżyserem wierzącym”, czy też niewierzącym.
      Z tego co mówił, nie uważał się raczej za ateistę, ale w sumie – była to jego prywatna sprawa.

      Nie sądzę, że filmy Kieślowskiego są jak „wieże zamknięte na złoty klucz” i że „tylko wierzący mają do niego dostęp”. (Co zresztą wyraziłem w swoim tekście, nawiązując do egzystencjalizmu i właśnie „laickości” naszej epoki, która jednak szuka jakiejś metafizycznej podstawy, a przynajmniej jest wrażliwa i otwarta na drugiego człowieka i formułuje pytania o głębszy sens. Kieślowski właśnie trafił zwłaszcza do mocno zlaicyzowanego Zachodu, mniejszy entuzjazm wzbudzając w katolickiej Polsce)

      Trudno mi się również zgodzić z twoim podziałem „nauk filozoficznych” na chrześcijańskie i laickie (to jest rzeczywiście zbyt daleko posunięty skrót myślowy – zupełnie, moim zdaniem, nie do zaakceptowania).

      To, że filmy Kieślowskiego wydają się być zagadką, to chyba dobrze. Tam są same pytania, żadnych odpowiedzi (Ale czy artysta musi udzielać jakichkolwiek odpowiedzi? Częściej jednak stawia pytania, pobudza do myślenia, inspiruje, prowokuje… – całą resztę pozostawiając nam. I widocznie takie były obrazy Kieślowskiego dla tysięcy i tysięcy jego wielbicieli.)

      Nie wiesz po co zostały (filmy Kieślowskiego) nakręcone?
      A czy Ty na pewno wiesz Torlinie, po co żyjesz?

    • Logos Amicus Says:

      I jeszcze jedno, Torlinie.
      Pytasz się po co Kieślowski kręcił swoje filmy. Pomijając już to, że w zasadzie nie powinno się wymagać od twórcy żadnych deklaracji, w jakim celu tworzy swoje dzieła, to jest w moim tekście zdanie, które mówi, że być może Kieślowski kręcił swoje filmy, „by oszukać (człowiecze) zagubienie (w życiu i świecie), zagłuszyć konsternację, oswoić lęk i stworzyć ludzkie ciepło.”
      Na tyle, na ile jest to w stanie zrobić kino.
      A że od kina nie można jednak wymagać (pod tym względem) wiele, to inna sprawa.

      • Torlin Says:

        Pozostanę przy swoim. Dla mnie filmy Kieślowskiego znakomicie przypominają bajkę o szatach królewskich, wszyscy się zachwycają, a tak naprawdę król jest nagi. Banalne w swojej wymowie historie, ładnie – nie powiem – opakowane, ale puste w środku. Jak się uprę, to o wnętrzu egzystencji mogę rozprawiać i przy książce telefonicznej. Papier jest cierpliwy.

  2. tamaryszek Says:

    Mój Kieślowski to „Niebieski”, „Przypadek” i strzępy wywiadów z nim samym.
    Dla ścisłości podam, że widziałam sporo jego dokumentów, trylogię francuską, „Weronikę… „Bez końca” i większość odcinków „Dekalogu” (czwarty mnie wciąż omija). Jeszcze „Amator”, zdecydowanie go lubię, choć jest mniej „mój”.

    Trafnie ująłeś to, że u niego odnajdujemy własne melancholie, winy, niepewności i przypadki. Mnie w ogóle się nie chce dyskutować nad tym, czy czas potwierdził, czy zaprzeczył, etc… Pamiętam pierwszy odbiór jego filmów i ten filtr we mnie pozostaje.

