O CZYM MÓWIMY, KIEDY MÓWIMY O BIRDMANIE…

czyli o najnowszym filmie Alejandra G. Iñárritu

.

(Na granicy rzeczywistości i halucynacji, prawdy i fikcji, dramatu i komedii, ważności i znikomości, sztuki i pop-kiczu… (Michael Keaton ze swoim alter ego w filmie Alejandra G. Iñárritu "Birdman")

Na granicy rzeczywistości i halucynacji, prawdy i fikcji, dramatu i komedii, ważności i znikomości… (Michael Keaton ze swoim natrętnym, obrosłym w piórka alter EGO w filmie Alejandra G. Iñárritu „Birdman”)

.

Nigdy nie kryłem się z afektem do Alejandra Gonzáleza Iñárritu (ściślej: do jego filmów), od czasu kiedy uwiódł mnie swoim pełnometrażowym debiutem „Amores Perros”, który udało mi się dość przypadkowo obejrzeć w chicagowskim kinie „Music Box” przed 14 laty. Później przyszły „21 gramów”, „Babel” i „Biutiful” – podtrzymujące moją fascynację twórczością Meksykanina. Miałem też okazję zetknąć się z Iñárritu osobiście. W czasie krótkiej rozmowy – przy okazji amerykańskiej premiery filmu „Babel” (2006) – udało mi się nawet powiedzieć mu, że uważam go za jednego z najlepszych (żyjących i tworzących obecnie) reżyserów na świecie, co na dodatek zostało przypieczętowane uściskiem naszych dłoni. I muszę zaznaczyć, że wcale nie był to li tylko okazjonalny i grzecznościowy komplement, a wyznanie wynikające z mojego głębokiego przekonania. Trudno więc się chyba dziwić, że po obejrzeniu nokautującego mnie wręcz „Birdmana” napisałem (w jednym z komentarzy tutaj) nie przebierając w słowach i w niewątpliwym uniesieniu: ja na „Birdmanie” dosłownie upiłem się kinem. Pewnie wynikało to z tego, że Iñárritu ma genialny dar absolutnego panowania nad filmową materią – i to nad każdą jej cząstką – ładując ją niewiarygodną emocją i wielością znaczeń – co przyprawia mnie o zawrót głowy, a czasem wręcz o euforię. To prawda – takie było moje doświadczenie tego filmu, którego oczywiście nie da się cofnąć, i którego nie zamierzam wcale kryć, nawet jeśli jest to nieco wstydliwe wyznanie dla mojego męskiego ego, na dodatek stawiające pod znakiem zapytania racjonalność mojego osądu, spowodowanego emocjonalnym zmąceniem umysłu. Ot, pewna słabość? A może jednak coś innego? Może nawet warunek niezbędny do zaangażowanego uczestnictwa w kulturze i sztuce – zawieszenie krytycyzmu, zdanie się na intuicję, poddanie emocji? No tak, ale potem (choć i niekiedy już w trakcie) zwykle przychodzi refleksja – myśl i introspekcja – jak również pytanie: dlaczego? Co spowodowało w nas taki a nie inny odbiór dzieła sztuki (książki, filmu, obrazu, teatralnego przedstawienia…)

O „Birdmanie” napisali już wszyscy, co mieli – i chcieli – napisać. Mnie wystarczyła satysfakcja z tego, że film obejrzałem. Do czasu (i bynajmniej nie chodzi o moment, kiedy „Birdman” zgarnął cztery najważniejsze Oscary: za reżyserię, scenariusz, zdjęcia i jako najlepszy film roku). W końcu bowiem doszedłem do wniosku, że dobrze byłoby uporządkować sobie w głowie to, co pojawiło się tam w związku z „Birdmanem”. Nie ukrywam, że przeczytałem sporo recenzji o filmie, w większości pozytywnych, trafiających według mnie w jego artystyczne sedno – rozbierających go na części pierwsze, punktujących jego najważniejsze cechy, ważących elementy składowe – ale jednak powtarzalnych, rozważających te same aspekty filmu, sprawiających przez to wrażenie nieco „papuzich” repetycji. Starając się więc nie dołączać do tego mniej lub bardziej zgodnego chóru, nie dublować spraw oczywistych, nie nudzić akademizmem – postanowiłem dorzucić swoje trzy grosze w formie kilku dość luźno powiązanych ze sobą uwag.

