MARMUROWY LAS

.

Wśród kolumn rotundy Narodowej Galerii Sztuki w Waszyngtonie

Wielka jest potęga czarnych kolumn z marmuru dźwigających sklepienie budowli, którą stworzył człowiek na chwałę swoją i tych, którzy w cierpieniu, trwodze, zachwycie i radości poszukiwali nie tylko piękna, zaklinając je w materii, ale tego, co ludzkie i nieludzkie w nich samych i w innych – boskich a może i nieboskich stworzeniach pojawiających się i znikających na ziemi – maleńkiej skalnej drobinie wirującej w przepastnym kosmosie, zagubionej w nieogarnionej otchłani pustki, której nie może wypełnić nawet ta nieprzeliczona ilość gwiazd i galaktyk.

Co począć z taką myślą pojawiającą się w twojej świadomości, kiedy tak idziesz przez ten czarny las marmurowych pni gigantów, które tak naprawdę – podobnie jak ty – są znikomością?

Teraz wydaje się ten gmach wieczny, ale przecież wiesz, że to tylko kwestia czasu, kiedy nie pozostanie tu kamień na kamieniu.

Gdzie wtedy będziesz ty… jeśli będziesz?

Czy masz tylko tę chwilę i może jeszcze kilka następnych?
Poza tym, że wiesz, że nic nie wiesz – wiesz tylko to, że wszystko jest Tajemnicą. Że dane ci jest zmagać się z tą największą z wszystkich Tajemnic, która skrywa przed tobą Sens Wszystkiego i twoje przeznaczenie w Wieczności.

*  *  *

© ZDJĘCIE WŁASNE

 

OJCIEC – horror Alzheimera, albo o tym, jakim potworem aktorstwa jest Hopkins

Trudna miłość ojca i córki w czasach starości i choroby (Olivia Colman i Anthony Hopkins w filmie „Ojciec”)

.

       Czasem wydaje się nam, że – wspomagając się empatią – możemy ogarnąć wyobraźnią stany psychiczne innych osób, ale to jest jednak złudzenie. To, co czujemy, to tylko namiastka – blade odbicie tego, co odczuwają inni ludzie – a najczęściej: projekcja własnych stanów (tego, co znamy z autopsji) na drugiego człowieka. Mówi się, że aby zrozumieć i poczuć to, co przeżywa i czuje ktoś inny, musimy sami „znaleźć się w czyichś butach”. Nieprawda, cudze buty to za mało – trzeba by dopiero wejść w czyjąś skórę – oddychać czyimiś płucami, zabić czyimś sercem… A to w rzeczywistości jest niemożliwe.
Dlatego, oglądając „Ojca” – film ukazujący tragedię starego człowieka stopniowo „tracącego rozum” z powodu demencji – sami tego rozumu nie tracimy i cały czas też wiemy, gdzie jesteśmy: w kinie. Wiemy kim jesteśmy, kim byliśmy, kto siedzi obok nas (jeśli wybraliśmy się do kina z kimś bliskim). Nie czujemy panicznego strachu, grozy osamotnienia, pomieszania myśli, duchowego cierpienia, bólu coraz bardziej psującego się ciała… Nie doświadczamy tych przerażających luk w pamięci, które powodują, że nie rozpoznajemy członków własnej rodziny – osób, które były nam najbliższe przez całe życie; tych, których przez lata kochaliśmy.
Tego wszystkiego tak naprawdę nie jesteśmy w stanie czuć – nawet wtedy, kiedy oglądając kreację Anthony’ego Hopkinsa na ekranie, jesteśmy wstrząśnięci do głębi, gardło mamy ściśnięte, a z oczu płyną nam łzy.
Doświadczamy jednak tej reakcji nie dzięki prawdziwemu życiu, a sztuce kina – a przede wszystkim dzięki mistrzostwu aktorskiemu Hopkinsa, który rzeczywiście sprawia wrażenie, jakby wszedł w umysł – i w ciało – człowieka cierpiącego na demencję, (a nie przeżywał wszystko „na niby” przed kamerą, co tak naprawdę ma miejsce w rzeczywistości).
Dawno nie czytałem tak zmasowanych zachwytów nad czyjąś grą aktorską, jak właśnie w tym przypadku. Bo ten film to jest rzeczywiście tour de force Hopkinsa – grana przez niego postać Antohny’ego (tak, tak, zbieżność imion nie jest przypadkowa, podobnie jak identyczne daty urodzin bohatera filmu i wcielającego się weń aktora) dominuje ekran, choć na szczęście nie przytłacza innych kreacji, zwłaszcza znakomitej (jak zawsze) Olivii Colman grającej jego córkę Anne.

*

       Po raz pierwszy widzimy Anthony’ego w jego dużym, bogato i gustownie urządzonym mieszkaniu w Londynie, kiedy słucha muzyki klasycznej – delektuje się nią z zamkniętymi oczami jak koneser. W takim momencie zjawia się Anne. Ma do niego pretensje, że znów swoim zachowaniem spowodował, że odeszła kolejna osoba, zatrudniona do opieki nad nim. Anthony odpowiada, że czuje się dobrze, nie potrzebuje żadnej opiekunki, sam sobie świetnie radzi, a poza tym to ta dziewczyna ukradła mu zegarek, (który oczywiście odnajduje się wkrótce w miejscu, gdzie sam go schował). Anne oświadcza mu, że musi kogoś przyjąć, bo ona sama wyjeżdża do Paryża, gdzie mieszka jej nowy partner. Spotyka się to z sarkazmem ojca („Ty!? Z mężczyzną!? Tam nawet nie mówią po angielsku!”), a w końcu z podszytą niepokojem pretensją: („A więc chcesz mnie opuścić! Zostawić samego!”)
Następne sceny wpędzają nas jednak w jeszcze większą konsternację: Anthony, słysząc jakieś szmery, uzbraja się w kuchni w widelec i idzie do drugiego pokoju, gdzie spotyka obcego mężczyznę (Mark Gatiss), który na pytanie kim jest, odpowiada – ku jego zdumieniu – że jest mężem Anne. Na dodatek twierdzi, że to jest jego mieszkanie, a Anthony został przez nich przygarnięty, bo już nie mógł mieszkać sam. Wkrótce zjawia się jego żona, a zszokowany Anthony widzi, że to przecież nie jest jego córka – nigdy tej kobiety nie widział na oczy! (Tę wersję Anne gra Olivia Williams).
Minie jakiś czas, zanim się zorientujemy, że to co widzimy na ekranie tak naprawdę (w dużej części) znajduje się w głowie Anthony’ego: to nic innego, jak halucynacyjne pomieszanie pamięci, osób, czasu i miejsc z tym, co go spotyka w rzeczywistości. Co gorsza (ale nie dla naszego filmowego przeżycia i swoistej fascynacji tym wszystkim) my sami nie wiemy, co jest fantasmagorią, a co realnością – co jest miejscem wyobrażonym, a co konkretem – co jest wynikiem paranoi Anthony’ego, a co działaniem prawdziwych ludzi.
Może się wydawać, że takie zapętlenia i pomieszanie wpłyną deprymująco na nasz odbiór filmu, ale tak się nie dzieje. Wręcz przeciwnie: to wszystko zmusza nas do większej koncentracji, a przede wszystkim pomaga naszej wyobraźni, by wejść do świata, w jakim żyje Anthony. Dzięki temu łatwiej jest nam sobie uświadomić i odczuć to, co go przeraża, co boli; jakie ma obawy, przez co cierpi – jaką trudność sprawia mu zrozumienie tego, co się z nim – i wokół niego – dzieje… Wreszcie: ile wysiłku kosztuje go, by z tego wszystkiego nie oszaleć.
Taka konstrukcja scenariusza (napisał go na podstawie własnej sztuki teatralnej, debiutujący również w roli reżysera, Florian Zeller) – i tak stworzona postać, umożliwiła Hopkinsowi po raz kolejny wspiąć się na wyżyny aktorstwa (być może jest to najlepsze jego wystąpienie w kinie od czasu, kiedy zagrał Nixona w filmie Olivera Stone’a).

*

Jak bardzo potrafimy się utożsamić z drugim człowiekiem i poczuć jego cierpienie – zarówno jako widz, jak i aktor? (Anthony Hopkins)

.

       Hopkins używa całego siebie jak instrumentu, na którym wygrywa całą gamę uczuć i nastrojów człowieka doświadczającego własnej umysłowej degradacji, postępującej paranoi – zagubienia, konfuzji, strachu, cierpienia. Ale wracającego też do tego kogoś, kim był przed starością i chorobą – mężczyzny mającego kontrolę nad swoim życiem, inteligentnego, błyskotliwego… A kiedy pojawia się przed nim młoda, ładna dziewczyna (kolejna kandydatka do opieki nad nim), to jest nawet szarmancki i czarujący. I te nagłe zmiany w zachowaniu, ciągłe wahania nastrojów: od cichej łagodności i grzeczności dżentelmena, przez stanowczy upór patriarchy i sobka, po wybuchy gniewu i wściekłości, kiedy coś nie idzie po jego myśli. W zależności od stanu własnego umysłu i rozeznania w tym, co go otacza i co się wokół niego dzieje, Anthony zachowuje się normalnie lub (co najmniej) dziwnie. Chce mieć kontrolę (nad sobą i otoczeniem) ale coraz bardziej ją traci – nie wie już, co jest prawdziwe, a co nie. Nie wie, czy ludzie go okłamują, czy mówią prawdę. Często nie ma pojęcia, gdzie tak naprawdę jest – i w jakim momencie życia się znajduje. Ten stan się pogłębia: Anthony staje się coraz bardziej zdezorientowany, smutny, załamany, nieufny, podejrzliwy, zrozpaczony…
To wszystko nie może skończyć się dobrze. Łudzimy się, że dzięki sztuce przeżyjemy w kinie jakieś katharsis – ale kiedy w ostatniej scenie widzimy eksplozję rozpaczy Anthony’ego, to serce pęka i rozdziera się nam dusza. (Nic dziwnego, że podczas odgrywania tej sceny przez Hopkinsa, popłakała się cała ekipa filmowa, która to nagrywała. Bo taki z tego aktora jest potwór.)

       Tak, jak napisałem na początku: tragedię człowieka tracącego rozum i zmysły możemy sobie tylko wyobrazić, poczuć jedynie namiastkę horroru jaki przeżywa – jego cierpienie pozostaje dla nas abstrakcyjne. Lecz nie jest to tylko niemożność wynikająca z praw fizyki czy sposobu działania ludzkiej psychiki. Mamy tu do czynienia z mechanizmem obronnym, chroniącym nas samych. Z tej samej przyczyny nie uświadamiamy też sobie tak naprawdę naszej śmiertelności – mimo, że wszyscy wiemy, że umrzemy. Takim mechanizmem obronnym jest również to, że w końcu bardziej nas zajmuje kreacja aktorska Hopkinsa, niż to, co ona przedstawia, a co odnosi się do ludzkiego życia – do rzeczywistego cierpienia człowieka z krwi i kości.

8/10

*   *   *

Więcej o filmach nominowanych w tym roku do Oscara w kategorii Best Picture: „Nomadland”, „Proces Siódemki z Chicago”, „Mank”, „Sound of Metal”, „Judas and the Black Messiah”, „Minari”, „Obiecująca. Młoda. Kobieta.”

.

NOMADLAND – smutek tułaczej wolności

„Nomadland” to ostatnio najbardziej faworyzowany film amerykański – Złote Lwy na Festiwalu w Wenecji, Złote Globy dla najlepszego filmu i za reżyserię, liczne nagrody krytyków i publiczności, sześć nominacji do Oscara w najważniejszych kategoriach… Czy ten skromny a-hollywoodzki obraz (bo tak go można nazwać ze względu na formę i treść) wart jest takiego uznania?

.

Być nomadą – wybór czy konieczność? (Frances McDormand w filmie „Nomadland”)

.