    Czasami wracam do „I`m so-so”, a wtedy strasznie mi żal, że nie czeka mnie już żadne z nim spotkanie. Kieślowski budzi moją ufność. Sam jest -jak piszesz – pesymistą, sceptykiem, nonkonformistą, trochę marudą… Ale cholernie inteligentnym rozmówcą. Powiem tak: mam alergię na zbyt długo monologizujących facetów, ale Kieślowskiemu dałabym czas bez limitu. Inna rzecz, że on mówiłby właśnie tyle, ile trzeba. ;)

    „Rozpaczliwe poszukiwanie nadziei…” – to mnie ujęło w Twoim wspomnieniu najbardziej.
    I jeszcze dopytam o „Upadek” w „Czerwonym” (Ach, „Czerwony” jest najczęściej oglądanym przeze mnie filmem Kieślowskiego).
    Jak to rozumiesz?
    Że emerytowany Sędzia snuje wyznanie…, że zrobił kiedyś coś, co mu nie daje spokojnie spać (podpisał wyrok na mężczyznę, który zabrał mu ukochaną – a powinien odsunąć się od sędziowania)…? Że przestał wierzyć w rozdzielenie białego od czarnego? To ostatnie zresztą nie do końca, bo Valentine przywraca mu sporą część dawnej wiary. Dobrze rozumiem?

    pozdrawiam

    A w Polsce marcowy numer „Kina” ma na okładce hasło „15 lat bez Krzysztofa Kieślowskiego”. Ale w środku niespełna dwie strony. Może jakość zastępuje ilość? Przeczytam.

    ren

    • Logos Amicus Says:

      Tak więc do „Twojego” Kieślowskiego dochodzi jeszcze „Czerwony”? :)

      Pytasz się jak rozumiem zachowanie (postawę, wybory, intencje?) sędziego Kerna z „Czerwonego”?
      Mimo, że można się doszukać ścisłej paraleli tej postaci z adwokatem Clamencem z „Upadku” Camusa, to jednak jest coś, co różni ich ze sobą znacznie (finał bohatera Camusowego – podobnie jak wydźwięk całej powieści – jest zdecydowanie pesymistyczny).
      Otóż wbrew tej słynnej już deklaracji Kieślowskiego, że jest pesymistą, wypadki z „Czerwonego” prowadzą raczej do optymistycznej konkluzji: Valentine unika śmierci w katastrofie, nota bene razem z mężczyzną, z którym najprawdopodobniej się zwiąże, i u boku którego obudzi się szczęśliwa 25 lat później – czyli tak, jak to wyprorokował ze swojego snu sędzia. Staje się on więc w filmie rodzajem demiurga, który pomaga Przeznaczeniu (czy też raczej czyni jego korektę).

      Wydaje mi się, że sędzia nie tyle przestał wierzyć w rozdzielenie białego od czarnego, co doszedł do wniosku, że władza decydowania o losach innych ludzi jest przejawem „braku skromności” (czy wręcz „pychy”, jak mu o tym powie wprost Valentine).
      Ale to jeszcze nie to.
      Myślę, że największą klęską sędziego było to, że utracił miłość, i że po tej stracie nie był już w stanie nikogo kochać (a tym samym stał się jako ten „cymbał brzmiący”, czyli praktycznie „nikim” – chcąc więc wypełnić pustkę, zagłuszyć ciszę, podsłuchuje innych, (niejako bawiąc się też ich losem). Kiedy więc spotyka Valentine, odnajduje też tym samym miłość, a więc… ludzkie ciepło, i wreszcie – nadzieję.
      Tak to rozumiem :)

  3. Kartka z podróży Says:

    Logosie
    Kiedyś filmy Kieślowskiego oglądałem z przejęciem – we wczesnych latach 80-tych. Dobrze opisywały świat wokół mnie. Może dlatego tak je odbierałem, bo też porządkowałem życie posługując się egzystencjalizmem. Ale o ile egzystencjalizm we mnie siedzi o tyle do Kieślowskiego chyba bym nie wrócił. Czytając Twój esej uświadomiłem sobie, że nie ma go na mojej liście reżyserów, których filmu chciałbym ponownie obejrzeć. I to nie dlatego, że mi jego filmy nie pasują, tylko po prostu nie brałem go pod uwagę.
    Piszesz o „Niebieskim” a ja myślę o Binoche – Binoche chciałbym jeszcze zobaczyć, a nie „Niebieski”. Może chodzi o ten melancholijny smutek i poczucie bezradności? Ja chyba bardziej cenię bunt niż taką bezradną rezygnację.
    Pozdrawiam