Nie jest tajemnicą to, że Iñárritu jest mistrzem kontrapunktu. Bierze się on za rozsypujący się, sprawiający wrażenie chaosu, świat i usiłuje go scalić, odnaleźć pasujące do siebie elementy, układając precyzyjnie swego rodzaju „puzel”, który z czasem staje się całością – obrazem przez nas rozpoznawalnym, a przez to dostarczającym nam pewnej, związanej z tym percepcyjnym spełnianiem się, satysfakcji. Stąd ten jego mistrzowski – choć z drugiej strony bezlitosny w swojej konsekwencji, podporządkowany totalnie artystycznej wizji reżysera – montaż. Iñárritu zdaje sobie doskonale sprawę z tego, że nasz świat, będąc entropicznie niestabilnym, wydaje się nam być światem rozkawałkowanym, który nieustannie próbujemy sklejać do kupy… Podobnie robi on w swoich filmach. I co ciekawe – równie dobrze wychodzi mu to wtedy, kiedy prowadzi równolegle (na zasadzie kontrapunktu) kilka wątków, przeskakując z jednego do drugiego (za pomocą wspomnianego już, niezwykle precyzyjnego montażu), jak i wtedy, kiedy „ciurkiem” (wydaje się, że nieprzerwanie) filmuje świat w jego spontanicznych przejawach – tak jak to zrobił właśnie (zaskakując wszystkich) w „Birdmanie”. To „jedno ujęcie”, z którego składa się (pozornie jednak) niemalże cały film, przejdzie pewnie do historii kina (choć wcześniej próbowali czegoś takiego inni, np. Hitchcock czy Sokurow) i rzeczywiście robi ono piorunujące wrażenie, ale nie tyle na zasadzie jakiejś kuglarskiej sztuczki, technicznego popisu operatora (to też – wszak ta zdjęciowa ekwilibrystyka Lubezkiego była połową sukcesu „Gravity”), który chce nam zaimponować warsztatową zręcznością, tylko dlatego, że zabieg ten wprowadza do filmu czasową ciągłość, heraklitejską „płynność”, dzięki temu możemy sobie uświadomić także i to, że świat tak naprawdę jest jednością, że oddziałujemy na siebie jak system naczyń połączonych, że nasze poczucie osobności w rzeczywistości jest złudzeniem – i że w tym wszystkim zupełnie niepotrzebna jest nasza konsternacja wobec upływającego nieubłaganie czasu, bo i tak wszyscy wrócimy do punktu wyjścia, a wszystko, co pomiędzy jest – jak określił nasze życie Szekspir  – opowieścią idioty, pełną wrzasku i wściekłości lecz nic nie znaczącą. (Nota bene słowa te słyszymy w filmie z ust spotkanego przez Riggana na Broadway’u oszalałego aktora, który po ich wygłoszeniu zastanawia się, czy aby nie wypowiedział je ze zbytnią emfazą.)
Tak więc świat, mimo swej spójności (Jedni) wydaje się nam być w stanie ciągłego rozpadu – o życiu konkretnego człowieka nie wspominając. Ale już sam akt twórczy (np. Iñárritu kręcącego film) jest próbą przeciwstawienia się temu rozpadowi – i nieważne w tej chwili kreacji jest to, że nie jesteśmy w stanie tak naprawdę tego rozpadu zatrzymać. Istotne jest to, że w procesie tym pojawia się artyzm (jeśli chodzi o sztukę), jak również – w wymiarze szerszym, bardziej uniwersalnym i egzystencjalnym – dzieje się nasze życie (co jest dla nas najważniejsze). Innymi słowy: nasze życie – w sensie trwania – staje się dzięki tej integracji możliwe.

Na blogu zaprzyjaźnionego Tamaryszka, pod wpisem o „Birdmanie”, zetknąłem się ze stwierdzeniem: „Iñárritu zdaje się nie mieć złudzeń, co do natury świata, ale też nie lamentuje nad tym, że jest tak jak jest. Co więcej, jeśli spróbować w kontekście tego wątku zrozumieć nawiedzające Riggana wizje z ptaszydłem, to możne je odczytywać tak, iż spokój i porządek, przewidywalność i wygoda są do osiągnięcia tylko w świecie wyobrażonym, tym samym dojście do tego stanu musi wiązać się z jakąś formą ucieczki od rzeczywistości.” Mnie jednak dopadła w tym momencie wątpliwość: czy rzeczywiście te wizje Riggana ukazują świat „spokoju i porządku, przewidywalności i wygody”? Wystarczy choćby przypomnieć sobie… właśnie tego potwora, który – niczym w jakimś filmie katastroficznym – rozbija w drybiezgi Manhattan. Ale ta supozycja wydaje się być na rzeczy, jeśli weźmiemy pod uwagę ową wyimaginowaną wszechmoc Riggana – to jego panowanie nad materią (wszystkie te lewitacje, tele- i psychokinezy) rozgrywające się właśnie w świecie wyobraźni, można potraktować jako ucieczkę do świata poddającego się naszej woli – czyli świata, w którym panowałby nasz porządek (ale czy spokój?)

