RASKOLNIKOW TO JA

Na ile bohaterowie literaccy mogą być utożsamiani z autorem, który tę literaturę tworzy? Oto pytanie, które mnie czasami nurtuje. Jest oczywiste, że oświadczenia Flauberta, iż sam jest panią Bovary („Madame Bovary, c’est moi”), nie należy brać dosłownie – jest to bowiem rodzaj paraboli wskazującej na to, że ta postać zrodziła się w nim samym – w jego głowie, sercu, wyobraźni… stając się niejako bardziej częścią samego pisarza, niż nim samym. W rzeczywistości, mylenie literackiego podmiotu z przedmiotem jest zazwyczaj pewną (nad)interpretacyjną naiwnością, zbyt daleko idącym uproszczeniem, a czasem nawet niesprawiedliwością, jaką się wyrządza autorowi, posądzając go o bezeceństwa, których dopuszczają się wykreowani przez niego bohaterowie.
Czyż można np. oskarżać Nabokova o pedofilię tylko dlatego że stworzył najbardziej kompleksową powieść świata o lolityźmie? Czy można osądzać Dostojewskiego i przypisywać mu jakieś mordercze instynkty tylko dlatego, że jest autorem jednego z najbardziej przejmujących studiów mordu, ukazując wstrząsającą anatomię zabójstwa w swoich „Braciach Karamazow” czy „Zbrodni i karze”? Oczywiście, że nie! Ale na rzeczy już będzie rozliczanie autora ze sposobu, w jaki widzi świat; z barw, jakimi go maluje; z sądów, jakim on poddaje ludzi; z pesymizmu, jaki sączy w czytelnika (lub z optymizmu, którym tego czytelnika podnosi na duchu)… Bo tym wszystkim właśnie jest on naprawdę.

Ten oto niewinny przypis do tekstu o „Nieznośnej lekkości bytu” Kundery stał się zarzewiem mojej dyskusji z Telemachem, poruszającej tematy na tyle wg mnie istotne, że zdecydowałem się ją tutaj przytoczyć, aby uchronić niejako od totalnego zagubienia w przepastnej otchłani wirtualnej sieci.

• TELEMACH: „Na ile bohaterowie literaccy mogą być utożsamiani z autorem(…)”?
Mogą? Forma bezosobowa sprawia, że gubimy istotę problemu. Sądzę. Doszukiwanie się autora w dziele jest – jak sądzę – poza rozrywką poniektórych krytyków w zasadzie domeną autorów niespełnionych. Ile Rastignaca jest w Balzacu? Myślę że konsumenta Komedii Ludzkiej to raczej nie zajmowało. Trudno wyobrażalne. Ale może się mylę.

LA: Telemachu, pamiętasz nasz „bój” o Św. Pawła w kontekście jego „Hymnu do Miłości”? Czy naprawdę sądzisz, że komukolwiek czytającemu dziś, dajmy na to, „Wspomnienia z domu umarłych” albo „Poza dobrem i złem” obojętna być może osoba autora? (W tym wypadku – wybacz, że to dodam – Dostojewskiego i Nietzschego.) Trudno mi to sobie wyobrazić.
Poza tym, nie uważam się wcale ani za „poniektórego krytyka” ani za „niespełnionego autora”, a zwykle jestem zainteresowany osobą pisarza, którego książkę czytam, oraz tym, ile jest „z niego w dziele”. Co w tym dziwnego? Myślę, że podobnie zainteresowanych jest tysiące zwykłych czytelników, (którzy nie są ani jednym, ani drugim).
Oczywiście spotkałem także wielu autorów spełnionych, których również to interesuje: choćby samego Kunderę (nie tak dawno przeczytałem eseje Kundery o Kafce i jego twórczości), choćby Miłosza (jego studium o Oskarze Miłoszu, Svedenborgu – poprzez ich dzieła…), choćby Ernesto Sabato (prace o twórczości Borgesa, Sartre’a, Flauberta… w ścisłym kontekście z osobą autora)… etc.
Przykłady mógłbym mnożyć.

więcej….

Ciąg dalszy dyskusji TUTAJ .

