.
„Ameryka jest pomyłką, gigantyczną pomyłką!”
Zygmunt Freud
.
Agnieszka Osiecka użyła kiedyś zgrabnego porównania. Napisała mianowicie, że miejsce jakie w naszej kulturze ma Norwid, w Ameryce zajmuje analogicznie Kaczor Donald. Można z tego wnioskować, że kultura amerykańska ma się do europejskiej tak, jak bohater infantylnych kreskówek do narodowego wieszcza.
.
Efektowne powiedzonko Osieckiej jest oczywistym przejaskrawieniem i dość niefrasobliwą parabolą, jednakże z drugiej strony wydaje się zawierać pewną prawdę. Nie zapominając o Hemingwayu, Steinbecku czy Faulknerze, trzeba przyznać, że Disney ze swoją Myszką Miki ma tutaj zdecydowanie wyższe notowania, a to ze względu na wpływ jaki ma pop-kultura na świadomość narodową Amerykanów. W dobie globalizacji mass-mediów dodatkowym szkopułem jest to, że chodzi tu nie tylko o Amerykanów. Kaczor Donald, a zwłaszcza jego bardziej agresywna odmiana, jaką jest obecnie Schwarzenegger, rzuca się na mózgi wielu innych nacji. Zaatakowany jest też żołądek: gliniastym hamburgerem i żrącą Coca-Colą; również uszy: mechaniczny rap z desperackim (trash)rockiem; także oczy: video-clipową estetyką wizualnej szatkownicy okraszonej rozwydrzonymi kolorkami. No i jeszcze język: angielski opanowujący świat (może nawet też i Jackowo?).
A jaki to wszystko ma wpływ na nasze dusze? Czy nadszedł już czas, by podnieść jedno wielkie globalne larum?ROZBIERAMY KACZORA
Niekiedy potrzebne jest takie śmiałe zestawienie, jakiego dokonała Agnieszka Osiecka przeciwstawiając Kaczora Donalda Norwidowi, by nas sprowokować i pobudzić do myślenia. Przy czym, warto sobie zdawać sprawę z tego, że nie zawsze to, co inspirujące, musi być jednocześnie słuszne i prawdziwe. Sądzę jednak, że uważniejsze przyjrzenie się fenomenowi, zaobserwowanemu i zinterpretowanemu aforystycznie przez naszą sympatyczną literatkę, może prowadzić do zajmującej i pouczającej analizy współczesnych zjawisk w kulturze, i to nie tylko masowej. Tak więc, hasło pani Agnieszki jako impuls do pochylenia się nad istotą nie tylko plebejskiego amerykanizmu, ale i nad charakterem masowym dziatwy Wuja Sama.
Rozbierzmy więc tego Donalda, zanim przejdziemy do Norwida. Kim był Kaczor Donald?
Byli tacy, którzy uważali, że Walt Disney miał najlepszą obsadę aktorską bo jeżeli jakiś aktor mu się nie podobał, to mógł on go po prostu podrzeć. Żarty żartami, jednak należy zdecydowanie podkreślić, że postaci z kreskówek Disneya wcale nie posiadały tak miałko-papierowej i płaskiej charakterystyki, jak to się dość powszechnie sądzi – i to zarówno w artystycznych kręgach sztuki tzw. „wyższej”, jak i wśród bardziej trzeźwych realistów. A w zestawieniu Kaczora Donalda z Norwidem tkwi dość czytelna insynuacja: Donald to prymityw, Norwid, zaś – wyrafinowaniec.
Otóż bynajmniej nie jest to takie oczywiste.
Menażeria Disneya z powodzeniem może służyć za przedmiot analizy dla kulturoznawców, socjologów, nie wspominając już o historykach kina.Do tej pory wspominaliśmy jedynie o Donaldzie, jednak umówmy się, że nie tylko jego będziemy mieli na względzie. Wydaje się bowiem, że choćby taka Myszka Miki bije go na głowę (łebek?) pod względem popularności. Postaci te potraktujemy więc umownie jako głównych reprezentantów fenomenu kulturowego, jakim niewątpliwie stał się w XX wieku film animowany i komiks. Nie zawężajmy więc tych dywagacji tylko do obserwacji gwiazdy Kaczora Donalda i analizy jej świetlanego spectrum. Bowiem antropomorficzny zwierzyniec Disneya to cała konstelacja marzeń, mitów, snów i pragnień. Cienie w „latarni magicznej”, jaką jest kino, stają się bardziej rzeczywiste, niż materialny konkret?
MYSZKA ANALITYCZNA
Oddajmy jednak głos fachowcom, którzy na rozgryzaniu Myszki Mickey i Kaczora Donalda strawili znaczną część swojego żywota. Robert Sklar w książce „Movie Made America. A Social History of American Movies” pisze:
„Cóż wspólnego mogą mieć fantazje [Disneya] z mitami i marzeniami kultury? Łatwo jest przypisać tym kreskówkom przesadne znaczenie, jednak ich natychmiastowa i olbrzymia popularność, każe się nad nimi zastanowić. W tradycyjnym nurcie amerykańskiego humoru – ich ekstrawagancja, przesada i groteskowa wyobraźnia służą za mityczne konstrukcje opisujące pewną społeczność. (…) Wczesne filmy Disneya tkwią głęboko w amerykańskiej tradycji inicjatywy i przedsiębiorczości jednostki. Niemniej, dzięki swej fantastyczności, pozwalają widzowi patrzeć z dystansu na tradycyjne dla indywidualizmu wątki – ciężką pracę, wyrzeczenia, dążenie do awansu – i ukazując w jaskrawym świetle ich ukryte znaczenie. W świecie realnym, ludzie dążąc do określonych celów, bardzo często przedzierzgają się w narzędzia i maszyny; z kolei prawdziwe maszyny żyją swoim własnym życiem, podporządkowując sobie swoich rzekomych władców i nierzadko prowadząc ich na manowce. Fantazje Disneya nie tyle kreują mity, ile wydobywają je na światło dzienne.”Człowiek jest stworzeniem, które nie może znieść zbyt wielkiej dozy rzeczywistości. Dlatego też roi sobie czasem baśniowo i mitycznie. Jednakże i w bajce skazany jest niejako na rekwizyty rzeczywistego świata jawy. Dzięki temu, tak skwapliwie za analizę snów, bajek i mitów wzięli się Freud i jego pogrobowcy. I choć – paradoksalnie! – większość z owych psychoanalitycznych interpretacji miedzy bajki można włożyć, to ich wkład w nasze zrozumienie pewnych ukrytych prawidłowości jest nieoceniony. Fasada, przebranie i mistyfikacje wyobraźni więcej mogą powiedzieć o istocie, esencji, treści i zawartości wnętrza, niż (wiwi)sekcja dokonana wprost – jednym grubym cięciem skalpela „realisty” i grubymi nićmi logiki szyta.