Swoją drogą fantastyczne w „Birdmanie” jest to przenikanie się światów na różnych poziomach iluzji, prawdy, wyobrażenia, intencjonalności, eskapizmu… Grany przez Nortona Mike twierdzi, że bardziej prawdziwy jest wtedy, kiedy gra w teatrze, w życiu zaś jest nieautentyczny (udaje? gra kogoś innego? jest człowiekiem bez właściwości?) – może właśnie dlatego stać go na erekcję na scenie, natomiast za kulisami boi się, że mu „nie stanie” (jak to oświadcza expressis verbis w rozmowie z Sam, córką Riggana). Główny bohater filmu ucieka do świata, gdzie czuje się wszechmocny, ale przecież takiego świata nie ma, więc musi go stworzyć, a raczej sobie wyobrazić, tyle że powinien to być świat wiarygodny dla niego samego, bo inaczej nie spełniałby swojej funkcji. To desperackie pragnienie kreacji, (która jest jednocześnie próbą scalania Rigganowego universum, ale i własnej, ulegającej destrukcji osobowości) jest tym mocniejsze, im bardziej rozpada się rzeczywisty świat, w którym on żyje (fizycznie). Zwróćmy uwagę, że Riggan stał się niejako zakładnikiem iluzorycznych światów już w momencie, kiedy zaczął parać się aktorstwem, a zniewolony w nich został jeszcze bardziej wtedy, kiedy zdobył sławę rolą Birdmana, postaci fikcyjnej par excellence, a mimo to prześladującej go (upierdliwie) do dzisiajParadoksem jest to, że chcąc się wyzwolić od jednej iluzji, poddaje się następnej. Zaiste błędne to jest koło.
Ale czy to nie przypomina jakiejś paraleli funkcji sztuki w ludzkiej kulturze? Sztuki, która jest niczym innym jak właśnie przenikaniem się świata realnego z tymi, które sami kreujemy i wymyślamy dla naszych potrzeb – będącymi zarówno opozycją do rzeczywistości, która nas otacza, jak i dla tej rzeczywistości komplementarnymi? Bez mitów ani rusz.

Sam (Emma Stone) robi wielkie oczy w "Birdmanie"

Sam (Emma Stone) robi wielkie oczy

Lecz zadziwiło mnie też motto filmu. Oto bowiem z ekranu, na samym początku, bije w nas sentymentalizm takich oto słów:
– A czy dostałeś od życia ostatecznie to co chciałeś?
– Dostałem.
– A czego chciałeś?
– Wiedzieć, że jestem kochany, czuć, że ktoś na tej ziemi mnie kocha.
To jest mylące, bo zaczynając oglądać film Iñárritu nie wiemy jeszcze, że będzie to ostra satyra z elementami farsy, podlana sosem czarnej komedii, cierpkim i gorzkim, możliwym jednak do przełknięcia i na tyle strawnym, by śmiech nie uwiązł nam w gardle, a żołądek w tym czasie się nie skurczył i nie zwrócił swojej zawartości. Żeby było jeszcze śmieszniej (tragiczniej?) tytuł sztuki, nad którą pracuje Riggan (w nadziei, że przyniesie mu ona prestiż prawdziwego artysty, którego żadną miarą nie mogła mu zapewnić rola komiksowego Birdmana) brzmi: „O czym mówimy, kiedy mówimy o miłości” (jej autorem jest Raymond Carver). Otóż z czasem do mnie dotarło, że w tym filmie tak naprawdę nikt nikogo nie kocha – wszyscy ci ludzie nie mają pojęcia czym jest miłość (zresztą w ogóle – z wyjątkiem scen ze sztuki Carvera – o niej nie mówią, bo przecież trudno za mówienie o miłości uznać choćby wtrącenie jednej z aktorek, że zna Mike’a, bo „dzieli z nim vaginę”, albo komplement jaki Mike prawi ledwie co poznanej Sam, mówiąc jej, że ma „niezłą dupę”). Nawet jeśli kiedyś kochali, to nie wiedzieli co z tą miłością zrobić i jak ją zachować. To dlatego są teraz w takim miejscu, w jakim są  (zastanawiając się, jak Riggan vel Birdman: How did we end up here? This place is horrible. Smells like balls.) – goniąc za chimerą, albo przed nią uciekając. Wygląda na to, że żadna z tych postaci nie dostała od życia tego, czego chciała – i nie ma jednak poczucia tego, że ktoś na tej ziemi ją kocha. (Nie sądzę, by Riggan, jego była żona Sylvia, jego obecna „dziewczyna” Laura oraz córka Sam mieli takie poczucie – bowiem gdyby mieli, nie byliby teraz tu gdzie są, w tym okropnym miejscu, w którym „śmierdzi, jak w gaciach” – w tak beznadziejnym położeniu i z myślami samobójczymi w głowie. Nie przekonuje mnie jednorazowe oświadczenie Riggana, że kocha swoja byłą żonę i córkę). Marlon Brando powiedział kiedyś: „Większość ludzi, którzy odnieśli sukces w Hollywood, poniosła klęskę jako ludzkie istoty”. Mniej więcej to samo pokazuje Iñárritu w swoim filmie, zamieniając jednak tragedię tego faktu w farsę. Trudno się więc oprzeć wrażeniu, że przytoczony przez niego na początku filmu dialog o miłości jest ironią, ale jak się okazuje (wiedząc jaki ma stosunek do ironii sam Iñárritu*) ironią jednak nie jest. Czym więc jest? Oderwanym od życia pobożnym życzeniem? Naiwnym marzeniem? Sentymentalną deklaracją? Motto (pochodzące z wiersza Carvera „Urywek z późnego dzieła”) nie pasuje zupełnie do „Birdmana” (podobnie jak nie na miejscu wydaje się być pretensjonalny podtytuł o „nieoczekiwanym pożytku z niewiedzy”), lecz nie sądzę, żeby Iñárritu w nie nie wierzył. Wbrew swojej wybitnej inteligencji, niezwykłej przenikliwości, wielkiej zdolności obserwacji świata i ludzi, genialnemu opanowaniu sztuki kina – Iñárritu nadal nie wie czym jest życie (sam to oświadcza), ale próbuje tę tajemnicę przeniknąć, przede wszystkim za pomocą tego, co robi. O tym jest każdy jego film, co sam przyznaje: What will come of my life? What’s going to become of me? What the fuck is life about!? (…) I’m telling the same story in every film.