Komentarzy 26 to “RASKOLNIKOW TO JA”

  1. Logos Amicus Says:

    https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2010/09/polka.jpg

    (zdjęcie własne)

    CD dyskusji z Telemachem:

    • TELEMACH: Logosie, wierz mi, no offence intended!
    Przykro mi, że odebrałeś tę uwagę osobiście. Może nie wyraziłem się zbyt jasno. Dla mnie dostrzegalna jest powolna zmiana paradygmatu postrzegania autora dzieła literackiego. Wynika to z kilku przesłanek i okoliczności, o których można by tutaj całymi rozdziałami. Odbiór literatury jest pochodną sposobu jej wytwarzania. A ten zmienił się diametralnie w ostatnim półwieczu, a w ciągu ostatnich 25 lat – najzwyczajniej wywinął kozła. Dzieło literackie – jako trwały wytwór jednostki zniknęło. Nie wierzysz? Wejdź do księgarni i zapytaj czy mają dzieła wszystkie Gabriela Mistrala, T.S. Eliota, Faulknera, B. Russella. Nie będą mieli – zapewniam. Dzieł wszystkich na pewno nie. To poproś o „Dzieła wybrane” Laxnessa, Jimeneza, Quasimodo lub Saint-Johna Perse. Taki reprezentatywny wybór. Nie będą mieli. Próbuj dalej: pytaj o Seferisa, Agnona, Asturiasa. Będzie podobnie. Wiesz, to są wszystko laureaci literackiej nagrody Nobla. Wszyscy żyli w II połowie XX wieku. O niektórych jeszcze nie zapomnieliśmy doszczętnie, wydawanie ich „Dzieł wszystkich” jest jednak wydawniczym samobójstwem. A przecież za mego życia zostali uhonorowani najwyższymi nagrodami, uznani za najlepszych z najlepszych. Pamiętasz może Claude Simona, Wole Soyinkę, Nagiba Mhfuza, CC Cela? Największe gwiazdy literatury lat 80-tych? Poszukaj ich w księgarni. Zdziwisz się. To samo będzie z gwiazdami lat 90-tych (Wallcott, Morrison, Heaney, Szymborska lub Xingjian). „Who the fxck is Sheemboursyka!?”, zapytał mnie niedawno znajomy irlandzki wydawca młodszego pokolenia gdy usiłowałem zwrócić jego uwagę na nestorkę. Pierwszy raz słyszał, miał nadzieję, że ostatni i nie rozumiał dlaczego mnie to dziwi.
    Ach, jak pomyślę sobie, że przed półwieczem ludzie zapisywali w Polsce aby nabyć całego Stendhala lub Balzaca. To się nazywało subskrybcja. A w krajach Europy zachodniej po prostu człowiek wykształcony musiał mieć całego Manna i Galsworthyego (odziedziczonego po ojcu) lub wszystko co napisał Camus albo Romain Gary. To się nazywało biblioteka domowa, trzeba było mieć, tak jak łazienkę. Nie mieć, nie znać – to był obciach. Degradacja. Deklasacja.
    Do czego zmierzam? Do tego, że świat się zmienił. Nie ma już tradycyjnej działalności wydawniczej, nie ma już ogólnego zainteresowania literaturą, od 10 lat jest jedynie kolektywna produkcja trzymiesięcznych sukcesów marketingowych. Ich zadaniem jest zniknąć bez śladu, aby miejsce na półkach mogło zostać zapełnione nowym towarem udającym literaturę. To jest rynek masowy obsługujący mody. Nie ma nic, nic wspólnego ze światem w którym żyli i byli czytani Flaubert, Maupassant, Hamsun, Dostojewski, Zola. (Czasem mam wrażenie, że i ów świat idealizujemy). Obecna produkcja sukcesów wydawniczych nie ma też nic wspólnego z minionym już światem w którym mogli (po latach wysiłków) zaistnieć Marquez, Fuentes, Llosa, Lezama-Lima, Sabato i cała ta reszta, która wyroiła się w latach 70-tych. Nie ma też wiele wspólnego z latami 80-tymi, które przyniosły Kunderę, Chatwina, Kertesza (tak, 70-tych!), Toma Wolfe’a i parę innych nazwisk. Krytycy produkują sobie dziadków-laureatów, nobliści odchodzą w wieczne zapomnienie po dwóch sezonach, nikt nawet się o nich nie upomni.
    Pamuk jest wyjątkiem potwierdzającym regułę, obawiam się jednak, że za parę lat nikogo nie będzie podniecał.
    Z faktu, że przestaliśmy (jako ogół) postrzegać dzieło literackie jako nieprzemijający element kultury, wynikło też nowe spojrzenie na twórcę. Nie oznacza to bynajmniej, że nikogo on już nie interesuje. Zawsze pozostanie garstka niespełnionych literatów, czytelniczek (przeważnie) stanu wolnego z wieczorem do zabicia i ambicjami wykraczającymi poza konsumpcję seriali. Krytyków literackich, którzy muszą – bo niczego innego nie umieją robić. Krytyków amatorów pragnących podzielić się z 20 czytelnikami ich recenzji swymi refleksjami (nie deprecjonuję tutaj tego co robisz, pragnę jedynie zasygnalizować wymiar zjawiska).
    Takie są myśli, które wędrowały mi przez głowę. Komentarz był skrótem myślowym. Po prostu pomyślałem sobie, że przykładasz anachroniczne trochę i nieadekwatne do współczesnych czasów kryteria do zjawiska w zaawansowanej agonii. Może niepotrzebnie zareagowałem przekornie. Ale tak to widzę.