Niech nas więc nie zwiedzie ów rzekomy prymitywizm Donalda i Mikiego. Przyglądając się bliżej kreskówkom Disneya, możemy zauważyć pewną ewolucje wątków i stylu, związaną ściśle ze swoimi czasami. A więc Disney kreślący swoiste signum temporis? Animowany obraz jako zwierciadło przechadzające się po gościńcu życia? Czy wiele jest w tym przesady? Nie więcej chyba, niż w pamiętnym stwierdzeniu Stendhala, który odniósł je do roli literatury i powieści swojej epoki.
Według Sklara, wczesne animacje Disneya miały charakter wręcz magiczny. To co się w nich wydarzało, pozbawione było często logicznego sensu. Nie było ustalonej kolei rzeczy: świat poddawał się dowolnej obróbce wyobraźni. Ten rysunkowy świat fantazji niemalże proroczo odmalowywał nastroje kulturowe – ów początkowo upajający i dający złudzenie wolności, a następnie przerażający bałagan wczesnych lat Wielkiego Kryzysu. Później nastały baśnie z morałem, które wskazywały, że świat rządzi się pewnymi zasadami – lepiej więc je poznać i mieć się na baczności; trzymać jednak swoją wyobraźnię na wodzy, nie być zbyt dociekliwym i powściągać własną zachłanność. W przeciwnym razie można napytać sobie biedy. No i wreszcie pojawiły się filmy pełnometrażowe z ich dydaktyzmem i próbami umocnienia dawnych, „tradycyjnych” wartości.
KROWY BEZ WYMION
Pisze Robert Sklar: „Mickey Mouse, jak żaden inny bohater filmowy, poza Chaplinem, (który, zdaniem niektórych, posłużył za pierwowzór Myszki) zawładnął wyobraźnią ludzkości. On także był postacią o wielu maskach wyrażających to, co jest w naszym człowieczeństwie przez wielu uważane za pozytywne: słodki sentymentalizm, autentyczne zadowolenie, a nawet rubaszną bezczelność. Miki to samo serce, choć początkowo nie nosił go jeszcze na dłoni (…) Jednakże w pierwszych dniach swego istnienia, Miki bywał pozbawionym refleksji egocentrykiem, uśmiechającym się z zarozumiałością i pewnością siebie; [później dopiero] stał się szacowny, mdły, łagodny, odpowiedzialny, moralny. Do galerii disneyowskich postaci dodano więc Kaczora Donalda, wnoszącego nieco octu i żółci, rzucającego wyzwanie innym.”
Tu należy podkreślić – dla wiadomości polskiego odbiorcy – że Myszka Miki była, czy też raczej był – mimo swojego piszczącego głosiku – stuprocentowym mężczyzną, a właściwie samcem (myszorem?). Stąd te określenia w cytacie: „on”, „jego”, „jemu”… Jest to istotne, gdyż jak podkreśla w swej książce Sklar, głównym motorem działania Mikiego nie była żądza sławy czy bohaterskich czynów, a zwykła… lubieżność. Tak jest! Miki robił wiele różnych rzeczy, dwoił się i troił (choć przecież skazany był na płaską dwuwymiarowość), by tylko olśnić swoją mysią sweeetheart Minnie, aby ta już nie mogła się oprzeć jego zalotom.
Tak a propos erotyzmu Myszki Miki. Otóż na samym początku, jego osoba i w ogóle obrazki Disneya, wcale nie były takie grzeczne. Wprost przeciwnie: obfitowały w przaśne scenki i szaletowy wręcz dowcip. Było to przyczyną tego, że wkrótce namierzył je wielce kuriozalny w tamtych czasach urząd, jakim było cenzurowe Biuro Haysa, które spłodziło dzieło wręcz groteskowe i humorystyczne, a mianowicie kodeks cenzuralny, jakiemu musieli być posłuszni hollywoodzcy producenci. Interwencje anty-seksualnego pasjonata i strażnika cudzej cnoty Haysa były wręcz pokazowe. Kazał on np. usunąć występującym w kreskówkach krowom… wymiona. Podobnie było z kropeczkami, które na swych piersiątkach miały nimfy i centauretki w „Fantazji”. Tak więc były to interwencje czysto anatomiczne (a ściślej: sprzeciwiające się anatomii), w jakiś ciekawy sposób wiążące się z moralnością w inkwizytorskiej główce Haysa.ŚWINKI KONSERWATYWNE
Wbrew pozorom, sukcesywnie zmieniały się style i akcenty Disneya. W pierwszej połowie lat 30-tych jego postaci zaczęły cechować się coraz większym skomplikowaniem emocjonalnym i uczuciowym, przy jednoczesnym, coraz głębszym wchodzeniu w sentymentalizm. Coraz bardziej też przypominały ludzi. To cecha zdecydowanie disneyowska: postępujący antropomorfizm w kreskówkach doprowadził do tego, że głównym bohaterem jednego z pełnometrażowych filmów stał się… młynek do kawy! Oprócz tego obrazy te adaptowały coraz więcej elementów konwencjonalnej dramaturgii i zaczęły przypominać moralno-dydaktyczne przypowiastki.