Reżyser mówił też w wywiadach, że zależało mu na tym, by widz „wszedł w głowę” głównego bohatera, poczuł jego emocje i podobnie jak on odczuwał czas – stąd pomysł jednego ujęcia. Ja jednak odnoszę teraz wrażenie, że tak naprawdę przebywałem w głowie samego Iñárritu: to, co oglądamy na ekranie wykluło się wpierw w jego wyobraźni, później zaś zostało przeniesione na filmową taśmę – oczywiście przy pomocy całej filmowej ekipy. Dzieła wszystkich wielkich twórców kina były w pewnym sensie nimi samymi. Podobnie jest w przypadku Alejandra G. Iñárritu.

„Birdman” jest niewątpliwie satyrą. Zresztą nie tylko na Hollywood, ale i na Broadway, jak również na całe społeczeństwo – konsumentów kultury zarówno „wysokiej”, jak i „niskiej”, którzy pustkę swojego „nudnego i nędznego życia” chcą wypełnić kiczowatymi i komiksowo-płaskimi tworami kultury masowej (Superman, Spiderman, Ironman, Hulk, Avangers… itp.) lub równie beznadziejnymi, choć snobistycznymi produkcjami teatralnymi, (które nie owijający niczego w bawełnę Birdman określa, jako shit). Jest również satyrą na pożądanie sławy, chorą ambicję, złudny prestiż – pogoń za mirażem własnej wielkości, czego w rzeczywistości nie da się osiągnąć, bo tak naprawdę nie obchodzimy nikogo, nie mamy żadnego znaczenia, jesteśmy nikim – właściwie to jest tak, jakbyśmy w ogóle nie istnieli (ergo: między naszym istnieniem a nieistnieniem nie ma właściwie większej różnicy – nasze życie trwa tyle co mgnienie oka, jest jak ten meteoryt, który, spadając, spala się w kilka chwil).

Zakończenie. Tutaj miałem wstawić ostrzeżenie przez spoilerem, ale przecież pisząc o zakończeniu nie mogę go zdradzić, bo w tym filmie zakończenia de facto nie ma. Tzn. jest tzw. zakończenie otwarte, czyli takie, które pozwala na mnogość wszelkich interpretacji. Czyli: mogło być tak, ale i mogło być zupełnie inaczej. Riggan się zabił, czy też przeżył? Wypadek to był, czy samobójstwo? Jeśli się zabił, to w którym momencie? Co on sobie myślał wyskakując przez okno i czy rzeczywiście wyskoczył? Czy ostatnia scena to rzeczywistość, czy tylko gra wyobraźni? I co oznaczają te ogromne oczy Sam w ostatnim kadrze – jej wzrok skierowany ku niebu? Na żadne z tych pytań nie ma pewnej odpowiedzi (choć oczy Sam wyglądają jednak trywialnie). I tak miało być, bo, jak się dowiedziałem z wywiadu jakiego udzielił jeden ze scenarzystów filmu (a było ich, wraz z Iñárritu, czterech), nawet oni nie wiedzieli, co się tak naprawdę z Rigganem stało i co znaczą finałowe sceny filmu. A ściślej, początkowo wiedzieli, jak się film skończy (samobójstwem Riggana na scenie), jednakże później doszli do wniosku, że jest to „za małe” i w ostatniej chwili dodali coś innego (i rzeczywiście: ostatnia część filmu wygląda jakby była „doklejona”, już choćby przez to, że „skażona” jest cięciami i montażem). A skoro sami scenarzyści nie widzieli czego chcieli w zakończeniu, to skąd ma to wiedzieć widz? Jeśli tak było naprawdę (niewiedza scenarzystów), to nasza finałowa zgadywanka nie ma sensu. Dzięki Bogu (czy też raczej Iñárritu) w całym filmie tych sensów jednak nie brakuje.