    ♦ LA: Co więc czynić, Telemachu, aby nie być anachronicznym? Mamy iść z duchem naszych czasów, nad upadkiem których tak lamentujesz – i nie zajmować się wogóle autorem, tylko go czytać… ? (No offence intended :) )
    A wracając do meritum Twojego komentarza – muszę napisać, że nie podzielam Twego pesymizmu. Pozwól, że dla przejrzystości odpowiem na niektóre Twoje stwierdzenia, myśli i kwestie w „podpauzach”:
    – Nie wierzę, że „dzieło literackie – jako trwały wytwór jednostki – zniknęło”. Nie zginął literacki kanon. Kto chce, może z łatwością dostać się do najważniejszych książek Dostojewskiego, Manna, Hugo, Gombrowicza, Sienkiewicza, Camusa, Marqueza…
    Czy naprawdę jest mi potrzebny od razu cały Balzak, Proust, Faulkner…? Po co? Aby mi ich tomiszcza zalegały i kurzyły się na jakiejś półce?
    – Czy rzeczywiście uważasz, że nagroda Nobla jest aż tak wielką Nobilitacja? Często przecież był to ledwie gest polityczny, ideowy, wręcz koniunkturalny. To, że te nazwiska Noblistów, które wymieniłeś, nic nam nie mówią, świadczy być może o tym, że była to literatura dość poślednia, którą nie warto już sobie zawracać głowę. Myślę jednak, że jeśli ktoś bardzo tego chce, to może do niej wrócić. Skoro tak Ci brak Laxnessa, Jimeneza, Quasimodo, Seferisa, Agnona, Asturiasa lub Saint-Johna Perse i innych, to się postaraj, by ich poznać (myślę jednak, że jest to możliwe). Jeśli chodzi o mnie, to jakoś nie odczuwam zbyt boleśnie ich braku. Oczywiście jest paru pisarzy, którzy dostali prestiżowe nagrody i się o nich niestety zapomniało, (a których ja akurat cenię i darzę zainteresowaniem), jednak wiem, że gdy tylko będę chciał, to do nich będę mógł dotrzeć).
    – Tak, ludzie przed półwieczem zapisywali się w Polsce na jakieś wielkie działa zebrane, np. „całego” Stendhala, „całego” Balzaka… (wybacz, ale to dla mnie brzmi niemal, jak „cały” Lenin), ale czy później do nich zaglądali? Telemachu – wątpię! Te dzieła w zdecydowanej większości pozostały dziewicze (często nawet nie rozcięte). Sporo było w tym zwykłego snobizmu. Tak, jak z „Ulissesem” Joyce’a – każdy o nim rozprawiał (no może tylko wspominał), a w rzeczywistości prawie nikt go nie przeczytał, (już nie piszę „w całości”, ale choćby tylko w znacznej części). Było właśnie tak, jak piszesz: wypadało to coś „mieć”, tak jak łazienkę (sic!). Ale już z tym „znać” było bardzo różnie.
    – To, że „świat się zmienił” trudno doprawdy uznać za jakieś odkrycie. No i zwykle „stare” czasy były czasami „dobrymi”. Nie to co teraz – w dobie powszechnego upadku literatury, kina, teatru… etc. Tyle, że sądzono tak niemal w każdej epoce. Świat się zmienia stale – i to nie tylko na gorsze.
    Piszesz: „Nasz świat nie jest już światem Flauberta, Maupassanta, Hamsuna, Dostojewskiego, Zoli… „ Zgoda. Ale czy naprawdę jest tu nad czym rozpaczać? Zważ, jaki posępny w sumie świat oni wszyscy opisywali. Lecz mimo wszystko uważam, iż nie jest tak, że „nasz świat” nie ma z tamtym światem „NIC” wspólnego.
    – Sądzę, w przeciwieństwie do Ciebie, że nadal w literaturze światowej powstają ciekawe, wartościowe, może nawet wybitne książki, z tym że albo do nich nie docieramy (z niedostatku czasu i chęci, z lenistwa lub braku zainteresowania), albo nie potrafimy jeszcze dobrze ich rozpoznać. (…)

