O’AHU

.

Surfując na O’ahu

.

      Mark Twain nazwał Hawaje Tęczowymi Wyspami (przypominam, że było to w czasach kiedy jeszcze tęcza nie budziła takich kontrowersji jak teraz – co świadczy o tym, że chyba jednak psujemy pewne rzeczy coraz bardziej, skacząc sobie do oczu nawet z powodu tak pięknego zjawiska jakim jest właśnie tęcza); James Michener poświęcił im tysiąc-stronicową cegłę; ja swego czasu opisałem swoje doświadczenia wyniesione z kilku (służbowych i prywatnych) wizyt na Hawajach w tekście, który zatytułowałem „Raj w środku niczego”… a piszę to nie dlatego, aby się ustawiać w jednym szeregu z geniuszem Twaina czy Michenera ;) ale po to, by przypomnieć pewną oczywistość, że każdy, kto odwiedza hawajskie wyspy, odbiera je na swój indywidualny sposób i że mogą one stanowić całe Universum, zwłaszcza że znajdują się na końcu świata i tak naprawdę są wierzchołkami zanurzonych w Oceanie wulkanów.
Niestety, niemal wszyscy zaglądają tu na krótko jako turyści i sami nie wiedzą, co przez to tracą, mimo że te niesamowite skrawki lądu otoczone bezmiarem wód mogą wzbudzić ich zachwyt i zaspokoić wszelkie hedonistyczne zachcianki. Jednak nie musi się być hedonistą, by przyjemność przebywania na wyspach ogarnęła człowieka od stóp do głów i wypełniła jego pamięć, zostawiając w niej ślad na zawsze.

* * *

      O’Ahu to dla 99% ludzi przybywających na Hawaje pierwsza z wysp tego archipelagu położonego na środku Pacyfiku, jaką odwiedzają – i niestety często jedyna. Wprawdzie wielu z nich traktuje ją jako przystanek i odskocznię na inne wyspy – głównie na Maui, Hawai’i i Kauai – to jednak spora część zostaje tu na dłużej i spędza swoje wakacje w Honolulu, a konkretnie w pobliżu najsłynniejszej chyba (obok brazylijskiej Copacabany w Rio) plaży na świecie, jaką jest Waikiki Beach.

       Często słyszałem, jak mówiono (z nutą besserwissera w głosie), że jednak O’ahu to nie jest to – bo tłumy turystów, wielkomiejska zabudowa, traffic, pstrokacizna i w ogóle to małpi gaj hałaśliwy i męczący, który ma się do raju jak pięść do nosa – a jednak bronię tej wyspy przed taką denuncjacją, bo zasługuje ona na znacznie lepszą opinię. Jest tutaj bowiem wszystko, co mogą oferować Hawaje (no może z wyjątkiem czynnych wulkanów) i wystarczy wyrwać się z honolulskiej metropolii, przejechać kilkadziesiąt minut samochodem, by mieć do dyspozycji wszelkie kojarzone z tą destynacją atrakcje: począwszy od spaceru po pustej niemal plaży, czy kąpieli w nieskazitelnie czystej i przejrzystej wodzie; przez snorkeling i nurkowanie w sąsiedztwie kolorowych morskich stworzeń, wspinaczkę na szczyt wulkanu i przemierzanie szlaku w dżungli; po wyprawę kajakiem na bezludną wyspę, surfing na kilkunastometrowej fali, czy żeglowanie po Oceanie na spotkanie z wielorybem czy delfinami.

       Oczywiście są tu jeszcze: egzotyczna roślinność i wodospady, pokryte soczystą zielenią zbocza gór, lazurowe laguny i rozległe plantacje ananasów… A nad tym wszystkim rozpościera się wielkie błękitne niebo, które pod koniec dnia płonie, dostarczając nam spektaklu w postaci jednych z najpiękniejszych zachodów słońca na naszej planecie. Nie wspominając już o tym, że O’ahu ma najlepszą pogodę z wszystkich hawajskich wysp, które i tak cieszą się łagodnym klimatem, bez większych niepokojących tutejszych mieszkańców ekstremów.

       Poza tym – last but not the least – jest tu wszystko, czym napawać się mogą zmysły i to nie tylko hedonistów: koncerty, występy i pokazy wszelkiego rodzaju, doskonałe jedzenie, uczty lūʻau, bardzo dobre restauracje i bary, bujne życie nocne – and not only for nocturnal animals… (ale może o tym nie będę się rozpisywał, żeby się jeszcze bardziej nie pogrążać w oczach tych, którzy mają o mnie w miarę dobre zdanie ;))

       Z kolekcji moich zdjęć zrobionych na O’ahu przedstawiam mały ich wybór – z nadzieją, że ta mozaika da Wam lepsze wyobrażenie, jak różnorodna i ciekawa jest ta hawajska wyspa.

* * *

Świątynia Byodo-In

.

Waikiki Beach

.

Ucieczka

.

Tancerki na występie w Centrum Kultury Polinezyjskiej

.

Przełamując fale

.

Zachód słońca nad Honolulu

*  *  *

greydot

Inne wpisy o Hawajach: „Eden w środku niczego” oraz „Maui”.

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

KIEDY RZĄD JEST TWOIM WROGIEM – o książce Howarda Zinna „Ludowa historia Stanów Zjednoczonych”

Historię cały czas poddaje się rewizji (z tego powodu nieustannie odnosimy wrażenie, że się ona zmienia, choć przecież to, co się stało w przeszłości nie może ulec zmianie) dlatego warto być świadomym tego, w jakim kierunku te rewizje zmierzają i co je powoduje, gdyż nie tylko wpływa to na naszą teraźniejszość, ale będzie decydować o naszej przyszłości. Niedawno przeczytałem książkę Adama Leszczyńskiego „Ludowa historia Polski” (z moim tekstem na jej temat zapoznać się można TUTAJ), teraz przyszła kolej na pozycję, która była niejako jej wzorem. Chodzi o pracę Howarda Zinna „Ludowa historia Stanów Zjednoczonych”, jaka w ostatnich latach miała wielki wpływ nie tylko na to, jak Amerykanie, zwłaszcza młodzi, postrzegają swoją przeszłość, ale również na ich stosunek do siebie samych. Niestety, nie jestem pewien czy jest to wpływ dobry.

.

      Książka Howarda Zinna ukazała się po raz pierwszy w 1980 roku, natychmiast zwracając na siebie uwagę, jako alternatywna przeciwwaga wobec tradycyjnej, obowiązującej dotychczas narracji historycznej, (którą Zinn nazywa wprost „fundamentalnie nacjonalistyczną gloryfikacją” Stanów Zjednoczonych). Zajmowała się ona niemal całkowicie elitami, establishmentem, polityką mainstreamową, tzw. „mężami” stanu i prezydentami; budowaniem gospodarczej i militarnej potęgi państwa; ludźmi znanymi, bogatymi, posiadającymi władzę; rolą i znaczeniem Stanów Zjednoczonych na arenie międzynarodowej jako państwa wyjątkowego, niemal zawsze lokującego się po tej stronie słusznej i prawej, broniącego wolności, demokracji, praw człowieka i sprawiedliwości. Wreszcie: opartego na fundamentach stworzonych przez szlachetnych, pełnych dobrej woli Ojców Założycieli, z konstytucyjną mantrą zapewniającą wszystkim obywatelom boskie w swej proweniencji, a więc nienaruszalne prawo do życia, wolności i dążenia do szczęścia.
Zinn argumentował, że jest to w zasadzie historia widziana z perspektywy 1% uprzywilejowanych (białych) amerykańskich elit i garstki ludzi rządzących, która praktycznie pomija 90% społeczeństwa (ludu) i nie zajmuje się w ogóle szerokimi rzeszami ludzi rządzonych: zwłaszcza biednymi, poddawanymi opresji, wyzyskiwanymi, pozbawionymi de facto praw obywatelskich – a takimi byli oczywiście czarni niewolnicy, Indianie, kobiety; marnie opłacani i niemiłosiernie eksploatowani przez magnatów przemysłowych robotnicy – ludzie z najniższych klas społecznych, żyjący w opłakanych warunkach, egzystujący w permanentnej nędzy. Oni wszyscy byli przez establishmentowych historyków ignorowani (obowiązywała perspektywa uznająca porządek ustalany top-down), więc Zinn postanowił stworzyć taką narrację historyczną, która uwzględniła by wreszcie ich punkt widzenia (i znaczenie społecznych przemian typu bottom up). Napisał więc książkę, której wcześniej szukał, ale jakiej nie znalazł, bo dotychczas żaden historyk nie zajął się historią Stanów Zjednoczonych opowiedzianą z perspektywy „ludu”.

       Tak się jednak stało, że to co miało być suplementem i uzupełnieniem („wypełnieniem luki”) dotychczasowych opracowań historycznych, z czasem przeniknęło do edukacyjnego mainstreamu i zaczęło tam dominować („Ludowa historia Stanów Zjednoczonych” do dzisiaj sprzedała się w ilości blisko 2.5 mln. egzemplarzy, co jest ewenementem, jeśli chodzi o publikację tego typu). Początkowa polemika z tezami zawartymi w książce i jej charakterem została wyparta, a jej miejsce zajęła „jedynie słuszna” narracja (nie tylko historyczna, ale i medialna oraz polityczna) – czego skutków coraz bardziej doświadczamy obecnie. Jeśli więc chcemy zrozumieć to, co się dzieje teraz z amerykańskim społeczeństwem w kontekście fenomenu woke, masowych zamieszek i protestów, obalania pomników, ruchów Me Too, Black Lives Matter i LGBT, aplikacji krytycznej teorii rasy… czyli coraz bardziej ostrego skręcania Ameryki w lewo, to właśnie casus książki (i postawy ideologicznej) Zinna może nam wiele wyjaśnić oraz pomóc w identyfikacji oraz zrozumieniu źródła tych wszystkich zjawisk, które przypominają coś w rodzaju pełzającej rewolucji. Według mnie jest to proces niebezpieczny i w tej rozprawce postaram się wykazać, dlaczego.

       Ktoś może zapytać: dlaczego niebezpieczny? Bo co jest złego w tym, że współczuje się ludziom pokrzywdzonym i solidaryzuje z nimi? Dlaczego mamy pomijać milczeniem niegodziwości tych, którzy posiedli olbrzymie bogactwa (w domyśle: kosztem innych) i mają ogromną władzę (nad „małymi” zwykłymi ludźmi)? Czy zagranicznej polityce Stanów Zjednoczonych (która ma na względzie tylko dobro Ameryki) oraz wszczynaniu wojen przez polityków (którzy zawsze pilnują interesów wielkich korporacji i bogatej elity) należy zawsze przyklaskiwać? Wreszcie: czy domaganie się sprawiedliwości społecznej dla coraz szerszych grup ludzi; otaczanie opieką tych, którzy do tej pory byli (i nadal są) krzywdzeni, ignorowani i wykorzystywani – wzgląd na słabych, dyskryminowanych, wywodzących się z mniejszości etnicznych jest czymś złym?
Oczywiście nie jest. Problemy pojawiają się wtedy, kiedy rzeczywistość zaczyna się przedstawiać tylko w wersji czarno-białej: rządząca i bogacąca się elita to sami niegodziwcy i nikczemnicy (w terminologii komunistycznej: wyzyskiwacze i „krwiopijcy”), zaś ci rządzeni, pozostający w ekonomicznej zależności, to wyłącznie ludzie poddani opresji, wyzyskiwani i krzywdzeni, zwykle będący „nawozem” dziejów. A dzieje się tak dlatego, że system ekonomiczno-społeczny i polityczny istniejący w Stanach Zjednoczonych od początku istnienia tego państwa jest do szpiku kości zły. Naturalnie, krwawicę wysysa z ludzi kapitalizm i rządzące elity podporządkowane interesom 1% stanowionego przez bogaczy.
Taka jest generalnie teza książki Howarda Zinna.
Niestety, jak sądzę, to przesłanie nie bierze się tylko z empatii autora, jego wrażliwości na ludzką krzywdę czy społeczną niesprawiedliwość, ale również (może nawet przede wszystkim?) z jego fiksacji ideologicznej. Bo przecież Zinn – (najprawdopodobniej) były członek partii komunistycznej – nigdy nie ukrywał tego, że jest człowiekiem lewicy („wierzę w demokratyczny socjalizm”), a jego postawa i zachowanie często jednoznacznie wskazywały na to, że jest człowiekiem lewicy radykalnej. Zresztą on sam określił się expressis verbis radykałem.