Że „Birdman” jest filmem wybitnym, niesłychanie oryginalnym, to nie mam wątpliwości. Ale czy wielkim? Ja się ubawiłem na nim setnie i uśmiałem momentami jak norka. Ponadto sprawił on, że mój mózg zaczął działać na wyższych obrotach. Ja to cenię i to mi się podoba. Czy jednak wszyscy widzowie tak mieli? Oczywiście, że nie – i ja to jak najbardziej rozumiem. No blame! Mało tego – wydaje mi się, że wiem, co mogło spowodować, że film w odbiorze innych zazgrzytał. A jeśli zazgrzytał, to się z tego rollercoastera, który zaserwował nam na ekranie Iñárritu, wypadało. I z zabawy nici…

9.5/10

greydot.

Hiperrealizm i naturalizm, czyli Riggan/Birdman/Michael Keaton lewitujący

Hiperrealizm i naturalizm – złudzenie nadprzyrodzonej mocy, kiedy przyrodzonej brak (Riggan/Birdman/Michael Keaton lewitujący)

.

* W jednym z wywiadów jakie udzielił Iñárritu (polecam) natrafiłem na ustęp o ironii (można ją tutaj traktować wymiennie z cynizmem), który mi się tak spodobał, że postanowiłem zaprezentować go w formie załącznika (tłumaczenie własne): „Próbuję się dystansować od ironii, której osobiście nie lubię. Ironia jest znakomitym narzędziem, dzięki któremu można sobie poradzić z wieloma rzeczami. Jest pewną intelektualizacją, sposobem na wyniesienie się ponad coś – sposobem, który może zadziałać. Jednak myślę, że w ciągu ostatnich 50 lat popkultura stała się ofiarą nadmiaru ironii, i dlatego coś, co jest szczere, prawdziwe czy emocjonalne, przestało być „cool”. Upadły wszystkie instytucje. A jeśli nie ma nic… jeśli  każdy zgadza się na to, by do wszystkiego podchodzić ironicznie – to nie ma już nic innego. Ja widzę to na przykładzie moich dzieci. Konsumują one taką dawkę ironii, że wszystko wydaje się być nic nie warte. Ironia stała się głową, która zżera własny ogon – i nie ma z tego wyjścia. Dlatego ja wolę humor, dzięki któremu można się pogodzić z czymś, co jest złe – z przeciwnościami i wyzwaniami, jakie niesie ze sobą życie. Kiedy widzi się rzeczy do góry nogami, to naszemu ego może się to wydawać nadzwyczaj zabawne. To absurdalne, ale i jednocześnie tragiczne.”

Komentarzy 29 to “O CZYM MÓWIMY, KIEDY MÓWIMY O BIRDMANIE…”

  1. Agnieszka Says:

    „Amores Perros”, „21 gramów”, „Babel”, „Biutiful” widziałam, chyba nadszedł czas na „Birdmana”.
    Dzięki za ten wpis – przypomniałeś mi o fajnym filmie, któremu warto poświęcić uwagę :)

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Ciekawe spotkanie, trochę żałuję, że tym razem Iñárritu nie przyleciał do Chicago – nie wspominając o towarzyszących mu aktorach. I. mówi, jak zwykle – inteligentnie, z zacięciem, neurotycznie i z pasją, ale chyba najlepszy w całej tej pogadance jest Norton – rewelacyjna anegdota z krytykiem pod koniec. (Zach też ma zresztą swoje 5 minut).

      Tutaj trochę więcej Iñárritu:

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Warte obejrzenia, choć recenzent miejscami zbyt daleko się zagalopowuje. Trudno mi się np. zgodzić z tym, że cały film (z wyjątkiem scen końcowych) jest opowiedziany z perspektywy Birdmana (chodzi oczywiście o postać fikcyjną, nie o Riggana).

  2. dragonfly Says:

    Mnie się też „Birdman” bardzo podobał i ubawiłam się setnie. Cudowna żonglerka z cytatami z popkultury, chociaż koleżanka, z która byłam w kinie, byłą szczerze zdziwiona „szumem”, bo to film „nawet śmieszny, ale w sumie o niczym”. Nie złapała większości mrugnięć okiem do widza.
    Rozumiem, że jak ktoś „nie złapie”, to film wydaje się średni.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Trudno byłoby mi się zgodzić z Twoją koleżanką, że jest to film „o niczym”. W „Birdmanie” jest według mnie tyle znaczeń i sensów, że książkę można by o tym napisać.

      „Średni” – to byłoby najmniej trafne określenie tego filmu.