    • TELEMACH: Logosie, pomijając wszelkie kwestie dyskusyjne – czy Ciebie nie niepokoi odejście epoki literatury autorów? I panujący obecnie dyktat działów marketingowych wypluwających „książkę miesiąca”?
    Ja nie utyskuję – utyskiwałem może przed 10 laty. Ja z osłupieniem stwierdzam, że zainteresowanie publiczności jest kreowane przez tych samych osobników którzy ze szmaciaków zrobili obiekt kultu pt. NIKE.
    Ta sama mentalność i chęć maksymalizacji zysku sprawia że książka nie jest przesłaniem jednego człowieka skierowanym do ogółu, lecz tylko i wyłącznie produktem takim samym jak samochód, komputer lub trampki. Produkty są wytwarzane i ich zadaniem jest szybkie ustąpienie miejsca innym produktom. Walka o półki w księgarniach jest rozstrzygnięta przed napisaniem pierwszego zdania przez dostarczycieli. Obawiam się, że moja praca dla sektora wydawniczego pozbawiła mnie wszelkich złudzeń. Niepokoi mnie jednak zanik autora. Nie wykreowanej na użytek kolejnego sezonu postaci lecz autora rozumianego jako ten w czyjej głowie powstaje książka. Bo Ci którzy decydują i zarabiają najchętniej by z niego zrezygnowali. Przeszkadza. Resztę sobie przemyślę i może jutro…

    ♦ LA: Jeżeli chodzi o mnie, to robię wszystko, żeby mi ten autor nie zanikł :)
    To właśnie stąd ten wtręt w moim ostatnim wpisie, gdzie się zastanawiałem ile Kundery jest w tej jego „Nieznośnej lekkości bytu”, (a co Ty zadenuncjowałeś, jako dość kuriozalne hobby i anachronizm :) )
    Z komercjalizmem trzeba się chyba jednak w dzisiejszych czasach pogodzić. Zresztą, nie zawsze jest on jakimś Złem absolutnym. Czasem tylko konsekwencją merkantylizmu, bez którego (nasz ludzki) świat nie mógłby już chyba funkcjonować
    (…)
    Mimo wszystko, podobnie jak w filmie, również i w literaturze będą wyrobnicy pokroju Dona Browna, których najbardziej podnieca kasa, jak i prawdziwi twórcy, dla których pisanie jest aktem – jeśli chodzi o fiskalizm – już bardziej bezinteresownym.
    PS. Ciekaw jestem, co też z tych Twoich dalszych przemyśleń może wyniknąć :)
    Ciekaw jak zwykle, zresztą…

    • TELEMACH: Logosie, od razu „zadenuncjowałeś”! ;-)
    Zupełnie błędnie to do Ciebie doszło. Jest taki rodzaj smutnej ironii który jest trudny do odczytania jedynie z wpisu (nie wiem w jaki sposób wpisać do komentarza przymrużenie oka, nie uciekając się do emocjonalnego ubóstwa emotikonów).
    Nie widzę w moim zachowaniu większej sprzeczności. Piszesz o literaturze i autorach tak jak byśmy żyli w czasach Bułhakowa (co jest sympatyczne). Podczas gdy my żyjemy w czasach Dana Browna będącego nie tyle autorem co figurantem firmującym efekt pracy zespołu ponad 200 ludzi z Doubleday i Random House. Mało kto zna historię marketingu produktu o nazwie „Kod LdV” A jest fascynująca. Tyle, że z literaturą, pisaniem ani autorstwem nie ma nic wspólnego.
    (…)
    Granica dopuszczalnego cynizmu leży dla mnie gdzie indziej w przypadku spółki wydającej tabloidy i spółki wydającej literaturę. Może to jest myślenie życzeniowe – ale tak to widzę.

    ♦ LA: Telemachu, od razu „zupełnie”! ;)

    • TELEMACH: Logosie: cofam „zupełnie” i zastępuję przez „najwidoczniej”. ;-)

    * * *

    Kto ciekaw, może sobie przeczytać także wypowiedzi innych uczestników tamtej dyskusji:

    Porcelanka: Oczywiście bohaterowie są częścią światopoglądu autora. Sumą jego wiedzy o świecie i ludziach i być może również ogniskują zainteresowania pisarza pewną problematyką. Jest sprawą talentu, opanowania warsztatu, szeroko pojętej wiedzy i pomysłowości twórcy, jaki będzie wynik zmagań głowa>papier ;)
    Względem powyższej dyskusji, to prawda, że czytanie „wszystkiego” autora to tendencja będąca obecnie w odwrocie. Ale nie sądzę, że jest w stanie zupełnie zaniknąć. Jeśli do czytelnika trafi pewien sposób ujmowania świata, będzie szukał książek autora by móc się zanurzyć w nim na nowo :)

    LA: Chodzi mi po głowie taka myśl, że im większy (wybitniejszy) pisarz, tym trudniej się doszukać jego samego w dziele, które stworzył – i tym bardziej jego dzieło może być autonomiczne.
    Podobnie chyba rzecz się ma z aktorami: ci naprawdę wielcy mogą zagrać dosłownie wszystko i wszystkich. I trudno wtedy przeniknąć, którą częścią wykreowanej postaci są oni sami.
    Nadal nie widzę sensu ani konieczności w tym, byśmy byli czymkolwiek zobligowani (nawet naszym upodobaniem) do czytania wszystkiego, co napisał dany autor.
    Jeśli jednak ktoś chce czytać całego Prousta – S’il vous plaît! Jeśli całego Kraszewskiego – szczęść mu Boże!

    * * *
    Miziol: Poczulem sie jakos osobiscie dotkniety tym wpisem. (…) A co do tego ile jest cukru w cukrze, czyli pisarza w jego dziele, to odpowiedz jest raczej prosta. Albo jest tam caly, podzielony na malenkie kawalki albo wprost w calosci i wtedy dzielo ma jakis smak i zyje. Albo tez nie ma go tam wcale i powstaje gniot, przy ktorym czytelnik meczy sie, doskonale wyczuwajac, ze ma do czynienia z trupem.
    Tu musze sie zgodzic z Telemachem. Kiedys pisarze tworzyli dziela, bo wkladali w nie cale swoje serce i umiejetnosci. Nie dla pieniedzy, bo jak powszechnie wiadomo, najwieksza popularnosc ksiazki osiagaly kiedys po smierci autora. Robili to z autentycznej potrzeby opowiadania. Moze jestem naiwny, ale tak mi sie wydaje. Dzisiaj wiekszosc pisarzy produkuje ksiazki jak hamburgery. Szybko i byle jak. Liczy sie ilosc a nie jakosc. Duze pieniadze jak zwykle zniszczyly cos naprawde wartosciowego. Tylko, ze zabily prawdziwy smak i sam sens czytania i przezywania zwiazanych z tym emocji.

    LA: Oczywiście macie rację pisząc, że komercja zabiła wielu pisarzy, którzy bez niej mogliby być prawdziwymi ludźmi pióra. No, może ich tylko zepsuła.
    I uważasz Miziole, że jest to większość. Być może. W takim razie pozostaje jednak ta mniejszość, która pisze „z serca”, z powołania, dla radości tworzenia, z potrzeby innej, niż kasa… etc. Czyli z pobudek – nazwijmy to – wyższych, bardziej szlachetnych, mających więcej do czynienia ze sztuką, niż z handlem.
    Jeśli więc nawet mierzi nas ta większość, to pozostaje owa mniejszość ratująca „honor” literatury, która w pierwszym rzędzie jest twórczością artystyczną, a dopiero w dalszej kolejności tym, co można sprzedać.
    PS. Ale dlaczego poczułeś się osobiście dotknięty tym wpisem?

    Miziol: Poczułem sie dotknięty, bo sam napisałem dłuższą rzecz, ktora zresztą byłeś łaskaw przeczytać.
    Wymagało to wielkiej dawki ekshibicjonizmu, aby uczynic mojego glownego bohatera zywym czlowiekiem a nie manekinem. Wiele postaci mojej powiesci zachowuje sie calkiem sprzecznie z wyznawanymi przeze mnie zasadami, a jednak piszac o nich probowalem wejsc w ich polozenie i byc nimi na chwile pisania. Chyba jeszcze nie potrafilem odkryc sie calkowicie i ta powiesc jest nierowna. Nie wiem, czy bedzie mnie kiedys na to stac, bo trzeba ogromnej odwagi, zeby napisac cos naprawde osobistego. Tym bardziej, ze nie zyjemy w próżni i musimy liczyc sie z uczuciami innych.

    LA: W dalszym ciągu nie widzę powodu, dla którego mógłbyś się poczuć dotknięty moim wpisem.
    Zgoda, opisywałeś świat, który był cokolwiek – sorry za słowo – gówniany, ale przecież można było wyczuć, po której jesteś stronie, jako autor.
    A główny bohater, mimo swojej chwiejności i pewnego zagubienia, sprawia wrażenie dość przyzwoitego gościa. Jeżeli więc ktoś będzie Cię z nim utożsamiał (czy też choćby kojarzył – tak, jak ja to robiłem), to przecież żaden obciach (że się tak po nowoczesnemu wyrażę).

    Miziol: Ok. Cofam „dotknięty”. Poczułem się „poruszony”. To miałem na myśli. :-)

    * * *
    Sarna: Przywykliśmy do myśli, że autor dzieła, o ile nie jest to czasami publikacja naukowa, jest liczbą pojedynczą. Ale to bajka, tak było jak to w bajkach bywa: dawno, dawno temu… :) A obecnie? Telemach słusznie zwrócił uwagę na fakt, że nie zawsze tak jest i że czasami autor firmuje swoim nazwiskiem pracę całego, anonimowego zespołu. Ale to on zbiera laury i przechodzi do historii.
    (…) Obawiam się, że w tej dyskusji zabierają głos ludzie z innej epoki. Nie odważę się powiedzieć lepszej czy gorszej, po prostu z innej. Emanuje z nas nostalgia za tym, co minione albo co właśnie bezpowrotnie mija. Nowe pokolenie ma już inną wrażliwość, inne kryteria, inne potrzeby, inne wizje i pasje. Poszukuje literatury, która daje im odpowiedzi na ich pytania, bawi ich w sposób dla nich właściwy. Kto chce czegoś ponadto, zawsze może sięgnąć na półkę w bibliotece lub księgarni, gdzie, może w mniejszych nakładach, ale jednak są dzieła starych mistrzów pióra. Nowe czasy cechuje dynamika, wszystkie ideały i wartości szybko się dewaluują, autorzy nie żyją przecież w oderwaniu od rzeczywistości, która w jakiejś mierze znajduje swoje odbicie w ich dziełach. No chyba, że są to autorzy bajek, ale to już inna bajka :)

    LA
    : Sarno, nie muszę być z innej epoki, by nadal twierdzić, że zwykle książki pisane są przez jednego autora – jeśli oczywiście ten autor jest prawdziwym pisarzem, a nie wyrobnikiem, czy cwaniakiem, który powierza napisanie „swoich” książek ghost writerom. Dla mnie, pisanie jakiegoś „dzieła” przez kolektyw nie jest żadnym pisarstwem, tylko produkcją. Nie jest to literatura, tylko towar.

    Sarna: W zasadzie zgadzam się Amicusie z Twoim punktem widzenia, tylko, że mój punkt widzenia jest bardziej liberalny od Twojego. Otóż ja nie wykluczam możliwości, że towar (produkcja) może być i bywa dobrą literaturą. Dobrą w znaczeniu:ciekawy problem, interesujący sposób ujęcia tematu/ narracja, styl/język, zbudowanie klimatu, porwanie czytelnika. Domyślam się, że czytając to co napisałam dobrodusznie się zżymasz myśląc: naiwna. Może masz rację, nie obraża mnie to bynajmniej. U mnie z odbiorem książki jest podobnie jak z filmem. Liczy się moje subiektywne odczucie, a nie werdykt krytyków. Lubię znać zdanie innych, wiedzieć jak oni czują i patrzą, ale patrząc na film lub czytając książkę chcę je odbierać całą naiwną sobą, wolną od cudzych impresji. Jeżeli coś z tego co zobaczę albo przeczytam poruszy mnie, zmusi do myślenia o tym dłużej, drążenia tematu dalej na własną rękę, czasami wywoła jakiś proces zmian światopoglądowych to choćby to była „produkcja” dla mnie jest dobrą literaturą.

    LA: Zgoda. Koniec końców liczy się efekt ostateczny.
    Tyle, że mam wątpliwości iż takie kolektywne „pisarstwo” osiągnie efekt, który by mnie zadowolił.
    Widzę to na przykładzie Dana Browna właśnie.
    Ponadto, nie wyobrażam sobie np. by tacy pisarze, jak np. Dostojewski, Faulkner, Tołstoj, Miller, Wolf, Eliot, Camus… dawali komuś do napisania jakiś „kawałek” własnej książki.
    Być może mam staroświeckie poglądy i oczekiwania w związku ze sposobem tworzenia literatury, ale mam do tego prawo. Tak to widzę… i dobrze mi z tym.

    Sarna: Nie staje Ci wyobraźni? Amicusie, by tacy pisarze, jak np. Dostojewski, Faulkner, Tołstoj, Miller, Wolf, Eliot, Camus… dawali komuś do napisania jakiś “kawałek” własnej książki? Własnej, współtworzonej, co za różnica? Książka to książka. Książka, jak gust, jak każda potwora, co to znajdzie swego amatora. To nie elementarz, nie muszą jej przeczytać wszyscy. Sypią się gromy koneserów na Dona Browna, bo biedaczyna napisał/współtworzył książki, które są masówką. Jakie to smutne, że podoba się tylu czytelnikom-miernotom. Wielu = mizeria, bylejakość… etc? Wiele niezdrowo kojarzy się z plebsem, pospólstwem, motłochem, a jednostki – z arystokracją i elitą? Literatura, zauważ Amicusie, to nie tylko rozprawy filozoficzne, jest tam miejsce dla wielu gatunków. Mnie się Browna czytało świetnie: bawił, przenosił w świat intrygi, flirtował z historią, wiódł w realne miejsca, rozbudzał pytania, co jest prawdą, a co fałszem, zmusił do czytania Biblii. Może gdyby postawił więcej pytań, zostałabym przy tej lekturze dłużej ?
    Zadajesz sobie pytanie ile jest autora w dziele? Słusznie, tylko zastanawiam się dlaczego z takim uporem obstajesz przy tym, że autor musi być liczbą pojedynczą. Człowiek to złożona istota, nigdy do końca nie poznana, nawet przez samą siebie, ma wiele twarzy i wcieleń, które zaskakują swoim istnieniem nawet ją samą. Może autor jako współautor dzieła jest tworem bliższym prawdy, bliższym doskonałości?
    PS Rzeczywiście masz staroświeckie poglądy, ale takie Twoje – jak to mawia Defendo – zbójeckie prawo. Najważniejsze jest to, że z tym czuciem jest Ci dobrze.

    LA: Ach tam, od razu „nie staje”! :)

    Sarna: W komentarzach do „Grotu z obsydianu” napisałeś, że utożsamianie „podmiotu lirycznego” z autorem tekstu jest pewną interpretacyjną naiwnością. Dlaczego zatem tak się doszukujesz autora w dziele?
    pozdrawiam

    LA: Doskonale o tym pamiętałem. Stąd właśnie ten przypis do Kundery. Tam są nawet dokładnie te same słowa, co w moim komentarzu do „Grotu z obsydianu” . Poszukiwanie autora w jego dziele nie jest tym samym, co utożsamianie go z „podmiotem lirycznym”.

    * * *
    Rosa: W wielu kwestiach zgadzam się z Tobą Amicusie. I ja często sięgając po książkę automatycznie myślę o autorze. I Twoja myśl – ile autora w dziele? (w czystej postaci, ma się rozumieć) również i mnie dopada. W rzeczy samej, czy jest to pytanie, które drążę, bo a nuż pomoże, pozwoli coś zrozumieć? Nie, niezupełnie. Ale nie ukrywam, że coś mi go przybliża, że odnajduję go „między słowami” i wtedy wiem, że to jest tylko jego (i tu mam odpowiedź również na to, kto pisał, kto czuł i jak). Dlaczego próbuję delikatnie „podejść” pisarza??? (czyżby empatia?) Myślę, że dzieje się tak z ciekawości do świata i ludzi, z samej chęci poznania. Nie jest to próba analizy, badania „dzieła” (nie zawsze to co czytam posiada rangę dzieła) poprzez twórcę. Nie ma takiej możliwości, by choćby kawałka siebie, swoich pragnień, marzeń, lęków nie oddał czytelnikowi pisarz!
    Pisałeś o Kunderze, który poprzez erotyzm próbuje poniekąd uciec od tamtejszej rzeczywistości. Tak jest zapewne, bo jakoś tamten czas potęgował pewną beznadzieję, smutek, osamotnienie, co i w relacjach z partnerem było widoczne. Tu przychodzi mi na myśl Hłasko. Czytając go czułam smutek, bezgraniczny, bezbrzeżny… Czasem nie ma potrzeby wnikać w życiorysy, relacje, bo książka daje odpowiedź. I nie sądzę, by chęć poznania pisarza była czymś anachronicznym i kuriozalnym. To „podanie” ręki twórcy, by móc się z nim zaprzyjaźnić, czasem zrozumieć „dlaczego”?
    Nie sądzę, by wszyscy Nobliści zasługiwali na oklaski i laur (stąd konieczność poznania, bo obciach), jak analogicznie myśląc, zdobywcy Oskara! Czytajmy i oglądajmy to, co nas porusza, napędza, a może uskrzydla. Nie narzucajmy, a sugerujmy, pozwalajmy wybierać sobie począwszy od Homera, Szekspira, poprzez Dostojewskiego, Balzaca do Murakamiego, Tokarczuk, Myśliwskiego czy Coelho, w myśl zasady – de gustibus non est disputandum :)
    Jak napisała Sarna (?), żyjemy w czasach, gdzie gust i potrzeby czytelnicze się zmieniły, oczekiwania również, stąd tempo wrzucania na półki księgarskie tego „czegoś”, jak również Dobrego. Trzeba szukać, szperać, dociekać, docierać tam, gdzie nas węch prowadzi :) Dzisiaj ponoć wszystko jest dostępne, czyż nie Amicusie?