    • Logos Amicus Says:

      To prawda, Kieślowski nie jest na pewno typem buntownika, choć przecież – trudno go także uznać za konformistę.
      Może dlatego tak się nam wydaje, że bardziej uważał się on za „rzemieślnika” kina, niż za „artystę”?
      Ale ja biorę to za pewien rodzaj autorskiej przekory (deprecjacji samego siebie?), bo nie sposób jednak obrazom Kieślowskiego odmówić artyzmu.

      PS. A Irene Jacob nie chciałbyś jeszcze raz (w „Czerwonym”) zobaczyć?
      Mnie podobała się tam bardzo ;)

  4. salina Says:

    Cóż Amicusie, z pewnością nie sprowokuję Cię, ani poruszę – tym razem żadne Twoje stwierdzenie nie budzi mojego sprzeciwu, zatem cóż miałabym napisać interesującego? ;)
    Tylko banały, że: mądrze, wnikliwie, kulturalnie, serio, że czyta się z wielką przyjemnością itd itd.
    Zatem lepiej mi usiąść na uboczu, posłuchać i pomilczeć, nawet jeśli nie będzie to milczenie godne Kieślowskiego :)

  5. miziol Says:

    Myślę, że tajemnica wielkości filmów Kieślowskiego leży w ich wielopoziomowej strukturze i bardzo oszczędnym (pomimo raczej jednoznacznych tytułów, jak w “Dekalogu”), nienachalnym ale głębokim moralizatorstwie. Głębokim na tyle, na ile chce tego sam widz. Jest w nich coś dla kogoś oczekującego raczej rozrywki i obejrzenia interesującej historii i zaprzyjaźnienia się z bohaterem filmowym.
    Jest też, jak słusznie zauważyłeś Amicusie, masa pytań do znanych odpowiedzi. Kto chce, ten znajdzie w nich tyle materiału do roztrząsania rozterek moralnych i etycznych współczesnego człowieka, że starczy na całe życie.
    Postacie wykreowane przez Kieślowskiego, w duecie z Piesiewiczem, są niejednoznaczne moralnie, niepokojące i przez to bardzo zbliżone do żywych ludzi, których spotykamy codziennie na ulicy. My tych wszystkich ludzi znamy osobiście i dlatego łatwo identyfikujemy się z ich problemami. Gdybym miał tu użyć jakiejś metafory to powiedziałbym, że Kieślowski nie zastanawia się czy zjeść kawałek mięsa w postaci zwykłego hamburgera czy raczej jako wytworny, elegancko podany befsztyk. Nie dramatyzuje też, że musimy zabić zwierzę, z którego ta potrawa powstanie; przyjmuję to element zastanej rzeczywistości. On raczej zastanawia się czy jest w nas dosyć człowieczeństwa, żeby wyhodować to zwierzę w znośnych warunkach i uśmiercić je w miarę bezboleśnie. I czy to jest w ogóle możliwe.

    • Logos Amicus Says:

      Znakomicie wyłapałeś jeszcze jedną istotną cechę filmów Kieślowskiego – brak w nich moralizatorstwa.
      Ale czy jest tam zgoda na zastaną rzeczywistość?
      Może bardziej rezygnacja i wynikająca stąd melancholia?

      • miziol Says:

        Trudno byłoby mi krytykować te filmy, bo za bardzo je lubię. Widziałem wszystkie, oprócz “Podwójnego życia Weroniki”, niektóre kilka razy. Lubie ten “wycofany” sposób narracji, który zostawia widzowi dużo miejsca na własne przemyślenia i opinie.
        Ja nie odbieram ich jako melancholijne czy pełne rezygnacji. Wydają się raczej być obserwacją życia takiego jakim ono w rzeczywistości jest.

        • Logos Amicus Says:

          Piszesz Miziole: “(Filmy Kieślowskiego) wydają się raczej być obserwacją życia takiego jakim ono w rzeczywistości jest”.
          Czy uważasz, że nie ma w nich nic wybiórczego?

          No właśnie:
          – jak się ma “wybiórczość” autora do stylistyki, którą się on posługuje?
          – jak się ma “wybiórczość” w postrzeganiu świata do charakteru i temperamentu twórcy?
          – jak się ma “wybiórczość” przy konstruowaniu dzieła do wizji świata, jaką chce w swoim filmie przekazać nam jego twórca?

        • miziol Says:

          Zadajesz trudne pytania Amicusie :-)
          Oczywiście te filmy dotykają wybranych problemów, jak najbardziej wybiórczo. Inaczej Kieślowski musiałby nakręcić tyle samo filmów ile jest odcinków Santa Barbary :-)

  6. Bastek Says:

    Bardzo Ci dziękuję, że napisałeś o Kieślowskim. Od dwóch dni żyję bolesną nostalgią, chyba wisi nade mną przesilenie wiosenne…
    “Niebieski” oraz “Podwójne życie Weroniki”, są moimi ulubionymi filmami Kieślowskiego. Nie tylko za muzykę, która skądinąd jest wspaniała, ale i za kolory – ta cudowna barwa indygo, chciałabym mieć taki żyrandol – oraz uczucie bezkresności uczucia, niewiadomej, która towarzyszy nam nieustannie, wspomnień, które potrafią ranić bardziej niż przytrzaśnięta dłoń, czy zdarta skóra na knykciach…
    Od dwóch dni żyję czymś podobnym, dlatego przeżyłam mały “szok” po przeczytaniu Twojego wpisu.

    Dziękuję za tę notkę, podziałało jak prysznic…

  7. Ania Says:

    Muszę przyznać, że nigdy nie byłam wielbicielką Kieślowskiego. Pewnie dlatego, że nie do końca rozumiałam jego filmy, a pewnie też dlatego, że one mnie – mówiąc najogólniej – niepokoiły. On faktycznie zadawał pytania, często bez odpowiedzi, albo z sugestią odpowiedzi właśnie bardzo niepokojącą. Jeżeli ma się naturę, najoględniej mówiąc, strachliwą, a ja taką mam, to się od Kieślowskiego “ucieka”.

    I może faktycznie Kieślowski bardziej podobał się Francuzom bo oni byli przyzwyczajeni do takiego “milczącego kina”. Lelouch i jego “KOBIETA I MĘŻCZYZNA” czy filmy z Jeanne Moreau…

    Właściwie Polacy (jak zwykle) zaczęli go doceniać dopiero po śmierci. To taka nasza narodowa skłonność.
    Do mnie bardziej przemawia kino Wajdy czy Kutza. Jest bardziej osadzone w naszych realiach. Zresztą z wiekiem mam skłonności bardziej do kina lekkiego, wstyd się przyznać, ale bardziej takiego “kobiecego”.

    • Logos Amicus Says:

      Aniu, ależ kino Kieślowskiego jest właśnie takie “kobiece”. (Przynajmniej mnie tak się zawsze wydawało.)
      Kieślowski wyszedł z naszego kina “moralnego niepokoju” (ukazującego zazwyczaj naszą inteligencką degrengoladę “made in PRL”) i zaczął robić coś w rodzaju kina “moralnego niepokoju”, ale już bardziej kosmopolitycznego, o wydźwięku bardziej uniwersalnym. Przestał być “swojski”. Być może właśnie dlatego przestał się podobać w Polsce (Patrz: Ty wolałaś Wajdę czy Kutza, którzy “polscy” byli zawsze, jak się patrzy:))

      I jeszcze te piękne kobiety w jego filmach. Kieślowski miał do nich szczęście, a i one jakoś zgrabnie wpasowywały się w te jego klimaty i stylistykę – same zresztą je współtworząc.
      To wszystko przyczyniało się właśnie do “kobiecości” jego filmów.

  8. Deus ex Machina Says:

    https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2011/03/kieslowski1.jpg

    TEKST O KIEŚLOWSKIM UKAZAŁ SIĘ PIERWOTNIE NA MOIM PIERWSZYM BLOGU „BRAIN GRAFFITI” DWA LATA TEMU. MYŚLĘ, ŻE WARTO TU PRZYTOCZYĆ NIEKTÓRE KOMENTARZE, KTÓRE SIĘ WÓWCZAS POD NIM POJAWIŁY:

    TANI: Ci, którzy chcą spokoju, tak naprawdę nie wiedzą czego chcą. Najmądrzej byłoby chcieć pewnej homeostazy – tak myślę.
    Optymizm, tak. Mnie Kieślowski przygnębia i nudzi swoim wszechogarniającym przygnębieniem. Tą melancholijną próżnią… tą wszechobecną śmiercią za życia.
    A czy można się pogodzić z czymkolwiek? I jak to zrobić? I czy pogodzić się to znaczy zrezygnować? Nie próbować nawet odpowiadać na pytania, bo można już tylko milczeć? Dla mnie najmarniejsze nawet próby są więcej warte niż… Zresztą, patrz, on wolałby być chirurgiem, wolałby…?

    LOGOS AMICUS: Tani, właśnie… liczę na to, że usłyszę opinie o Kieślowskim zarówno tych, którzy go lubią, jak i tych, którzy go nie znoszą, bo wiem, że i tacy są.
    Uważam, że „przypadek” Kieślowskiego jest ciekawym przypadkiem w naszej kulturze. Jakby nie było, należy on do ścisłej czołówki reżyserów europejskich, jacy znani są na całym świecie. Dlaczego?

    TANI: Myślę, że przez to milczenie właśnie. Nie wiem, na ile jest ono głębokie, a na ile bezradne. Nieszczęście mnie nie pasjonuje, ani moje, ani cudze, a świadomość nieodwracalności… ba!

    LOGOS AMICUS: Milczenie jest zawsze takie dwuznaczne.
    Kłopot z nim polega na tym, że może oznaczać zarówno mądrość, jak i głupotę; zarówno wiedzę, jak i ignorancję…
    Większym wyzwaniem jest jednak to, by mądrość i wiedzę wyrazić za pomocą słów – i to tak, aby trafiło to do drugiego człowieka.
    Milczenie jest jednak częściej rezygnacją, niż umiłowaniem głębi.
    Nie mam pewności jaka jest treść u Kieślowskiego. Jego ratuje forma – i to głównie ona, moim zdaniem, przyczyniła się do sukcesu jego filmów.

    TANI: Hm… forma. Tak, to jest, jak sadze, właściwa odpowiedź. Reszta to też prawda, zresztą, zauważyłam, że sam odpowiadasz na większość pytań w samym tekście. Tak, sama nieraz się zastanawiałam – co jest, cholera w tych jego filmach takiego, ph..? A tu, jak się okazuje (ponieważ wszystko już było) wystarczyło wymyślić odpowiednią formułę. I to jest, ja Tobie, chopie, rzeknę, że nawet bardzo sprytnie wymyślone. Vot szto. Stary chwyt, a jakże nowatorsko zastosowany. Pora zdjąć beret? Nie, jeszcze poczekam…

    LOGOS AMICUS: Tani, jeśli odpowiadam na jakieś pytania (w moim tekście, czy też tutaj), to są to tylko moje odpowiedzi, które nie muszą być traktowane nawet jako sugestie. Jestem ciekaw innych odpowiedzi… jeśli ktoś takie ma. A jeśli nie ma – to jestem ciekaw wątpliwości, zastrzeżeń… powodów, dla których trudno odpowiedzieć na te pytania. Ciekaw nawet jestem innych pytań.
    Być może fenomen Kieślowskiego polega również na tym, że każdy widz ową piękną formę jego filmów może wypełnić własną treścią. Stąd też chyba wynika przewaga tych obrazów na tymi, które pretendują do kina wysokiego, a które pozbawione są nie tylko treści, ale i formy.
    Muszę jednak stwierdzić, że tym co przechyla szalę mojej przychylności dla filmów Kieślowskiego jest ich… estetyka i – obecna w nich mimo wszystko – emocjonalność.
    Także pewna otwartość.

    * * *


    TELEMACH: Obszerny nader temat. Kieślowskiego niegdyś nieomal czciłem. To było tak dawno temu, o ile pamiętam po obejrzeniu „Z punktu widzenia nocnego portiera” spać całą noc nie mogłem. Genialny i zapomniany dokument. Problemy rozpoczęły się w latach 80tych. Nie poradziłem sobie z koncepcją kina jako moralitetu dla krytyków.
    A recepcja Kieślowskiego?
    Pewnie podobna jak w przypadku innych wielkich zmarłych, K. zdołał dołączyć do świata kina który bezpowrotnie odszedł. Jest na tej samej półce co reszta jego zmarłych kolegów oglądanych przez krytyków, adeptów reżyserii i krytyki oraz kilku koneserów.
    Jest go dużo w leksykonach. Ze świadomości widza został wymazany (wyjątkiem, co zrozumiałe, jest Polska). Nie ma się jednak czego wstydzić. Kto w Polsce zna wczesnego Antonioniego lub De Siccę? Joselianiego z okresu przed emigracyjnego? Albo filmy Aldricha i Kazana?

    LOGOS AMICUS: Telemachu, nie mogę się zgodzić z tym, że Kieślowski „ze świadomości widza został wymazany (wyjątkiem, co zrozumiałe jest Polska)”. Myślę, że się go pamięta we Francji, a już jestem pewien tego, że się go pamięta w Stanach. W Ameryce był on – w czasie tej dekady po jego śmierci – najbardziej znanym reżyserem europejskim (i najczęściej wyświetlanym). Wyszło tutaj kilka książek o nim, zorganizowano kilkanaście przeglądów jego filmów. (Oczywiście mówię o środowisku ludzi zainteresowanych kinem innym, niż hollywoodzkie. Przyznam, że trochę mnie to dziwiło, ale ze względu na solidarność plemienną siedziałem cicho :))

    TELEMACH: Logosie, ze świadomości WIDZA – nie zaś krytyka z ambicjami. Jak wiesz chyba, wynikające z solidarności plemiennej myślenie życzeniowe ma tutaj raczej małą moc sprawczą. Kieślowski jest częścią kina, które jako powszechne zjawisko kulturowe zmarło w latach 80-tych XX wieku. Podzielam Twój żal, nie zmienia to jednak faktu, że reżyserzy-autorzy przestali być już przed laty organizatorami masowej wyobraźni, inspiratorami dyskusji i inicjatorami nowych estetyk. Od ponad ćwierćwiecza nie doczekaliśmy się żadnej nowej szkoły – kopenhaskie eksperymenty pomińmy milczeniem bo była to raczej sezonowa moda.
    Sądzę że Kieślowski – będąc częścią zamkniętej epoki miał jako Twórca szczęście. Zdążył na pociąg zwany kinem autorskim. Pociąg ten jednak już dawno odjechał a szyny rozebrano. Co jest smutne.

    LOGOS AMICUS: Telemachu, a czy krytyk filmowy nie jest także WIDZEM ?
    Ja zresztą nie miałem na myśli „krytyków z ambicjami”, tylko bardziej ambitnych, choć nieprofesjonalnych amatorów kina – i to konkretnie w Stanach. A takich jest, z tego co wiem, tysiące.

    TELEMACH: Krytyk jest również widzem. Ale – powiedzmy sobie szczerze – że nie jest grupą docelową. Nie jest tym odbiorcą o którym mówiłem. On jest również. Między innymi.
    Powiadasz amatorów takiego kina są tysiące? I to jest – drogi Logosie właśnie jak sądzę istota problemu. Bo kino – w swych założeniach nigdy nie miało być elitarne. Należałem sam do tych, którzy niegdyś żywili nadzieję że tak być może a czasami nawet powinno. Nieubłagana jest jednak wymowa cyfr w epoce panowania homo economicus. Tysiące. Kropla pasjonatów w oceanie konsumentów kultury masowej. Jeśli wylądowaliśmy w tym rzędzie wielkości to jesteśmy w jednej lidze z miłośnikami poezji starogreckiej, baletu wczesnoromantycznego lub ekspresjonistycznej rzeźby. W niszy. Istotą kina była zaś jego masowość. Nawet elitarność wyrażała się w setkach tysięcy odbiorców.
    Nie zamierzam umniejszać roli Kieślowskiego, wspaniały gość był. Nie przepadam jednak za kreowaniem i pielęgnowaniem złudzeń w celu poprawy dobrego samopoczucia. Kino autorskie stało się domeną garstki skorej do nostalgii i obdarzonej dobrą pamięcią.

    * * *

    RYSBERLIN: Kieślowski (dla mnie) to trzy filmy:
    – dokument „z punktu widzenia nocnego portiera” – doskonały! widziałem w kinie przed jakimś seansem filmowym, co siedzi w człowieku, że wie lepiej?
    – „amator” – świetne sceny społeczne, „…w niedzielę pójdę do kawiarni i zjem wiśniową galaretkę…” – dobra praca dobra, rozrywka, przyjadą „framerowie”, będzie wesoło i szczęśliwie.
    To był rok `79, dyskutowaliśmy, jak to jest możliwie, że ludzie mają takie marzenia w tak politycznym czasie, tak było
    – no i „arcydzieło” – „krótki film o zabijaniu”, suchy bez ckliwości o banalności
    to jest mój kieślowski

    LOGOS AMICUS: Tak. To był ten Kieślowski „bliżej życia” – bardziej zgrzebny estetycznie…
    Później zaczęły się „celofanowe świecidełka”, w które zaczął on owo „życie” owijać.
    Muszę się tu przyznać do swojej konsternacji – raz te „świecidełka” mi się podobały, to znów nie. Stąd moja ambiwalencja wobec Kieślowskiego.
    A jednak „Niebieski” wniknął we mnie dość głęboko, pewnie dlatego, że przyjąłem całą tę jego piękną formę i nastrojowość.
    * * *

    CHIHIRO: Jestem pełna podziwu, to najlepszy tekst o Kieślowskim, jaki kiedykolwiek czytałam. To, obok Bergmana, najbliższy mi reżyser i jego śladów wciąż szukam u innych, z mniejszymi i większymi sukcesami. Choć wielokrotnie próbowałam coś o Kieślowskim napisać, Twój tekst sprawił, że nie mam nic do dodania. Zawarłeś całą esencję i jeszcze trochę. Chylę czoła.

    * * *



  9. Inka Says:

    Zapytano Kieślowskiego jakie pytanie zada Panu Bogu, gdy kiedyś sie z Nim spotka. Odpowiedział „O nic nie zapytam, najwyżej powiem obudź się Panie Boże i zobacz co się dzieje ze światem, który stworzyłeś”

    • Logos Amicus Says:

      Nie jestem pewien, czy Bóg się wzrusza, patrząc np. na ostatnie trzęsienie ziemi i tsunami w Japonii.

      Ale ja myślę jednak, że do Boga nie przystają żadne nasze ludzkie wyobrażenia, a tym bardziej oczekiwanie od Niego jakichś „uczuć” i „wzruszeń”.
      Nieporozumieniem jest też chyba mówienie o „bożej sprawiedliwości” (gdyż wobec tego morza niesprawiedliwości, jakie rozlewa się codziennie w naszym świecie – powodując niezawinione niczym cierpienia milionów ludzi – byłoby to nie tylko absurdem i rażącą ślepotą, ale i kpiną z naszej zdolności rozróżniania sądu sprawiedliwego od niesprawiedliwego).

  10. Kartka z podróży Says:

    Pisałem wcześniej, że „kiedyś filmy Kieślowskiego oglądałem z przejęciem – we wczesnych latach 80-tych. Dobrze opisywały świat wokół mnie.” Już nawet dokladnie treści nie pamietam tylko sceny z tych filmów. Na przyklad gdy Szapołowska wkłada głowę do kuchenki gazowej w „Bez konca”. Jak ona się do tego przygotowywała – cholerne lata to były. Ta scena we mnie tkwi
    Pozdrawiam

    • Logos Amicus Says:

      Nie zapominajmy, że Kieślowski robił też (zwłaszcza na początku swej kariery) przejmujące filmy dokumentalne.
      Jak np. ten, (który na dodatek budzi też niepokój):

      Pozdrawiam

      • Kartka z podróży Says:

        Logosie
        Oglądałem „Z punktu widzenia nocnego porteira”. Nawet kilka miesięcy temu zadedykowałem ten film jednemu z moich trolli internetowych, bo jak wynikało z jego komentarzy mial podobną strukturę osobowości jak bohater Kieślowskiego. Tak więc w tym przypadku film zachował aktualność. Kto nie oglądał to polecam
        Pozdrawiam

  11. lenka Says:

    Tak gwoli uzupelnienia (?). Obejrzalam wczoraj „Niebieski”. Prawda – melancholijny to film, ale nie ociekal deszczem ( znalazlam moze jeden fragment) i slonce tam tez sie przebijalo, chociazby we fragmencie „wystawiania twarzy” przez bohaterke, do pierwszych promieni slonecznych.

  12. tamaryszek Says:

    Dziękuję, fajnie, że przypomniałeś wywiady z Kieślowskim.
    pozdrawiam
    ren

  13. karol Says:

    Z filmów Kieślowskiego u mnie na pierwszym miejscu jest „Amator”. Poza tym świetny „Przypadek”, „Spokój”, „Personel”. Podobał mi się także „Krótki dzień pracy” i „Blizna”, choć to już nieco słabsze filmy. Nie lubię za to „Bez końca”. Z „Dekalogu” najwyżej cenię „Krótki film o miłości” i „Dekalog 1”.
    Dokumenty – pierwsza klasa.

    Zagraniczne filmy Kieślowskiego są OK, ale mógłbym bez nich żyć. Zdecydowanie wolę te, które nakręcił w Polsce. No, ale za granicą znany jest głównie z tych powstałych we Francji (chociaż z drugiej strony wielu reżyserów w mniej lub bardziej twórczy sposób wykorzystywało sposób narracji zastosowany w „Przypadku”).

    Znakomity reżyser. I choć podobno nie palił się już do dalszego kręcenia filmów, to i tak wielki żal, że odszedł przedwcześnie.

  14. Michał Says:

    Ten tekst jest bardzo trafny jako analiza „problemu z Kieślowskim”. Swego czasu krytyka (chyba Kłopotowski, ale mogę się mylić) zarzucała mu, że zamienił moralny niepokój na zagraniczne świecidełka, ale osobiście się z tym nie zgadzam. Jego stoicki pesymizm, podszyty rozpaczą ale nie histerią, bardzo do mnie trafia. „Przypadek to jeden z moich najważniejszych filmów życia. Z kolei Jerzy Sosnowski uważa „Niebieski” za najdoskonalszy filmowy obraz depresji „od środka”.

    „„Niebieski” stanowi niezwykle poruszające świadectwo, rodzaj porozumienia ponad głowami szczęśliwców, którzy z depresją i melancholią mieli do czynienia tyle, że raz czy drugi dopadła ich chandra w jesienny wieczór. Znak dla wtajemniczonych. ”
    http://jerzysosnowski.pl/2006/03/13/o-niebieskim/


Co o tym myślisz?