  3. Roman_eS Says:

    Film bardzo mi się podobał, wydaje mi się że pierwszy raz w życiu obejrzałem jakąś twórczą sztukę meksykańską. Właśnie, czułem się trochę jak w sztuce – sztuka w sztuczce, gratulacje! Motto filmu do zapamiętania: Rzecz jest rzeczą, nie opinią o danej rzeczy. W filmie jest dużo ciekawych scen, jedną z nich jest scena rozmowy głównego bohatera z krytyczką teatralną. Ciekaw jestem jaką ten film otrzymał krytykę w Stanach Zjednoczonych – jak znajdę trochę czasu to poszukam, chyba że ktoś tutaj odpowie? Czyżby idzie nowy trend na muzykę filmową, ta w tym miała podobną nutę do tej z „Whiplash”? Ciekawy sposób przestawienia jednego z członków ekipy w „pracy”…
    Fantastyczne w tym filmie jest to, że reżyser bardzo ciekawie przeplata akcje pomiędzy dwoma światami, realnym i abstrakcyjnym. Mnie to odnosi do symbolu teatralnego, dwóch masek. Tej odpowiedzialnej za tragedię oraz tej za komedię. Wszystko to pi, jak w tej scenie podczas przed premiery. Kasa, szacunek, rozpoznawalność – niech ten rzuci kamieniem, który tak nie żyje. Pobudka, krzyczą autorzy scenariusza. Czy tekst o George Clooney, jest osobistą wycieczką Michaela Keatona – nie będę odmieniał. Z filmu dowiedziałem się jeszcze o tym, że Pani Farrah Fawcett – znana gwiazda w latach 70-tych serialu telewizji ABC pt. „Aniołki Charliego”, zginęła w tym samym dniu co Michael Jackson.
    Generalnie dużo ciekawych scen, jedną z nich jest ta, w której po raz pierwszy ukazuje się Birdman w locie… Jeśli ktoś czyta jakieś recenzje/informacje o filmie zanim go obejrzy, to mam nadzieje że zachęciłem do obejrzenia – naprawdę warto.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      No tak, reżyser i operator są z Meksyku, ale czy ‚Birdmana” można nazwać „sztuką meksykańską”? Mnie ten film wydaje się bardzo uniwersalny i chyba jednak bardziej amerykański, niż meksykański – choćby dlatego, że zajmuje się (abstrahując od psychologizmu postaci) głównie amerykańską kulturą, odnosząc się (bezpośrednio) do Hollywood, Broadway’u, kultury masowej…

  4. liritio Says:

    Jak ja pokochałam ten film! Siedziliśmy upakowani niczym szprotki na pokazie przedpremierowym, o czym w sumie nie wiedziałam, kiedy staliśmy w potwornie długiej kolejce po bilety, ale sala była zaczarowana. A na pewno ja byłam.
    Chociaż mam wrażenie, że nie do końca „Birdmana” zrozumiałam – np ciągle nie wiem, skąd te meduzy… Pewnie mogłabym doczytać, ale w sumie nie upieram się na sto procent zrozumienia, to chyba niezdrowe – po kilku miesiącach chyba najbardziej doceniam te „małe” sceny, których mrowie tylko dowodzi jak wspaniale złożony jest „Birdman”. Stone i Norton na dachu, ten dach wydawał mi się z całego filmu najbliższy rzeczywistości. Całość roli Zacha Galifianakisa, który niby był najbardziej przytomny z nich wszystkich, ale i tak dolewał oliwy do ognia w głowie Keatona. Cudna scena między Watts i Riseborough w garderobie. Te wszystkie ujęcia wąskich korytarzy, klaustrofobiczna atmosfera teatru… No i koronna scena Keatona i Lindsay Duncan w barze, cudowne.

    Nie widziałam ostatnio lepszego filmu i bardzo się ucieszyłam, że choć raz Akademia i Lirito się zgodziły :)

    W „Birdmanie” ciężko uchwycić tę główną nić, w sumie nie wiem czy zgodziłabym się, że jest to film o ludziach niekochanych, w ogóle nie wiem czy przemawia do mnie uzdrowicielska moc miłości, która nadałaby sens. Dla mnie „Birdman” to film o szaleństwie, pozorach i samooszukiwaniu się, o samotności, tak w sumie. Jest też analizą teatralnego światka i konfliktu sztuki „wysokiej” z „niską”, jak najbardziej przyziemniego. A do tego te wszystkie bajki Birdmana. Naprawdę rewelacyjny film, a Norton (chyba) najlepszy. Ale nie wiem.
    I chociaż staram się pojąć usłyszaną raz mini-recenzję, „w sumie to nudne było”, to pojąć nie mogę.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Skąd te meduzy? Z głowy Iñárritu ;)
      Na pewno mają swoje znaczenie – podobnie jak morska scena, która jest niemalże niedostrzegalna, kiedy pojawia się na ułamek sekundy na początku filmu i – trwając już nieco dłużej – pod koniec. To jest otwarte na interpretacje (dla niektórych jest ona czymś w rodzaju znaku/symbolu samobójstwa). Warto sobie przypomnieć, że Lubezki był także autorem zdjęć w “Drzewie życia” Malicka, gdzie pełno jest takich – symbolicznych, a odnoszących się do Natury – scen. Albo ten spadający, spalający się meteoryt.. Czy to takie kosmiczne ciągotki, wiążące nasze (bohatera?) życie z (podległym Naturze) Universum?