Cytowany już Sklar analizuje na ten przykład dydaktyzm filmu, który w tamtym czasie cieszył się ogromną popularnością, świadcząc jednocześnie o wspomnianym przełomie stylistycznym i – rzec można – ideowym w stajni Disneya. Chodzi konkretnie o „Trzy świnki”, które miały swoją premierę w 1933 roku, podczas rooseveltowskich „stu dni”, czyli kampanii legislacyjnej mającej na celu walkę z kryzysem i podniesienie morale narodu. Wpadająca w ucho piosenka „Kto się boi dużego złego wilka” („Who’s Afraid of Big Bad Wolf?”) stała się narodowym, a wkrótce i światowym szlagierem. Wytwórnia Disneya zaś nie była w stanie dostarczyć takiej liczby kopii, by zaspokoić popyt na film.
Richard Schickel w „The Disney Version” twierdzi, że opracowana wówczas przez Disneya bajka o świnkach – budowniczych – i o głodnym wilku, miała w istocie konserwatywny wydźwięk, co nie dziwi, bo pozostawało to w zgodzie z przynależnością polityczną producenta. Świnka, która uosabiała staroświeckie cnoty – ciężką pracę, samowystarczalność, wyrzeczenie – odnosi sukces. Ale równie prawdziwe i znaczące jest to, że świnka, której lepiej się powodzi, nie bagatelizuje kryzysu i buduje swój dom przy użyciu nowoczesnych materiałów i narzędzi. Niewątpliwie część współczesnych Diesneyowi widzów – jak Schickel – odebrała film jako pean ku czci Herberta Hoovera, niemniej jednak niezwykła popularność tego obrazu wydaje się pochodną – niezależnie od intencji samego Disneya – afirmacji pewnego siebie, praktycznego ducha wczesnych lat Nowego Ładu, którego wydaje się on wyrażać.
„Trzy świnki” dopuszczały więc dowolność interpretacji, ale już w następnych filmach nie było miejsca na wątpliwości, co do ich moralnego przesłania. Były one zazwyczaj lekcjami przetrwania, możliwego nie tyle dzięki starodawnym cnotom zaradności i inicjatywie, lecz dzięki przestrzeganiu zasad społecznego współżycia. A zatem konserwatyzm, ale już zupełnie innego formatu, ze wskazaniem na plebejskość z elementami konformizmu.Antropomorficzny zwierzyniec Disneya to odbicie całej konstelacji marzeń, mitów, snów i pragnień „masowej” widowni
.
HIPOPOTAM W BALECIE, CZYLI ROZBUJANA „FANTAZJA”
Zupełnie innym zjawiskiem – rzec można, fenomenem – okazała się natomiast późniejsza o kilka lat „Fantazja”.
W czasach, kiedy rozpętało się na Ziemi piekło II wojny światowej, Walt Disney zaproponował widzom amerykańskim przedziwną ucieczkę w krainę dźwięku i obrazu, tworząc – jak sam deklarował – „nowy rodzaj sztuki”. Ów nowy rodzaj sztuki miał polegać na ilustracji muzyki klasycznej animowanymi obrazkami. Przy tej okazji nastąpić miało pojednanie sztuki „wysokiej” z… „masową” (choć korci, by użyć słowa „niską”, to lepiej jest ugryźć się w pióro). Rezultat był dość szczególny, by nie napisać dziwaczny. Reakcje były gwałtowne. Zaprotestował sam kompozytor Igor Strawiński, który nie mógł zdzierżyć widoku dinozaurów walczących ze sobą przy dźwiękach jego „Święta wiosny”. Wytknięto Disneyowi zarozumialstwo i pretensjonalność, a nawet profanację: „człowiek, który nie ma pojęcia o prawdziwej sztuce, usiłuje nauczać innych o muzyce klasycznej” – pisano. Ale sam Walt Disney był swoją „Fantazją” zachwycony. Kiedy zobaczył na ekranie gotowy segment, w którym „VI Symfonię Beethovena” zilustrowano sielskimi scenkami pseudo-mitologicznymi, z oczyma pełnymi łez westchnął: „This will make Beethoven” („To stworzy Beethovena”). Żeby było ciekawiej, to właśnie ten fragment spotkał się z najbardziej zaciekłymi atakami ze strony krytyków muzycznych, którym nigdy wcześniej nie zaświtała w głowie taka myśl, aby „Szóstkę” Beethovena kojarzyć z pląsającymi nimfami, faunami, amorkami, centaurami, pegazami… a w dodatku, by malować to wszystko w cukierkowych kolorkach i ubierać w szatki przypominające jako żywo ckliwy kicz. W efekcie powstał obrazek – delikatnie mówiąc – groteskowy.
Animacja w „Fantazji” jest bardzo nierówna. Obok pełnych inwencji fragmentów spotykanych np. w „Toccacie i fudze d-moll” Bacha, suicie „Dziadek do orzechów” Czajkowskiego, „Uczniu czarnoksiężnika” Dukasa, czy też „Nocy na Łysej Górze” Moussorgskiego, mamy płaski i ckliwy karton „Ave Maria” Szuberta, czy wspomniane już pegazy na niebiańskiej łączce w „VI Symfonii”, wreszcie naiwną wizję ewolucji życia na Ziemi, rozwijaną przy dźwiękach „Święta wiosny” Strawińskiego. W „Tańcu” Ponchielliego Disney każe pląsać w balecie hipopotamom, słoniom i aligatorom, co pewnie mamy uznać za niesamowicie dowcipny pomysł. Nie przeczę, efekt jest nieodparcie komiczny, lecz bynajmniej nie z powodów zamierzonych przez Disneya.SUTKI CZAROWNICY I LEOPOLD STOKOWSKI
Jak już wspomniałem, do „Fantazji” przyczepił się cenzuralny obsesjonat Hays, któremu nie spodobały się cycuszki centauretek. Polecił więc Disneyowi usunąć je lub zakryć kwiatuszkami. Nie wiem, jak to się stało, że ten wojujący cerber anty-erotyzmu przeoczył pojawiające się później (wprawdzie na ułamek sekundy, ale jednak!) jaskrawo-czerwone sutki obfitych piersi czarownicy, jednej z uczestniczek sabatu w „Nocy na Łysej Górze”. Były to jednak tylko drobne elementy rozdmuchane w chorobliwej wyobraźni Haysa. Bo całość „Fantazji” jest sielsko-anielska, natchniona typowo disneyowskim sentymentalizmem, przepełniona duchem totalnie oderwanym od naszego świata – od jego szarości, przemocy, mizerii i chamstwa. (Nie przeczę, że jest to mocny argument na rzecz zwolenników Disneya.)