       „Nomadland” obejrzałem dwa razy (najpierw w kinie, później na platformie streamingowej Hulu) i nie będę jednak ukrywał, że film – zwłaszcza za pierwszym razem – mną poruszył. Wciągnęła mnie jego nieśpieszna narracja, zanurzyłem się w jego elegijnym nastroju. Oglądanie aktorstwa Frances McDormand na ekranie to zawsze jest przeżycie, ale chyba jeszcze bardziej przejąłem się scenami z udziałem innych „nomadów”, z którymi spotyka się na swojej drodze (i na kempingach) grana przez McDormand Fern. Zaskoczeniem dla mnie było to, że – jak się później dowiedziałem – były to autentyczne, wzięte z życia, „grające” siebie postacie: Linda May (notabene główna bohaterka książki Jessici Bruder „Nomadland: Surviving America in the Twenty-First Century”, na podstawie której napisano scenariusz filmu), Bob Wells (działający w Arizonie mentor i guru ludzi żyjących w kamperach), czy wreszcie Swankie (pełna werwy i kolorytu 70-latka, deklarująca swoją miłość dla kajakarstwa i natury). Wszyscy ci ludzie żyją w jakimś dziwnym stanie: osamotnienia i straty z jednej strony, oraz poczucia solidarności i ludzkiej bliskości – z drugiej. Spotykają się w drodze, i żegnają też w drodze, ale nie na zawsze. Jak mówi do nich Bob: „No final goodbye – see you down the road”

dyskretny urok apolityczności

       Moim zdaniem ten bardzo charakterystyczny dla (urodzonej w Chinach) reżyserki Chloé Zhao miks dokumentu i fikcji, znów bardzo dobrze sprawdza się w jej najnowszym filmie, chociaż z drugiej strony przeszkadza temu, by narracja „Nomadland” stała się zajmującą dla nas opowieścią. Z tego powodu film nieco się rwie, jest epizodyczny – „akcja” przenosi się z jednego miejsca Ameryki w drugie. Często zbyt raptownie, by ogarnąć i zrozumieć zachowanie bohaterki.
Jednakże te ewentualne niedociągnięcia i słabsze strony filmu uświadomiłem sobie dopiero wtedy, kiedy oglądałem go ponownie. Wtedy dotarło do mnie również to, że pozbawiony jest on niemal zupełnie socjologicznego czy politycznego komentarza (wyjąwszy wygłoszoną przy obozowym ognisku anty-kapitalistyczną jeremiadę Boba Wellsa przeciw „tyranii dolara i rynku pracy”, zakończoną enuncjacją tego, że ludzie „dają się traktować jak konie pociągowe, które zaharowują się na śmierć”; czy też rzucane mimochodem uwagi o tonącym Titaniku.)
Teraz jednak się zastanawiam, czy rzeczywiście z tej (pozornej chyba) apolityczności i socjologicznej oględności można czynić zarzut. Prawdę mówiąc, to Chloé Zhao nie miała obowiązku, by wciągać się w komentowanie systemu. Bo jaki jest ten ekonomiczno-polityczny system to każdy widzi. I akurat kino nie jest najlepszym źródłem tych obserwacji, choć z tego, co spotyka nomadów, można wyciągnąć pewne wnioski.
Być może Chloé powstrzymała się przed jednoznaczną i ostrą krytyką amerykańskiego korporacjonizmu z… hm… grzeczności? Bo w końcu tutaj w Stanach się wykształciła, spełniła swoje marzenie i stała się reżyserką robiącą całkiem „rasowe” (w sensie profesjonalnej solidności) filmy – za które zbiera nagrody, i dzięki którym staje się sławna. Trudno mieć jej za złe, że nie wsiadła na konia typowo hollywoodzkiej (i nie tylko) lewicowej obłudy i hipokryzji, piętnującej system, którego się jest beneficjentem.
Myślę, że za pierwszym razem film mi się spodobał bardziej przede wszystkim dlatego, że mocniej podziałał na moje emocje. Całkiem spójna wydała mi się jego klimatyczna konsystencja – ten obraz we wszystkich tonach szarości, zdesaturowane kolory i emanujący z ekranu smutek – dyskretna elegia rozpamiętywania tego, co przeminęło (i przemija), odczuwania żalu po tych, co odeszli (i odchodzą) – ale jednak bez użalania się nad sobą. Tak, ten obraz jest smutny, ale – z tego co wiem – tylko dla niektórych widzów okazuje się depresyjny i dołujący, bo gorzką prawdę o życiu przemyca się tu za pomocą sztuki.

I’m not homeless, I’m houseless – mówi bohaterka „Nomadland” mając na myśli swojego vana Vanguarda

.

upadek „Imperium” i dylemat wolności

       Przed obejrzeniem filmu nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo nomadyzm jest rozpowszechniony w Ameryce. Oczywiście, w czasie swoich podróży widziałem mnóstwo kamperów, rozmawiałem z wieloma ludźmi obozującymi na kempingach, ale byli to zwykle zmotoryzowani „wagabundzi” sezonowi. Często ich RV bus na kółkach był droższy od zwykłego domu stojącego na fundamentach. Tacy jednak nie są bohaterami „Nomadland”, którzy liczą się z każdym groszem, żyją bardziej niż skromnie – ich majątek sprowadza się do zużytego zwykle kampera i głodowej emerytury. I prowadzą taki styl życia od wielu lat, tułając się bez stałego miejsca zamieszkania. („I’m not homeless, I’m houseless” – mówi o sobie bohaterka filmu.)
Fern, przez 40 lat mieszkała z mężem w małym, pustynnym miasteczku w Nevadzie o (trącącej chyba bardziej autoironią niż megalomanią) nazwie Empire. Niestety, po kryzysie w 2008 roku, fabrykę gipsu, w której pracował mąż zamknięto, a on sam wkrótce zmarł. Fern mieszkała tam jeszcze parę lat, aż do momentu, kiedy „Imperium” zupełnie się wyludniło (a jego kod pocztowy skasowano). Wtedy zapakowała do swojego białego, ale już nadgryzionego rdzą „Vanguarda”, to co mogła (reszty się pozbyła) i wyruszyła w swoją nomadzką podróż, imając się po drodze różnych zajęć (pakowaczka w Amazonie, sprzątaczka kempingowych toalet w parku narodowym, pracownica cukrowni, posługaczka w barze…) Zatrzymywała się w różnych miejscach, ale na krótko, nawiązując znajomości (może nawet przyjaźnie) z kilkoma podobnymi jej wagabundami.
Do końca nie jestem pewien co sądzić o nomadztwie Fern – czy wynikało ono z jej charakteru, czy też z okoliczności, w jakich się znalazła? Za tym pierwszym mogłoby przemawiać to, co o niej samej mówiła jej siostra, od dzieciństwa zazdroszcząca jej odwagi, szczerości i nonkonformizmu; za drugim fakt, że przez 40 lat prowadziła ona życie ustabilizowane i osiadłe. No ale w końcu odezwał się w niej zew drogi. Wygląda na to, że akurat ona, do życia w ten sposób nie została zmuszona, ale że to był jej wybór. Tym bardziej, że mając możliwość zamieszkania wraz z życzliwymi jej ludźmi, w normalnym domu, taką propozycję odrzuciła.
Napisałem „akurat ona”, gdyż tysiące ludzi w Ameryce, z powodów ekonomicznych, zostało do takiej tułaczki i egzystowania w kamperach (lub w barakach) zmuszonych. Część z nich twierdzi, że stała się przez to wolna – żyją ponoć beztrosko, bez cywilizacyjnych stresów, blisko natury… Ale czy rzeczywiście jest to wolność, czy też życie poddane drastycznym ograniczeniom, jeśli chodzi o jego standard?

twarz jak park narodowy

       Podobno był taki zamysł, żeby Frances McDormand (będąca jedną z producentek) w filmie nie wystąpiła, ale skończyło się na tym, że „Nomadland” stał się popisem jej aktorstwa. Z kilku względów jest to postać w Hollywood charakterystyczna (nie chcę pisać „osobliwa”, gdyż ktoś mógłby to uznać za obraźliwe). Jej sprzeciw wobec upiększającej, idealizującej kobiecą urodę manii makijażu i tapetowania własnych twarzy przez (robiące z siebie „bóstwa”) aktorki (a i przez aktorów także) jest ostentacyjny. Innymi słowy: Frances McDormand to chodzący antonim hollywoodzkiego glamour. Jej siła tkwi w znakomitym aktorstwie, ale też… w tej jej nietuzinkowej twarzy, notabene wcale nie przystającej do obiegowych kanonów kobiecej urody.
McDormand wspomniała kiedyś, jak podczas jednego z wywiadów usłyszała od swojego rozmówcy, że jej twarz przypomina mu… park narodowy. I to jej się bardzo spodobało. Ja się nawet temu nie dziwię, gdyż rzeczywiście twarz ta jest niczym krajobraz ludzkiej duszy – z topografią bogatą w wyżłobienia i bruzdy, z siatką nerwów poruszających mięśnie. Taka mapa uczuć i emocji wyrażanych mimiką i gestami.
Prezencja twarzy McDormand na ekranie jest tak bezpośrednia i naturalna, że nie sposób się przed jej wyrazem obronić. Można przy tym odnieść wrażenie, iż aktorka robi wszystko, by przypadkiem nie objawiło się przed nami coś, co byłoby w niej „ładne”. Humanistyczne? Tak! Ale nie uładzone (tak jak te ciągle pomierzwione, przypominające strąki włosy aktorki, która często na ekranie wygląda tak, jakby dopiero co wstała z vanowej pryczy).
Twarz McDormand to przede wszystkim wyraz człowieczeństwa, bez względu na (jakże często zwodniczą, fasadową i narcystyczną) estetykę naszej aparycji i szatek, w jakie się stroimy. Dlatego jest to twarz fascynująca. I na swój sposób piękna.

Zachód słońca nad ziemią nomadów – ale cóż po pięknie w świecie tułaczym?

.

zachód słońca jako dekadencja

       Tak się złożyło, że „Nomadland” po raz pierwszy obejrzałem nie tylko w kinie (przy czym rok 2020 był dla mnie chyba rokiem rekordowym, jeżeli chodzi o znikomą liczbę filmów obejrzanych przeze mnie na dużym ekranie), ale i w kolosalnym formacie IMAX, który zazwyczaj zarezerwowany jest dla wizualnych spektakli. Czy jednak film ten potrzebował aż tak prominentnej ekspozycji?
Jeśli tak, to bynajmniej nie był to krajobrazowy splendor, a raczej tło i oprawa dla ludzkich perypetii i charakterów ukazanych w filmie. Nie było to więc piękno przyrody ani tym bardziej przyjazność naturalnego środowiska, a coś wręcz przeciwnego: pusta i zimna, trudna do ogarnięcia przestrzeń – nieludzki majestat pustyni; zastygła w bezruchu, niegościnna okolica… obojętna wobec ludzi borykających się ze swoim losem, stratą, żałobą i przemijaniem – z własną La condition humaine. (Podobnie chyba odbierali Naturę pionierzy.)
Uderzyło mnie to, że większość scen filmu kręcona była o zachodzie słońca, (choć ze dwa wschody słońca też się zdarzyły) ale chyba tylko raz ktoś zwrócił uwagę na piękno tego zjawiska. Podejrzewam więc, że głównym powodem, dla którego Chloé zdecydowała się na tak częste filmowanie o tej porze, było specyficzne światło: ostatnie promienie słońca i zapadający zmierzch – pogrążanie się wszystkiego w mroku i szarości. Także wywołanie nastroju schyłku i przemijania – współgrających z dekadencją ludzkiego życia. Bowiem w takim momencie swojej drogi życiowej znaleźli się prawie wszyscy bohaterowie „Nomadland”.
Tak więc, związek z naturą jest ważnym elementem filmu, ale nie ma w nim nic z romantyczności, może tylko lekkie dotknięcie poezji. Tym są chyba jaskółki, których tysiące wybudowało swoje gniazdowe miasto na ścianie skalnego urwiska. To właśnie miejsce marzy zobaczyć przed śmiercią umierająca na raka Swankie, tułacza przyjaciółka Fern.

Natura – żywioł czy źródło ukojenia?