      Tak, dach (a właściwie taras) w filmie jest najbliższy rzeczywistości ale chyba dlatego, że słychać na nim dochodzący z ulicy nowojorski gwar ;)

      Podejście do krytyki (Lindsay Duncan) moim zdaniem przesadzone, ale doskonale jednak spełniające swoją rolę w filmie.

      Ja nie twierdzę, że Iñárritu chciał nakręcić film o niekochanych ludziach (ale trochę jednak tak mu wyszło), że o to mu głównie chodziło. Jednakże to, że dla swojego filmu wybrał takie, a nie inne motto, wg mnie powinno coś znaczyć. Dlatego też zwróciłem na to uwagę, pisząc o ludziach, którzy nie otrzymali w życiu tego, czego pragnęli – zwłaszcza jeśli pragnęli miłości. Jest to więc film o niespełnieniu.
      A także o wielu, wielu innych rzeczach, (o których nota bene też wspominam, pisząc, że „Birdman” jest również „satyrą na pożądanie sławy, chorą ambicję, złudny prestiż – pogoń za mirażem własnej wielkości, czego w rzeczywistości nie da się osiągnąć, bo tak naprawdę nie obchodzimy nikogo, nie mamy żadnego znaczenia, jesteśmy nikim – właściwie to jest tak, jakbyśmy w ogóle nie istnieli.”)
      A i to nie wyczerpuje „Birdmanowej” tematyki, jednakże opisanie tego wszystkiego wymagałoby jeszcze bardziej sążnistego artykułu, niż powyższy, (który i tak rozrósł mi się do nieprzyzwoitych rozmiarów ;) )

      Nuda w kinie… To jednak częściej przegrana widza, niż reżysera ;)

    • kasztkl Says:

      ha ja z kolei ogladalem na telewizorze.. owszem zamiar był w kinie ale jest pozytyw – nie musiałem jakoś specjalnie czekać na film wręcz czekałem na to aż będzie się przeciągał liczyłem na to, że będzie trwał i trwał, tak mi się podobał, a co.
      byłem podjarany gdy tylko się dowiedziałem, że keaton będzie grał w jakimś bird manie nie bat manie ale jakieś nawiązanie jest mniejsza o to lubię gościa i tyle, specjalnie się udałem na robocopa dla niego, swoją drogą świetny film polecam przy okazji bo nikt o nim nie wspomniał
      „jeden” cudowny mastershot .. to jest to co kocham,
      niestety przy drugim podejsciu dużo stracił
      a co do krytyki – apropo wypowiedzi stasia nie sądze by była jakaś przesada.. może nawet za mało ..
      odezwij się na maila, bedę miał co dla Ciebie skoroś podjarany tym filmem
      pozdro viva la cinema!

  5. Marcus Says:

    Ciekawostka – i jeszcze jeden majstersztyk pana AGI:

  6. poprostu Says:

    Kiedy Michael Keaton po raz pierwszy przedzierzgał się w Mrocznego Rycerza, nie przypuszczał że po latach przyjdzie mu stoczyć walkę na śmierć i życie ze swoim alter ego. ‚Birdman’ – nieważne czy patrzymy na ten film jak na ekspiację artysty czy na autoironiczną satyrę – jest to heroiczny wysiłek jednego aktora. Zagrać samego siebie i uczynić to z autentyzmem, bez przekłamań – to nie tylko Olympus Mons sztuki aktorskiej, lecz przede wszystkim jest to akt odwagi, przy którym jeden krok naprzód z okna, lub jeden skurcz palca na pistoletowym spuście, wydają się czynnościami biurokratycznie wręcz błahymi.
    Michael Keaton wychodzi z tej walki zwycięsko.
    Duży szacunek należy się reżyserowi i scenarzyście za skonstruowanie dla Keatona przestrzeni, w której rozwinąć on może skrzydła – w każdym tego zwrotu znaczeniu – a widz, trzymając się tej ornitologicznej maniery, może pospołu z twórcami wzlecieć, i długo błądzić w przestworzach, poddając się coraz to nowym rozważaniom na temat sztuki, popkultury, sławy, aksjologii, tak jak ptaki poddają powietrznym prądom. Błądzić długo po tym jak zgasną napisy. Długo po tym jak zgasną światła ramp. Mimo woli obracając na języku Tetmajera:

    „Evviva l’arte! Duma naszym bogiem,
    sława nam słońcem, nam, królom bez ziemi,
    możemy z głodu skonać gdzieś pod progiem,
    ale jak orły z skrzydły złamanemi –
    więc naprzód! Cóż jest prócz sławy co warte?
    evviva l’arte!