       Chcę tu być dobrze zrozumiany: ja szanuję ludzi, którzy mają lewicowe poglądy (sam podzielam niektóre z nich), uznaję też ich wagę w społeczno-politycznym dyskursie – pod warunkiem, że nie są one wywrotowe, nawiedzone, radykalne, ślepe i głupie. Toleruję je do momentu, kiedy stają się (jak to się teraz zwykło niezbyt elegancko nazywać) „lewackie”. (Lewak, według mnie, to taka pozerska – często koncesjonowana, zakłamana, oportunistyczna i zmemowana – wersja lewicowca. Swego czasu podobnym tworem dziwolągiem był lewicowiec kanapowo-kawiorowy.)
Nie uważam jednak, że to wszystko, co napisałem przed chwilą o „lewakach”, odnosi się do Howarda Zinna (jest to bowiem człowiek bardzo inteligentny – zbyt świadomy i posiadający szeroką wiedzę), ale że ideologia jaką wyznaje dyskwalifikuje go jako historyka, zaś do jego aktywizmu należy podchodzić krytycznie i ostrożnie.
Gdyż moim zdaniem ideolog nie może być wiarygodnym historykiem. Zwłaszcza nie może być nim ktoś, kto jest bardziej aktywistą niż naukowcem – a kimś takim jest właśnie Zinn. Jego jednowymiarowe i jednostronne – często pozbawione przez to głębi i kompleksowości – przedstawienia historyczne, jakie spotykamy w omawianej tu książce, za bardzo zbliżają się do agitacji, czy wręcz propagandy. Inspirując przy tym lewackie właśnie zachowania, uwodząc pedagogów, indoktrynując dzisiejszą młodzież (o lewicowym wzmożeniu hollywoodzkich „gwiazd” nie wspominając).
Wydaje się, że Zinn robi to w dobrej wierze (nie podejrzewam go o cynizm) usprawiedliwiając swoją, wynikającą z wyznawanej przez siebie ideologii, historyczną metodologię w ten sposób:

  • W świecie głodnym rozwiązań powinniśmy przywitać z zadowoleniem pojawienie się historyka jako uczonego aktywisty, który rzuca się wraz ze swoimi pracami w szalone mechanizmy historii w imię wartości, w które głęboko wierzy. (…) Nie sprzeciwiam się zatem selekcji, podkreślaniu pewnych faktów, są to bowiem [dla historyków] praktyki nieuniknione. Zniekształcenie dokonywane przez historyka ma charakter nie tyle techniczny, co ideologiczny i dotyczy świata rywalizujących wpływów, w którym każdy wybrany rozkład akcentów wspiera czyjeś interesy – ekonomiczne, polityczne, rasowe, narodowe lub płciowe.

       Trudno o bardziej wyrazistą wykładnię stronniczego uprawiania historii przez ideologa, stosującego wybiórczość, ignorującego niewygodne fakty, faworyzującego jedne podmioty polityczne i społeczne kosztem innych… Niestety, przy takim podejściu, śmiechu wartą mrzonką staje się nie tylko obiektywizm, ale i prawda a nawet sprawiedliwość, której pełne usta mają zwykle lewicowcy.
Koniec końców, wszystko wskazuje na to, że Zinn, pisząc swoją książkę, bardziej zainteresowany był tym, aby stała się ona orężem walki klasowej niż tym, by krzewiła historyczną wiedzę. Jest to typowo marksistowskie podejście, które przecież już nieraz w historii (właściwie zawsze) zawodziło swoich wyznawców na manowce.

.

Lawrence Textile Strike, 1912 (Library of Congress)

.

       Artur Domosławski w przedmowie do polskiego wydania „Ludowej historii Stanów Zjednoczonych” pisze: „Opowieść Zinna o Ameryce to opowieść o doświadczeniu podboju i eksterminacji (dużej części autochtonów), a następnie zniewolenia (części mieszkańców uprowadzonych z Afryki), wyzysku i manipulacji. Zniewala, wyzyskuje i manipuluje wąska elita polityczna i gospodarcza, jej ofiarą jest większość Amerykanów. Klasa średnia to bufor oddzielający elitę od biedoty – genialny wynalazek rządzących, gwarant trwałości systemu i jeden z wehikułów amerykańskiego mitu. System utrzymują przy życiu dwa niepodważalne ideały: własności prywatnej i patriotyzmu. Pierwszy gwarantuje elicie dominację. Drugi – stwarza pozór narodowego konsensusu. Zinn uważał, że oba są zakłamane.”

       Podzielam wiele zapatrywań Zinna – zwłaszcza jeśli chodzi o niewolnictwo i długo utrzymujący się na amerykańskiej ziemi rasizm, politykę Stanów Zjednoczonych wobec rdzennej ludności indiańskiej (choć nie nazwałbym jej planową eksterminacją), jego sprzeciw wobec wojny w Wietnamie, jak również solidarność z tymi, którzy walczyli o swobody obywatelskie, prawa socjalne, polepszenie warunków pracy, prawa kobiet… Sam nienawidzę wojny, darzę głęboką niechęcią militaryzm, żywię podejrzenia wobec każdej władzy, odrzucam akceptację imperializmu i kolonializmu, uważam za zbrodnię podbój innych państw i narodów… etc. Jednak mocno polemizowałbym z niektórymi przekonaniami Zinna, na które zwrócił powyżej uwagę Domosławski.
– Na przykład trudno mi się zgodzić ze stwierdzeniem, że tym co robiła amerykańska elita polityczna i gospodarcza w historii państwa, było głównie wyzyskiwaniem i manipulowaniem większości Amerykanów. Owszem, niektóre aspekty tej dominacji można było tak postrzegać, ale należy na to spojrzeć bardziej kompleksowo, głębiej i z większego dystansu, zachowując przy tym właściwe proporcje. Gdyż było to także budowaniem potęgi gospodarczej Stanów Zjednoczonych, która w konsekwencji zaczęła jednak służyć dobru większości społeczeństwa. Dzięki sile militarnej państwa zwalczono faszyzm. Stany Zjednoczone – zwłaszcza po II wojnie światowej – stały się na tyle krajem dobrobytu – rozwiniętym i cywilizowanym – że budziły zazdrość całego świata. W pewnym okresie nie było chyba na świecie kraju, by tak wielka część społeczeństwa żyła na tak wysokim poziomie materialnego komfortu, ciesząc się przy tym szerokimi swobodami obywatelskimi, czy wolnością słowa. To dlatego na całym globie zaczęto Amerykę naśladować (niestety, najczęściej odbywało się to w sferze pop-kultury i śmieciowego jedzenia), a miliony imigrantów chciało (i nadal chce) za wszelką cenę do Stanów Zjednoczonych zewsząd się dostać – tu żyć i pracować (sam jestem tego przykładem). To również są historyczne fakty, w dużej mierze definiujące amerykańską cywilizację oraz panujący tu system polityczny i ekonomiczny, ale Zinn w całej tej swojej 900-stronicowej cegle nie wspomina o nich ani razu. Zamiast tego możemy u niego natrafić na takie interesujące passusy: „My nie pokonaliśmy faszyzmu, raczej, podstawowe faszystowskie elementy, takie jak militaryzm, rasizm, imperializm, zostały zaabsorbowane przez zatrute już kości zwycięzców.”  Sic! Nic więc dziwnego, że polska (lewicowa) Krytyka Polityczna, która książkę Zinna wydała, swojej prezentacji tej pozycji nadała tytuł: „Faszystowskie Stany Zjednoczone”.
– Dalej: dobrobyt klasy średniej powstał nie dlatego, że rządzący chcieli stworzyć „bufor oddzielający elitę od biedoty” i dlatego można to nazwać ich „genialnym wynalazkiem”. To jest jednak strasznie przewrotna i w rzeczy samej kłamliwa i niemądra supozycja – że ponoć rząd, stwarzając klasie średniej warunki do życia na wysokim poziomie, robił to tylko dlatego, żeby spacyfikować i unieszkodliwić niższą klasę społeczną i odgrodzić się od ludzi żyjących w ubóstwie, zagrażającym „trwałości systemu”.
Owszem, dobrobyt klasy średniej zapewnia w dużym stopniu trwałość systemu, jest również – taki drobiazg przeoczony przez Zinna – jest wykładnikiem bogactwa państwa, w którym ta klasa średnia żyje i prosperuje. Nie jest jednak jakimś „genialnym” (w domyśle: diabelskim bo podstępnym) wynalazkiem rządu i elit umożliwiającym im „manipulację” całym społeczeństwem.
– And last but not the least: „dwa niepodważalne amerykańskie ideały: własności prywatnej i patriotyzmu” nie są bynajmniej „zakłamane” (choć czasem – może nawet często – są tak traktowane i przez niektórych polityków wykorzystywane), ale rzeczywiście stanowią dość ważną gwarancję stabilności sytemu – co przecież nie może być zarzutem, jeśli ów system służy wzrostowi dobrobytu większości społeczeństwa i bezpieczeństwu państwa. Domosławski zwraca uwagę na przekonanie Zinna o „przewrotnej doskonałości amerykańskiego systemu: posiada on tyle zaworów bezpieczeństwa, że głębsza jego transformacja, na przykład w kierunku egalitarnym, jest praktycznie niemożliwa”. Ale najwidoczniej Zinnowi nie przychodzi do głowy, że to, co on uważa za wadę systemu, może być jednak (i w rzeczywistości, jak dotychczas, jest) jego zaletą, zapewniającą ciągłość i stabilność państwa. Choć przy tym wcale nie oznacza jego skostnienia i niereformowalności, o czym również świadczą historyczne fakty.

       I tak dotarliśmy to jeszcze jednej uderzającej cechy książki Zinna: dla niego walka opresjonowanych obywateli z opresyjnym rządem, który jest tych obywateli wrogiem, stanowi nigdy niekończące się continuum dlatego, że niezmienny pozostaje opresyjny w swej istocie system (w domyśle: ustrój kapitalistyczny). Dlatego należy zastąpić go socjalizmem. Kiedy pytano Zinna, czy nie obawia się tych wszystkich złych skutków, gdyby ewentualnie taki ustrój (o jaki on de facto walczy) wprowadzono, Zinn dość rozbrajająco odpowiedział, że on tych złych skutków nie widzi (bo ich teraz nie ma), widzi za to złe skutki działania kapitalizmu (bo te już są). A mnie, wobec tego stwierdzenia, zastanawia ślepota tych, którzy przecież mogą się dokładnie zapoznać ze złymi (tragicznymi wręcz) skutkami działania socjalizmu np. w byłych krajach tzw. „demokracji ludowej”, gdzie idee Marksa (które notabene przeżywają dzisiaj kolejny renesans) starano się wprowadzić w życie. No ale to jest ślepota na własne życzenie – nieuleczalna, bo oporna na ewidencję faktów.

       Jak już napisałem, bliskie mi są niektóre poglądy Zinna – jego odczuwanie niesprawiedliwości społecznej i ludzkiej niedoli; patrzę też podobnie na wiele aspektów amerykańskiej rzeczywistości, ale zdecydowanie nie podzielam jego wiary w demokratyczny socjalizm, a tym bardziej w komunizm. Ten ostatni ustrój uważam w konsekwencji (kiedy uzyskuje sankcję państwową) za tyrański i nieludzki. Zresztą nigdy nie udało się go wcielić w życie w nowożytnej erze funkcjonowania wielkich grup społecznych, bo jest on czystą – czy też raczej brudną – utopią. Gdyby (deklarujący powszechną sprawiedliwość i równość) komuniści przejęli władzę, to byłoby to tak samo tragiczne w skutkach, jak wtedy, kiedy władzę polityczną w państwie przejąłby Kościół Katolicki (głoszący z kolei wszechmiłość). Dlatego nie dowierzam żadnym politycznym deklaracjom, zwłaszcza tym, które głoszą, że Cię bezgranicznie ukochają, zbawią i od wszelkiego zła – ostatecznie i raz na zawsze – wyzwolą.
Jeśli zaś chodzi o demokratyczny socjalizm, to sądzę, że usiłowanie wprowadzenia go w Stanach Zjednoczonych skończyłoby się nieobliczalną katastrofą (dlatego rację miał Donald Trump nazywając Sandersa „Szalonym Bernie” – i piszę to wbrew temu, że był czas, kiedy Bernie Sanders cieszył się u mnie pewną sympatią).

.

Demonstracja w Waszyngtonie w proteście przeciwko „rasowej niesprawiedliwości” oraz „brutalności policji” w związku ze śmiercią zatrzymanego przez policję George’a Floyda (fot. Lucas Jackson/Reuters)

.

       Zarzuty jednostronnego przedstawienia historii Stanów Zjednoczonych w pracy Zinna, jakie pojawiły się zaraz po jej publikacji, okazały się jednak uzasadnione – wbrew zaprzeczeniom autora i jego apologetów, twierdzących, że książka ma być jedynie dodatkiem i uzupełnieniem dotychczasowej narracji historycznej. Jednakże, wobec faktu, że nie tyle zaczęła ona wypełniać lukę i suplementować tę narrację, co ją wypierać – tudzież dominować podejście (w szkołach i na uczelniach, w mediach i polityce) do amerykańskich dziejów – stwierdzić można, iż jeszcze bardziej zniekształciła ich obraz, czy wręcz je zafałszowała.
Przypomnę, co napisał kiedyś Zinn, który uważał (podaję to za Domosławskim), że problemem amerykańskiej historiografii nie są bynajmniej kłamstwa, co przemilczenia: „Gdy mówią ci kłamstwa, można je zweryfikować. Kiedy coś jest pominięte, nie ma jak się o tym dowiedzieć.” Domosławski, który notabene wydaje się spijać każde słowo Zinna, jako prawdę objawioną, tak charakteryzuje intencje tego ostatniego: „[Zinn] nie chciał wyrzucać na śmietnik innych podręczników, pragnął, by nauczyciele w szkołach i na uczelniach sięgali po jego książkę, ukazującą inną, równie uprawnioną perspektywę – w trybie uzupełnienia i skomplikowania nazbyt jednoznacznego, niekompletnego, a przez to zafałszowanego obrazu zdarzeń.”
Jak się jednak okazuje, Howard Zinn sam wpadł we własne sidła, bo właśnie dlatego, że jego podejście do amerykańskiej historii jest zdecydowanie (metodycznie wręcz) wybiórcze, stronnicze, jednoznaczne oraz niekompletne – a przez to pomijające najistotniejsze aspekty (fakty) tej historii i pozbawiające je szerszego kontekstu – to można powiedzieć (stosując optykę Zinna, a nawet jego własne słowa), że  Historia ludowa Stanów Zjednoczonych, której jest autorem, przedstawia zafałszowany obraz zdarzeń.

*  *  *

      Zinn wielokrotnie podkreśla w swojej książce to, że jedność narodowa Amerykanów jest jednością iluzoryczną. Stany Zjednoczone tak naprawdę wcale nie są zjednoczone. Mimo że Ojcowie Założyciele głosili jedność całego narodu – co nawet zapisano w stworzonej przez nich Deklaracji Niepodległości i w Konstytucji – to w rzeczywistości tej jedności nigdy nie było. Mało tego, ów brak jedności jest ciągle podtrzymywany przez elity rządzące. Jeśli istnieje jakaś jedność, to jest to „sztuczna jedność bardzo uprzywilejowanych i nieco uprzywilejowanych” i jest ona „jedyną formą solidarności w społeczeństwie”. „Innymi słowy – pisze dalej Zinn – 99 procent społeczeństwa powinno pozostać podzielone na niezliczone sposoby i dawać upust swojej frustracji, walcząc między sobą”.
Oczywiście Zinn ma wiele racji – tak postępują często politycy – ale to nieprawda, że istotą i rdzeniem amerykańskiego narodu jest brak jedności, permanentna wrogość, walka i konflikt. Naturalnie ścierały się tu (i nadal ścierają) różne grupy interesów i poglądy, ale państwowa ciągłość Stanów Zjednoczonych oraz utrzymująca się tu mimo wszystko tożsamość narodowa jest dowodem na to, że Amerykanie z czasem wyzwalali się z dzielących ich podziałów, a ogromna ich większość zaaprobowała występującą w Stanach – jak chyba w żadnym innym kraju na świcie – różnorodność etniczną i kulturową czy wreszcie rasową (wbrew ostatnim pomówieniom ze strony lewicy, że nadal szaleje tu rasizm, który na dodatek jest „systemowy”). Lecz Zinn twierdzi, że każdy amerykański rząd jest nikczemny, podstępny, zakłamany i działający w złej sprawie, i aby to udowodnić posuwa się do takich np. kuriozalnych przykładów: „Jakże sprytnym rozwiązaniem jest wożenie autobusami ubogiej czarnoskórej młodzieży do szkół w dzielnicach białej biedoty, by zrodzić między nimi konflikty”. Czyli, według Zinna, nie robi się tego dlatego, żeby społeczność integrować i wzajemnie asymilować, a wprost przeciwnie: żeby ją konfliktować, bardziej podzielić i zantagonizować. Sic!

       Ostatnie wydarzenia i rozwój sytuacji w Stanach Zjednoczonych wskazują jednak na to, że następuje zwrot w kierunku zwiększania i zaostrzania podziałów w społeczeństwie, ale ma to zupełnie inne przesłanki i źródła, niż te, o których mówił Zinn, umieszczający przyczyny tych podziałów w jądrze amerykańskiego systemu ekonomicznego i politycznego. Moim zdaniem wynikają one z czegoś zupełnie innego – i jest to zjawisko socjologiczne mające bardziej podłoże psychologiczne, niż ustrojowe czy ekonomiczne.

       Aby to wyjaśnić, pozwolę sobie na małą dygresję. Otóż wszystko wskazuje na to, że jesteśmy zaprogramowani na trzymanie się jednej strony jakiejś kulturowej narracji (wywodzącej się z religii, polityki, etnicznego backgroundu, rodzaju edukacji… z wszystkiego, co konstytuuje naszą osobowość i światopogląd). To właśnie dlatego fakty zwykle nie zmieniają naszego sposobu widzenia świata – naszego postrzegania rzeczywistości czy też podejścia do prawdy. Nasza „prawda” jest więc często tylko przekonaniem lub zaledwie przypuszczeniem. Tak naprawdę nie widzimy rzeczywistości, tylko jej przedstawienie, które z kolei interpretujemy, przepuszczając to przez filtr naszej percepcji. Wszyscy żyjemy we mgle mitów – również tych historycznych – zwanych kulturą. A teraz, w dobie masowej (dez)informacji, ta kultura staje się coraz bardziej rozcieńczona i zafałszowana, przez co mamy wrażenie, iż żyjemy w jakiejś erze zagmatwania i post-prawdy.
Według mnie tym właśnie można wytłumaczyć to, co się dzieje obecnie z ludźmi nie tylko w Ameryce, ale i w innych krajach – coraz bardziej podzielonymi i od siebie odseparowanymi – zamykającymi się w swoich bańkach, okopującymi się na własnych pozycjach. Z gniewem reagującymi na poglądy inne, niż wyznawane przez nich samych. Nietolerującymi innego zdania, czy odmiennych opinii i dlatego usuwającymi reprezentujących je ludzi ze swojego pola widzenia, wyrzucającymi ich poza krąg własnego doświadczania świata, bo ci burzą im spokój obrazów tworzonych przez przyjęte już przez nich fikcje i własne iluzje. To dlatego tak ławo jest ludźmi manipulować, antagonizować ich i dzielić. Ponadto, wojna idei – jak każda wojna – jest bardziej destrukcyjna, niż konstruktywna, a jej pierwszą ofiarą jest nie tylko święty (s)pokój, ale i rozum.
Stąd właśnie bierze się „cancel culture” – kultura wykluczania, która jest niczym innym, jak pseudo-kulturą zamykania się i ograniczania (często ogłupiania) na własne życzenie. Nie ma już żadnego dialogu – jest tylko obrzucanie się inwektywami i memami, które odbijają się od obrzucanych, jak ten groch od ściany.
Zjawiska te zaczęły obejmować wszystkie sfery kultury, przenikając do polityki i mediów, a nawet do ekonomii, czy też właśnie do szkół, uczelni i systemów nauczania – w tym nauczania historii. „Wyszły” też na ulice – o inwazji tzw. „społecznościowych” forów nie wspominając.

Martin Luther King: „Wszystko, co widzimy, jest cieniem rzucanym przez to, czego nie widzimy”

.

       Najwięcej miejsca i uwagi w „Ludowej historii Stanów Zjednoczonych” poświęca jej autor buntom i protestom ludzi, którzy czuli się w jakiś sposób pokrzywdzeni – zniewolonych czarnoskórych, wyzuwanych z ziemi autochtonów, pozbawionych praw obywatelskich i zepchniętych na margines społeczny kobiet, nisko opłacanych i eksploatowanych do granicy fizycznej wytrzymałości robotników, pomiatanych przez oficerów szeregowych żołnierzy, czy przetrzymywanych w nieludzkich warunkach więźniów. Trudno się nie solidaryzować z Zinnem w tym pochyleniu nad autentyczną ludzką krzywdą.
W książce mamy też szeroki opis ruchów robotniczych, zakładania i działania przeróżnych, bardziej lub mniej radykalnych partii socjalistycznych, także komunistycznych, przy czym autor w żadnym miejscu nie wyjaśnia dlaczego partie te nigdy nie zdobyły szerokiego poparcia w społeczeństwie. O tym, że związki zawodowe, które – zwłaszcza w początkach swojej działalności – wywalczyły dla robotników lepsze warunki pracy, prawa socjalne i podwyżki płac, ale z czasem zamieniły się w para-mafijne organizacje dbające tylko o swoje wpływy i apanaże, lekceważące położonych niżej w hierarchii związkowej członków, Zinn wspomina jakby mimochodem.
Nader rzadko wtrąca sugestie, że również kapitaliści – elita rządząca i przemysłowa magnateria – starała się niekiedy polepszyć, czy nawet zreformować system na korzyść robotników. W zupełności pomija działalność bogatej elity na rzecz społeczeństwa, ich wkład w kulturowy rozwój kraju czy polepszenie warunków socjalnych, w jakich żyły klasy niższe.
Nie wyjaśnia też – o czym już wspomniałem – powodów, dla których miliony ludzi z całego świata emigrowało do Stanów Zjednoczonych, by się w nich osiedlić i pracować. Czyżby nie odstraszał ich panujący tu kapitalistyczny wyzysk i rząd, który był ich wrogiem? Nie wymagam już od Zinna, aby napisał coś o tym, dlaczego nikt z tych ludzi nie chciał emigrować do krajów socjalistycznych, gdzie panował ustrój przez niego przecież preferowany. Cóż, często całe rzesze ludzi „głosują” nogami.
Zanim jednak zakończę tę rozprawę, której obszerność wymknęła się nieco mojej kontroli, muszę jeszcze raz zaznaczyć, iż gdyby przyszło mi się opowiedzieć po czyjejś stronie w tym wysiłku ludzi dążących do poprawienia swojego bytu i wyegzekwowania prawa życia w godziwych warunkach, jaki miał miejsce w amerykańskiej historii, to byłaby to ich strona.

       Rzecz, którą piszę, ma dotyczyć książki Zinna, więc nie mam tu miejsca na analizę tego, co dzieje się obecnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie establishment (polityczny, korporacyjny, medialny, administracyjny) pod lewicowym przybraniem umacnia tylko swoją pozycję, mamiąc społeczeństwo, kreując w nim nowe – i zaostrzając istniejące już – podziały, podrzucając ludziom kości niezgody, jakimi są bez wątpienia istotne dla bezpośrednio zainteresowanych, ale mało istotne w ekonomiczno-społecznej makro-skali tematy zastępcze (BLM, LGBT, aborcja, domniemana „dyskryminacja” kobiet… etc.) A przy okazji pogłębiając ekonomiczną przepaść dzielącą klasę najwyższą od reszty społeczeństwa, cały czas powiększając swoje – i tak już obsceniczne – bogactwo.
Skonstatuję tylko, że podczas gdy poprzednie protesty społeczne dotyczyły spraw naprawdę ważnych i realnie istotnych – zwykle były też one jak najbardziej uzasadnione – to obecnie coraz bardziej stają się oderwane od rzeczywistości, co ma swoje źródło w zniekształcaniu tej rzeczywistości przez media i polityków – poprzez stosowaną przez nich bardziej lub mniej cyniczną manipulację i granie na ludzkich emocjach.
Niestety, „Ludowa historia Stanów Zjednoczonych” Howarda Zinna, nie przyczynia się według mnie do zmiany tego stanu rzeczy, a wręcz przeciwnie: umacnia jednostronne, czarno-białe widzenie rzeczywistości i wynikające stąd antagonizmy, jak również zaburza prawdziwy obraz amerykańskich dziejów, który jest znacznie bardziej kompleksowy, niż widzi to – i przedstawia – radykalna lewica.

*  *  *

POST SCRIPTUM
Tutaj mała uwaga. Zdaję sobie jednak sprawę z pewnej archaiczności powyższej recenzji/polemiki/krytyki. Nie tylko dlatego, że od ukazania się po raz pierwszy książki Zinna upłynęło wiele lat i od tamtego czasu zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i na świecie zmieniła się sytuacja polityczna – doszły nowe problemy i nastąpiły różne przetasowania (także te związane z pandemią), ale również z tego powodu, że używane przeze mnie pojęcia kapitalizm, prawica czy lewica uległy od tamtego czasu dość gruntownej transformacji. Zwłaszcza w przypadku kapitalizmu czy lewicy przestały być moim zdaniem adekwatne do tego, z czym mamy do czynienia w teraźniejszości. Podczas gdy dawna lewica zajmowała się głównie kwestiami klasowo-ekonomicznymi, to teraz jej działanie przypomina bardziej wojnę obyczajowo-kulturową. Neoliberalizm wzmocnił globalną siłę sprawczą kapitału, o którym zaczęły decydować ponadnarodowe korporacje i międzynarodowe agencje finansowe (system bankowy) w sprzężeniu z politykami i rządami państw, bez względu na to, jaki wpływ ma na nie „prawica”, „lewica”, „narodowcy”, „liberałowie”, „socjaliści”… etc. Sądzę, że to jest właśnie największym zagrożeniem dla społeczeństw w skali globalnej, choć z drugiej strony może też się przyczynić do zbalansowania różnic dzielących kraje biedne od bogatych. Niestety, to ostatnie wydaje mi się dość niepewne i zwodnicze, bo jak na razie uderza ciągle powiększająca się przepaść między bardzo wąską i bogatą elitą a resztą społeczeństwa, coraz bardziej uzależnioną od decyzji nielicznej – w rzeczywistości ponadnarodowej – grupy posiadającej ogromne zasoby finansowe, a tym samym i władzę. Generalnie rzecz biorąc trudno jest przejrzeć i zdiagnozować wszystkie te procesy zachodzące we współczesnym świecie.

       O tej kapitałowej „lepkości” wobec krajów różniących się politycznie czy ekonomiczne, pisałem w jednym z poniższych komentarzy (stosując naturalnie pewne uproszczenia):
Świat przejmują jak najbardziej kapitalistyczne korporacje (wraz z finansjerą), które wykorzystują każdy sposób, (w tym przybrania lewicowo-progresywne – jak np. w Stanach Zjednoczonych), nacjonalistyczno-populistyczne (jak np. w Brazylii, czy Indiach), biurokratyczno-socjalistyczne (jak np. w Unii Europejskiej), czy pseudo-komunistyczne (jak np. w Chinach) by powiększyć swoje zasoby i wpływy, a tym samym poszerzyć i wzmocnić swoją władzę.
Z tego powodu rządy w każdym z tych krajów żyją właśnie w „konkubinacie” z kapitałem – korporacjami i bankami, które wszystko smarują i napędzają. Jesteśmy już tylko przedmiotem, nie podmiotem – jak sami się łudzimy i jak nas łudzą inni, wmawiając nam, że nadal żyjemy w demokracji.
Tak naprawdę, to kapitalizm – po okresie prawidłowego w pewnym sensie rozwoju – obecnie się „wypacza” (podobnie jak „wypaczył się” wolny rynek, liberalizm, korporacjonizm, liberalna demokracja…) przyjmując formę, którą trudno jest przejrzeć i ogarnąć, nawet ekonomicznym ekspertom. To dlatego nasza przyszłość jest tak niepewna. Ale czy tak nie było w cywilizacyjnych dziejach całej ludzkości?

.

MUZEUM SZTUKI W MILWAUKEE – uskrzydlony i spełniony sen architekta

.

Geniusz i architektura – niezwykła sylwetka Muzeum Sztuki w Milwaukee – ikona miasta nad Jeziorem Michigan

.

       Ukończona dokładnie 20 lat temu „przybudówka” do mającego 150-letnią tradycję Milwaukee Art Museum to bez wątpienia jeden z najciekawszych architektonicznie budynków jaki wdziałem w swoim życiu. Oficjalnie zwany Quadracci Pavilion, powszechnie jest znany jako „The Calatrava” – i ta potoczna nazwa wydaje mi się bardziej adekwatna, gdyż przypomina o twórcy tej zdumiewającej struktury, łączącej inżynierię, sztukę i budownictwo. Hiszpański architekt Santiago Calatrava wygrał konkurs, na który zgłoszono ponad 70 projektów i był to jego pierwszy projekt sfinalizowany w Stanach Zjednoczonych (magazyn Time uznał go w 2001 roku, czyli w roku oddania do użytku, za Number One Design).
Charakter Calatravy zdeterminowała zarówno bliskość jeziora, jak i funkcjonalność a także powiązanie z miastem: stąd skojarzenia zarówno z żaglowcem, jak i ptakiem; stąd wiszący most łączący główne wejście Muzeum z downtown Milwaukee, stąd „falistość” wnętrz…
Najbardziej rzucają się w oczy olbrzymie białe „skrzydła” – poruszające się (a raczej poruszane) w zależności od siły wiatru oraz nasłonecznienia. Stworzone bynajmniej nie dla efektu (to też) ale po to, by pełnić funkcję tzw. brise-soleil, czyli „łamacza światła” (architekci wiedzą, że tej intrygującej – a osobliwie brzmiącej – nazwy sobie nie wymyśliłem).
Dzięki temu Calatrava stała się niejako „żywym” (bo będącym w ruchu, reagującym na zmiany środowiska) elementem leżącego nad jeziorem miasta, częścią jego organizmu – a przy tym jego ikoną. Tak jak założył sobie projektant: „Kształt budynku jest zarówno formalny, dopełniający kompozycję; funkcjonalny – kontrolujący poziom światła, będący wejściem dla gości; oraz symboliczny – kreujący ikonę, niezapomniany obraz dla Muzeum i miasta.” – tako rzekł Santiago Calatrava i chwała mu za to, tym bardziej że wszystko udało mu się zrealizować – w tym pełnej lekkości i wirtuozerii dziele.

.

Skomponować się i zrosnąć z miastem, sztuką, nabrzeżem, jeziorem – stać się towarzyszem ludzi

.

       Muzeum Sztuki w Milwaukee odwiedzałem wielokrotnie (m. in. z okazji fantastycznej wystawy „Leonardo da Vinci and the Splendor of Poland”, jaka się tutaj odbyła w 2002 roku, prezentując arcydzieła malarstwa zgromadzone w różnych kolekcjach naszego kraju, w tym słynną „Damę z gronostajem” Mistrza Leonarda), ale ponownie z wielką przyjemnością przespacerowałem się wokół muzealnego kompleksu – wstępując na chwilę do śródmieścia, przechodząc się nad brzegiem Jeziora Michigan.
Oczywiście głównym obiektem mojego zainteresowania była uskrzydlona Calatrava (kilkakrotnie otwierająca i zamykająca w tym czasie swoje „skrzydła”) – choć musiałem też okrążyć poprzednie „dodatki” do Muzeum, w tym rzeczywiście „brutalne” dzieła architektoniczne (Kahler Building), z nie tak dawnej epoki, kiedy to modernizm dokonywał spustoszeń nie tylko w sztuce, ale i architekturze szpecącej ludzki świat (tutaj można było odetchnąć z ulgą, bo dzieło Calatravy okazało się powrotem do projektów architektonicznych preferujących artyzm i piękno, a nie „surowość” i brzydotę).
W czasie spaceru znów pożałowałem, że nie zabrałem ze sobą swojego Nikona, ale myślę, że iphon też się spisał dzielnie, dzięki czemu mogę tutaj zaprezentować próbkę zdjęć, które wczoraj zrobiłem.
Jak widać budowla jest bardzo wdzięcznym obiektem dla fotografa – głównie ze względu na swoją niezwykłą, bardzo fotogeniczną i bogatą formę – pełną różnorodności i zaskakujących obrazów. Ta jakże intrygująca gra światła i cieni, ciągle zmieniająca się w rytm zmian zachodzących w samej przyrodzie, ale wchodząca też w kontakt z człowiekiem – to wszystko zdecydowanie ułatwiało mi poszukiwanie ciekawych kadrów, wydobywanie piękna z tej zorganizowanej przez ludzki geniusz materii.

       Co do zgromadzonej wewnątrz Muzeum kolekcji nie chcę się teraz wypowiadać – i to nie tylko dlatego, że brak tu już na to miejsca. Bowiem zwiedzać można było tylko jeden muzealny poziom, a tam dobrych obrazów malarskich było jak na lekarstwo (a właśnie malarstwo zawsze było dla mnie głównym obiektem zainteresowania w tej kolekcji). Kilka przestronnych sal ze sztuką współczesną przeszedłem w kilkanaście minut (bo jak dla mnie wypełniało je w większości „nowoczesne” badziewie – co za marnotrawstwo muzealnej przestrzeni!) – i tylko niekiedy coś mnie tam zaintrygowało (i bynajmniej nie były to puszki po zupie Warhola, ani mazidła pewnych modernistów).

       Uwaga dla mieszkających w Chicago i okolicy: jak się dowiedziałem, Milwaukee Art Museum ma się otworzyć na dobre w czerwcu, więc jeśli będzie ktoś chciał obejrzeć naprawdę ciekawą kolekcję – i to nie tylko malarstwa – kompletną i pełną, to należy do Milwaukee wybrać się za kilka tygodni. No, chyba że ktoś wcześniej zechce sobie poobcować estetycznie z Calatravą, oddychając świeżym powietrzem nad jednym z Wielkich Jezior Ameryki.

.

Widok z okna

.

.

Chmury nad bryłami

.

.

Światło i człowiek w przestrzeni estetycznie zorganizowanej

.

greydot

PROCES SIÓDEMKI Z CHICAGO, czyli o tym jak zamienić polityczny proces sądowy w rozrywkowe widowisko

.

Proces jako farsa? (Sacha Baron Cohen i Jeremy Strong idą do sądu w filmie „Proces Siódemki z Chicago„)

.

… a nikt nie potrafi tego zrobić w tak wirtuozerski sposób, jak Aaron Sorkin, który nie tylko napisał scenariusz do filmu, ale również go wyreżyserował. Przypomnijmy, że scenopisarstwo jest fachem, który Sorkin z wielkim sukcesem uprawia od ponad trzech dekad (od pamiętnych „Ludzi honoru” [”A Few Good Men”] z 1992 r.), natomiast reżyserem jest świeżo upieczonym. Bowiem pierwszym wyreżyserowanym przez niego filmem była „Gra o wszystko” („Molly’s Game”), a zrobił to w 2017 roku, mając 57 lat. Poszło mu z tym na tyle dobrze, że w przypadku „Procesu siódemki z Chicago” („The Trial of the Chicago 7”) nie było już powodu, by nie zastąpić samego Stevena Spielberga, który odstąpił mu ten projekt (i to znaczenie wcześniej, bo prace nad „Procesem” trwały grubo ponad 10 lat).