Nie jestem pewien czym kierowali się twórcy filmu w doborze utworów muzyki klasycznej, który na mnie sprawia wrażenie przypadkowości. Nie wiem też w jaki sposób do dyrygowania Filadelfijskiej Orkiestry Symfonicznej Walt Disney potrafił namówić samego Leopolda Stokowskiego, który nota bene, podaje w filmie rękę Myszce Miki. Być może wszyscy rzeczywiście byli przekonani, że wraz z „Fantazją” współtworzą jakiś odrębny genre – nowy gatunek w historii kina? Patrząc jednak z perspektywy czasu, był to epizod – epizod wszak znaczący, o którym wytwórnia Walta Disneya nie pozwoliła nikomu zapomnieć.
„Fantazja” po raz pierwszy rozpowszechniana była w 1940 roku. Wtedy jednak zawiodła nieco komercyjne nadzieje producentów i dystrybutorów, mimo że zarobiwszy przecież $30 mln. znalazła się na drugim miejscu najbardziej kasowych tytułów roku (nawiasem mówiąc, zdystansowana przez również disneyowskiego „Pinokia”). Odrestaurowana, cieszyła się sporym wzięciem w późniejszych latach, wprowadzana regularnie na ekrany kin, przyciągając uwagę coraz to nowych pokoleń widzów. Szczególny renesans przeżył film pod koniec lat 60-tych, stając się „kultowym” niemal obrazkiem dla „dzieci-kwiatów”, które zasmakowały szczególnie w abstrakcyjnych motywach ilustrujących Bacha, jak również w estetyce wielu innych elementów, uznanych przez kontr-kulturowych kontestatorów za „mocno psychodeliczne”, co było w ich mniemaniu wielkim komplementem. Drugi okres szczególnie żywej rezurekcji przeżywał film w początkach lat 90-tych, pokazywany wpierw na dużych ekranach, zaś później – wspomagany gigantyczną kampanią reklamową – sprzedając się rewelacyjnie na kasetach video.ESTETYKA BARBARZYŃCÓW?
Pamiętam pewne spotkanie z polskimi twórcami filmów animowanych, którzy przed paru laty przyjechali do Chicago z różnych stron świata – z Polski, Szwecji, Francji – by zaprezentować swoje „kreskówki” na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym. Utkwił mi w pamięci fragment rozmowy, która w pewnym momencie zeszła na Disneya. Dowiedziałem się wówczas, że kiedy byli jeszcze malcami, ich rodzice zabraniali im oglądać disneyowskie bajki. Powód? Otóż znali oni już talenty plastyczne swoich dzieci, przymierzali się do ich edukacji na Akademii Sztuk Pięknych i nie życzyli sobie, by taki „kiczowaty Disney” wypaczał im gust i estetyczny smak. Elitarna europejskość artystyczna z pretensjami zawsze patrzyła na amerykańską estetykę jak na barbarzyński eksces estetyczny i kosmiczne wręcz bezguście. I Kaczorowi Donaldowi przeciwstawiała Norwida. Jednakże, czy takie zestawienie jakiego dokonała Agnieszka Osiecka, ma sens?
Podejrzewam, że gdyby Karol Marks dożył epoki Hollywoodu i Disneylandu, przestałby określać tradycyjną religię jako opium dla mas. W XX wieku miałby do czynienia z religią innego rodzaju: „praca, zabawa, oddychanie, prysznic, studiowanie, życie, śmiech i miłość”. Tak określił fenomen – istotę i treść nowej amerykańskiej religii – Elbert Hubbard w „The Roycrtoft Dictionary and Book of Epigrams”. Rzeczywiście, w obrębie tych kilku pojęć zamyka się masowa aktywność tutejszego społeczeństwa. Można by jeszcze naturalnie dorzucić kilka innych, jak np. zakupy, konsumpcja i dolaryzm. Czy jednak moglibyśmy się zdobyć na tak daleko idące uogólnienie i nazwać to wszystko narkotykiem dla mas? A dlaczego nie?
DYKTATURA PLEBSU
Jest oczywiste, że 250-milionowy naród nie może się składać wyłącznie z arystokracji. Dlatego zawsze w Ameryce hołubiło się i nadskakiwało tzw. prostemu, zwykłemu, przeciętnemu człowiekowi (Common Man), a system demokratyczny – przynajmniej w swoich założeniach i deklaracjach – uznawano za święty i niepodważalny. Ta adoracja Everymana miała swój głęboki sens: to właśnie masowy wysiłek całego społeczeństwa wyniósł Amerykę na sam szczyt rozwoju cywilizacyjnego, technicznego i socjalnego… i to nie tylko w mniemaniu Człowieka Zachodu. Nie można zaprzeczyć, że – biorąc pod uwagę czynniki ekonomiczne – jakieś dwie, trzy dekady temu Stany Zjednoczone wspięły się na wyżyny, skąd siebie i innych mogły utwierdzać we własnej supremacji nad światem. Ile było w tym jednak megalomanii i arogancji nuworysza?
Bardzo charakterystyczne oświadczenie wygłosił przed blisko 150 laty Daniel Webster. Ten wątek i ton uświęcający plebejusza przewija się zresztą przez cały okres historii Stanów Zjednoczonych, aż po dzisiejsze orędzia prezydenckie do narodu. I – co ciekawe – nie zawsze jest on li tylko instrumentalno-propagandową demagogią. Często bywa szczery. Posłuchajmy Webstera:
„Ameryka udowodniła, że jest możliwe to, by wynieść ludzkie masy – tę część, którą w Europie nazywa się klasą robotniczą lub nisko urodzoną – by wzbudzić jej szacunek dla samej siebie, by uczynić kompetentną do uczestnictwa w tym wielkim przywileju i obowiązku, jakim jest samorządność. Ameryka udowodniła, że można to osiągnąć przez edukację i rozpowszechnianie wiedzy. Kraj ten stanowi przykład po tysiąckroć bardziej zachwycający, niż wszystkie inne, dotychczasowe – dobry przykład dla tych dziewięciu dziesiątych ludzkiej rasy, które rodzą się bez dziedzictwa fortuny czy rangi.”
Może właśnie w tym cytacie znajdziemy wskazówkę i odpowiedź na to, gdzie znajdują się źródła amerykańskich ciągot do socjalizmu?Lecz co to wszystko ma wspólnego z Kaczorem Donaldem, Myszką Miki, Disneylandem… może ktoś zapytać. Otóż choćby to, że trudno byłoby uznać całą tę disneyowską menażerię za bohaterów elity czy arystokracji. Na fakt, że filmy Disneya były zarówno barometrem, jak i dyktatorem gustów szerokich amerykańskich rzesz, wskazaliśmy już wcześniej. Nie bez kozery uznaje się Walta Disneya i jego dzieło za reprezentanta amerykańskiej kultury masowej, a Myszkę Miki za jej symbol. Oczywiście, że znalazłoby się jeszcze kilka innych popularnych ikon. Jednak wystarczy skupić się na reprezentacji, by dotknąć sedna całej reszty.
KACZOR NARODOWY I KASA
Socjologia socjologią, mity kultury – mitami, jednak wszyscy zdajemy sobie sprawę, że tam, gdzie nie za bardzo wiadomo o co chodzi – tam chodzi o pieniądze. Stara to prawda (i zbanalizowana), jednak nigdzie tak akuratnie się nie sprawdza, jak właśnie w Ameryce.
Za każdym razem, kiedy Studio Disney wypuszczało nowy film, ruszała kampania reklamowa, która lansowała jego bohaterów. Do dzisiaj jest to regułą, także dla innych wytwórni filmowych. W czasie pojawienia się obrazu na ekranach kin, wszystkie McDonaldy, Burger Kingi i inne podobne miejsca masowego i szybkiego pochłaniania hamburgerów, frytek i Coca-Coli, zarzucone zostają przeróżnymi gadżetami, maskotkami, emblematami i wizerunkami najbardziej niestworzonych i dziwacznych istot z filmów.
Oczywiście, przez dziesięciolecia prymat wiodła zdecydowanie Myszka Miki, która pojawiała się wszędzie – od podkoszulków przez czapki po naklejki i lalki przeróżnej wielkości. Miliardy myszek zarabiały na imperium Disneya na całym świecie. Nic dziwnego, że i inne konkurencyjne wytwórnie usiłowały w tym samym celu wylansować swoich własnych protagonistów. Tak było np. z koncernem Warner Bross, który stawał na głowie, by 50-te urodziny Królika Bugsa stały się ogólnonarodowym wydarzeniem.CREDO W IMPERIUM NAIWNOŚCI
Jak każda recepta genialna, również i ta koncepcja rozrywki, na której zbudował swoje imperium Walt Disney, była prosta: „Nigdy nie straciliśmy wiary w rozrywkę dla całej rodziny… historie, które wywołują śmiech, powieści o ciepłych i ludzkich sprawach, dzieje bohaterów, historyczne wydarzenia, opowiadania o zwierzętach” – mówił szef Studia.
Wszystko, co zdobywa masowy poklask, musi być w pewnym sensie naiwne. Walt Disney albo to na wylot przejrzał, albo też miał szaloną intuicję. Wszystkie jego filmy poddane były mniej lub bardziej świadomej infantylizacji. Nawet jeśli ich bohaterowie byli dorośli, przypominali swoim postępowaniem dzieci. Dziecięce były problemy, dziecięcy sposób widzenia i przedstawiania świata. Postacie oznaczały się prostotą, nieskomplikowaniem, przez co zyskiwały na wyrazistości. Kryteria doboru fabuły także były proste, a tym samym narracyjnie celne: odwieczne baśnie i legendy lub opowieści do złudzenia je przypominające i opierające się na stereotypach – bohater niezłomny i szlachetny pokonuje wszelkie przeciwności, wrogie siły, potwory, złe moce – na drodze do osiągnięcia upragnionego, szlachetnego celu, którym zazwyczaj jest piękna kobieta, bogactwo i szczęśliwość krainy.
Można tu jeszcze dorzucić kilka innych cech wyróżniających „disneyowszczyznę”: proste, elementarne emocje, optymizm, upiększanie świata, aktywizacja magii, urok i czar, wyższość sprytu nad przemocą… wreszcie happy end i zwycięstwo dobra nad złem.Podobnie jak wszystko co ma związek z zabawą, również i Disney wygrywał w ludziach przede wszystkim EMOCJE. Bowiem, jak wiadomo, to właśnie afekt i emocje, a nie intelekt, charakteryzuje pop-kulturę i masowe wzięcie. Szczególnie w Ameryce. Sinclair Lewis powiedział kiedyś w jednym z wywiadów: „Wiem, że pod względem intelektualnym Ameryka nie jest lepsza od jakiegokolwiek innego kraju. Natomiast pewien jestem, że pod względem emocjonalnym jest lepsza od każdego innego kraju na świecie.”
Zwróćmy uwagę, jak zgrabnie to wszystko razem się wiąże: pop-kultura, naiwność, łatwowierność, dziecięcość, spontaniczność, masówka, infantylizm… Swoją drogą nie wiem dlaczego taki np. – zakochany w młodości i pacholęctwie – Gombrowicz wolał Argentynę od Ameryki. Wszak już dawno Oscar Wild zauważył: „Młodość Ameryki jest jej najstarszą tradycją.” Można przy tym dodać, że owa tradycja często zamieniała się tu w obsesję.JUBEL URODZINOWY W BIAŁYM DOMU
Bardziej kompleksowe ujęcie naszej tytułowej kwestii „wieszcz narodowy contra kaczor, myszka et consortes” wymagałoby głębszego wejrzenia w fenomen zarówno plebejsko-disneyowski, jak i post-romantyczno-norwidowski. Tutaj przyglądamy się głównie amerykańskiej trzódce papierowej oraz procesowi, dzięki któremu na kartonie, kiczu, marzeniach i sentymencie zbudowano prawdziwe imperium. Ludyzm w epoce kina, telewizji i parków rozrywki objawił się przedziwnie. Czy w jakiś sposób łączy się on – choćby prawem kontrastu i gry przeciwieństw – z naszym polskim przywiązaniem do tradycji narodowych wieszczów i europejskich skłonności wyższego rzędu?