    Evviva l’arte! W piersiach naszych płoną
    ognie przez Boga samego włożone:
    więc patrzym na tłum z głową podniesioną,
    laurów za złotą nie damy koronę,
    i chociaż życie nasze nic niewarte:
    evviva l’arte!”

    Evviva l’arte.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Nie jestem pewien, czy Keaton grał w tym filmie samego siebie. Edward Norton powiedział, że trudno o o bardziej odległą postać od rzeczywistego Keatona, jak Birdman.
      Ale, jeśli to prawda, to jeszcze lepiej świadczy to o osiągnięciu aktorskim Keatona w filmie Iñárritu.

      PS a propos wiersza Tetmajera: czy aby na pewno sława i sztuka wąniejsze są od samego życia?
      Chyba jednak trzeba wziąć poprawkę na młodopolską przesadę ;)

  7. Zulus Says:

    Alejandro González Iñárritu najwyraźniej należy do tych reżyserów, którzy niezależnie od tego co i jak opowiadają, kończą robiąc wciąż ten sam film. Tak samo jest z „Birdmanem”, choć na pierwszy rzut oka bardzo różni się od wcześniejszych dzieł Meksykanina. Wydaje się być mieszanką filmów Jonze’ego i Kaufmana z „Sekretnym życiem Waltera Mitty”.

    Ale kiedy zignorować formę i przyjrzeć się temu, co tak naprawdę mówi Iñárritu, okaże się, że jest to nic więcej jak powtórka z „Amores perros”, „21 gramów”, „Babel” i „Biutiful”. Znów więc mamy bohaterów pokiereszowanych, słabych, zmagających się nie tyle ze światem, co z samymi sobą. Znów postawieni są w stresujących sytuacjach, które przetestują siłę ich charakterów.

    Różnica polega na budulcu, jakiego Iñárritu użył do stworzenia tej nowej wariacji na stary temat. Są nim bowiem wszystkie stereotypy dotyczące aktorstwa, reżyserii, krytyków i widzów. Dzięki fantastycznym dialogom i genialnej roli Michaela Keatona reżyser był w stanie stworzyć pozory głębi, której tak naprawdę w filmie wcale nie ma. Iñárritu pokazuje nam świat słabości i grzechu. Udowadnia to, co od dwóch tysięcy lat powtarza kościół katolicki na temat księży: nieważne jest to, jakimi są ludźmi, kiedy odprawiają sakramenty, dzieje się prawdziwie święte misterium. I tak samo jest z twórcami w „Birdmanie”. Każda z postaci jest słaba jako człowiek i raczej godna pożałowania. Ale kiedy trzeba dokonują transcendencji i tworząc oczarowujące masy dzieła.
    (Torne: http://tornepl.blogspot.com/ )

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      W tym filmie nie ma głębi o tyle, o ile głębi nie ma w ukazywanych przez niego postaciach i w świecie, w jakim oni naprawdę żyją.
      Również odniosłem takie wrażenie: film jest znakomicie zrealizowany, otwarty na mnóstwo interpretacji (stąd pewnie wrażenie „głębi”), ale prawdziwej głębi w nim nie ma. Może też dlatego, że zarówno reżyser, jak i scenarzyści oraz występujący w nim aktorzy bardziej się „Birdmanem” bawili, niż tworzyli w intencji, że będzie to filmowe arcydzieło o jakiejś solennej wymowie?

  8. magda Says:

    Znakomita gra aktorska, Keaton w swej roli przekonujący i chyba lekko nawiązujący do swojej kariery aktorskiej (wszak był Batmanem).
    Opowieść w stylu kina Sundance, nie próbując być na siłę Allenowskim patosem nad współczesnym nowojorczykiem…..
    Dodać do tego świetne ujęcia kamery z ręki, E.Nortona i E. Watts ukazujących drugie oblicze teatru i mamy gotowy przepis na nietuzinkowy seans.
    Zabarwienie delikatną nutą groteski dodaje historii lekkości która pomaga w zrozumieniu nieprostego tła – tego ktore wszyscy po części mamy na codzień.
    Nie zgadzam się z opinią niektórych, iż jest to film typowy na Oskara – on jest po prostu sobą, tak jak my jesteśmy po części meduzami na plaży.

  9. Beata Rosiak Says:

    dzięki za obszerną recenzję Staszku, jeszcze nie widziałam, a dobre wieści o filmie krążą, zważywszy, że 21 gramów, Babel i Biutiful dobrze się ogląda, toteż spodziewam się dobrego filmu na temat:)


Co o tym myślisz?

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: