RYBACY Z JEZIORA INLE

.

Rybak z papierosem - zmierzch nad Inle, największym jeziorem Birmy

Rybak z papierosem. Zmierzch nad Inle – drugim co do wielkości i pierwszym co do popularności jeziorem Birmy.

.

       W coraz bardziej homogenicznym świecie szukamy miejsc niezwykłych, które zachowały jeszcze swój autentyzm – gdzie przekazywana z pokolenia na pokolenie kultura i tradycja zdołała się oprzeć ekspansji nowoczesnej cywilizacji, za którą odpowiedzialny jest głównie Zachód. Tylko czy takie miejsca gdziekolwiek istnieją? Niestety, im dłużej podróżuję, tym bardziej przekonuję się o tym, że pozostało ich jak na lekarstwo. Najczęściej spotyka się coś w rodzaju kulturowej namiastki: „egzotykę” podrasowaną dla potrzeb turystyki masowej, dającej złudzenie „eksploracji” świata, a w rzeczywistości eksploatującą powierzchowne stereotypy, ludzką ignorancję, pęd za niezwykłością i wyjątkowością – ucieczkę przed rutyną i nudą.

       Wydawało mi się, że decydując się na miesięczną podróż po Birmie – samodzielnie, bez korzystania z turystycznych biur podróży – uda mi się pułapek i nieznośności turystyki masowej uniknąć, ale okazało się, iż – chcąc odwiedzić najważniejsze dla birmańskiej historii i kultury miejsca – nie sposób było się od masowego turysty odseparować. Co starałem się znosić dzielnie. Mało tego: spotkania z ludźmi podróżującymi podobnie jak ja, wspominam z wielką przyjemnością – były one cennym doświadczeniem, także dla próby zgłębienia ludzkiej natury… i to nie tylko jeśli chodzi o człowieka podróżującego. Tym razem dysponowałem czasem, który pozwalał mi na sporządzanie zapisków i notatek „na gorąco”. Kiedy jednak teraz, po powrocie do domu, je przeglądam, to nie jestem pewien, czy aby nadają się one do publikacji – czy reprezentują poziom, który mnie samego by zadowolił. Ale to inna sprawa.

       Prawdę pisząc, przytłacza mnie ta ilość materiału – zdjęć, zapisków, wrażeń, wspomnień – którą wywiozłem z Birmy. Sam nie wiem od czego zacząć. Może od… poczynienia pierwszego kroku: ot, choćby od pokazania tutaj małego wyboru fotografii, które powstały podczas mojego kilkudniowego pobytu nad jeziorem Inle?

*  *  *

       Rybak z Inle, ze swoją charakterystyczną stożkowatą siecią (zwaną saung) i jeszcze bardziej charakterystycznym, nigdzie indziej na świecie nie spotykanym, sposobem wiosłowania, to bez wątpienia ikona jeziora Inle i jego okolic zamieszkałych przez wiele grup etnicznych, jak również jeden z najlepiej rozpoznawalnych symboli (rzec można: turystycznych) Birmy. Jechałem do tego kraju z mocnym postanowieniem dotarcia do miejsca, gdzie mógłbym rybaków Intha spotkać, przyjrzeć się ich pracy i oczywiście utrwalić to rendezvous na zdjęciach. Udało się. Ale, oczywiście – jak to zwykle bywa – wszystko okazało się inne, niż to sobie wcześniej wyobrażałem. Przy okazji dotarłem do podszewki jaka kryła się za folderową fasadą jednej z największych atrakcji turystycznych Birmy (a tym samym Azji południowo-wschodniej), jaką jest jezioro Inle wraz żyjącymi – nie tylko na jego brzegach, ale i na nim samym – ludźmi. Zanim jednak opowiem o Inle i jego bogatym sąsiedztwie, skupię się na tubylczych rybakach.

       Inle jest stosunkowo płytkie, pełne trzcin i wodorostów, wymaga więc wielkiej zręczności w poruszaniu się po nim. Aby sobie poradzić z nawigacją, tutejsi wioślarze rozwinęli specjalną umiejętność posługiwania się wiosłem, tyle że do operowania nim wykorzystują nie ręce, lecz… nogi. Polega to na tym, że jedną nogą „oplatają” oni niejako wiosło, co umożliwia im zarówno wiosłowanie na stojąco, jak i uwalnia ich ręce, dzięki czemu mogą je oni wykorzystać przy łowieniu ryb, które wymaga zręcznego posługiwania się siecią i pięciopalczastym harpunem, na który złapane ryby nadziewają. Wiosłowanie na stojąco jest o tyle ważne, że bardzo ułatwia zarówno manewrowanie łodzią w wodzie pełnej wodorostów, jak i wypatrywanie ryb. Zachowanie w tym wszystkim równowagi (rybacy Intha stoją na samym dziobie łodzi) wymaga niezwykłej zręczności, która praktykowana jest od dziecka. Dzięki temu Intha czuje się na czubku łodzi tak, jak ryba w wodzie – oczywiście chodzi o rybę, która nie szamocze się w sieci i nie jest przybita harpunem. Co ciekawe, ten sposób wiosłowania stosują wyłącznie mężczyźni (kobiety wiosłują „klasycznie”, czyli siedząc w łódce) – sam jednak nie wiem, czy jest to tabu, rodzaj zakazu, czy po prostu zwyczaj. Lecz mężczyzna łowiący wykazuje się w tym wszystkim niemal kobiecą gracją – jego harmonijne ruchy przypominają coś w rodzaju tańca, w którym sieć, wiosło i łódka stają się rekwizytami tej niezwykłej sztuki, stanowiąc przy tym, wraz z rybakiem, integralną, pełną estetycznego potencjału, całość.

 .

Dramatyzm połowu

Dramatyzm (i malowniczość ) połowu

.

       Nyaung Shwe to miasteczko położone w odległości kilku kilometrów od samego jeziora, do którego można się dostać płynąc szerokim kanałem, po obu stronach którego rozłożyły się wioski ludu Intha, zamieszkującego te okolice od ponad pół tysiąca lat. Jedynym sposobem, by udać się na spotkanie z rybakami, jest dopłyniecie do jeziora motorową łodzią. Zrobiłem to kilkakrotnie, a towarzyszył mi w tych eskapadach – nie tylko jeśli chodzi o rybaków, ale i zwiedzanie całego jeziora i jego najciekawszych zakątków – Saw Lwyn, tutejszy przewodnik, a jednocześnie właściciel łodzi… dopóki nie urwał się pasek klinowy w silniku, co zniweczyło moje plany dotarcia na czas w pewne miejsce, które chciałem tego dnia zwiedzić. Niemniej jednak, nasze poprzednie wyprawy okazały się całkiem udane.

       Wyruszaliśmy z Nyaung Shwe na długo przed wschodem słońca, bo płyniecie kanałem zajmowało dobre pół godziny, a zależało nam na dotarcie do jeziora o świcie. Rybacy czekali na nas u wyjścia kanału. Tak, czekali, bo głównym ich zajęciem o tej porze było pozowanie turystom, którzy wybierali się w dalsze rejony Inle. Za pierwszym razem – jako, że była to bardzo wczesna pora nawet dla najbardziej gorliwych przewodników grup zorganizowanych – spotkałem tylko jednego fotografa, młodego Chińczyka, wokół którego „tańczyli” na swoich łódkach rybacy z sieciami saung.  Poprosiłem Lwyna, by przekazał „rybakom” moje instrukcje, które dotyczyły miejsca, gdzie chciałem ich sfotografować, jak również to, że nie zależy mi na tych wszystkich dziwnych pozach, którymi zachwycony był Chińczyk, a raczej na tym, by wypadli oni naturalnie, bez celowego ustawianie się przed obiektywem aparatu – innymi słowy, poprosiłem ich o to, by nie zwracali na mnie większej uwagi. To było jednak trudne, bo pozowanie łasym na ich „balet” turystom weszło im już jakby w krew. Lecz myślę, że udało mi się uchwycić tę ich swobodę bycia na jeziorze i łodzi, choćby na tym oto zdjęciu:

.

Wschód słońca nad jeziorem Inle - nastrój jak podczas zachodu

Wschód słońca nad jeziorem Inle – nastrój jak podczas zachodu

.

       Zanim jednak ktoś rzuci kamieniem w tych „pozerów” udających rybaków gwoli uciechy turystycznej gawiedzi, tudzież potępić tych, którzy z ciekawości przybyli tu z najdalszych zakątków świata, by za drobną opłatą zakłócić naturalny porządek tej ziemi, chciałbym o czymś wspomnieć. Otóż ci ludzie wcale nie porzucili swojego prawdziwego rzemiosła dla czegoś, co jest sztuczne i nieproduktywne, z wygodnictwa, czy z lenistwa. To raczej rzemiosło porzuciło ich, bo łowienie ryb w jeziorze stawało się ostatnimi czasu coraz mniej opłacalne. Innymi słowy, nie można już było, zajmując się jedynie rybołówstwem, wyżywić rodziny, którą się miało na utrzymaniu. Do tego, że w jeziorze była coraz mniejsza ilość ryb, przyczyniła się zakłócona przez ostatnie kilkadziesiąt lat równowaga ekologiczna jeziora, jak również używanie na zabójczą dla rybnej populacji skalę pestycydów, których całe tony aplikuje się do uprawiania pływających ogrodów Inthów. Nota bene owych ogrodów ciągle przybywa i z roku na rok zajmują coraz większą powierzchnię jeziora. A większa ilość upraw oznacza coraz większą ilość chemii zatruwającej wodę. Na domiar złego Inle robi się coraz płytsze (wypalanie lasów na otaczających jezioro wzgórzach powoduje coraz większą erozję gleby, a tym samym coraz większą sedymentację – odkładanie się wywołanych tą erozją osadów na dnie jeziora), przez co drastycznie kurczy się środowisko, w którym żyją ryby. Tak więc, ryb i rybaków jest coraz mniej, ogrodników zaś coraz więcej – i wygląda na to, że trudno będzie przerwać to błędne koło, zanim jezioro nie udławi się dokumentnie wskutek ludzkiej działalności.

       Coraz więcej jest również „rybaków” czekających na turystyczne łodzie u ujścia kanału prowadzącego z Nyaung Shwe do Inle. Nie mogę jednak twierdzić, że ich widok sprawił mi jakąś wielką przykrość. Wręcz przeciwnie – zadziwiła mnie ta ich niemal artystyczna zręczność pozowania fotografom – zręczność, która moim zdaniem wcale nie ustępowała tej, jakiej wymaga samo łowienie ryb. Spędziłem wśród nich dobrych parę kwadransów, starając się uchwycić jak najlepsze światło, wybierając także najciekawsze kompozycję z ich sylwetek i ruchów. Z różnym skutkiem – nie było to bowiem takie łatwe, jako że warunki i sytuacja zmieniały się dosłownie z sekundy na sekundę, a ja robiłem zdjęcia z kołyszącej się łódki. Nie da się ukryć, że temat jest bardzo fotogeniczny – rybak ze swoją łodzią, wiosłem i stożkową siecią, wykonujący ruchy przypominające balet, a to wszystko na tle spowitego poranną mgłą (choć nie tylko mgłą – ale o tym może innym razem) jeziora i okolicznych wzgórz na horyzoncie. Jakże wdzięczny widok, mogący dostarczyć wielkiej estetycznej przyjemności. Podobnie zresztą było o zachodzie słońca, kiedy światło jest nie mniej ciekawe, niż o świcie.

*  *  *

Tutaj mała próbka wybranych zdjęć z tych poranno – wieczornych sesji:

.

.

       Ale to jeszcze nie wszystko. Bo na jeziorze Inle spotkałem także prawdziwych rybaków. Nie chciałem jednak przeszkadzać im w pracy, więc fotografowałem ich z daleka, czasami z efektem chyba nie gorszym od sesji pozowanych, o czym być może zaświadczą zamieszczone poniżej zdjęcia. Zdarzało się również tak, że odkładałem swój aparat i przypatrywałem się temu, co ci ludzie robią. Każdy ich ruch miał swój cel i znaczenie. Byłem zwłaszcza pod wrażeniem ich pracy zespołowej, która pozwalała zagonić większą ilość ryb do sieci (nie wszyscy z nich posługiwali się tradycyjnymi saung, najczęściej była to zwykła sieć nylonowa, a technika przypominała tę tradycyjną, stosowaną przez rybaków na całym świecie. Ktoś może powiedzieć, że obrazy te, mimo że niedoskonałe techniczne, są ciekawsze od tych pozowanych, choćby z tego powodu, że są po prostu bardziej autentyczne. I muszę przyznać, że skłonny jestem z takim argumentem się zgodzić.
A Wam, które obrazki podobają się bardziej?

(Kliknij na zdjęcia, by zobaczyć je w pełnym wymiarze)
Poranne mgły i samotna łódź na jeziorze Inle

Poranne mgły i samotna łódź na jeziorze Inle

.

Inle sunset

Inle sunset

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

.

Więcej zdjęć rybaków z jeziora Inle obejrzeć można TUTAJ, na stronie ŚWIAT W OBRAZACH.

.

Komentarzy 29 to “RYBACY Z JEZIORA INLE”

  1. Simply Says:

    Zachwycające … jedna z najpiękniejszych serii, jakie u Ciebie widziałem, kolonialny Cartier Bresson. Trzecie od dołu – Hokusai, jak żywy. Ale najlepsze jest to na samym dole – tu już nie mącisz sobie umysłu skojarzeniami ( tzn. ja ) . Sportretowałeś ruch w momencie, kiedy już przeminął, poprzez jego dynamiczne reperkusje. Tu najbardziej żywe jest to co jeszcze było przed sekundą, to co poderwało ptaki do lotu. Co ? Nie dojdziesz. Ale Ty uchwyciłeś ducha tego czegoś. I ta pełnia waloru całości …
    Dawaj to wszystko na wielki format .

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Bresson, Hokusai… No, no… I am flattered (G. B. Shaw: „What really flatters a man is that you think him worth flattering.”) ;)

      Zależy mi na uchwyceniu piękna, które trzeba jednak czasami wysupływać z rzeczywistości. Często narzuca się ono samo – wtedy tylko brać, nie przebierać; czasem jest ono bardziej dyskretne – wtedy trzeba go ośmielić, by się objawiło, nie tylko tobie, ale i innym. Rybacy z Inle, wg mnie, bardziej podpadają pod tę pierwszą kategorie. Tutaj, sposób łowienia ryb, jakby wymuszał pewną estetykę, która – wraz z przestrzennym i dość ascetycznym tłem jeziorowego enviromentu – staje się bardzo fotogeniczna. A wtedy trudno oprzeć się pięknu, które być może staje się nawet wręcz oczywiste.

      Co mnie teraz uderza w tej rybackiej aparycji i zachowaniu? Otóż wydaje mi się, że Intha łączy ze sobą dwa, zwykle nie przystające do siebie elementy: dynamikę i statyczność. Expressive calmness?
      To chyba sprawia, żę obrazy te mogą się wydać… intrygujące?

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      PS. Wystarczy kliknąć w zdjęcie (raz albo dwa – to zależy od przeglądarki) żeby go mieś w wielkim formacie.

  2. Simply Says:

    Fripp to rybacy, a Eno – reszta.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Niezły akompaniament, ciekawe skojarzenie…
      Fripp ma jednak w sobie coś azjatyckiego ;)
      Może to buddyjskie stonowanie, wstrzemięźliwość, skupienie, compactness… ?
      Co jednak nie wyklucza intensywności.
      Expressive calmness – to określenie też pasuje do Frippa, jak ulał… Nie uważasz?

  3. Simply Says:

    Nie inaczej ( ważny element Cichego Terroru ). Bez chwytania rzeczy w ich paradoksach nie ma poznania.
    A zatem jeszcze raz , to będzie z płyty, która wyszła w 1973 , wtedy co ,,Larks Tongues in Aspic” KC . Tekstura Eno jest jak sieć w którą łapie się ryba – Fripp , by opowiedzieć gitarą o swoich próbach wyrwania się na wolność. Tytuł równie dobry, jak ,, Dokładny Czas – Zakochani”.

  4. Tess Says:

    O tym, co warto zobaczyć nad jeziorem Inle, piszą na swoim blogu Paczki w podróży:

    (…)
    +++ rybacy o zachodzie słońca – drugiego dnia ponownie wypłynęliśmy na jezioro, żeby zobaczyć zachód słońca, na który dzień wcześniej się spóźniliśmy. Nasz przewodnik zatrzymał się przy ubranych w tradycyjne stroje rybakach i zapytał, czy nie chcemy zrobić im zdjęć. Początkowo nie chcieliśmy, bo nie przepadamy za inicjatywami, za które trzeba płacić, a które zmieniają tradycyjny styl życia ludzi. Tymczasem rybacy podpłynęli bliżej i z uśmiechem zaprosili każdego z nas na swoją wąską, drewnianą łódź. Tego się nie spodziewałam. Nieco oszołomiona, ostrożnie usiadłam na drugim końcu chwiejnej łodzi i razem z rybakiem odpłynęłam na środek jeziora, w kierunku zachodzącego słońca. Wtedy on zaczął poruszać się jak w „tańcu” wiosłując nogami, a ja ze zdumienia zupełnie zapomniałam o robieniu zdjęć. Byliśmy sami. Ostatnie motorówki omijały nas z daleka, spiesząc się na spóźnioną kolację. Dla mnie było to najpiękniejsze doświadczenie nad jeziorem Inle, przeżyte dwukrotnie, bo przecież musiałam mieć jakieś zdjęcia! Na koniec rybacy dostali po kilka kyatów – niewiele, bo nie byliśmy na to przygotowani, ale miałam wrażenie, że nawet gdybyśmy nie zapłacili byliby dla nas tak samo mili. Może i tym razem daliśmy się wpuścić w typowo turystyczne maliny, a może naprawdę byli to przyjaciele naszego przewodnika.
    (…)

    Tutaj cały wpis:
    http://www.paczkiwpodrozy.pl/birma/co-warto-zobaczyc-nad-jeziorem-inle/

    Też zrobili piękne zdjęcia.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      To prawda, Ci młodzi ludzie robią znakomite zdjęcia, a ich blog – podobnie jak ich trwająca już od paru lat podróż po całym świecie – jest ewenementem.
      Wpisy Paczków o Birmie znałem jeszcze przed moim wyjazdem. Znalazłem tam zresztą kilka ciekawych wskazówek, które mi się później przydały. A zdjęć rybaków z Inle im trochę pozazdrościłem, więc postanowiłem, że sam tych rybaków sfotografuję. ;)

  5. Ada Says:

    Najbardziej podobają mi się te zdjęcia z oddali, te w estetyce Hokusaia (też miałam podobne skojarzenia) a szczególnie to zatytułowane „Poranne mgły i samotna łódź”. Czy miała na ten wybór wpływ opowiedziana przez Ciebie historia? Pewnie miałaby, dla mnie zawsze słowo wpływa często na odbiór obrazu, ale tym razem to właśnie te a nie inne zdjęcia przykuły moją uwagę, a tekst potwierdził to, co było moim pierwszym wrażeniem. Pierwsza seria, choć piękna, przypomina teatralny spektakl, druga jest mi bliższa – choć zdaję sobie sprawę, że takie rozróżnienie teatru i „prawdziwego życia” (czymkolwiek by było) jest sporym uproszczeniem.

    Na pewno nie jest łatwo – jak piszesz – przedstawić piękno „wysupłane” czy „wyłuskane” ze zwykłej codzienności, ale przyglądając się tym fotografiom myślę, że jeszcze trudniej jest przedstawić piękno spektakularne i fotogeniczne w taki sposób, by poza (niewątpliwie pięknym) obrazem oddać – czy wywołać – również przeżycie. Nie muszę dodawać, że tutaj doskonale się to udało. Sans vouloir te flatter ;-)

    Tekst jak zawsze bardzo wnikliwy, czy powiedziałabym nawet – analityczny; bardzo mnie ciekawią te pływające ogrody i martwi los jeziora i w ogólności przeraża mnie, jak człowiek „czyni sobie ziemię poddaną”. Czytam z zainteresowaniem, ale – już po raz kolejny wracam do zdjęć.
    (Oraz dlatego, że przez procedury logowania udało mi się zgubić poprzedni komentarz i musiałam go odtworzyć, tzn. jeszcze raz napisać, stąd przeróżne uproszczenia, ale nie chciałam zostawić tych zdjęć bez słowa :-)

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Droga Ado,
      cieszę się bardzo, że nie chciałaś zostawić tych zdjęć bez słowa.

      Uważasz mój tekst za wnikliwy, a ja miałem wrażenie, że – pisząc go – ledwie muskam temat, a na dodatek jestem zbyt rzeczowy, co w moim odczuciu pozbawiało go pewnej aury niedopowiedzenia, a może też i pewnego liryzmu – bo jednak temat ten ma mimo wszystko potencjał… nazwijmy go… poetyckim. Mógłbym przecież zmilczeć to, że fotografowałem teatr dla turystów, udać, że to jest autentyzm… tak jak robi to wielu podróżnych, a zwłaszcza goniących za atrakcją turystów. Ale nie chciałem tego robić, bo jednak zależy mi na tym aby to, co przekazuję z moich podróży, było prawdziwe.

      Staram się, by moje zdjęcia oddawały moje przeżycie, jednak, jeśli wywołują one przeżycie u kogoś innego, to jest to już zasługą oglądającego.

      Chyba jednak nie boję się piękna, które samo się narzuca. Jest ono wtedy może oczywiste, ale mimo wszystko nie przestaje być pięknem. Piękno dostrzeżone i odczute, nawet to, które – przez swoją oczywistość – nie wymagało od nas żadnego percepcyjnego wysiłku, nigdy nie jest banalne i nudne. Piękno zabija nudę i vice versa: na kimś kto jest znudzony, piękno nie robi większego wrażenia.

      Chciałbym napisać więcej o tym jeziorze, a zwłaszcza o ludziach, którzy go zamieszkują – uprawiając nie tylko swoje pływające ogrody, ale i zajmując się tkactwem, złotnictwem, kowalstwem… Niestety, rybołówstwo staje się coraz bardziej marginalne, ale ja myślę, że ten dekadencki trend można jeszcze odwrócić.

      Niestety, dostrzegam jeszcze jedno wielkie niebezpieczeństwo dla stylu życia ludzi Intha (zresztą, dotyczy to nie tylko tego plemienia). Jest nim właśnie masowa turystyka, która może zamienić cały rejon w coś w rodzaju birmańskiego „disneylandu”, gdzie wszystko robi się pod turystyczny przemysł. Nadzieja w tym, że, tak naprawdę, zwykli ludzie Birmy są przywiązani do swoich tradycji i – wbrew pozorom – Zachód im tak bardzo nie imponuje (odróżniają się tym od swoich „elit”). Lecz, niestety, może się to z czasem zmienić.

      • Ada Says:

        Dziękuję Ci za dodatkowe wyjaśnienia. Teraz, po namyśle sądzę, że jednak tekst jest tutaj równie istotny jak obraz i bardzo mocno determinuje odbiór (oczywiście w moim przypadku). Gdybym zobaczyła same zdjęcia, pomyślałabym pewnie „jakie piękne!” i nie starała się jakoś, lepiej czy gorzej, wyrazić o co mi chodzi. A wygląda na to, że chodzi mi o… prawdę. I dlatego bardzo sobie cenię Twój tekst w takiej formie, w jakiej ostatecznie powstał. Mnie wydaje się wnikliwy, bo właśnie dotyka czegoś pod powierzchnią tego efektownego piękna – losu ludzi, ich zajęć, środowiska; dla Ciebie jest tylko jakimś ułamkiem doświadczeń czy zebranych materiałów (wieczny problem selekcji).
        Mógłbyś, zapewne, zachować w tajemnicy całą stronę „teatru dla turystów”. Nie mam prawa nawet ocenić, czy byłoby to uczciwe w stosunku do czytelnika, czy po prostu byłoby niejako przedłużeniem tamtej konwencji, kolejnym aktem tej sztuki teatralnej, jaka się tam odgrywa. A jednak sądzę, że masz zdecydowanie rys „naturalisty” oraz za duże wyczucie słowa (mechanizmów rządzących tekstem), by nie wykorzystać – dla dramaturgii tekstu – potencjału takiego napięcia między spektaklem a prawdziwym życiem.
        Masowa turystyka jest dla mnie jakąś nową formą kolonizacji – to pewnie wyda Ci się znacznym uproszczeniem. Nawet niekoniecznie chodzi mi o dawne kolonie, także o zachwianie równowagi między cywilizacją a przyrodą, naturalnym środowiskiem bytowania niewielkich społeczności spowodowane turystyką.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Tak sie teraz zastanawiam, czy jesli ograniczylbym sie do estetycznej strony tego „zjawiska”, jakim sa rybacy na jeziorze Inle, to czy rzeczywiscie byloby to czyms nieuczciwym? Przeciez dostarczyloby to przyjemnosci estetycznej tym, ktorzy te zdjecia ogladaliby (zapewnej wiekszej, niz gdyby ograniczyc sie tylko do „naturalizmu”, prawdziwego zycia) – a taki jest wlasciwie cel calego tego „teatru” dla turystow – rodzaj gry, umowy, moze nawet udawania?… Natomiast wiedza o sytuacji zyciowej tych „rybakow” (w tym wypadku „aktorow” tego teatru) moglaby te estetyczna „zabawe” zepsuc. Jednakze nie bylaby to pelna prawda o tych ludziach – i to nie dawaloby mi spokoju, bo ja jednak lubie drazyc prawde, mimo iz jestem sceptyczny co do mozliwosci ogarniecia calej prawdy, dotarcia do jej sedna… (no, ale to juz jest moj problem… rzec mozna… filozoficzny, dotyczacy percepcji swiata i tzw. „rzeczywistosci”, ktora nas otacza).
          Innymi slowy, ograniczanie rybakow Intha do jakiegos zjawiska „estetycznego”, byloby czyms tych ludzi dehumanizujacym – powierzchowna redukcja do jakiegos znaku, emblematu… czyli do czegos sztucznego.
          Dlatego musialem napisac to, co napisalem.

          Piszesz, ze masowa turystyka jest nowa forma kolonizacji. Masz zupelna racje – to nie jest zadne uproszczenie. Odnosze takie samo wrazenie. Ta forma kolonizacji ogarnia caly swiat, jest jednym z aspektow globalizacji, przyczyniajac sie tym samym do homogenizacji swiata, co wg mnie jest zjawiskiem bardziej negatywnym, niz pozytywnym (takjze ze wzgledu na to, ze pociaga to za soba pewna degradacje srodowiska nautralnego). No, ale to temat na szersza rozprawe.

  6. Jula :D Says:

    To łowienie ryb na stojąco wymaga niesamowitej akrobatyki. :)
    Ci rybacy, to jakby chodzą po tej wodzie. ::D
    Może w przyszłości ten sposób „wiosłowania” zawita na olimpiadę. W końcu „kanadyjki”, czyli wiosłowanie na klęcząco na jednym kolanie, to chyba od Indian z Kanady.

    Tak, ta globalizacja ma dobre i złe strony, bo za tym idzie „korporacja” w poszukiwaniu tanich pracowników, tak myślę.
    Dopiero co podziwiałam Twoje piękne zdjęcia, chyba z Nepalu, a teraz proszę, jaka tam tragedia.
    Cywilizacja, cywilizacja a Ziemia nadal nie ujarzmiona i wszystko może w pył obrócić.

    Tradycyjnie u Ciebie zdjęcia piękne. Masz to oko i wyczucie. ::D
    Pozdrawiam wiosennie i majowo ! ;)

  7. Ewa Says:

    Na pierwszy rzut oka to się ze sobą kłóci. Ciężka praca fizyczna zwykłego robotnika z lekkością, z jaką on ją wykonuje. Niby tylko rybak, ale bardziej jak tancerz baletowy. Niby tylko zdobywa pożywienie, ale robi to z wdziękiem i gracją. Niby tylko wiosłuje, ale wygląda, jakby wykonywał skomplikowany układ choreograficzny. Balansuje na krawędzi chybotliwej łódki niczym wprawny gimnastyk. Niezwykłe.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      To jest ciezka praca, bez dwoch zdan. To, co postrzegamy jako artyzm ruchow i „choreografie” tego sposobu lowienia ryb, wynika z wprawy jakiej ci ludzie ucza sie od dziecka. Jest ona niezbedna do zachowania rownowagi przy lowieniu i poruszania sie po jeziorze. Kazdy z nas, obcych przybyszow, wpadlby do wody po minucie stania na czubku lodzi, o zarzucaniu sieci nie wspominajac.

  8. Ania Leszczyńska Says:

    jak pięknie i jakie zdjęcia!

  9. Beata Rosiak Says:

    pisz Staś o ludziach, światach w jakich żyją, świadomie piszę światach, bo niby blisko a tak daleko nam do siebie :)
    zatem skracaj te odległości swoim fotoreportażem…


Co o tym myślisz?