       Moje serce biło mocniej, kiedy na ekranie rozpoznawałem miejsca amerykańskiego Zachodu, które sam często odwiedzałem przed laty, przemierzając tysiące mil z towarzyszami moich podróży, chodząc po tamtejszych szlakach… Arizońska pustynia Sonora, Czarne Wzgórza, nieziemskie krajobrazy Badlands, pacyficzne wybrzeże Big Sur, pustkowia Nevady, niebotyczne sekwoje redwood w kalifornijskiej Alei Gigantów… To wszystko, kiedy byłem młody, burzyło moją krew, zalewało adrenaliną, upajało przestrzenią, zachwycało pięknem… Niezmiernie długa, ciągnąca się przez pustynny krajobraz po horyzont droga, była dla mnie mekką, rytuałem – moją małą konkwistą, spełniającą się wolnością. Czy będący u kresu życia nomadzi też tego doświadczają? Być może.
Samotna Fern (ang. „paproć”) zderza się z tym wszystkim, ale czym dla niej są te miejsca – i sama Natura? Są momenty, kiedy obejmuje ona pień sekwoi w Kalifornii, obserwuje stado bizonów w Dakocie Południowej, pływa nago w górskim strumieniu w Kolorado, jedzie krętymi drogami Big Sur nad Pacyfikiem… To są te chwile ukojenia, które można znaleźć na łonie przyrody. Ale kiedy nad Oceanem szaleje sztorm, Fern z wielkim trudem przedziera się nad skalnymi urwiskami, nad spienionymi falami, walcząc z wichrem… Kiedy gubi się wśród „księżycowych” skał Badlands, ktoś woła do niej, pytając się, czy widzi coś ciekawego, na co ona odpowiada: „Tak, skały!”.
Wszystko jednak wskazuje na to, że dla Fern przyroda jest kierującym się swoimi prawami żywiołem, z którym trzeba się mierzyć. Droga, którą ona przemierza, jest zazwyczaj prosta, prowadząca przez pustkowia i wydaje się bezkresna. Nie jest wolnością, ale dystansem, który trzeba swoim vanem przebyć. Jeśli wspomina („ogromną”) przestrzeń, którą widziała z okna swojego domu w Empire, to nie jest ona dla niej Obietnicą, a raczej Wielką Niewiadomą – pustką, która skrywa Tajemnicę tego, co jest po drugiej stronie.
Czy jest tam droga, na której spotkamy tych, których kochaliśmy, a którzy stąd odeszli?
Czy naprawdę pożegnaliśmy ich na zawsze?

7.5/10

Twarz jak park narodowy – Frances McDormand, a w tle: Badlands

*  *  *

Więcej o filmach nominowanych w tym roku do Oscara w kategorii Best Picture: „Ojciec”, „Proces Siódemki z Chicago”, „Mank”, „Sound of Metal”, „Judas and the Black Messiah”, „Minari”, „Obiecująca. Młoda. Kobieta.”

.

BARKISSIMO

.

Na łajbie Barkissimo – Zatoka San Francisco, Kalifornia

.

.

Gdzie gitara – tam dźwięk

trafia w końcu do serca.

Barkissimo kołysze się na wodzie

cichy szmer Zatoki

wkrada się dyskretnie

nie psując nut.

.

Chwilo trwaj… jeszcze trochę

zanim odpłyniesz do krain zapomnienia

gdzie gubi się nasza pamięć

a wraz z nią my sami

łapiący ostatnie promienie

zachodzącego na zawsze Słońca

.

* * *

GRANICE I PRZEJŚCIA… (na brzegu życia i otchłani)

(zapiski – z wypowiedzi rozproszonych, XVI)

Pejzaż zimowy Podkarpacia

Pejzaż zimowy na Podkarpaciu (Giedlarowa)

.

Sami wymyślamy symboliczne granice (choćby takie jak ta, zbliżająca się – noworoczna) by mieć poczucie możliwości zmiany, transgresji, odnowy… Tworzymy w ten sposób wyjątkową porę, kiedy możemy odegrać pewien rytuał przejścia – wszystko z nadzieją na lepszą przyszłość. A ona będzie jaka będzie, bez względu na naszą życzeniowość (wishful thinking) i zaklęcia: dla jednych lepsza, dla innych zaś gorsza – i oby tych pierwszych było znacznie więcej. Większość z nas nie dotrzyma noworocznych postanowień, ale o tym przekonamy się dopiero za kilka miesięcy. Teraz o tym nie myślimy… no i dobrze, bo i po co psuć sobie humor?

Lata mijają, nowy rok będzie za chwilę starym, a my – stojąc na brzegu życia i otchłani – widzimy płynącą rzekę czasu, która zabiera z sobą bezpowrotnie sporą część naszego świata. Ale i przynosi coś nowego. Ginie jednak nie tylko to, co sprawiało, że czuliśmy się szczęśliwi, ale również i to, co było dla nas nieszczęściem (może to być poniekąd naszą pociechą). Czas jest bowiem niewybiórczy i ślepy. Może dlatego jest sprawiedliwy? Lecz niestety – jest też przy tym bezlitosny, o czym świadczą nie tylko coraz liczniejsze zmarszczki na naszej twarzy i coraz więcej siwych włosów (albo tych włosów coraz mniejsza ilość).

Życie jest straszne i cudowne zarazem – podobnie jak świat, w którym żyjemy – pełen zarówno piękna, jak i potworności; śmieszności, jak i grozy. Trudno więc stwierdzić, że znaleźliśmy się na tym świecie w nagrodę, a tym bardziej, że jesteśmy tutaj za karę. To, że w ogóle jesteśmy, graniczy jednak z cudem, albo też i jest już cudem samym. W sumie… niepojętym, nawet dla takiego niesamowitego tworu, jakim jest ludzki mózg – całkiem możliwe, że będący najbardziej złożoną częścią Wszechświata, zbliżającą nas w jakimś stopniu do samego Boga (czy też sił, które nas stworzyły).

* * *

Jeśli istniejemy w czasie, to przemijanie jest czymś nieuniknionym. Przemijania nie ma tylko tam, gdzie nie ma czasu. A tego nie sposób sobie wyobrazić, ani też pojąć.

* * *

Kiedy wyludniają się krainy, w których kiedyś żyliśmy – robi się zimno i pustka zatacza coraz szersze kręgi na rzeczach, które czuliśmy w rękach, na skórze, pod naszymi stopami… Materia, którą jeszcze widzimy, staje się coraz bardziej obca w miarę jak słabnie nasza pamięć i obojętnieje serce, bo przecież musi się ono żywić tym, co żyje w drugim człowieku.
Lecz jeśli tego drugiego człowieka zbraknie?

Nostalgia, elegijny spleen… sentyment, który przez jakiś czas ogrzewa nasze stygnące wnętrza. Skoro może być nam tak bardzo żal obcych światów, które odchodzą w przeszłość, to czy dziwne jest to, że ogarnia nas rozpacz utraty i tęsknota za światem najlepiej nam znanym, bo naszym – tym, w którym byliśmy obecni – a który teraz przemija nieuchronnie, znikając kawałek po kawałku, rozpływając się we mgle coraz bardziej przezroczystej nicości?

Piękno? Cóż po pięknie w czasie minionym, zmarniałym? Jego ślady wzmagają tylko smutek spełnionej-niespełnionej miłości do świata i ludzi, która rodziła się jedynie po to, aby zaraz umierać… z coraz bardziej bladą i stężałą twarzą, na coraz mniej wyraźnej fotografii; z coraz bardziej zacierającymi się konturami rzeczy – z wszystkim co z wolna przepada za horyzontem zdarzeń.

A może piękno nie znika? Zwłaszcza wtedy, kiedy zamykamy oczy, chcąc pod powiekami zachować obraz kogoś lub czegoś, co stało się dla nas czymś bliskim i drogim?
A może piękno nigdy nie zniknie – nawet wtedy, kiedy nasze oczy zamkną się na zawsze?

Gdzie jest droga, którą można dotrzeć do tego, co najważniejsze? Z czego musi być zbudowane to, co mogłoby trwać wiecznie? Jaka powinna być świadomość, by mogła oprzeć się trwodze, złu i marności? Czy lepsze światy znajdują się tylko w zaświatach? I czy wszystko, co wydaje się nam dobre (lub złe) jest tylko złudzeniem?

Jednakże chwila gorzkiej rozpaczy również nie może trwać wiecznie. Dopóki oddech pobudza serce do bicia i krew do krążenia; dopóki oczy spotykają się ze spojrzeniem kogoś, kto umie trafić do naszego wnętrza, chroniąc nas przed zranieniem – dopóty dziać się w nas może święto życia, ale i koić ulga śmierci, która tak naprawdę jest – tak jak wszystko – niczym…
A może jednak początkiem czegoś innego?

* * *

Piękno przyrody (świata) zawsze zauważamy wpierw tam, gdzie jest (było) środowisko, w którym dorastaliśmy. I to pozostaje taką naszą cezurą, wzorem, punktem odniesienia… właściwie na całe życie. Do tego odnosimy wszystko to, co spotykamy w całym naszym późniejszym życiu – to nadaje jakby tonację temu, co przeżywamy już jako dorośli w naszym związku z Naturą, cz też – ogólniej – z całym otaczającym nas zewnętrznym światem.

* * *

Rozpacz jest jednym z nieodłącznych elementów ludzkiej kondycji. Może ją spowodować nie tylko własna nieuleczalna choroba, ale i np. utrata kogoś bliskiego, zniewolenie, kalectwo, cierpienie, nieodwracalność losu… cała masa innych nieszczęść jakie dotykają ludzi. Można nawet powiedzieć, że rozpacz (despair) jest jednym z fundamentalnych doświadczeń egzystencjalnych człowieka.
Rozpacz niekoniecznie musi mieć cokolwiek wspólnego z „żalem chwil teraźniejszych, czy minionych” – to nie ten ciężar gatunkowy, nie ta intensywność uczuciowa, nie ta sfera dramatu życia.

Naturalnie istnieją sposoby, czy też drogi, którymi można (starać się) uciec rozpaczy. Dla wielu ludzi czymś takim jest np. wiara. Albo… udawanie, że coś takiego, jak rozpacz nie istnieje, że nie ma ona do nich przystępu.

Ponadto rozpacz nie ma dobrej „prasy” – ot, choćby na blogach, czy na Facebooku – bo wszystkich obowiązuje pop-kulturowa dyktatura dobrego zdrowia, pozytywnego myślenia, indywidualnego szczęścia, pomyślnego życia… Tylko niekiedy robi ktoś w tym wyłom – ale to jednak wymaga pewnej odwagi, a nawet… determinacji.

* * *

Rozpacz, mimo wszystko, znana jest niemal wszystkim ludziom – nawet (a może zwłaszcza?) tym, którzy zdolni są do miłości (bo pojawia się zawsze wtedy, kiedy traci się kogoś, kogo się kocha).

W jednym ze swoich esejów Tischner zwrócił uwagę na to, że w polskiej literaturze brak jest wnikliwego i wszechstronnego opisu rozpaczy. I zastanawia się dlaczego (Polacy o rozpaczy nie mówili)?: Może nie wypada pisać o rozpaczy? Może temat rozpaczy został poddany cenzurze – tej „honorowej” np., która zakazuje przyznawać się do słabości? (Tak jakby rozpacz była słabością, a nie zdolnością doświadczenia egzystencjalnej głębi i wrażliwością.)
Według Tischnera powodem tego była szeroko w Polsce rozpowszechniona wiara religijna, która właściwie zakazywała rozpaczać, bo – jak pisze Tischner – „rozpacz była ‚upadkiem’, poniżeniem ‚godności’, ujmą na ‚honorze’, a przede wszystkim grzechem”.

* * *

„Kiedy nie można znaleźć nawet śladu rodzinnego domu, kiedy odmienione są drzewa i rzeka, jedynym głosem, jaki spodziewamy się usłyszeć od pielgrzyma, jest głos rozpaczy, lament, gorycz.” (Julia Hartwig – poetka, o „Dworze” Miłosza.)

Wydaje mi się, że Miłosz był przywiązany nie tyle do miejsca, w którym dorastał, co do czasu, kiedy dorastał. Podobnie: był bardziej przywiązany do języka polskiego, niż do samej Polski. Materia obchodziła go o tyle, że dzięki niej mógł snuć swoją poezję, mierzyć się z kulturą i jej ideami – z intelektualnym konceptem. Wychodził od konkretu ale zawsze ciągnęło go w ezoteryczne krainy, ku metafizyce. To wszystko świadczy o jego religijnym temperamencie. Ale to nie powinno dziwić, bo większość poetów ma taki temperament.

* * *

„Jeśli nie wystarcza tu sama rutyna pracy, człowiek pokonuje swoją nie uświadomioną rozpacz przy pomocy rutyny rozrywek, biernego konsumowania dźwięków i obrazów, jakie stawia mu do dyspozycji przemysł rozrywkowy.” (Erich Fromm, „O sztuce miłości”.)

Każdy człowiek ma w swojej duszy miejsce, gdzie czai się rozpacz. Ale dzięki Bogu kryje się w nim także potencjał szczęścia. Zresztą, rozpacz podobna jest do szczęścia w tym, że nie jest czymś permanentnym, stałym: szczęśliwym się raczej bywa, niż jest – rozpaczać też nie można długo (zwykle rozpacz przechodzi w melancholię i smutek – a wreszcie mija… jak wszystko inne).

Tak, można powiedzieć, że przemysł rozrywkowy podszyty jest strachem, nudą i pustką – tym wszystkim, co świadczyć może o skrywającej się za tą jałowością rozpaczy.

* * *

Wszystko się zapętla i łączy – jest właściwie jednym (dlatego każdy początek jest jednocześnie końcem – a czas nie ma w tym wszystkim żadnego znaczenia). Nasz język, podobnie jak percepcja, jest ograniczony i niezdolny do nazwania (określenia) tego, co poza nami i poza naszym światem. I poza czasem. A to, co poza czasem, jest właśnie wiecznością. (Wieczność jest bezczasowa – tylko dlatego może być wiecznością. Jest czystym istnieniem – a nie trwaniem.) Czas nie może być atrybutem tego, co istnieje wiecznie.

* * *

UWAGA: Tekst został napisany i po raz pierwszy opublikowany w grudniu 2014 roku.

.

CZŁEKOZWIERZENIA (poema życiowe naiwne)

*

I

Jeszcze nie pora by zgasić wszystkie lampy świata

Zasłonić ciemną kurtyną okno z widokiem na gwiazdy

Zamknąć wszystkie drzwi bez klamek i dziurek od klucza

Przykryć się całunem chłodnym jak zimowa noc

I już nie słyszeć więcej słów, kroków, płaczu ani śmiechu

W ciszy niebijącego już serca i zastygłej w żyłach krwi

*

II

Jeszcze czujesz swe ciało, choć coraz bardziej ci obce

Jeśli coś boli to wiesz, że ten ból w końcu przeminie

Bez większej zadyszki wdrapujesz się na wysokie góry

By z ich szczytów napawać oczy niezwykłym widokiem

Nadal możesz smakować słodycz lub cierpkość owoców

Których obfitość, kształt i kolory nie przestają cię dziwić

Czułym dotykiem oswajasz otaczającą cię zewsząd materię

Pod twoją dłonią staje się ona czasem posłuszna jak pies

Szukasz, sięgasz po formę, chwytasz, obejmujesz, wąchasz…

Ot, choćby tę karafkę wypełnioną do połowy płynem

Krople czerwonego wina drażnią delikatnie twój język

Cieszą oko refleksy światła – promienie tańczące na szkle

Oszałamia cię zapach i piękno wdzięczących się kwiatów

Śpiewy ptaków kryjących się w gęstwinie i koronach drzew

Zapuszczasz się w dzikie dżungle, w egzotyczne pustynie i puszcze

W lesie gubisz szlak bo wypatrujesz zwierząt i potrafi cię zdumieć

Szkliste oko sarny i niesamowite pręgi na tygrysiej skórze

Zwaliste cielsko grizzly i majestatyczne poroże wapiti

Uderzające piękno twoich braci mniejszych i większych

Cały ten inwentarz i menażeria ziemskiego poletka

Podobnemu niebu ale i podobnemu piekłu

Do którego i ty masz szczęście i nieszczęście należeć

*

III

Między jednością a osobnością plącze się twoja świadomość w Naturze

Wtedy, kiedy czujesz, że jesteś jedną z przyrodzonych jej cząstek

Może cię cieszyć ta więź – przepełniać błogie poczucie harmonii

Ale bywa też tak, że wobec Przyrody czujesz się obco, nieswojo

Bo przecież zostałeś kiedyś wygnany z jej naturalnego Raju

Dowiadując się wówczas (na dobre i na złe), że jesteś jednak INNY

Możesz to uznać za bezcenny dar, ale też i za wieczną klątwę, bo odtąd

Rozdarty między wspomnieniem niewinności a przekleństwem wiedzy

Żyjesz na granicy naturalnie i sztucznie stworzonych światów

Wiesz za mało by stać się w pełni mądrym i rozumnym człowiekiem,

A jednak zbyt dużo, by pozostać dzikim i bezmyślnym zwierzem

*

IV

Dzieciństwo – młodość – wiek dojrzały – starość

W jakim to wieku jesteśmy najbardziej sobą?

Jaką to porą świat odbieramy zmysłami najostrzej?

A znów kiedy ogarniamy go myślą najpełniej?

Czy może jest tak jak pisał swego czasu Szekspir: 

„Młodości nie masz ty ani starości – to jakby tylko w drzemce

Śniły się one tobie bardziej lub mniej nieprzytomnie”

Ale czy to głos doświadczonego rozsądku czy też fanaberia

Bo przecież nic tak nie trwoni życia jak młodość

I nic tak jak starość nie ciuła każdej jego chwili

(Mimo że tych oszczędności nie sposób jest wydać)

Dojrzewamy ale czy z wiekiem stajemy się lepsi i mądrzejsi?

Czy jesteśmy jak wino, które im starsze tym bardziej szlachetne?

To, co w młodości jest słodkie, bywa często gorzkie na starość

Siwe włosy dodadzą ci może więcej powagi, lecz nie poważania

Pociecha, że przełoży się to na szacunek do ciebie jest złudna

Zresztą – cóż po szacunku gdy całe ciało zaczyna się rozpadać

Odmawiając posłuszeństwa jak rozregulowany mechanizm,

do którego, tak naprawdę, nie ma żadnych części zamiennych

Gdy jesteś młody, nie potrzeba niczego, co dodawałoby ci skrzydeł

Ale gdyś stary i niedołężny, potrzebujesz kogoś, kto podsunie ci basen

Jak pisał wieszcz: wiek cię zamroczy, pochylisz ku ziemi poradlone czoło

„Tępymi oczami” zakreślisz świata marne i zamglone koło

A samolubna młodość zatryumfuje, „opleśniałej zbywszy się kory”

Nie myśląc o tym, że i ona sama wkrótce stanie się podobna do niej

*

V

Jeszcze nie zobojętniały ci kuszące podszepty Erosa

Nadstawiasz uszu bo ktoś – lub coś – obiecuje ci rozkosz

Kątem oka spostrzegasz zgrabną kibić młodej dziewczyny

Tudzież podniecającą krągłość piersi kobiety dojrzałej

Burzę niesfornych włosów rozwiewanych przez wiatr

Długie nogi wyłaniające się spod kusej spódniczki

Wąską suknię opinającą jędrne pośladki i kryjącą łono

Preludium do chwili zapomnienia się w dreszczach

Kiedy wszystko przestaje istnieć – nawet cierpienie

Zamieniane w przyjemność rozchodzącą się w ciele

I niosącą przy tym zapomnienie o złu tego świata

W równym stopniu boskiego, co i diabelskiego przecież

Ale czy podobna dwoistość znajduje się też w seksie?

Czy można w nim znaleźć jakiś święty pierwiastek?

Innymi słowy: czy to, co erotyczne, może też być i sakralne?

Czy orgazm jest czymś więcej niż tylko nerwowym spazmem

Nagłym skurczem mięśni zwalniającym twój mózg od myślenia?

Chciałbyś w tym zespoleniu (nie tylko ciał, ale i dusz) odkryć rys metafizyczny

Tylko czy z metafizyką może mieć cokolwiek wspólnego oksytocyna?

*

VI

Jak dużo zostało w tobie zwierza, jak dużo jest z człowieka?

Czy podszept serca tkliwy to nie jest podstęp hormonów,

Które chcą się dobrać do lepszej puli genów skrytych

W powabnych ciałach roześmianych i kwitnących dziewcząt?

Układałeś wiersze o miłości – mądre i głupie, proste i złożone

I nawet wierzyłeś w to co piszesz, bo nie chciałeś myśleć

O wielkim poruszeniu w okolicach swojego podbrzusza

Ani o tym, że to co się dzieje w głodnym seksu ciele

Jest tak pospolite jak sfora psów uganiających się za suką w cieczce

Ale ty byłeś oczywiście inny – bo otoczony książkami w bibliotece

Gdzie zamieniałeś nocne polucje na wysublimowaną poezję Rilkego

I gdzie czytałeś o romantycznych uniesieniach wielkich kochanków

O zatracaniu się ich w sobie – o zgubnych namiętnościach, pasji

O uczuciach płonących i pożądaniu silniejszym od śmierci

Czy były to tylko rojenia zbyt gorącej głowy?

Wysiłek mózgu chcącego się uporać z zalewającą go chemią?

A może jednak, mimo wszystko, jakiś boski był w tym zamysł

Na zwierzęcej osnowie budowana ludzkiej duszy wzniosłość

Gdzieś w idealnej krainie marzeń, pragnień, wyobrażeń i tęsknot

Spełniająca się potrzeba wyższego jednak rzędu?

Choć nadal trudno czasem ci rozstrzygnąć czy zadurzony człowiek

Bardziej subtelnym kochankiem jest, czy też pożądliwym samcem

(Tak więc – jest wielka miłość, a może tylko chuć i złudzenie?)

*

VII

Jak dużo zostało w tobie zwierza, jak dużo jest z człowieka?

Zabijałeś dla zabawy choć wcale nie było to konieczne

Nikt ci nie wydzierał ubitej zwierzyny, nie musiałeś walczyć

Z innymi drapieżnikami, ani oznaczać swoich terenów łowieckich

Bo supermarket z mięsem był tuż za rogiem osiedlowej ulicy

Pełen zaszlachtowanych zwierząt pokrojonych w porcje,

Zamienionych dla ciebie w steki, pasztety, bitki i kiełbasy

Wystarczyło tylko panom rzeźnikom pokazać plastik

Karty kredytowej – tej przepustki do świata konsumpcji,

Który podsuwa ci pod nos wszystko co potrzebne i niepotrzebne

Mamiąc obfitością nie znającą umiaru, taktu i granic, choć ty

Nie jesteś w stanie tego wszystkiego połknąć, przeżuć ani strawić

Napawając się złudnym bogactwem (podobno) lepszej części świata

Oddającego się orgii używania, zysku i chciwości – pogoni za zbytkiem

Czyniąc z Wielkiego Żarcia świąteczny rytuał i konsumpcyjny dryl

A ze sztuki kulinarnej domenę drapieżcy pozującego na degustatora

(Tak więc – są wielkie uczty, a może tylko żer i trawienie?)

*

VIII

Betonowe żyły miasta pełne wody i ścieków – w nich to co pijesz i to co wydalasz

Arterie asfaltowych dróg, zatory z samochodów – zawał wielkiej metropolii

W blaszanych pudłach zamknięte dzieci śmietniskowo-złomowej cywilizacji

W tłumie, wśród ruchu i zgiełku – atak warkotu silników i fabrycznych syren

Otaczają cię dźwięki, wibruje powietrze nad ulicą – dnem kanionu z wieżowców

Mija cię masa nieznanych ci ludzi – ich twarzy nie zapamiętasz nigdy

Są podobni do ciebie lecz nie tacy sami – choć blisko ciebie, to jednak odlegli

Rozmawiają, rozglądają się, biegną – wydaje im się, że rozpraszają samotność

A ona przylega do nich tym mocniej – im bardziej są osaczani przez maszyny i czas

Ale też jest inne miasto – z promieniem słońca tańczącym na ozdobnym gzymsie

Z żywym gwarem i uciechą na placach wypełnionych kolorowym tłumem

Modrą taflą jeziora wielkiego jak morze, które tną dzioby jachtów i łodzi

Miasto z Magnificent Mile, która rzeczywiście wydaje się niektórym wspaniała

Z budowlami strzelistymi – ścianami lśniącymi od szkła, aluminium i stali

A nad tym niebo jasne, błękitne i wielkie jak sklepienie kosmicznej katedry

Jedno miasto a dwa różne obrazy; jedna wrażliwość lecz dwa różne doznania

Po jednej stronie nalot koszmaru i alienacja, po drugiej – prawie że miejska idylla

Który z tych obrazów jest bardziej prawdziwy? A może oba są równie fałszywe?

Bo powierzchnia nigdy nie mówi o prawdzie tego, co wewnątrz

Może dlatego iż musi to być (jak każda prawda) przed nami zakryte?

*

IX

Gdzie są ci wszyscy nasi przyjaciele? Na wszystkie strony świata rozrzucił ich los

Jedni drugim przestali być potrzebni więc przyjaźń poszła w odstawkę

Pozapominali, zobojętnieli, wycofani… omotani we własne sprawy jak w kokonie

Który dla wielu bardziej pułapką jest, niż osłoną przed niebezpieczeństwami życia

Lecz komu z nas obcy jest grzech zaniechania, lenistwa – braku odwagi, słabości?

Przyzwolenia na to, by życie przeciekało nam przez palce, a czas zacierał pamięć

Tego, co obiecywaliśmy sobie w młodości – i tego, co wtedy obiecywał nam świat?

I tylko wspomnienie słońca, które jednak świeciło wówczas jaśniej

I wody, która była czystsza, bardziej rześka i źródlana

I wiatru, który nie wiał jeszcze wówczas prosto w oczy

I łąk pełnych owadziego gwaru, porośniętych soczystszą wtedy trawą

I drżenia dziewcząt, których białe piersi wypełniały nasze dłonie

I muzyki, muzyki, muzyki – zamkniętej teraz w szafie pełnej zakurzonych płyt

 *

X

Stosunki z Bogiem, kiedy byłem dzieckiem – to była też ciekawa sprawa

Bo na początku był on wielkim i dobrotliwym starcem z długą siwą brodą

(Trochę jednak wydawał mi się za stary jak na ojca wszystkich ludzi)

Mówiono mi że jest nie tylko dobry i mądry, ale i wszechmogący oraz sprawiedliwy

Przepełniony bezgraniczną miłością nie tylko do mnie i do innych dzieci

Ale i do wszystkiego, co stworzył (a stworzył ponoć wszystko:

Od najmarniejszego robaczka po koronę stworzenia, czyli nas samych)

Jednakże w świętych księgach wyczytałem też o jego gniewie

O próżności, zaborczości, zazdrości… o tym, że jest żądny hołdów

I nie mogłem zrozumieć dlaczego tak znęca się nad tym biednym Hiobem

Dlaczego jeden naród jest dla niego lepszy od drugiego?

Dlaczego jednego człowieka uczynił pięknym, bogatym i zdrowym,

Drugiego zaś biednym, szpetnym, nieszczęśliwym i chromym?

No i skąd tyle cierpienia i grozy w tym podobno najlepszym ze światów?

Po co mu te wszystkie dary, bogactwa, kadzidła, świątynie?

Całe zastępy wielbiących go na kolanach sług i poddanych?

Czy aby na pewno stworzył On nas na podobieństwo swoje?

Czy może jednak to my uczyniliśmy Go podobnym sobie?

I skoro taki jest wspaniały, to dlaczego kryje się przed naszym wzrokiem

Milcząc jak zaklęty w odległych i niedostępnych nikomu zaświatach?

Ot, naiwne, dziecięce pytania, chodzące kiedyś człowiekowi po głowie,

Na które zresztą i dzisiaj trudno jest znaleźć mu odpowiedź

*

XI

A skoro nikt i nic ci nie odpowie, to może nie warto jest pytać?

A może to, iż nie ma odpowiedzi jest już odpowiedzią tobie?

Także pytania mogą być skargą wykrzyczaną w Otchłań

Kosmosu przepastnego – tej międzygwiezdnej studni bez dna

Podobnie jak szept, który słyszą tylko twoje cztery ściany

Celi życia i śmierci, w której zawsze będziesz tylko sam

mimo tłumu współwięźniów, jakie się przez nią przewiną

*

XII

Czy może więc powiedzieć (lub tylko pomyśleć) człowiek wątpiący i rozczarowany:

Nie znając sensu, nie mając nadziei – czy pozostaje ci coś więcej nad absurd?

Masz duszę na ramieniu, na karku czujesz zimne tchnienie pustki

Życie twoje jak bańka mydlana, którą rozwiewa lekki podmuch wiatru

Życie twoje jak iskra, którą zgasić może kropla najmniejszego deszczu

Twój oddech krótki, twoje serce słabe, twoja krew za gęsta

Nie masz niestety żadnej przyszłości w swoim śmiercionośnym ciele,

Które życionośne jest zaledwie przez chwilę – wydane na pastwę niszczącego czasu

Czy pociechą może być dla ciebie to, że trafisz tam gdzie byłeś

(a raczej cię nie było) – przed twoim narodzeniem?

Czy po to tylko wyciągnięto cię (wrzeszczącego) za uszy z nicości

By zaraz wrzucić cię (niemego) do dołu niczym wór starych kości?

I czy rzeczywiście tym, co trafi tam na drugą stronę, będziesz nadal ty?

.

Bo wszystko czym jesteś i co tworzysz przeminie

– zamieni się w popiół, ruinę i proch

Powietrzem, którym oddychasz, będzie oddychał kto inny

– i kto inny będzie pił wodę, którą teraz pijesz ty

Ktoś inny będzie szedł po twoich śladach, które i tak wcześniej zostaną zatarte

To kim jesteś obecnie nie będzie mieć żadnego znaczenia dla tych co przyjdą po tobie

I nikt nie będzie pamiętał twojego imienia

Ani żadnej rzeczy, która twoja jest

(Więc po co to wszystko? Po co?)

*

XIII

Czy musisz być materialistą, ateistą, sceptykiem, nihilistą… by stwierdzić:

W Świętych Księgach są tylko słowa, w Świętych Rzekach zwykła woda płynie

Błogosławieństwo to jedynie gest, a znak krzyża na piersi to tylko ruch ręki

Religia to narkotyk, kulturą przytępiamy nasze kły i pazury
Wszyscy żyjemy w kłamstwie, nie mamy dostępu do prawdy
A nawet jeśli ją poznamy, to nie jesteśmy w stanie jej pojąć
Pozostaje nam tylko ślizganie się po powierzchni rzeczy i zjawisk
Które w rzeczywistości są zupełnie czymś innym, niż my to postrzegamy
Wiara w cokolwiek pozwala utrzymać się na powierzchni życia
Lub choćby tylko przysposobić do wchłonięcia przez nicość

Mgłą jest to co widzimy, ledwie cieniem kładącym się na dnie oka

Rozmywa się przed nami każdy obraz, rozwiewa to co wydaje się solidne

Świat wokół nas jest tylko złudzeniem, nasze myśli iluzją, a całe życie snem

Takie to wszystko wydaje się nam już teraz, a co dopiero będzie za miliardy lat?

Zaginą cywilizacje, wymrze to co żyje, przepadną wszelkie wspaniałości Ziemi

Nasze Słońce wybuchnie, zamieniając się w wielką czarną dziurę

Trawiąc wcześniej w ogniu wszystkie krążące wokół niego planety

I nie pozostanie z nas nic prócz atomów rozproszonych po Wszechświecie

Rozdzielonych na zawsze pustą przestrzenią i martwotą doskonałej próżni

*

XIV

Nadając sens temu światu i mając nadzieję – dopiero wtedy możesz żyć naprawdę

Cieszyć się chwilą (o ile tylko jest to możliwe), świętować każdy przeżywany dzień

Pisać pieśni nad pieśniami – lub choćby tylko zachwycić się kształtem czy kolorem liścia

Chwalić bogów, dzień i gwiazdy – czy choćby tylko uśmiechnąć się do bliźniego swego

Zamiast rozmyślać o tym, że wszystko to marność, działać: posadzić drzewo, ugotować ryż

Zamiast wybiegać myślą w zaświaty – zrobić jakiś mebel, pasać kozy lub naprawić płot

Nie pozwolić by cierpienie robiło z ciebie niewolnika, podobnie jak przyjemność

Lecz poddać się pasji i wypełnić tym, co jest najważniejsze w życiu – Miłością

Znaleźć własną miarę codziennego życia, swoje miejsce wśród innych monad tego świata 

Bo o tamtym – drugim świecie – nie wiemy zgoła nic 

(Dlaczego jednak to, co pozytywne, musi brzmieć jak nieznośna dydaktyka?

I czy stając po stronie życia możemy tak całkiem zapomnieć o śmierci?)

*

XV

Dorosły umysł – mówią – nie kwili ze strachu, tuląc się w kojących go złudzeniach

Nie mami się urojeniami, nie ucieka w fantazje, nie buduje zamków na lodzie

Widzi wszystko takie jakie jest naprawdę – ogarnia też myślą to, co niewygodne

Patrzy czasem z goryczą, ale i ze spokojem, nie odwracając oczu nawet

Od dziejącej się hekatomby, skazującej wszystkich na totalną Zagładę

Strącającej wszystko w Przepaść  i obracającej świat cały w Niwecz

(A może jednak to, co wydaje się nam zagładą, jest w rzeczywistości Przemianą?

I nie możemy dostrzec celu, bo wzrok nasz nie sięga tam, gdzie znajduje się Sens?)

*

XVI

Więc potrzebować otuchy może tylko umysł niedorosły?

Uciekając za wszelką cenę od myśli, że POZA nie ma już NIC?

Znosząc nieznośne poczucie absurdu urojonym Bogiem

Tworząc sacrum z niczego i przeciwstawiając to profanum

Próbując tchnąć w materię nieistniejącego rzeczywiście ducha

Wymyślając całe zastępy aniołów i świętych, którzy wszelako

Obecni być mogą tylko w głowie – między synapsami mózgu?

Skazani na mit – tę wieczną epopeję zmyśleń udających prawdę

Nadużywający wyobraźni tylko po to, by wyobraźnię tę stłumić

W opresji dogmatów, bez których nie może się obyć żadna religia

Ludzką niewiedzę zastępując naiwnym surogatem wiary

W coś, co zazwyczaj jest fantastyczne i niewiarygodne

Choć przecież może być tej wiary jak najbardziej godne?

(Lecz kto to wie? Kto wie?)

*

XVII

Więc musisz być dzieckiem by poczuć w sobie Łaskę

Zapomnienia tego, co napawa cię grozą i budzi twój strach?

Więc musisz udawać, chwytać się słów jak magii, owijać kulturową watą

By uchronić się przed prawdą o okropieństwie świata istot żywych?

Więc musisz żyć w kłamstwie, robiąc dobrą minę do niepewnej gry

Pocieszając siebie i innych, że istnieją jakieś drogi wyjścia

Inne niż ta, prowadząca do zimnego i ciemnego grobu

(Ale czy ktoś je zna? Ktoś zna?)

*

XVIII

Na początku słowo było ciałem – tyle że później się rozwiało

zamienione w chimerę, którą do dziś próbujemy schwycić

Machając bezładnie rękami, podrygując śmiesznie jak kukiełki

Paradna błazenada – cyrk rozgrywany na wielkim placu zabaw

Lunapark, w jaki chcemy zamienić pułapkę i więzienie świata

Który, skoro nosi życie, to musi też być cmentarzyskiem

Pokrytym ekstrawagancją efemerycznej wegetacji

Przygotowującej grunt pod finałowy danse macabre

*

XIX

Ale przecieżmówiąc o cudowności tego światatakże jesteś szczery

Za dar ziemskiego życia wdzięczny jesteś siłom, które cię stworzyły

Choć zdarzało ci się mówić, że na padół ten nie prosiłeś się wcale

Równie mocno wierzysz w to, że zaistnieć wielkim szczęściem było

Jak i w to, że już rodząc się zostałeś wydany na pastwę bezlitosnych mocy

Widziałeś nie raz, jak otwierają się przed tobą ogromne drzwi zachwytu

Ale też świadomy jesteś tego, że złamać cię może zwykła tortura cierpienia,

(Które dobrze jest ci już znane, chociaż cię jeszcze nie zabiło)

Wydaje ci się, żeś już dorosły – to znów, że nadal dzieckiem jesteś

Zarazem trzeźwy i naiwny, silny i słaby – rozczarowany, ale i mający też nadzieję

Na granicy wiary i niewiary – zmuszony jesteś wyznać, że po prostu NIE WIESZ

(Nadzieja nie zawsze jest matką głupich – ona jest także matką niewiedzących)

*

XX

Nie wiesz, ale widzisz – tak, widzisz na pewno: rzeki cierpliwe jak żłobią

Koryta w twardym kośćcu Ziemi. Skały kruszejące bo wystawione do wiatru

Morza i oceany – fale bijące o brzegi. Drzewa rosnące w lasach 

I lasy płonące w żarze. Puszcze pełne stworzeń rodzących się i mrących

Jak mrówki w pysku mrówkojada, jak ryby w wielorybiej paszczy

A tu jeszcze kalejdoskop kolorów, bogactwo form nie znające granic

Wschody i zachody Słońca – a między nimi światło wyłaniające z ciemności

Krajobrazy, ludzi, zdarzenia… i znów pojawiające się w głowie pytania

Czy to możliwe byś tylko przypadkowym świadkiem był

Tych widowisk na ziemi i wielkich spektakli na niebie?

Do których być może przywykłeś, (czy jednak można przywyknąć do cudów?)

Jeśli by człowieka zabrakło, to czy nadal istniałoby piękno?

(Choć gdyby piękna nie było, to nie byłoby też i brzydoty)

Czy gdyby nie ludzkie serce, to czy mogłaby istnieć miłość?

(Choć okrucieństwa bez człowieka także by nie było

– zwierzęce serce nie jest okrutne, mimo że nieludzkie)

Czy bez ciebie życie uświadomiłoby sobie to, że jest śmiertelne?

(Bo bez śmierci możliwe jest istnienie ale niemożliwe jest życie)

Jak długo w twoim sercu mogą być ci, których kochałeś,

A którzy odeszli daleko – za horyzont znanego ci świata?

Czy kiedy twoja pamięć się skończy, to nie przepadną oni wtedy na zawsze?

A może jednak nic i nigdy nie przepada – zmienia tylko formę istnienia

Roztapiając się w boskiej substancji – jednocząc w absolutnej Jaźni?

(Która może wydawać się Pustką, ale na pewno nie może być Nicością)

*

XXI

Lecz jeszcze nie pora by zgasić wszystkie lampy świata

Zasłonić ciemną kurtyną okno z widokiem na gwiazdy

Zamknąć wszystkie drzwi bez klamek i dziurek od klucza

Przykryć się całunem chłodnym jak zimowa noc

I już nie słyszeć więcej słów, kroków, płaczu ani śmiechu

W ciszy niebijącego już serca i zastygłej w żyłach krwi

.

 *  *  *

.

Sensem i Zbawieniem jest Miłość

*

greydot

*

NOTA: Poniższy tekst widniał w nagłówku wpisu podczas ukazywania się poszczególnych części tekstu. Dlatego też nie chciałbym go wymazywać, a tylko zamieścić na końcu wpisu:
Poezja – mimo czytelniczych „ciągot” by czynić z niej przedmiot kultowy – nie jest raczej towarem „chodliwym”. Często nasz stosunek do niej jest dwuznaczny. Bywa, że tracimy do poezji cierpliwość, zwłaszcza wtedy, gdy okazuje się dla nas nieprzyswajalna i niezrozumiała, a już zupełnie odstraszają nas jej dłuższe formy. Dlatego warto chyba docenić moją odwagę zamieszczenia tutaj pewnego eksperymentu słownego. Mimo wszystko żywię taką nadzieję, że spotka się on z czyimś zainteresowaniem. Zanim to jednak nastąpi, pozwolę sobie na kilka uwag: zależało mi na prostocie myśli – stąd być może miejscami zbyt daleko idąca dosłowność wiersza, która może być wzięta za zbytnią oczywistość. Jednakże nie chciałbym stosować tutaj częstego w poezji uniku polegającego na tym, by nie mówić o pewnych rzeczach wprost, a owijać wszystko w liryczną (często jednak pretensjonalną) bawełnę. To jedno, drugie – to obszerność. Utwór ten ma XXI części, co w dzisiejszych czasach (hołubiących ponoć minimalizm, a już na pewno charakteryzujących się informacyjno-konsumpcyjnym short attention span) również może wzbudzić poważny popłoch, czy może raczej – zniechęcenie. Dlatego też postanowiłem nie publikować za jednym zamachem całości, tylko dodawać sukcesywnie (każdego dnia) poszczególne części – dla lepszego ich przyswojenia (najnowsza zawsze będzie wyróżniona czcionką o innym kolorze). Wydaje mi się, że mimo swej dziwnej nieco formy i bezpośredniej frazy, wiersz dotyka miejscami istotnych dla nas wszystkich spraw, nie zawsze jednak (chętnie) artykułowanych (i tak naprawdę, nie jest ważne to, czy można to uznać za poezję, czy też nie – nie pretenduję przecież do, często pretensjonalnego przecież, miana „poety”). Dlatego tych, którzy zdecydują się na jego przeczytanie, zapraszam do podzielenia się z nami swoją ewentualną refleksją (do jakiej być może skłonią pojawiające się coraz to nowe fragmenty).

*

NIE JESTEM ANI ODRAŻAJĄCY, ANI OKRUTNY, ANI ZŁY… mówi Radosław Piwowarski

.

„Są reżyserzy mający wyraźne zacięcie polityczne, którzy traktują film jako oręż w rozgrywkach politycznych. Ja traktuje film zupełnie inaczej. I tym różnię się od nich diametralnie” – takie słowa usłyszałem od Radosława Piwowarskiego podczas pierwszego naszego spotkania przed kilkoma laty* na lotnisku O’ Hare. Mimo tego, że walizki reżysera były już w samolocie, a do odlotu dzieliła go niespełna godzina, to ten mój pierwszy wywiad na amerykańskiej ziemi uznać mogłem za spełniony. Oczywiście, największa w tym zasługa Piwowarskiego, którego wypowiedzi zawsze są bardzo wyraziste, emocjonalne i – mimo pewnej afektacji – precyzyjne.

.

Radosław Piwowarski: "Niemodne teraz jest bycie człowiekiem wrażliwym, inteligentnym..." (zdjęcie własne)

Radosław Piwowarski: „Niemodne teraz jest bycie człowiekiem wrażliwym, inteligentnym…” (zdjęcie własne)

Radosław Piwowarski to jeden z najpopularniejszych i najbardziej lubianych twórców kina polskiego ostatnich lat.** W poprzedniej dekadzie zrobił kilka pamiętnych filmów: „Jan Serce”, „Yesterday”, „Kochankowie mojej mamy”, czy też symptomatyczny dla naszych czasów „Pociąg do Hollywood”.
W Chicago reżyser gościł kilkakrotnie z okazji odbywającego się tutaj Festiwalu Filmu Polskiego w Ameryce, przywożąc nań dwa filmy: „Marcowe migdały” oraz – trzy lata później – „Kolejność uczuć”. Nie chcę wracać do wszystkich motywów naszej rozmowy, które dotyczyły głównie „Marcowych migdałów”, jednak chciałbym zaznaczyć wątek bardziej uniwersalny, odnoszący się do kwestii upolityczniania kina.

Nie lubię polityki…

Sam Piwowarski wybrał marzec 1968 roku na czas akcji wspomnianego filmu, co znalazło nawet odzwierciedlenie w jego tytule. To rodziło pewne oczekiwania, nadzieję na głębsze, bardziej analityczne zajęcie się tym ważnym socjologicznie i kulturowo okresem. Jednak to, co zobaczyliśmy, zupełnie nie nadawało się do politycznego archiwum. Podzieliłem się tą uwagą z reżyserem, na co ten odrzekł:
– „I to jest zarzut, z którym ciągle się spotykam – że film o Marcu powinien być inny; że to niby tak: Krakowskie Przedmieście, przyjeżdża ZOMO, wyciąga pały, goni studentów… A ja tak: prywatki, całują się, dupę wypięli zza drzewa, dziadek zjadł kotlety… Być może oni mają rację, jak przez 20 lat czekali na film o Marcu ’68. Ale ja nie lubi polityki. Chcę to tutaj podkreślić, że absolutnie obowiązkiem artysty jest jest pokazywać indywidualną wersję zdarzeń powszechnie znanych, bo jeżeli to miała być dokumentacja o Marcu, to trzeba było po prostu zrobić film dokumentalny, wyciągnąć z UB kroniki, jak lali – bo na pewno było to kręcone – i po prostu pokazać to w programie telewizyjnym; zrobić wywiad z Moczarem, czy z innymi facetami. Moim zadaniem było pokazać jak ja tom widzę po 20 latach.”

Poganiacze kotów i „Operetka” na jeden palec

Pamiętam, że na przełomie lat 80-tych i 90-tych powstawały w Polsce filmy, w których twórcy wracali do swych osobistych doświadczeń z okresu dojrzewania. Były to obrazy ukazujące polską młodzież, której dorastanie przypadało na momenty gwałtownych zwrotów politycznych. I zazwyczaj owe akcenty i podteksty polityczne były w tych filmach wyraziste i czytelne. Tego nie można było także powiedzieć o filmie Piwowarskiego „Yesterday”. On też właściwie nie miał takiego tła politycznego, jakiego można się było spodziewać. Nadarzyła się więc okazja, by zapytać reżysera, czy oprócz tej jego awersji do polityki, nie grały roli jakieś inne względy? Np. obawa przed kłopotami na kolaudacji, czyli przy zatwierdzaniu pozwolenia na rozpowszechnianie filmu, co było w gestii specjalnych komisji kwalifikacyjnych („kapturowe gremia” – jak je kiedyś nazwał Janusz Zaorski). Piwowarski zaprzeczył:

– „Nie obawiałem się. Przedstawiłem wszystko realistycznie i w związku z tym ta polityka tam w jakimś sensie jest. Są tam trzy siły rządzące duchem ówczesnej młodzieży: szkoła – krótko obcięte włosy, tarcze na rękawach, absolutny posłuch…;dalej – kościół mający olbrzymi wpływ na wychowanie młodzieży oraz kultura przenikająca z krajów Zachodu, na ogół wyłapywana przez fale radiowe z piosenkami. Między tymi trzema wektorami młody człowiek szukał własnej drogi w dorosłość. Te trzy siły nim sterowały. To było dla mnie najważniejsze.
Swoją drogą, dziwne to były dla mnie czasy, bo z jednej strony na pożyczonej maszynie do pisania jednym palcem wystukałem sobie „Operetkę” Gombrowicza, a z drugiej – grałem na gitarze basowej w zespole „Poganiacze kotów” i w piwnicy mojego domu próbowaliśmy jakieś kawałki. Wydaje mi się, że poważniejsze zapotrzebowania kulturalne mogły spokojnie iść w parze z muzyką, którą niosła zachodnia kultura pop. Niosła też ze sobą inną filozofię życia. Działało to na nas jak narkotyk.”

Tym sposobem Radosław Piwowarski wszedł na tereny, gdzie toczy się obecnie debata nad dziedzictwem i charakterem byłej polskiej młodzieży kontestującej. Zbyt złożony to jest problem, by się tutaj nim zająć, niemniej jednak warto zauważyć, że wówczas jeszcze nikomu nie przychodziło do głowy, że kiedyś nadejdzie moment, gdy rozrachunek i ideologiczna konfrontacja z kontrkulturą końca lat 60-tych, będzie okazją do ostrzenia zębów młodej polskiej prawicy, a całość postrzegać się będzie w kategoriach konfliktu liberalizmu z konserwatyzmem.
Nie, o niczym takim się nie myślało. W piwnicach Radka i kolegów jazgotała kapela „Poganiaczy kotów”, a co bardziej spragnieni intelektualnej strawy dobierali się do Gombrowicza. I był to protest zarówno wobec katolicko-komunistycznej schizofrenii społeczeństwa polskiego, jak i wyraz tego „starego jak świat konfliktu pokoleń”, (o którym wspomniał nie tak dawno podczas jednej z naszych rozmów Czesław Niemen). Także zwykła młodzieńcza tęsknota za swobodą i skłonność do odrzucania (zwykle skompromitowanych – ich zdaniem) autorytetów.

Sam w kawiarni „Na rozdrożu”

Piwowarski nie lubi polityki (tutaj bardzo dobrze go rozumiem) i to we wszystkich jego filmach widać. Mam wrażenie, że jest w tym człowieku zbyt dużo liryzmu i melancholii – co tak łatwo przenosi się na jego obrazy – by wymagać jeszcze od niego tego ostrego politycznego żądła. Sam sobie zresztą zdaje sprawę, że jest za mało drapieżny dramaturgicznie i stara się nad tym pracować. Mówi, że zawsze w filmie interesuje go to, co dzieje się obok. To go wciąga. Lecz stara się z tym walczyć. Np. „Marcowe migdały” – jak sam określa – chciał jednak zrobić „strasznie serio, taki prawie że polityczny film z tamtych lat. No i jakbym się nie starał, to i tak wyszedł mi ten leśny dziadek, dupa zza drzewa i kotlety…”
Zwróciłem wtedy uwagę, że można jednak dostrzec w tym filmie rzeczy ważniejsze, niż te akcenty komediowe, czemu reżyser nie zaprzeczył:
– „Dla mnie to jest film o tym, że wyście wszyscy wyjechali z Polski. Ja miałem pięciu kolegów, z którymi w kawiarni nomen omen „Na rozdrożu” w Warszawie, spotykaliśmy się na kawę, zaczepiali dziewczyny i gadali o tym, jak się w życiu ustawimy, I raptem złapałem się na tym, że w kawiarni „Na rozdrożu” siedzę sam. Wszyscy wyjechali i te cztery nazwiska na końcu filmu, to są nazwiska moich kumpli, których nie ma już w kraju.
Zastanawiałem się długo jak zrobić o tym film, jak to pokazać. I tak, szukając, znalazłem Marzec jako pierwszy stopień tej równi pochyłej. Pierwsza emigracja moich kolegów, która się zakończyła tym, że w tej chwili siedzę sam. A potem było łączenie rodzin niemieckich, czyli masowy wyjazd ze Śląska i Mazur – za pożyczkę tzw. „Jumbo”, którą dostaliśmy w zamian za to, że tych ludzi wypuściliśmy. Potem solidarnościowe wyjazdy sierpniowe i nie powroty, bo stan wojenny. a w końcu – wyjazdy po stanie wojennym. Wszystko to zaczęło się jednak w Marcu. Wajda powiedział mi kiedyś: ‚No tak, ale różnica jest taka, że oni musieli wyjechać, potem wyjechali ci, co chcieli’. Owszem, ale problem polega na tym, że po raz pierwszy w 1968 toku dowiedzieliśmy się, że to jest ojczyzna nie dla wszystkich – że ktoś jest lepszy Polak, a ktoś gorszy.”

Radosłąw Piwowarski: "Ja w ogóle jestem zakochany w młodości. Wszystkie swoje filmy robiłem o uczuciach ludzi młodych. Może dlatego, że mam tak przygniatającą i przejmującą świadomość czasu, który ucieka." (Maria Seweryn i Daniel Olbrychski w "Kolejności uczuć".)

Piwowarski: „Ja w ogóle jestem zakochany w młodości. Wszystkie swoje filmy robiłem o uczuciach ludzi młodych. Może dlatego, że mam tak przygniatającą i przejmującą świadomość czasu, który ucieka.” (Maria Seweryn i Daniel Olbrychski w „Kolejności uczuć”.)

Jankeska inwazja

Minęły trzy lata i Radosław Piwowarski znów pojawił się w Chicago. Tym razem z „Kolejnością uczuć”, gdzie Daniel Olbrychski zakochał się w młodziutkiej Marysi Seweryn. Chciałbym tutaj przytoczyć te wątki, które moim zdaniem do dzisiaj nie straciły wiele na aktualności. Jeden z nich dotyczył „jankeskiej inwazji”, swoistego „potopu” amerykańskiego, jakim jest w dalszym ciągu zalew kultury amerykańskiej, którego doświadczają ludzie nad Wisłą. Spytałem się Piwowarskiego, czy rzeczywiście wszyscy teraz czują się tym w Polsce tak przytłoczeni, na co usłyszałem:
– „Można to wykazać na przykładzie filmu właśnie. W tym roku wejdzie na ekrany 160 nowych filmów, z czego 140 to filmy amerykańskie. Takie są proporcje. To fajnie, że premiery tych najnowszych hitów, jak np. ‚Park Jurajski’, odbywają się w tym samym czasie, a niekiedy i wcześniej, niż w Paryżu, czy Londynie, ale – i to mnie martwi najbardziej – większość z nich to pozbawiona głębszych wartości konfekcja, która wypiera wszystko inne. Nie można już zobaczyć filmu francuskiego, włoskiego… Najgorsze jednak jest to, że wypierają one również filmy polskie. Kiniarzom bowiem bardziej opłaca się puszczać – nawet dla kilkunastu osób – film amerykański, (który nota bene dostają za ćwierć darmo) niż jakikolwiek inny. W przypadku filmu polskiego musieliby się dzielić pół na pół z producentem. Wygląda to tak, że kupuje się jeden ‚hit’, a do niego dystrybutor dołącza kilka innych, praktycznie za darmo. Te filmy zarobiły już na siebie w Ameryce. Na to, że zarobią w Polsce, Amerykanie już nie liczą, ale i tak zasypują nas swoimi produkcjami.”
Wtrąciłem: Bierne i bezkrytyczne przyjmowanie i powielanie obcych wzorów grozi przecież utratą tożsamości narodowej, a co najmniej deprecjacją kultury, obniżeniem jej standardów i ekspansją pop-kulturowej papki. Stwierdzenie to trywialne, ale wydajemy się o nim jakby ciągle zapominać.
Piwowarski: „To jest bardzo niebezpieczne. Jesteśmy tym nie tylko oburzeni ale i wystraszeni. Ludzie nie zdają sobie jeszcze z tego sprawy. Cieszą się, że mają dostęp do tylu atrakcyjnych towarów, czego pozbawieni byli przez długie lata. Środowiska twórcze mają jednak świadomość niebezpieczeństwa. Nasze ministerstwo finansów nie zgadza się niestety na żadne ulgi podatkowe dla kin, na dystrybucję polskich filmów. Jest to więc zależność ekonomiczna.”
Ja: To jest naprawdę bulwersująca sprawa. Ponoć istnieją amerykańskie półoficjalne agendy, które mają oddziaływać na rynki zagraniczne środkami półoficjalnymi właśnie, co raczej trudno nazwać promocją kultury. Ma to mieć charakter bardziej agenturalny. Ile w tym prawdy? Czy jest to być może jakaś kolejna teoria spiskowa, tym razem – ekspansji kultury amerykańskiej, mającej zawojować świat, ale nie bombami, nie rakietami, tylko hamburgerami i miałkością kultury masowej?
Piwowarski: „Tydzień przed moim przyjazdem do Chicago odbyło się w Gdańsku spotkanie trzech prezydentów: Mitteranda, Wiezseackera i Wałęsy. Jednym ze stwierdzeń jakie padło z ust Mitteranda było to, że Europa musi się bronić przed amerykańskim filmem. Świadczy to o tym, jak poważnie traktują tę sprawę Francuzi.”
Ja: Gra idzie o wielką stawkę. I to od dawna. Kiedy po wojnie Amerykanie podpisywali z Włochami porozumienie, zastrzegli sobie w klauzuli, ile amerykańskich filmów muszą pokazać Włosi na swoich ekranach.
Piwowarski: „Nieprzypadkowo te filmy sprzedawane są tak chętnie, tak tanio i w takich ilościach. Nie chodzi tu chyba o jakiś zysk doraźny. To jest obliczone na dłuższą metę.”
Wyraziłem wówczas przypuszczenie, że podobno Amerykanie traktują kraje Europy Środkowej jako coś w rodzaju przyczółka, na którym mogą postawić stopę przed ewentualnym rzuceniem się na olbrzymi potencjalnie wschodni rynek zbytu. TA to może mieć konsekwencje cywilizacyjne.

Imperium spiskowe czy biznesowe?

Przyznaję, że zabrzmiało to wówczas bez mała katastroficznie, lecz i dzisiaj to zagadnienie trudno nie uznać za doniosłe, a problem amerykańskiej ekspansji kulturowej w świat – za poważny. Chcę jednak zaznaczyć, iż – nie przecząc istnieniu specjalnych oddziałów wywiadu „kulturalnego” działającego pod auspicjami Intelligence Service oraz ich amerykańskich, rosyjskich, niemieckich czy izraelskich odpowiedników – wzbraniałbym się jednak ujmować to w kategoriach jakiegoś wielkiego globalnego spisku politycznego. Jeśli jest to zmowa, to jest to zmowa natury merkantylnej, finansowej, czyli po prostu umowa – kontrakt handlowy wielkich potentatów w branży filmowej, muzycznej oraz środków masowego przekazu (prasa, telewizja, internet…). I jeśli jest to zagrożenie, to jest to zagrożenie jakie zwykle niesie ze sobą monopolizacja (niemożność konfrontacji, ograniczenie konkurencji prowadzi zwykle do wypaczenia rynku i nadużyć).

Na początku tego roku przeczytałem artykuł, jaki opublikował „Der Spiegel” pod znaczącym tytułem: „Bitwa o media”. Złożył się na niego wywiad, jaki ten niemiecki magazyn przeprowadził z Herbertem A. Allenem, będącym alfą i omegą w sprawach amerykańskich przekaziorów oraz przemysłu rozrywkowego, a ponadto nowojorskim bankowcem i doradcą, pozostającym w zażyłych stosunkach z tuzami wielkiego świata mediów. Rozmowa obracała się wokół ostatnich fuzji prasowych, telewizyjnych, filmowych i muzycznych gigantów, a pod koniec dziennikarz „Spiegla” zapytał się Allena, czy nie sądzi, że koncentracja środków przekazu w Stanach Zjednoczonych stanowi międzynarodowe zagrożenie polityczne (ponieważ może to wywierać zbyt wielki – i sterowany – wpływ na opinię publiczną), na co Allen odparł: „Nie. Z wyjątkiem zdecydowanego konserwatysty Murdocha, kierownicy wielkich koncernów tego typu nie mają żadnych poglądów, które zamierzaliby rozpowszechniać. O wiele większym niebezpieczeństwem jest to, że na całym świecie zaczyna powstawać tylko jedna kultura: wszyscy oglądamy to samo, ubieramy się podobnie, posługujemy się tymi samymi frazesami – i zanudzamy się wzajemnie na śmierć. Sądzę nawet, że to już nie jest niebezpieczeństwo, to pewność. Wszyscy zaczynamy być banalni jak lody waniliowe.”

Wybuchy, strzelanina i trupy…

Osobiście jednak daleki byłbym od bagatelizowania amerykańskiej monopolizacji kultury i mediów oraz wnioskowania, iż jedyną tego konsekwencją byłaby banalność waniliowych lodów. Rozmówca „Spiegla” bowiem nie miał żadnego interesu w tym, by zaostrzać fobie tych, którzy obawiają się o losy narodowych kultur. Wręcz przeciwnie – on starał się wyciszyć, a raczej usunąć te kwestie z pola widzenia. Trudno też byłoby się spodziewać, że usłyszymy od niego jakieś demaskujące rewelacje na temat zakulisowych machinacji korporacji, do których przecież sam jest przyssany niczym do potężnej dojnej krowy. Wielu postronnych obserwatorów zgodzi się natomiast z tym, że świat Amerykę naśladuje akurat w tym, co płaskie, powierzchowne i wręcz prymitywne. Oprócz gloryfikacji przemocy – prostacki materializm (pieniądz jest najważniejszy, zysk jest bogiem mamona rządzi wszystkim… etc.) i egoistyczny a bezwzględny pragmatyzm, będący swego rodzaju dyktaturą utylitaryzmu rugującego wyższe, szlachetniejsze wartości kulturowe..
Również i ten temat zajął nas podczas naszej rozmowy. Czy Piwowarski mógłby się utożsamić także i z takimi obawami?
– „Ci, którzy krytykują i sprzeciwiają się zalewowi amerykańskiej kultury masowej, mają zupełną rację. Niestety, to co my cenimy i kochamy w tej kulturze amerykańskiej, nie znajduje u nas popytu. Te prawdziwe wartości intelektualne, duchowe toną w zalewie komercyjnej konfekcji. Jak mi powiedziała pewna bileterka, gdy się jej zapytałem, co to za film grają: ‚A wie pan, te same wybuchy, strzelanina i trupy’.”
Wtrąciłem: Takie są obiegowe opinie o kinie amerykańskim, krzywdzące te filmy wartościowe, które tutaj niewątpliwie się robi.
Piwowarski: „Jednakże większość, w moim prywatnym odczuciu, świadczy o upadku sztuki filmowej przez duże ‚S’. Nie niesie żadnych wartości etycznych, żadnego przesłania moralnego. Wręcz przeciwnie – gloryfikuje gwałt, bezwzględność, zabijanie… To jest przykre. Tym bardziej, że dla mnie kino amerykańskie zawsze miało w sobie te najprostsze, wspaniałe, szlachetne wartości. W westernie zawsze dobry musiał wygrać, w kryminale – morderca musiał być ujęty… itd. Teraz tego nie ma.”
Ja: Nawet Spielberg, uważany za czarodzieja kina, gdzieś się moim zdaniem zagubił. Osławiony „Park Jurajski”, z którego dochód już dawno przekroczył miliard dolarów, jest według mnie filmem nad wyraz przeciętnym. Nie ma w sobie choć odrobiny tej magii, jaką miał choćby „ET”. (O „Liście Schindlera” nawet nie wspominam, bo to już zupełnie inna parafia.) A tu dowiadujemy się, że na polską premierę „Parku Jurajskiego” przychodzi sama premier Suchocka. To jest moim zdaniem przejaw zupełnego prowincjonalizmu, a może nawet infantylizmu. Czy robi się coś w naszym kraju, by zatamować ten zalew amerykanizmami? Czy komuś w ogóle zależy jeszcze na kulturze nad Wisłą?
Piwowarski: „Dotychczasowy sejm był sejmem najbardziej antyintelektualnym, anty-kulturalnym, jaki mieliśmy od czasów wojny. Złożony był z ludzi, którzy kultury wręcz nienawidzili. Jeżeli uchowało się trochę pieniędzy, to jest to jedynie zasługa samych środowisk twórczych, ich walki o to.”
Ja: Czy ostała się jeszcze w Polsce klasa inteligencka? Czy może był to taki sztuczny peerelowski twór?
Piwowarski: „Jeżeli ktoś był inteligentem, a w ogólności – człowiekiem inteligentnym, to oczywiście nie mógł przestać nim być tylko dlatego, że zmienił się ustrój. To jest jednak dość zasadnicze pytanie. Ostatnimi czasy, o czym już pan wspomniał, zrobiła się u nas straszna moda na kapitalizm, na bogacenie się. ogromna ilość młodzieży, która kiedyś szła na uniwersytety, do szkół artystycznych i próbowała odnaleźć prywatność swego życia, potrzeby intelektualne i duchowe w kulturze, sztuce, działalności naukowej, teraz marzy tylko o jednym: mieć mały, ale własny biznes, szybko zdobyć dóbr materialne, konsumpcyjne… Niemodne jest już bycie człowiekiem wrażliwym, inteligentnym. Ważne jest to, by posiadać.”

Liryka ponad bagnem

W pewnym momencie Piwowarski powiedział: „Przez całe dziesięciolecia polska kultura wychodziła z prostej zasady: ‚ustrój jest zły, człowiek jest dobry’. Na potwierdzenie tego faktu czekała Europa, jak również społeczeństwo polskie. Teraz to się skończyło. Mamy więc robić filmy, pisać książki o tym, że człowiek jest zły?”
Przypomniało mi to wypowiedź Janusza Kijowskiego, która w tamtym czasie rozniosła się gromkim echem wśród polskich środowisk twórczych. Mnie także dość mocno uderzyła. Otóż Kijowski mówił o drogach jakimi może uciec kino polskie przed totalną zagładą. Pierwsza, to podróbka zachodnich, głównie amerykańskich standardów; drugi kierunek ucieczki to „etnografia”, czyli prezentacja – wedle słów Kijowskiego – polskiego „skansenu głupoty, uprzedzeń, fobii” (zaciekawienie tym zagranicznego odbiorcy niewykluczone); trzecia droga zakładałaby „zespolenie amerykańskiej sprawności narracyjnej, rzetelnej, etnograficznej obserwacji z odwagą wejścia w sam środek naszego bagna.” Ma to być, według Kijowskiego, sposób na odkłamanie otumaniających nas mitów. „Brudny, odrażający, zły” – konkludował Kijowski – „taki tylko może być bohater współczesnego filmu, który zainteresuje nas samych, a przy okazji może również będzie zrozumiały dla innych.”
Czy, zdaniem Piwowarskiego, tylko na takie opcje skazane jest kino polskie? Reżyser wyraźnie się obruszył:
– „W ogóle się z Kijowskim nie zgadzam. ‚Brudni, odrażający, źli’ – to takie efektowne, ‚literackie’, ale nie przystające np. do mojej rzeczywistości, obrażające świat, Moje nastawienie do tego świata jest zupełnie inne: liryczne, przyjazne… Jestem przekonany, że takich filmów już nikt nie chciałby oglądać. Bohater, który ma być syntezą naszej głupoty, brudu, zacofania, zaściankowości?! Komu to potrzebne??! Od cholery mamy tego na co dzień!
Odpowiem spokojnie: uważam, że nie jestem ani odrażający, ani okrutny, ani zły. Nie chcę też robić filmów odrażających, okrutnych, złych. Dlatego moje filmy mają taką widownię, o jakiej Kijowski może sobie tylko pomarzyć.”

Mężczyzna na wietrze

To późniejsze o kilka lat spotkanie odbyło się już w nieco innych dekoracjach, w innych warunkach. Nie było już dworcowego pośpiechu, była za to „Wyborowa”, którą Piwowarski przywiózł z kraju. Opuszczony przez organizatorów swej wizyty, nie czuł się dobrze w pustym mieszkaniu znajdującym się w jakimś nieszczególnym szarym bloku nad Jeziorem Michigan.
Truizmem byłoby stwierdzenie, że Piwowarski jest interesującym i frapującym rozmówcą. Ostrość sformułowań łączy się w nim właśnie z jakimś ciepłem, liryzmem, a polemiczna zaciętość… z dobrocią (czy tego wstydliwego słowa używa się jeszcze dzisiaj w polskiej prasie?)
Kiedyś sam przystał na to, że można go nazwać „Nikiforem polskiego kina”. Potwierdził także to, że najbliższy jest mu Chaplin. Wyraziłem wobec tego wątpliwości, czy aby takie stwierdzenie nie deprecjonuje w pewnym sensie jego twórczości, narażając ją właśnie na zarzut totalnej naiwności i braku świadomości w tym, co się robi? Reżyser odparł:
– „Zgadzając się na tego Nikifora nie miałem na myśli środków wyrazu czy prymitywizmu. Nikifor odczuwał wewnętrzną potrzebę malowania i tak jak ptak fruwa, pies szczeka, tak on malował. Nie robił tego na zamówienie społeczne. Tak i ja uważałem, że mam w sobie radość i potrzebę kręcenia filmów. A że pozwoliłem sobie na taką ironię wobec siebie?… U nas to wszystko jakieś takie poważne i napuszone – reżyserzy lubią nieść kaganek oświaty przed społeczeństwem, wypowiadać się politycznie… itd. Ja nigdy takich ambicji nie miałem, dlatego powiedziałem, że jestem taki Nikifor. A społeczne funkcja moich filmów polega na tym, żeby ludzi nie dobijać, ale podnosić na duchu, dawać im nadzieję.”

Jeszcze na O’Hare Piwowarski zdradził, że planuje nakręcenie filmu pt. „Mężczyzna na wietrze”, w którym chciałby zawrzeć wszystkie swoje doświadczenia mężczyzny czterdziestoletniego. Tak więc kolejny obraz człowieka w dojrzałym wieku, którego trapi przemijanie? Modny ostatnio temat wśród polskich reżyserów.
Nie usłyszałem już później o „Mężczyźnie na wietrze”, który pewnie z biegiem czasu zamienił się w „Kolejność uczuć” – rzecz o romansie czterdziestolatka z nastolatką. Gotowy film spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem wśród chicagowskiej Polonii, choć nie zabrakło też głosów krytycznych, lekko zbulwersowanych zalotami i miłością (także cielesną) między Olbrychskim a 17-letnią Marysią, córką Krystyny Jandy i Andrzeja Seweryna. W Polsce natomiast „Kolejność uczuć” zdobył jedna z głównych nagrod (Srebrne Lwy) na Festiwalu Filmowym w Gdyni, a przez publiczność uznana została za najlepszy film roku.
„Kolejność uczuć” to jedna wielka nostalgia i melancholia przemijania. Czy wątek, który wymyślił reżyser (jest on równocześnie autorem scenariusza), nie jest aby jego własną tęsknotą za miłością, młodością, nastolatkami? Piwowarski odparł:
– „Czy tęsknota? Ja w ogóle jestem zakochany w młodości. Wszystkie swoje filmy robiłem o uczuciach ludzi młodych. Może dlatego, że mam tak przygniatającą i przejmującą świadomość czasu, który ucieka – że się starzeję. Codziennie się tym martwię. Dlatego właśnie chcę robić filmy o młodości, miłości, świeżych i spontanicznych uczuciach. Patrząc w ten sposób, to mój film jest właśnie taką tęsknotą.”
– Tęsknota za kobietą, jej ciałem, duszą…?
– „Odpowiem tak: byłem w tym roku na wakacjach w Dąbkach – to taka wieś kaszubska. Jest tam plaża, gdzie istnieją takie zwyczaje, że kto chce chodzić goły, to chodzi goły, kto chce chodzić w gaciach, to chodzi w gaciach. I ja tam sobie leżałem i patrzyłem na nagie kobiety, dziewczyny, i tak sobie myślałem: ‚Jakie fajne i proste życie mieli malarze, czy rzeźbiarze, że mogli sobie rzeźbić czy malować te akty…’ A nie ma nic piękniejszego, nic bardziej zachwycającego, niż ciało kobiety. Właściwie artysta, tak naprawdę, to powinien się zajmować tylko miłością i kobietami. Bowiem nasze najgłębsze doznania związane są z kobietami.”
I tym pięknym stwierdzeniem zgodziliśmy się zakończyć oficjalną część naszej rozmowy.

greydot

Piwowarski: jestem zakochany w młodości. Wszystkie swoje filmy robiłem o uczuciach ludzi młodych. Może dlatego, że mam tak przygniatającą i przejmującą świadomość czasu, który ucieka – że się starzeję. (Reżyser na planie "Marcowych migdałów".)

Radosław Piwowarski: „Mam w sobie radość i potrzebę kręcenia filmów.” (Reżyser na planie „Marcowych migdałów”.)

.

* Słowa pisane 6 lat po naszym spotkaniu na lotnisku O’Hare, które miało miejsce w 1990 roku. ** Powyższy artykuł ukazał się na łamach „Dziennika Chicagowskiego”, 12 stycznia, 1996 r.

Inne odcinki cyklu: TUTAJ.

.