Swoją drogą, zjawisko oszałamiającej kariery Disneya i budowy jego wartego miliardy dolarów kolosa (mam tu oczywiście na myśli także jego tematyczne parki masowej rozrywki typu Walt Disney World na Florydzie i Disneyland w Kalifornii) jest zaiste zdumiewające i bez precedensu w historii naszej cywilizacji – i to nawet w rzeczywistości, gdzie dopuszcza się realność „amerykańskiego marzenia” i możliwość ziszczenia się mitu „od pucybuta do milionera”. Ktoś, kto maże się i chlipie w kinie; facet ociekający sentymentalizmem, niepoprawny marzyciel, ignorujący całą brzydotę, błoto i mizerię tego świata; człowiek uciekający w bajeczkę – właśnie ktoś taki staje się twórcą jednego z najpotężniejszych imperiów finansowych w dziejach światowego kapitalizmu. Wystarczy jedna wizyta w Disney World, by oszołomić każdego niemal śmiertelnika – i to bez względu na to, czy patrzy on na ten kompleks jak na gigantyczny kicz, w którym zwariował smak i architektura, czy też jak na fantastyczny, zdumiewający, zaczarowany świat, gdzie przeżyć można fantastyczne chwile i przygodę życia.
A może ten sielski portrecik Walta Disneya to tylko fasada? Oto zupełnie niedawno wyszło na jaw, że Disney był donosicielem współpracującym z wiadomymi służbami. To ciekawostka (a może i całkiem poważna informacja?) dla tych, którzy uważają, że dzień bez ujawnionego agenta, to dzień zmarnowany. Donoszę więc uprzejmie: oto agent na dzień dzisiejszy – Walt Disney.Bez względu na źródła, pobudki, przyczyny i istotę dzieła stworzonego przez Disneya, choćby jego kapitałowy potencjał i rozmiary finansowego potentata, każą się z estymą i uwagą odnosić doń nie tylko szefom innych korporacji, ale i politykom, czy nawet głowom państw. To dlatego Biały Dom z wielkim hukiem obchodził 50-te urodziny Myszki Miki, a cesarz Japonii Hirohito nosił na ręce zegarek w kształcie głowy gryzonia w wielkimi okrągłymi czarnymi uszami.
Nie chciałbym pisać paszkwili na Amerykę, ani nawet zbytnio jej krytykować. Jak do tej pory, więcej wyzwala ona we mnie fascynacji, niż niechęci czy urazy; nadal bardziej mi ona imponuje, niż nią pogardzam. Staram się, by tytułowy Kaczor Donald nie przysłaniał mi pełnego obrazu tego niesamowitego i różnorodnego kraju.
Paradoksalnie, fakt iż przyjechaliśmy tu z Polski – a więc, bądź co bądź z Europy! – może nam pomóc w tym, by z dystansem a jednocześnie głębiej wniknąć w jego istotę. Zawsze też możemy zrobić to, czego nie zrobi żaden Amerykanin: sięgnąć po Norwida i… zadumać się nad naszym człowieczym losem emigranta i tułacza.(Artykuł ukazał się na łamach “Dziennika Chicagowskiego”, 9 i 16 lutego, 1995 r.)
.
2 kwietnia, 2014 o 3:31 am
„Nie chciałbym pisać paszkwili na Amerykę, ani nawet zbytnio jej krytykować. Jak do tej pory, więcej wyzwala ona we mnie fascynacji, niż niechęci czy urazy”.
No cóż Staszku, papier (ekran laptopa) jest cierpliwy, wszystkie nieprawdy przyjmie.
Co do kultury – mam całkowicie inne zdanie. Dla mnie dziewięć na dziesięć wspaniałych filmów z wyższej półki kultury produkują Amerykanie, i nie oceniajmy twórców po drzewie genealogicznym, bo wszyscy jesteśmy imigrantami – mogliby powiedzieć. Film, poezja, pisarstwo, a przede wszystkim muzyka, są najwyższej próby. W Europie aktualnie rzeczy wielkie powstają właściwie tylko we Francji, od czasu do czasu Anglia. Włochy przestały istnieć, Niemcy.
A kreskówki? Usiłuję swoim wnuczkom pokazać dobranocki polskie z dawnych lat, ziewają z nudów. A infantylizacja – spytasz? Otóż trafiasz na mojego konika, wychowanie przez rodziców. Jeżeli dziecko będzie zainteresowywane (ja wiem, że nie ma takiego słowa, właśnie go stworzyłem) również innymi sferami kultury, rodzice go nie zostawiają samopas (mówię o kontakcie z kulturą), to dziecko same będzie umiało dostrzec różnicę pomiędzy rzeczą wielką i banałem. Ja sam zaczynałem od Czerwonych Gitar, a skończyłem na muzyce, której większość nie może słuchać.
2 kwietnia, 2014 o 5:51 am
Torlinie, 9 na 10 filmów, które można obejrzeć w Polsce produkują Amerykanie. Nie ma się co dziwić, że większosć wartościowych dzieł pochodzi od nich, czysta statystyka ;-). Co prawda… największym producentem filmów na świecie jest Bollywood… zdarzyło mi się obejrzeć kilka fimów z tego poletka. Pomogły mi docenić Amerykanów ;-)
2 kwietnia, 2014 o 7:16 am
A co to znaczy, Torlinie: „papier (ekran laptopa) jest cierpliwy, wszystkie nieprawdy przyjmie”? Czy uważasz, że w przytoczonym przez Ciebie cytacie kłamałem? Proszę o dowody.
Wyższa półka to nic innego, jak kultura „wyższa”, elitarna (piszę tak, choć nie za bardzo lubię te określenia), głębsza psychologicznie, bardziej wyrafinowana intelektualnie. A kino amerykańskie, generalnie rzecz ujmując, takie nie jest – jest bowiem kinem par excellence popularnym (komercyjnym, rozrywkowym).
Co nie znaczy, że jako takie, nie może być kinem dobrym. (Mnie akurat nie musisz o tym przypominać.)
Jednakże, nie da się ukryć, że zdecydowana większość filmów produkowanych współcześnie w Hollywood, jest np. dla mnie nie do oglądania – taka konfekcja, która mnie zupełnie już nie interesuje.
Na szczęście, nadal powstają w Ameryce filmy, które warto według mnie oglądać – i dlatego nie zrezygnowałem całkiem z chodzenia tutaj do kina. (Przykłady z ostatnich miesięcy: „Dallas Buyers Club”, „Nebraska”, „Captain Phillips”, „Inside Llewyd Davis”, „American Hustle”, „Gravity”, „The Wolf of Wall Street”, „Her”… Jak widać jest tego nawet sporo.)
A amerykańska muzyka to zupełnie inna parafia (blues, rock, jazz, a nawet pop… jeśli chodzi o te rodzaje muzyki, to Amerykę mało kto mógł prześcignąć – i nie bez powodów, bo to w Ameryce właśnie, muzyka ta była, co tu dużo gadać, najlepsza).
A mówiąc o infantylizacji w kulturze amerykańskiej, to nie miałem na myśli tylko produkcji przeznaczonych stricte dla dzieci, ale całą kulturę amerykańską. Amerykanie, jak rzadko które społeczeństwo, są dziećmi podszyci.
3 kwietnia, 2014 o 12:58 am
Może Ty tego nie widzisz, ale we wszystkich Twoich wpisach w różnych blogach motto z góry: „Ameryka jest pomyłką, gigantyczną pomyłką!” jest wypisane na Twoich sztandarach. Pozytywnie piszesz jedynie o przyrodzie.
A ja wolę sztukę amerykańską, niż przeintelektualizowane np. kino europejskie. Mam swoje ulubione pozycje, wczoraj np. obejrzałem po raz x „Między słowami”.
Piszesz: „zdecydowana większość filmów produkowanych współcześnie w Hollywood, jest np. dla mnie nie do oglądania”, ależ tak jest od stuleci, dopiero późniejsze lata weryfikują klasę dzieła. Zaręczam Ci, że było mnóstwo malarzy w czasach Rubensa, kompozytorów w czasach Czajkowskiego i muzyków młodzieżowych w czasach Bitelsów..
Mówiąc o „infantylizacji w kulturze amerykańskiej” nie zauważasz, że taka jest większość wszystkich społeczeństw. Do teatru, na koncert jazzowy czy do muzeum sztuki nowoczesnej idzie 5 % społeczeństwa, i wydaje mi się, że proporcje wszędzie są takie same od stuleci i na wszystkich kontynentach.
3 kwietnia, 2014 o 8:30 am
“Ameryka jest pomyłką, gigantyczną pomyłką!” – to napisał Freud, a nie ja. Użyłem tych słów jako motta, bo pasują one do tematu mojego artykułu, a ponadto są pewnego rodzaju prowokacją. Ale to wcale nie znaczy, że ja się z tą opinią Freuda zgadzam. Otóż nie zgadzam się, co zaznaczam w konkluzji tekstu.
Poza tym, weź pod uwagę taki oto drobiazg, że ja ten artykuł napisałem 19 lat temu. Do tego czasu wiele się zmieniło – i Ameryka i ja sam. Z czasem stałem się zdecydowanie bardziej krytyczny wobec Ameryki (a zwłaszcza wobec poczynań amerykańskiego rządu, finansjery i korporacjonizmu), ale nadal mam nadzieję, że Ameryka nie okaże się jednak wielką pomyłką. Zawsze bowiem uważałem, że ten amerykański eksperyment – mam tu na uwadze 200 lat historii Stanów Zjednoczonych – to jeden z bardziej udanych cywilizacyjnych eksperymentów ludzkości. Dlatego martwią mnie te wszystkie tendencje, które wg mnie mogą powodzenie tego eksperymentu zaprzepaścić. I daję temu wyraz – właśnie w moich krytycznych ostatnich tekstach, odnoszących się do amerykańskiej polityki zagranicznej, sytuacji ekonomicznej, totalnej inwigilacji… etc.
Czy to tak trudno zrozumieć?
A jednak infantylizacja społeczeństwa amerykańskiego przebija infantylizację innych społeczeństw.
Ale to niekoniecznie świadczy źle o tym społeczeństwie. Bo ma to także swoje dobre strony.
2 kwietnia, 2014 o 5:49 am
od Kaczora Donalda wolę Sknerusa, mam podobne do niego umiłowanie oszczędzania ;-). Mickey jest okay, właśnie dzięki „nakierowaniu” na Minnie. Ogólnie rzecz biorąc, Disney ani mnie ziębi, ani grzeje. Sporo przyjemnych chwil przy nim spędziłem w dzieciństwie, teraz raczej nie potrafiłbym docenić tlącego się w tych historiach humoru. Zawsze jednak doceniam dobrą kreskę, dla Disneya bardzo charakterystyczną i niepowtarzalną.
2 kwietnia, 2014 o 7:28 am
Ja też wyrosłem z Disneya (nie jest to już moja estetyka, zresztą nigdy nie była), choć nie tak dawno z przyjemnością obejrzałem sobie „Frozen”/”Krainę lodu” ;) Choćby ten film świadczy o tym, że Studio Disneya nie odeszło zupełnie do lamusa i nadal robi rzeczy, które ludzie chcą oglądać. (Nawiasem mówiąc, technika animacji dokonała w ostatnich dekadach niewiarygodnych postępów.)
Decydując się na odkurzenie tego mojego tekstu sprzed wielu lat nie kierowałem się sentymentem, tylko świadomością tego, iż fenomen filmów Disneya pozwala nam lepiej zrozumieć amerykańską kulturę – a może i samych Amerykanów?
2 kwietnia, 2014 o 8:21 am
o ile ich zrozumienie jest w ogóle możliwe. To trochę tak jakby chcieć zrozumieć Europejczyków… czyli Niemców, Anglików i Francuzów. Ale jeśli to możliwe, to pewnie tylko przez pryzmat kultury masowej, coca-coli, hamburgerów, Disneya, NRA itd.
2 kwietnia, 2014 o 8:30 am
Siłą rzeczy uogólniamy, mówimy o rysach charakterystycznych dla całego społeczeństwa – a to moim zdaniem najlepiej jest robić przez pryzmat kultury masowej.
Biorąc pod uwagę takie rzeczy, jak właśnie kino, telewizję, sport (baseball, football, basketball…) i ich funkcjonowanie w masowej konsumpcji dóbr (mimo wszystko) kulturowych – można się jednak sporo dowiedzieć o Amerykanach. Ale zawsze należy pamiętać, że jest to ujęcie en masse – obraz statystyczny, a nie partukularny.
2 kwietnia, 2014 o 9:26 am
Najnowszy hit ze stajni Disneya:
Tak robią to teraz :)
2 kwietnia, 2014 o 10:06 am
Byłem, widziałem a nawet się bawiłem ;)
(Trochę wstyd się przyznawać do tego dziecka, które nadal gdzieś tam w nas się kołacze ; ) )
2 kwietnia, 2014 o 10:02 am
Bardzo ciekawy tekst, a i śmiechem parsknęłam kilka razy…
2 kwietnia, 2014 o 10:04 am
Cieszę się, że zaciekawiło i rozbawiło :)
2 kwietnia, 2014 o 4:20 pm
Masz rację: Norwid jako postać do kreskówki jest kompletnie do dupy ( ale sam był niezłym rysownikiem )
No to napisz reckę z ,,Inside Llewyn Davis”. Ciekawe, jak to widzisz….
2 kwietnia, 2014 o 5:06 pm
ILD widziałem dobrze, ale nie jestem pewien, czy chce mi się o tym pisać. (Może tylko wspomnę, że warto ten film obejrzeć, choć chyba jest najmniej coenowski z ostatnich coenów.)
O większości filmów, które widziałem ostatnio (wymieniłem je w jednym z komentarzy powyżej) dałoby się coś dobrego napisać. Szkopuł w tym, że ja teraz wolę oglądać filmy, niż je recenzować. (Choć chętnie podzielę się swoją opinią, jeśli mnie ktoś o coś zapyta).
Właśnie wróciłem z „Noego”. Całkiem niezłe widowisko, wg mnie (może dlatego, że nie za dużo się po nim spodziewałem – mimo że to obrazek Aronofsky’ego, którego w zasadzie cenię).
Z tego co się zorientowałem, niektórzy kręcą nosem, ale nie ja – not this time, at least.
2 kwietnia, 2014 o 5:22 pm
Małe – i krótkie – przypomnienie na temat.
2 kwietnia, 2014 o 7:04 pm
Nie sposób opowiedzieć życia Walta Disneya w kilka minut.
3 kwietnia, 2014 o 5:59 am
Ktoś już wcześniej bawił się taką konwencja muzyki poważnej która dzieje się w świecie bajkowym :-))
Wszyscy go znają, pozostawił w sobie dużo z dziecka a poza tym był geniuszem.
3 kwietnia, 2014 o 6:11 am
Dzieckiem w Mozarcie zabawił się świetnie Forman w swoim znakomitym filmie ;)
Tym sposobem utrwalił mit geniusza z duszą dziecka.
Ale przecież w każdym człowieku – i to do końca jego dni – tkwi jakaś cząstka dziecka. Infantylizm jest w nas wszystkich, w mniejszym lub większym stopniu. I dobrze ;) – bo to pozwala nam zachować jakąś spontaniczność, ciekawość, zadziwienie światem…
3 kwietnia, 2014 o 6:24 am
Oczywiście te kultury (amerykańska i europejska) są ze sobą blisko skoro możemy równolegle chadzać do kina na te same filmy. Byłam z córką w Krakowie na filmie ,,Noe” Darrena Aronofsky’ego. Nie będę o filmie pisać na razie powiem tylko że z ciekawością zawsze staram się uchwycić co młodemu pokoleniu wychowanemu na Harrym Potterze, Hobbitach i grach komputerowych bardziej niż na Norwidzie, podoba się bardziej lub mniej, a ja inaczej to odbieram.
Zauważyłeś w filmie ujecie graficzne przemiany Kaina w wojownika. Takie ciut na modłę japońską ?
A anioły upadłe iście stylistycznie rodem z Hobbita?
To zdaje się miał być ukłon w stronę młodszej publiczności. Chyba nie jest łatwo zrobić coś niekomercyjnego i trafiającego do wszystkich. (nawiązanie do tematu powyżej) :-)
Ale własna wersja biblii według Aronofsky’ego podoba mi się:-)
3 kwietnia, 2014 o 8:08 am
Mnie również podobał się film Aronofsky’ego. To prawda, estetycznie to był ukłon w stronę komercji – nawiązanie do aparcycji hitów kinowych ostatnich lat – ale jednak, jeśli chodzi o myśl i dramaturgię – o czające się pod tą katastroficzną powierzchnią widowiskową wątki egzystencjalne i filozoficzne – to „Noe” moim zdaniem znacznie wyrasta ponad… infantylność właśnie różnych takich „Hobbitów” czy „Harry Potterów”.
Jednak niespokojny duch Aronofsky’ego – i jego pschologiczna niepłytkość – do czegoś się tu przydały ;)
5 kwietnia, 2014 o 3:17 pm
2 Maj, 2014 o 2:30 pm
[…] Z czym kojarzy Wam się Ameryka? Oczywiście z Myszką Miki, Kaczorem Donaldem i pozostałymi bohaterami stworzonymi przez Disneya. Czy jest to złe? Czy kicz i infantylizm zalał Stany Zjednoczone? I czy rzeczywiście porównanie Agnieszki Osieckiej stwierdzające, że Norwid w polskiej kulturze zajmuje takie samo miejsce jak Kaczor Donald w Ameryce ma rację bytu? Na te i inne pytania związane z Waltem Disneyem i jego produkcjami znajdziecie na blogu Wizja Lokal… […]