       Film cofa się do końca lat 90-tych, czasu społecznych fermentów, młodzieżowych buntów i kontrkultury, kontestacji istniejącego porządku politycznego i społecznego, czy wreszcie zataczającego coraz szersze kręgi protestu przeciwko bezsensownej a morderczej wojnie w Wietnamie, która w końcu pochłonęła życie ponad 78 tysięcy amerykańskich żołnierzy oraz setek tysięcy Wietnamczyków (niektóre źródła ustalają liczbę śmiertelnych ofiar wojny w Indochinach na ponad 2 miliony).
W lecie 1968 roku odbywa się w Chicago Narodowa Konwencja Demokratów i przywódcy różnych organizacji sprzeciwiających się wojnie i masowym poborom młodych ludzi do wojska, uznają to za odpowiedni moment do demonstracji własnego stanowiska i sprzeciwu wobec aktualnej polityce Stanów Zjednoczonych. (Zwróćmy uwagę, że protestowano przeciw całemu establishmentowi politycznemu, czyli zarówno przeciw Demokratom, których prezydent eskalował wojnę w Wietnamie, jak i Republikanom, którzy po dojściu Nixona do władzy tę wojnę kontynuowali). Niestety, w czasie tych protestów dochodzi do starć z chicagowską policją i rozlewu krwi na ulicach (choć na szczęście obyło się bez ofiar śmiertelnych). Mimo braku konkretnych i wystarczających dowodów, siedmiu „prowodyrów” ruchu zostaje oskarżonych o spisek, podburzanie do buntu i wywołanie zamieszek. Wśród nich są: Tom Hayden i Rennie Davis z organizacji Studenci na rzecz Demokratycznego Społeczeństwa, Abbie Hoffman i Jerry Rubin z Międzynarodowej Partii Młodych (Yippies), David Dellinger, John Froines i Lee Weiner z Narodowego Komitetu Mobilizacyjnego na rzecz Zakończenia Wojny w Wietnamie. Na ławę oskarżonych, oprócz tej Siódemki, trafia również Bobby Seale, współzałożyciel organizacji Czarnych Panter (mimo, że w czasie protestów przebywał w Chicago zaledwie 4 godziny, wygłaszając tylko rutynowe przemówienie).
Ludzi tych posądzono o spisek, choć nie wszyscy z nich znali się osobiście. Oskarżyciele federalni wsypali ich do jednego worka, choć cała grupa stanowiła barwną menażerię radykałów, którzy różnili się między sobą poglądami, stopniem ultracyzmu, podejściem do form protestu, czy wreszcie aparycją (od „kwiecistego” Abbie’go Hoffmana z burzliwą fryzurą, po ubranego w garnitur 50-letniego weterana pacyfistę Dellingera z łysiną). Tym, co ich łączyło był sprzeciw wobec wojny w Wietnamie, oraz to, że znaleźli się w jednym czasie i w jednym miejscu – wśród manifestujących na ulicach Chicago, podczas konwencji Demokratów.

       Wszystko wskazywało na to, że jest to jednak proces polityczny, choć oczywiście prokuratura i sąd temu zaprzeczali (bo przecież nie może być w amerykańskiej jurysdykcji takiej kategorii). Obejmującej władzę administracji Nixona zależało na tym, by utrzeć nosa Nowej Lewicy, skompromitować kontrkulturę i skrajnych liberałów… czy wreszcie nauczyć młodzież i wichrzycieli „dobrych manier” (jak wyraża się filmowy Prokurator Generalny powołany przez Nixona).
Bardzo byłem ciekaw co też zrobi z takiej materii Sorkin, tym bardziej, że dysponował ogromnymi środkami i plejadą znakomitych aktorów (m.in. Eddie Redmayne, Mark Rylance, Sacha Baron Cohen, Michael Keaton). No i muszę przyznać, że z jednej strony mnie zaskoczył, bo film okazał się faktycznie gęsty i złożony (i bynajmniej nie chodzi mi tu o dialogi, które u Sorkina zawsze są gęste i złożone); z drugiej jednak wprowadził mnie na familiarne tereny „sorkinizmu”, gdzie wszystko znajduje się pod totalną kontrolą scenopisarskiego geniusza, i które pełne są błyskotliwego dowcipu, bystrej riposty, skrzącej się inteligencji i sprytnej wnikliwości.
Film oglądało mi się znakomicie (stąd moja wysoka ocena), kiedy jednak później zacząłem bliżej przyglądać się temu, co działo się w Chicago w tamtym czasie – oglądając zapisy dokumentalne, wywiady i konferencje z ludźmi Siódemki, zapoznając się z ich biografią i poglądami – to dotarło do mnie, jak wielkiej jednak transformacji dokonał reżyser przenosząc surową, zgrzebną, pełną ostrych krawędzi, miejscami mętną i ciężkawą rzeczywistość na ekran – stosując przy tym całą gamę zarówno swoich, jak i typowo hollywoodzkich chwytów (które przecież zawsze są na bakier z realizmem).
Przy czym, chcę tu podkreślić, że bynajmniej nie oskarżam Sorkina o manipulację faktami, czy przeinaczanie sensów (pewne, występujące w filmie nieścisłości i autorskie „wstawki” mieszczą się jednak w granicach licentia poetica), chodzi mi bardziej o… ton, pewne efekciarstwo i podkoloryzowanie (co przejawia się głównie w grze aktorskiej i dialogach), przystrajanie anturażu, złagadzanie, naginanie, jak również spłycanie pewnych kwestii. Wygląda na to, że Sorkinowi zależało na tym, aby jego film smakował nie tylko widowni o bardziej liberalnych poglądach (zwłaszcza, że to waśnie pod nią jest on skrojony), ale i był do przełknięcia tudzież strawienia przez widzów mieszczących się raczej po stronie konserwatywnej (podejrzewam jednak, że ci ostatni stanowią wśród publiczności zdecydowaną mniejszość). To chyba dlatego „Proces Siódemki z Chicago” nigdy nie wchodzi na grząski grunt, pozostawiając widza w strefie względnego komfortu. Kosztem realizmu.
A jednak, mimo to Sorkin et consortes stworzyli kino wielkiego formatu: pełnowymiarowe i solidne. Imponuje już sama praca włożona w jego powstanie, podobnie jak efekt końcowy, który przekłada się na zdecydowanie pozytywne reakcje większości widzów.

Na ławie oskarżonych o spisek i podburzanie do rozruchów, czyli proces polityczny par excellence

.

       Ale mnie ta rozrywkowość „Siódemki” trochę jednak teraz uwiera. Bo można by ten proces, którym zajmuje się film, uznać za farsę i cyrk, gdyby nie to, że w rzeczywistości był on (dla istoty wolności słowa w Ameryce i naturalnie dla samych oskarżonych) sprawą poważną (możliwy wyrok 10 lat więzienia to nie przelewki i nic do śmiechu). W filmie Sorkina tak naprawdę nie czuć ciężaru problemów, które nękały tamtą epokę (przypomnijmy: rok 1968 to rok zabójstwa Martina L. Kinga i Roberta Kennedy’ego, gwałtownych protestów w ponad 100 amerykańskich miastach; wojna pochłaniająca każdego tygodnia życie setek młodych Amerykanów) – mimo, że do tego wszystkiego w filmie się nawiązuje, również za pomocą dokumentów. Być może nie czuć tego ciężaru właśnie przez wspomnianą „rozrywkowość” obrazu i ostateczny brak realizmu?

       Na koniec chciałbym się podzielić uwagą na poły osobistą. Przez całe moje życie byłem zdecydowanie przeciwny wojnie w Wietnamie (od czasu szoku, jaki przeżyłem w wieku 11 lat, kiedy przeczytałem reportaż o masakrze w wiosce Mỹ Lai). Ponadto, mimo (a może właśnie dlatego?) że byłem jeszcze dzieciakiem, to czułem pewien sentyment do epoki „dzieci kwiatów” – głównie dzięki muzyce rockowej, która przeżywała swoje apogeum podczas festiwalu w Woodstock, i na której – jak to się wówczas mówiło – człowiek się wychowywał). Jednak, podczas gdy z biegiem lat zrewidowałem swoje zdanie o ruchu hippisowskim i kontrkulturze (co wyraziłem choćby w swoich tekstach o poetach przeklętych, Jimie Morrisonie i właśnie o festiwalu w Woodstock), to moja opinia o wojnie w Wietnamie i zagranicznej polityce Stanów Zjednoczonych w latach 50-tych i 60-tych nie uległa zmianie – i nadal gotów jestem nazwać wojny prowadzone wtedy przez Amerykanów (zwłaszcza w Wietnamie i Kambodży) zbrodniami imperializmu (mimo, że jest to termin wyświechtany przez komunistów). Nie miałem więc większych problemów, by oglądając film Sorkina kibicować chicagowskiej Siódemce.
Kiedy jednak teraz zestawia się protesty z tamtego czasu z dzisiejszymi protestami (nawet z tymi, za którymi stoi ruch BLM, bo o zamieszkach – plądrowaniu sklepów, paleniu policyjnych samochodów i miejskich zabudowań – nie mam zdrowia pisać), to nie mogę się nadziwić, jak łatwo jest mediom i politykom manipulować obecnie ludźmi – młodzieżą i tłumem. Z tego choćby względu porównywanie tamtych demonstracji z dzisiejszymi jest według mnie kolejną manipulacją i nadużyciem. Nijak bowiem ma się protest przeciw mordowaniu setek tysięcy niewinnych ludzi (które odbywało się wtedy na oczach całego świata) do protestu przeciw nieszczęsnemu incydentowi, w którym zginął zatrzymywany przez policję przestępca.
Oczywiście, ten, jak i inne podobne przypadki zostały przez polityków i media wykorzystane teraz do rozkręcenia kampanii przeciw (podobno istniejącemu w Stanach) „systemowemu” rasizmowi i brutalności policji wobec czarnoskórych. Przy okazji dostało się też pomnikom m.in. Kolumba i Waszyngtona – co było niczym innym, jak próbą rewizji przeszłości z pominięciem historycznych kontekstów. (To też byłaby farsa, gdyby nie zasięg i natężenie tego zjawiska).
Co ciekawe, wyglądało to tak, jakby jedna partia popierała protestujących demonstrantów. Jednakże, ile w tym było politycznej zagrywki, to chyba sami politycy – w tym swoim zakłamaniu – nie wiedzą. W czasie procesu Siódemki protestowano przeciw establishmentowi utworzonemu przez obie partie – i chyba było w tej sytuacji mniej hipokryzji, a więcej uczciwości i racji, niż to ma miejsce teraz.

8.5/10

*  *  *

Więcej o filmach nominowanych w tym roku do Oscara w kategorii Best Picture: „Nomadland”, „Ojciec”, „Mank”, „Sound of Metal”, „Judas and the Black Messiah”, „Minari”, „Obiecująca. Młoda. Kobieta.”

.

MINARI – American dream czy walka o przetrwanie?

.

Portret rodzinny z huśtawką („Minari„)

.

       Niestety, „Minari” okazał się jednym z tych filmów, które przyniosły mi pewne rozczarowanie w konfrontacji z oczekiwaniami rozbudzonymi nawałą pozytywnych (często entuzjastycznych) recenzji, zdobyciem najważniejszych nagród, famą najlepszych filmów roku… „Minari” zdobył m.in. Złoty Glob dla najlepszego filmu zagranicznego, Główną Nagrodą Jury i Nagrodę Publiczności na festiwalu w Sundance; ponadto otrzymał 6 nominacji do Oscara (m.in. w kategorii najlepszy film, najlepszy reżyser, najlepszy scenariusz oryginalny, najlepszy aktor pierwszoplanowy).
Podobnie było z „Parasite” i sam już nie wiem, czy to przypadek, czy ironia losu, bo oba filmy zrobili Koreańczycy (choć po prawdzie, reżyser „Minari” Lee Isaac Chung bardziej już jest Amerykaninem, niż Koreańczykiem) – a przecież kino koreańskie lubię i cenię. Jeśli się jednak  dobrze zastanowić, to może właśnie dlatego, że to kino lubię – i mam w pamięci filmy naprawdę znakomite – to zarówno „Minari” jak i „Parasite” wypadają przy nich gorzej. Przy czym, muszę zaznaczyć, że nie są to filmy złe, ale też nie wybitne – co by sugerowało ich niezwykłe powodzenie, zwłaszcza wśród krytyków, festiwalowych widowni oraz gremiów od przyznawania nagród wszelakich.
Poza tym, wypada mi dodać, że tak jak „Parasite” bynajmniej mnie nie wynudził (oglądałem go ze sporym zainteresowaniem), tak i „Minari” w kilku momentach mnie wzruszył (cóż, nie jestem całkiem odporny na filmowy sentymentalizm, który jednak jest tam obecny).

       Sam nie wiem, czy ten film jest o imigrantach (główni bohaterowie są w Stanach Zjednoczonych od 10 lat), czy o Amerykanach (bo przecież mają już obywatelstwo amerykańskie i borykają się z tymi samymi problemami), tym bardziej, że sam reżyser podkreślał, iż nie jest to historia, w której najważniejszy jest status mniejszości społecznej bohaterów – a nawet ich poczucie tożsamości etnicznej czy rasowej. Jego film opowiada o ludziach w innych kategoriach – ważniejsze są inne ich cechy, właściwości i przymioty, jak np. bycie ojcem, matką, synem, wnukiem – bycie farmerem, pracownikiem, sąsiadem, parafianinem – członkiem małej społeczności, która żyje na amerykańskiej prowincji.
Wydaje mi się, że doskonale rozumiem intencje i argument Chunga: on chce być traktowany jak reżyser amerykański, a nie jak ktoś z koreańskim pochodzeniem. Podejrzewam, że nie chce, by przede wszystkim dostrzegano u niego skośne oczy, żółtą skórę, koreańskie nazwisko (Lee Isaac Chung urodził się w Denver, jest absolwentem Yale). Jak na ironię, fory jakie film dostaje na prawo i lewo (zwłaszcza na lewo) – związane są w dużej mierze z tym, że „Minari” uznany został za opowieść właśnie o imigrantach i o mniejszości etnicznej (tutaj: ludzie mający azjatyckie korzenie). Oczywiście wskazywanie na to, że sukces filmu opiera się w dużej części na tych politycznych w gruncie rzeczy przesłankach, jest (delikatnie mówiąc) mało poprawne politycznie, ale jeśli ujawnimy, że jego producentem jest mocno zaangażowany po lewej stronie Brad Pitt, (który zapewne użył wszystkich swoich koneksji do promocji filmu) to pewne rzeczy stają się bardziej jasne i zrozumiałe.
Lecz dajmy sobie spokój z mętną polityką tudzież z insynuacjami, które mogą się wydać małostkowe.

       Nie chciałbym wszak być źle zrozumiany, bo w rzeczywistości koreańskie pochodzenie rodziny ukazanej w „Minari” jest ważne – tyle że nie jako źródło ich tożsamości, a przyjętych wartości i kształtowania charakteru. Sam tytuł filmu odnosi się do znanej i powszechnie używanej w kuchni południowo-azjatyckiej rośliny, której nasiona przywozi ze sobą z Korei Soon-ja (Youn Yuh-jung), matka głównej bohaterki i wysiewa na brzegu strumienia nieopodal domu, do którego przeprowadziła się niedawno jej córka Monica (Han Ye-ri) z mężem Jacobem (Steven Yeun) i dwojgiem dzieci: 7-letnim Davidem (Alan Kim) i kilka lat starszą od brata Anne (Noel Kate Cho).

W pogoni za szczęściem na amerykańskiej ziemi (Od lewej: Steven Yeun, Alan Kim, Youn Yuh-jung, Han Ye-ri i Noel Kate Cho w filmie „Minari”)

.
Rodzina Yi przeprowadziła się do Arkansas z Kalifornii: Jacob za zaoszczędzone wraz z żoną pieniądze (oboje są sekserami segregującymi według płci pisklęta) kupił przypominający barak dom oraz spory kawał ziemi – jego marzeniem jest założenie własnej farmy-ogrodu i uprawa warzyw, co mogłoby mu zapewnić finansową niezależność, rezygnację z dotychczasowej potwornie monotonnej pracy (ileż można zaglądać w pisklęcie kupry!?), jak również patriarchalną godność człowieka sukcesu i żywiciela rodziny.
Wszyscy zmagają się z życiem, które w niczym nie jest podobne do amerykańskiego marzenia: pole Jacoba wysycha, jego zbiory niszczeją; jego żona nie może pogodzić się z izolacją życia na wsi, teściowa Soon-ja dostaje wylew, mały David ma chore serce i nie wolno mu biegać, (córka Anne jest cokolwiek przez scenariusz zaniedbana). O zakończeniu ze zrozumiałych względów nie będę pisał.
Narracja w filmie prowadzona jest nieśpiesznie, ale za to konsekwentnie. Uwaga skupia się często na chłopcu i jego relacji z babką, co jest pretekstem do wprowadzenia tonów zarówno egzystencjalno-metafizycznych (cokolwiek pretensjonalnych), jak i komediowych (niezbyt wyrafinowanych). Grający Davida Kim wypada na ekranie bardzo sympatycznie, weteranka kina koreańskiego Youn Yuh-jung jako babcia momentami zbytnio szarżuje, przez co jej postać staje się nieco przerysowana. Steven Yeun w roli farmera wydaje się trochę nie na miejscu, ale skądinąd gra bardzo dobrze. Niestety Han Ye-ri nie ma zbyt wiele do zagrania, ale gdy się pojawia na ekranie, to można na jej grę popatrzeć z przyjemnością.

       Wcale się nie dziwię, że „Minari” wielu widzom ogląda się dobrze – bowiem film używa sprawdzonych formułek kina rodzinnego, odwołuje się do familijnych sentymentów, nie zadziera ostro ze społecznymi realiami, zachęca do kibicowania prekariatowi… wreszcie jest „życiowy” (większość z nas boryka się z podobnymi problemami, co bohaterowie) i artystycznie bezpretensjonalny (choć wydaje mi się, że ta jego prostota formalna nie jest zamierzona, a wynika po prostu sama z siebie).
To co przed chwilą napisałem można uznać za zalety filmu, jednakże dla mnie są to cechy kina średniego. Dlatego „Minari” wydaje mi się obrazem niepełnym. Ukazuje wprawdzie portret rodzinny we wnętrzu, ale bez żywego tła – przy niemal zupełnym braku komentarza społecznego czy (jeszcze mniej) politycznego (a przecież wszystko dzieje się w epoce Reagana). Relacje ze społecznością, której częścią jest rodzina Yi, są śladowe (bo przecież znajomość z religijnym mistykiem/ekscentrykiem Paulem [przykuwający uwagę, ale jednak zbyt histeryczny Will Patton] jest bardziej kuriozalna niż realistyczna).
Jestem pewien, że reżyser Lee Isaac Chung zapuścił w Ameryce korzenie głębiej niż sprowadzone z Azji przez starą Koreankę ziele minari. Niestety, oglądając jego film trudno jest się o tym przekonać i można odnieść wrażenie, że równie dobrze jego opowieść mogłaby się dziać wszędzie, a może raczej… nigdzie? Bo akurat tutaj, obecny w filmie uniwersalizm, nie wychodzi mu (moim zdaniem) na dobre.

7/10

*   *   *

Więcej o filmach nominowanych w tym roku do Oscara w kategorii Best Picture: „Nomadland”, „Ojciec”, „Proces Siódemki z Chicago”, „Mank”, „Sound of Metal”, „Judas and the Black Messiah”, „Obiecująca. Młoda. Kobieta.”

.

NOMADLAND – smutek tułaczej wolności

„Nomadland” to ostatnio najbardziej faworyzowany film amerykański – Złote Lwy na Festiwalu w Wenecji, Złote Globy dla najlepszego filmu i za reżyserię, liczne nagrody krytyków i publiczności, sześć nominacji do Oscara w najważniejszych kategoriach… Czy ten skromny a-hollywoodzki obraz (bo tak go można nazwać ze względu na formę i treść) wart jest takiego uznania?

.

Być nomadą – wybór czy konieczność? (Frances McDormand w filmie „Nomadland”)

.

       „Nomadland” obejrzałem dwa razy (najpierw w kinie, później na platformie streamingowej Hulu) i nie będę jednak ukrywał, że film – zwłaszcza za pierwszym razem – mną poruszył. Wciągnęła mnie jego nieśpieszna narracja, zanurzyłem się w jego elegijnym nastroju. Oglądanie aktorstwa Frances McDormand na ekranie to zawsze jest przeżycie, ale chyba jeszcze bardziej przejąłem się scenami z udziałem innych „nomadów”, z którymi spotyka się na swojej drodze (i na kempingach) grana przez McDormand Fern. Zaskoczeniem dla mnie było to, że – jak się później dowiedziałem – były to autentyczne, wzięte z życia, „grające” siebie postacie: Linda May (notabene główna bohaterka książki Jessici Bruder „Nomadland: Surviving America in the Twenty-First Century”, na podstawie której napisano scenariusz filmu), Bob Wells (działający w Arizonie mentor i guru ludzi żyjących w kamperach), czy wreszcie Swankie (pełna werwy i kolorytu 70-latka, deklarująca swoją miłość dla kajakarstwa i natury). Wszyscy ci ludzie żyją w jakimś dziwnym stanie: osamotnienia i straty z jednej strony, oraz poczucia solidarności i ludzkiej bliskości – z drugiej. Spotykają się w drodze, i żegnają też w drodze, ale nie na zawsze. Jak mówi do nich Bob: „No final goodbye – see you down the road”

dyskretny urok apolityczności

       Moim zdaniem ten bardzo charakterystyczny dla (urodzonej w Chinach) reżyserki Chloé Zhao miks dokumentu i fikcji, znów bardzo dobrze sprawdza się w jej najnowszym filmie, chociaż z drugiej strony przeszkadza temu, by narracja „Nomadland” stała się zajmującą dla nas opowieścią. Z tego powodu film nieco się rwie, jest epizodyczny – „akcja” przenosi się z jednego miejsca Ameryki w drugie. Często zbyt raptownie, by ogarnąć i zrozumieć zachowanie bohaterki.
Jednakże te ewentualne niedociągnięcia i słabsze strony filmu uświadomiłem sobie dopiero wtedy, kiedy oglądałem go ponownie. Wtedy dotarło do mnie również to, że pozbawiony jest on niemal zupełnie socjologicznego czy politycznego komentarza (wyjąwszy wygłoszoną przy obozowym ognisku anty-kapitalistyczną jeremiadę Boba Wellsa przeciw „tyranii dolara i rynku pracy”, zakończoną enuncjacją tego, że ludzie „dają się traktować jak konie pociągowe, które zaharowują się na śmierć”; czy też rzucane mimochodem uwagi o tonącym Titaniku.)
Teraz jednak się zastanawiam, czy rzeczywiście z tej (pozornej chyba) apolityczności i socjologicznej oględności można czynić zarzut. Prawdę mówiąc, to Chloé Zhao nie miała obowiązku, by wciągać się w komentowanie systemu. Bo jaki jest ten ekonomiczno-polityczny system to każdy widzi. I akurat kino nie jest najlepszym źródłem tych obserwacji, choć z tego, co spotyka nomadów, można wyciągnąć pewne wnioski.
Być może Chloé powstrzymała się przed jednoznaczną i ostrą krytyką amerykańskiego korporacjonizmu z… hm… grzeczności? Bo w końcu tutaj w Stanach się wykształciła, spełniła swoje marzenie i stała się reżyserką robiącą całkiem „rasowe” (w sensie profesjonalnej solidności) filmy – za które zbiera nagrody, i dzięki którym staje się sławna. Trudno mieć jej za złe, że nie wsiadła na konia typowo hollywoodzkiej (i nie tylko) lewicowej obłudy i hipokryzji, piętnującej system, którego się jest beneficjentem.
Myślę, że za pierwszym razem film mi się spodobał bardziej przede wszystkim dlatego, że mocniej podziałał na moje emocje. Całkiem spójna wydała mi się jego klimatyczna konsystencja – ten obraz we wszystkich tonach szarości, zdesaturowane kolory i emanujący z ekranu smutek – dyskretna elegia rozpamiętywania tego, co przeminęło (i przemija), odczuwania żalu po tych, co odeszli (i odchodzą) – ale jednak bez użalania się nad sobą. Tak, ten obraz jest smutny, ale – z tego co wiem – tylko dla niektórych widzów okazuje się depresyjny i dołujący, bo gorzką prawdę o życiu przemyca się tu za pomocą sztuki.

I’m not homeless, I’m houseless – mówi bohaterka „Nomadland” mając na myśli swojego vana Vanguarda

.

upadek „Imperium” i dylemat wolności

       Przed obejrzeniem filmu nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo nomadyzm jest rozpowszechniony w Ameryce. Oczywiście, w czasie swoich podróży widziałem mnóstwo kamperów, rozmawiałem z wieloma ludźmi obozującymi na kempingach, ale byli to zwykle zmotoryzowani „wagabundzi” sezonowi. Często ich RV bus na kółkach był droższy od zwykłego domu stojącego na fundamentach. Tacy jednak nie są bohaterami „Nomadland”, którzy liczą się z każdym groszem, żyją bardziej niż skromnie – ich majątek sprowadza się do zużytego zwykle kampera i głodowej emerytury. I prowadzą taki styl życia od wielu lat, tułając się bez stałego miejsca zamieszkania. („I’m not homeless, I’m houseless” – mówi o sobie bohaterka filmu.)
Fern, przez 40 lat mieszkała z mężem w małym, pustynnym miasteczku w Nevadzie o (trącącej chyba bardziej autoironią niż megalomanią) nazwie Empire. Niestety, po kryzysie w 2008 roku, fabrykę gipsu, w której pracował mąż zamknięto, a on sam wkrótce zmarł. Fern mieszkała tam jeszcze parę lat, aż do momentu, kiedy „Imperium” zupełnie się wyludniło (a jego kod pocztowy skasowano). Wtedy zapakowała do swojego białego, ale już nadgryzionego rdzą „Vanguarda”, to co mogła (reszty się pozbyła) i wyruszyła w swoją nomadzką podróż, imając się po drodze różnych zajęć (pakowaczka w Amazonie, sprzątaczka kempingowych toalet w parku narodowym, pracownica cukrowni, posługaczka w barze…) Zatrzymywała się w różnych miejscach, ale na krótko, nawiązując znajomości (może nawet przyjaźnie) z kilkoma podobnymi jej wagabundami.
Do końca nie jestem pewien co sądzić o nomadztwie Fern – czy wynikało ono z jej charakteru, czy też z okoliczności, w jakich się znalazła? Za tym pierwszym mogłoby przemawiać to, co o niej samej mówiła jej siostra, od dzieciństwa zazdroszcząca jej odwagi, szczerości i nonkonformizmu; za drugim fakt, że przez 40 lat prowadziła ona życie ustabilizowane i osiadłe. No ale w końcu odezwał się w niej zew drogi. Wygląda na to, że akurat ona, do życia w ten sposób nie została zmuszona, ale że to był jej wybór. Tym bardziej, że mając możliwość zamieszkania wraz z życzliwymi jej ludźmi, w normalnym domu, taką propozycję odrzuciła.
Napisałem „akurat ona”, gdyż tysiące ludzi w Ameryce, z powodów ekonomicznych, zostało do takiej tułaczki i egzystowania w kamperach (lub w barakach) zmuszonych. Część z nich twierdzi, że stała się przez to wolna – żyją ponoć beztrosko, bez cywilizacyjnych stresów, blisko natury… Ale czy rzeczywiście jest to wolność, czy też życie poddane drastycznym ograniczeniom, jeśli chodzi o jego standard?

twarz jak park narodowy

       Podobno był taki zamysł, żeby Frances McDormand (będąca jedną z producentek) w filmie nie wystąpiła, ale skończyło się na tym, że „Nomadland” stał się popisem jej aktorstwa. Z kilku względów jest to postać w Hollywood charakterystyczna (nie chcę pisać „osobliwa”, gdyż ktoś mógłby to uznać za obraźliwe). Jej sprzeciw wobec upiększającej, idealizującej kobiecą urodę manii makijażu i tapetowania własnych twarzy przez (robiące z siebie „bóstwa”) aktorki (a i przez aktorów także) jest ostentacyjny. Innymi słowy: Frances McDormand to chodzący antonim hollywoodzkiego glamour. Jej siła tkwi w znakomitym aktorstwie, ale też… w tej jej nietuzinkowej twarzy, notabene wcale nie przystającej do obiegowych kanonów kobiecej urody.
McDormand wspomniała kiedyś, jak podczas jednego z wywiadów usłyszała od swojego rozmówcy, że jej twarz przypomina mu… park narodowy. I to jej się bardzo spodobało. Ja się nawet temu nie dziwię, gdyż rzeczywiście twarz ta jest niczym krajobraz ludzkiej duszy – z topografią bogatą w wyżłobienia i bruzdy, z siatką nerwów poruszających mięśnie. Taka mapa uczuć i emocji wyrażanych mimiką i gestami.
Prezencja twarzy McDormand na ekranie jest tak bezpośrednia i naturalna, że nie sposób się przed jej wyrazem obronić. Można przy tym odnieść wrażenie, iż aktorka robi wszystko, by przypadkiem nie objawiło się przed nami coś, co byłoby w niej „ładne”. Humanistyczne? Tak! Ale nie uładzone (tak jak te ciągle pomierzwione, przypominające strąki włosy aktorki, która często na ekranie wygląda tak, jakby dopiero co wstała z vanowej pryczy).
Twarz McDormand to przede wszystkim wyraz człowieczeństwa, bez względu na (jakże często zwodniczą, fasadową i narcystyczną) estetykę naszej aparycji i szatek, w jakie się stroimy. Dlatego jest to twarz fascynująca. I na swój sposób piękna.

Zachód słońca nad ziemią nomadów – ale cóż po pięknie w świecie tułaczym?

.

zachód słońca jako dekadencja

       Tak się złożyło, że „Nomadland” po raz pierwszy obejrzałem nie tylko w kinie (przy czym rok 2020 był dla mnie chyba rokiem rekordowym, jeżeli chodzi o znikomą liczbę filmów obejrzanych przeze mnie na dużym ekranie), ale i w kolosalnym formacie IMAX, który zazwyczaj zarezerwowany jest dla wizualnych spektakli. Czy jednak film ten potrzebował aż tak prominentnej ekspozycji?
Jeśli tak, to bynajmniej nie był to krajobrazowy splendor, a raczej tło i oprawa dla ludzkich perypetii i charakterów ukazanych w filmie. Nie było to więc piękno przyrody ani tym bardziej przyjazność naturalnego środowiska, a coś wręcz przeciwnego: pusta i zimna, trudna do ogarnięcia przestrzeń – nieludzki majestat pustyni; zastygła w bezruchu, niegościnna okolica… obojętna wobec ludzi borykających się ze swoim losem, stratą, żałobą i przemijaniem – z własną La condition humaine. (Podobnie chyba odbierali Naturę pionierzy.)
Uderzyło mnie to, że większość scen filmu kręcona była o zachodzie słońca, (choć ze dwa wschody słońca też się zdarzyły) ale chyba tylko raz ktoś zwrócił uwagę na piękno tego zjawiska. Podejrzewam więc, że głównym powodem, dla którego Chloé zdecydowała się na tak częste filmowanie o tej porze, było specyficzne światło: ostatnie promienie słońca i zapadający zmierzch – pogrążanie się wszystkiego w mroku i szarości. Także wywołanie nastroju schyłku i przemijania – współgrających z dekadencją ludzkiego życia. Bowiem w takim momencie swojej drogi życiowej znaleźli się prawie wszyscy bohaterowie „Nomadland”.
Tak więc, związek z naturą jest ważnym elementem filmu, ale nie ma w nim nic z romantyczności, może tylko lekkie dotknięcie poezji. Tym są chyba jaskółki, których tysiące wybudowało swoje gniazdowe miasto na ścianie skalnego urwiska. To właśnie miejsce marzy zobaczyć przed śmiercią umierająca na raka Swankie, tułacza przyjaciółka Fern.

Natura – żywioł czy źródło ukojenia?

       Moje serce biło mocniej, kiedy na ekranie rozpoznawałem miejsca amerykańskiego Zachodu, które sam często odwiedzałem przed laty, przemierzając tysiące mil z towarzyszami moich podróży, chodząc po tamtejszych szlakach… Arizońska pustynia Sonora, Czarne Wzgórza, nieziemskie krajobrazy Badlands, pacyficzne wybrzeże Big Sur, pustkowia Nevady, niebotyczne sekwoje redwood w kalifornijskiej Alei Gigantów… To wszystko, kiedy byłem młody, burzyło moją krew, zalewało adrenaliną, upajało przestrzenią, zachwycało pięknem… Niezmiernie długa, ciągnąca się przez pustynny krajobraz po horyzont droga, była dla mnie mekką, rytuałem – moją małą konkwistą, spełniającą się wolnością. Czy będący u kresu życia nomadzi też tego doświadczają? Być może.
Samotna Fern (ang. „paproć”) zderza się z tym wszystkim, ale czym dla niej są te miejsca – i sama Natura? Są momenty, kiedy obejmuje ona pień sekwoi w Kalifornii, obserwuje stado bizonów w Dakocie Południowej, pływa nago w górskim strumieniu w Kolorado, jedzie krętymi drogami Big Sur nad Pacyfikiem… To są te chwile ukojenia, które można znaleźć na łonie przyrody. Ale kiedy nad Oceanem szaleje sztorm, Fern z wielkim trudem przedziera się nad skalnymi urwiskami, nad spienionymi falami, walcząc z wichrem… Kiedy gubi się wśród „księżycowych” skał Badlands, ktoś woła do niej, pytając się, czy widzi coś ciekawego, na co ona odpowiada: „Tak, skały!”.
Wszystko jednak wskazuje na to, że dla Fern przyroda jest kierującym się swoimi prawami żywiołem, z którym trzeba się mierzyć. Droga, którą ona przemierza, jest zazwyczaj prosta, prowadząca przez pustkowia i wydaje się bezkresna. Nie jest wolnością, ale dystansem, który trzeba swoim vanem przebyć. Jeśli wspomina („ogromną”) przestrzeń, którą widziała z okna swojego domu w Empire, to nie jest ona dla niej Obietnicą, a raczej Wielką Niewiadomą – pustką, która skrywa Tajemnicę tego, co jest po drugiej stronie.
Czy jest tam droga, na której spotkamy tych, których kochaliśmy, a którzy stąd odeszli?
Czy naprawdę pożegnaliśmy ich na zawsze?

7.5/10

Twarz jak park narodowy – Frances McDormand, a w tle: Badlands

*  *  *

Więcej o filmach nominowanych w tym roku do Oscara w kategorii Best Picture: „Ojciec”, „Proces Siódemki z Chicago”, „Mank”, „Sound of Metal”, „Judas and the Black Messiah”, „Minari”, „Obiecująca. Młoda. Kobieta.”

.

CZARNE JEST CZARNE – o filmach „BLACK PANTHER” i „BLACKKKLANSMAN”

.

Wprawdzie Oscary nie są dla mnie wyznacznikiem wartości filmu, to jednak uważam, że wszystkie filmy nominowane do tej nagrody w kategorii Best Picture warte są uwagi i obejrzenia. Tutaj piszę o dwóch z nich – różnych jeśli chodzi o formę, podobnych jeśli chodzi o pewien społeczny problem.

.

Bawiąc się konwencjami, zmieniając ton – posługując się groteską, dramatem i humorem – Spike Lee mówi nam, że rasizm jest ciągle żywy („BlacKkKlansman”)

.

„CZARNE BRACTWO. BLACKKKLANSMAN” („BlacKkKlansman”, reż. Spike Lee)

Podobnie jak „Green Book”, także najnowszy film Spike’a Lee „BlacKkKlansman” nawiązuje do prawdziwej historii, której bohaterami jest czarno-biała para, i również tak niezwykłej, że sprawiającej wrażenie zupełnie niewiarygodnej, wręcz wydumanej i fantastycznej. Ron Stallworth był pierwszym czarnoskórym policjantem w mieście Colorado Springs, jak również pierwszym czarnym, którego przyjęto w szeregi… Ku Klux Klanu. To jednak wymaga pewnego wyjaśnienia: wprawdzie Stallworth otrzymał legitymację KKK (dzięki sile perswazji jaką wykazywał w rozmowach telefonicznych z przywódcami KKK), to w gangu szowinistycznych zakapiorów reprezentował go jego biały kolega z policji Philip (Flip) Zimmerman. Obaj mieli za zadanie infiltrację organizacji i ewentualne unieszkodliwienie planowanych przez KKK zamachów.

Spike Lee niemal obsesyjnie zajmuje się w swoich filmach relacjami między czarną a białą społecznością amerykańską, w centrum umieszczając rasizm i związany z nim konflikt, który staje się nie tylko rdzeniem dramaturgicznym jego filmowych opowieści, ale i źródłem napięcia, wyzwalającego momentami w widzach niezwykle silne emocje. Sam jest przy tym rasowym filmowcem, co po raz kolejny stało się ewidentne w „BlacKkKlansman”, gdzie reżyser bawi się wręcz i żongluje różnymi konwencjami kina, zmieniając przy tym nieustannie ton – od dramatycznego i poważnego, przez dydaktyczny i propagandowy, po karykaturalny, satyryczny czy nawet groteskowy. Emocjonalne spektrum filmu dominuje humor, ale słyszałem, jak Lee protestował, kiedy jego dzieło nazwano komedią, bo dla niego humor jest czymś bardziej „organicznym” i niekoniecznie musi wynikać z powierzchownej zwykle zabawności. W czymś, co jest z gruntu tragiczne, nie może być komizmu, który zawsze zakłada pewną umowność.

Jednakże Spike Lee w swoim filmie nieustannie uświadamia nam, że sam – posługując się czymś tak bardzo umownym jak kino – zajmuje się żywą tkanką rzeczywistości, dotykając jej newralgicznych miejsc. Bo fikcja (również ta, która tworzona jest na ekranie) nieustannie przeplata się z tym, co rzeczywiste i te dwie jakości kreują świat, w który żyjemy, wzajemnie na siebie wpływając. Nie bez kozery Lee rozpoczyna film słynnym zamaszystym ujęciem tłumu rannych z „Przeminęło z wiatrem”, kontynuując go tyradą Baldwina nagrywaną w filmowym studio; pokazuje też fragmenty „Narodzin narodu”, słynnego, podszytego rasizmem filmu Griffitha, który przyczynił się do odrodzenia Ku Klux Klanu; następnie wplata do filmu migawki (postery) nawiązujące do kina Blaxploitation… by zakończyć go mocną codą ukazującą dokumentalne nagranie tragicznego zdarzenia w Charlottesvillle, w którym zginęła kobieta protestująca przeciw zjazdowi „Unite the Right” białych suprematystów w 2016 roku.

Wbrew temu co Spike Lee mówi o zabawności, jego „BlacKkKlansman” ma wiele cech filmu rozrywkowego (o czym świadczą wcale liczne momenty, w którym widzowie reagują śmiechem); wpisuje się też w nurt kina popularnego. To prawda, że film ten może się niekiedy wydawać zbyt płaskim widowiskiem, nieco nachalnym dydaktycznie a jednocześnie sztubackim – z przerysowanymi czy wręcz karykaturalnymi postaciami – ale nie ma w nim ani jednej minuty, która by nużyła, irytowała przesadą czy była „pudłem” reżysera. Wręcz przeciwnie: „BlacKkKlansman” przez ponad dwie godziny nie tylko przykuwa naszą uwagę, ale wręcz fascynuje, bardzo efektywnie działając na nasze emocje; a na samym końcu serwuje nam coś, co odczuwamy tak, jakby nas ktoś walnął obuchem po głowie. Oto nagle ze zgrozą uświadamiamy sobie, że to, co jest fikcyjne na ekranie ma swój przerażający odpowiednik w rzeczywistości; że koszmar, który, jak nam się wydawało, zostawiliśmy w tyle, może do nas w każdej chwili wrócić – i czasami wraca.

A jednak można postawić pytanie, czy ekstrapolacja, jakiej dokonuje Spike Lee – ukazując pewną społeczną patologię i chyba jednak marginalne obecnie zjawisko a następnie sugerując jej szerszy, pan-amerykański zasięg – jest zasadna, odpowiadająca rzeczywistości i nie przesadzona? Czy rzeczywiście w obecnej administracji znajdują się krypto-rasiści z obecnym prezydentem na czele? Czy naprawdę ideologia białego suprematyzmu może się tak bardzo rozprzestrzenić w amerykańskim społeczeństwie, by stanowić realne zagrożenie?

Wreszcie: czy ciągłe odnoszenie się do własnej rasy, podkreślanie swojej odrębności, wiązanie własnej tożsamości z kolorem skóry; ciągłe rozpamiętywanie urazów, krzywd i koszmarów przeszłości, nie wzmacnia resentymentów i nie utrwala rasowych antagonizmów?

Nad tymi i podobnymi pytaniami warto się zastanowić i próbować znaleźć odpowiedzi, mimo, że nie jest to łatwe.

7.5/10

*  *  *

.

Fantazja ku pokrzepieniu czarnyh serc („Black Panther”)

.

„CZARNA PANTERA” („Black Panther”, reż. Ryan Coogler)

Oto nastały czasy, kiedy potomek dość marginalnego ongiś nurtu Blaxploitation (jaki tworzyły różne gatunkowo filmy, których obsadę stanowili nieomal wyłącznie czarnoskórzy aktorzy) staje się nie tylko globalnym blockbusterem (wchodząc do pierwszej dziesiątki najbardziej kasowych filmów w historii kina) ale i kulturowym fenomenem, superprodukcją o 200 milionowym budżecie; „cudownym dzieckiem” Marvel Studios (specjalizujących się w kręceniu nokautujących efektami specjalnymi, opartych na komiksie widowisk); obrazem, który z czarnego czyni super-bohatera, będąc przy tym mieszanką kina akcji, bondowskiego, batmanowskiego, „gwiezdno-wojennego”…. czy wreszcie „lwio-królewskiej” bajki. Na dodatek jest to film, który podoba się nie tylko widzom (i to bez względu na ich kolor skóry), ale i wynoszony jest pod niebiosa przez profesjonalnych krytyków.

No cóż, znowu jestem w mniejszości, bo uważam, iż te zachwyty (zwłaszcza wśród krytyków) są nie tylko przesadzone, ale i powodowane… nazwę to… czynnikami poza-filmowymi, a ściślej: polityczną poprawnością. Innymi słowy: to, że twórcy „Black Panther” są czarni, ma według mnie wpływ na tę zdecydowanie pozytywną, niekiedy wręcz entuzjastyczną ocenę. Ale jeśli ktoś zdaje sobie z tego sprawę, to nie będzie raczej mówić o tym głośno, obawiając się pewnego ostracyzmu.

Jeżeli się nie mylę, to jest w tym coś z rasizmu à rebours. To znak i dowód na to, że spojrzenie z komponentem rasistowskim (zwracanie uwagi na ludzki kolor skóry) nie znika z perspektywy naszego widzenia świata. Bo gdyby tak nie było, to fakt, że film stworzony jest i zagrany przez czarnoskórych ludzi, nie miałby żadnego znaczenia.

Paradoksalnie, do utrwalenia tej perspektywy przyczyniają się – zwłaszcza jeśli chodzi o ten film – sami czarni, gdyż wszystko w „Black Panther” obraca się wokół rasy: to ona definiuje ich człowieczeństwo, to ona stanowi jądro ich moralności – rasa buduje nie tylko ich system etyczny, ale i tożsamość. Niestety, stąd tylko krok do szowinizmu. Z dwóch białych postaci, jakie występują w filmie, jeden jest typowym schwarzcharakterem (zbieżność określenia z kolorem skóry przypadkowa), drugi dość komicznym szpiegiem CIA, do którego w pewnym momencie członkowie czarnego dworu królewskiego zwracają się per „white boy” i „kolonizator” – choć trzeba zaznaczyć, że mówi się to w żartach i w czarnym królestwie Wakandy ratuje się mu życie.

Pisząc o tym filmie warto mieć na uwadze konwencję, jaką się on posługuje. „Black Panther” nie tylko opiera się na komiksie (z całym jego przerysowaniem, fantastycznością, uproszczeniem, minimalizmem treści i obrazkowością), ale jest też rozrywkowym produktem pop-kultury – widowiskiem opierającym się na schemacie super-bohatera oraz walki dobra ze złem; skierowanym raczej do młodocianej widowni, ale też do tych starszych widzów, nie mających większych problemów z zejściem na bardziej infantylny poziom, który może im zapewnić dobrą zabawę, ale niekoniecznie prowokować do myślenia.

Chodzi mi o to, że od takiego widowiska nie można oczekiwać Bóg wie jakiej głębi, filozoficzno-psychologicznej finezji, socjologiczno-politycznej kompleksowości, a tym bardziej realistycznej ścisłości. I jeśli weźmiemy pod uwagę wzięcie jakim cieszy się film wśród tzw. „szerokiej” widowni – to jako taki spektakl „Czarna Pantera” sprawdza się znakomicie. Bo w tym kontekście może w tym filmie imponować wiele: skala produkcji, fantastyczne scenerie, kolorowi bohaterowie, piękni ludzie, efekty specjalne, sceny walk i pogoni… Scenografia, choreografia, a zwłaszcza niesamowite kostiumy, to niewątpliwe zalety filmu (choć do niektórych z tych elementów też można podejść krytycznie – i to bez względu na to, czy się jest zagorzałym fanem „marvelów”, czy nie). Ale wykreowany świat Wakandy (łączący afrykański folklor z super zaawansowaną technologią) robi wrażenie. Fabuła i akcja dostarczają na tyle „mięsa”, by przykuć uwagę widza i zaspokoić jego głód przygody. Przesłanie jest na tyle jasne, że nie trzeba się męczyć intelektualnie. Estetyka pieści oko, egzotyka zdjęć i plastyczna solidność niweluje pojawiające się tu i ówdzie kicz oraz efekciarstwo.

Podsumowując: w swojej konwencji film jest całkiem dobry.

Schody zaczynają się wtedy, kiedy do zawartości myślowej (ideowej) filmu podejdziemy deczko poważniej i mniej umownie. I nie mam tu bynajmniej na uwadze obecnych w „Czarnej Panterze” – dających o sobie znać okazjonalnie – mniejszych lub większych absurdów i niedorzeczności.

O pierwszym antropologicznym problemie filmu już wspomniałem: a jest to gloryfikacja jednej rasy. Nie rozumiem też, jak można w naszych czasach (ponoć najbardziej demokratycznych w dziejach ludzkości) tak emocjonować się ustrojem monarchistycznym? Dlaczego w najbardziej zaawansowanym technologicznie kraju na świecie (a takim była Wakanda) ludzie poza metropolią żyją w takich warunkach, w jakim żyje ludność „trzeciego” świata, a króla wybiera się w morderczym pojedynku przypominającym starcie dwóch osiłków? Film ponoć gloryfikuje „czarne dziedzictwo”, ale to co widzimy w filmie jest zupełnie nieprawdopodobną fantazją, która nawet jako mit nie ma szans się przyjąć, bo jej „afrykanizm” sprowadza się do cudnych strojów, udawanego akcentu, tanecznych pląsów i dziwnego pohukiwania. Nawet fikcja, do tego, aby się przyjąć w powszechnej wyobraźni danej społeczności, potrzebuje bardziej istotnej kulturowej substancji, a nie tak naiwnego afrykano-centryzmu, z jakim mamy do czynienia w tym przypadku.

Ucieczka w iluzję jest czymś doraźnym i nie jest w stanie rozwiązać rzeczywistego problemu, jakim jest rasizm. Daje chwilową gratyfikację, ale jednocześnie fabrykuje coś, co jest tylko substytutem prawdziwego życia – ersatzem odkupienia i zadośćuczynienia. Ale widocznie takie jest zapotrzebowanie nie tylko zbiorowej, ale i indywidualnej wyobraźni.

6.5/10

*  *  *

Recenzje pozostałych filmów nominowanych w tym roku do Oscara w kategorii Best Picture: „Faworyta”, „Green Book”, „A Star is Born”, „Bohemian Rhapsody”, „Roma”.

.