    Miłego buszowania, niekoniecznie w zbożu :)

    * * *

  2. Kartka z podróży Says:

    Logosie
    O ile rozumiem Twój tekst „Raskolnikow to ja” o tyle nie rozmumiem dyskusji pod nim. Przecież to oczywiste, że obcując z bohaterami książek obcuje się z ich autorami. Jeśli ktoś książkę napisal to przefiltrował przez siebie postacie – one są wynikiem jego doświadczeń i obserwacji. Przecież gdy piszesz scenę miłosną to ją odbywasz w wyobraźni – kompilujesz z jakiś znanych ci elementow. Gy piszesz o morderstwie to mordujesz na podstawie doświadczeń, dokumentacji i swoich wyobrażeń. i nieważne, że empatycznie wnikasz w wymyśloną psychikę bohatera. To ty przecież wnikasz. Autor zawsze wychodzi na wierzch, wymyka się ze swych bohaterów, bo przecież pisze po to by coś przekazać. Tak to wszystko ustawia. Nawet gdy płodzi barachło pod szybką i efektywną sprzedaż to jego przesłanie jest jasne – jestem chciwy i chcę zarobić na tym segmencie rynku, który ma słabość do takich a nie innych bohaterów i sytuacji. No ale owi bohaterowie i sytuacje też wynikają z jego doświadczen – on ich konstruuje.
    Pozdrawiam

    • Logos Amicus Says:

      Właściwie, to dyskusja z Telemachem poszła jakby „bocznym torem”.
      Tak naprawdę jednak, zależało mi bardziej na odniesieniu się do następującego akapitu z mojego przypisu:

      „Ale na rzeczy już będzie rozliczanie autora ze sposobu, w jaki widzi świat; z barw, jakimi go maluje; z sądów, jakim on poddaje ludzi; z pesymizmu, jaki sączy w czytelnika (lub z optymizmu, którym tego czytelnika podnosi na duchu)… Bo tym wszystkim właśnie jest on naprawdę.”

      No właśnie: czy my wogóle powinniśmy rozliczać autora, czynić go za cokolwiek odpowiedzialnym?
      (Kiedy z kolei patrzę na to z innej perspektywy, niż wtedy gdy to pisałem, to wówczas wydaje mi się, że nie – że literatura powinna być poza wszelkimi zapędami moralizatorskimi.)
      Sam kiedyś tak to sformułowałem:

      „Czy pisarz musi coś „proponować”? Moim zdaniem nie musi. Nie musi też opowiadać się za żadną ideologią, ani moralnością. Nie możemy od pisarza oczekiwać jakiejkolwiek dydaktyki. Literatura nie powinna być jakimś kodeksem, zbiorem przykazań, jedynie słusznych poglądów, czy wykazem wartości, które należy ‚bronić’. Literatura ma być przede wszystkim dobrze napisana, wzbudzać w nas emocje i zmuszać do myślenia.”

      Przyznam się, że jest w tym moim stosunku do „odpowiedzialności” (lub „nieodpowiedzialności”) pisarza pewna ambiwalencja.
      Bo z jednej strony, w jakiś sposób autora można rozliczać z tego, co pisze, ponieważ – chcąc nie chcąc – odziaływuje on na swoich czytelników, przyczyniając się do ich wyobrażen o świecie, do rozwoju ich osobowości, a tym samym wpływa na ich zachowanie i stosunek doświata, (a takie „rozliczanie” zawsze wiąże się z zastosowaniem oceny etycznej). Z drugiej zaś: to w końcu sam czytelnik jest odpowiedzialny za to, co z myślą (przesłaniem, wizją świata…) pisarza robi i jaki to ma wpływ na jego postępowanie (życie)… więc czy autor może być tu czemukowliek „winny”?

  3. Kartka z podróży Says:

    Logosie
    Ale były praktyki „rozliczanie autora ze sposobu, w jaki widzi świat”. Często kończyły się tragicznie dla autorow i dla ich książek. Ponieważ pamietam cenzurę, więc mój pogląd jest radykalny – książki to nie bakterie chorobotwórcze, więc nie ma co się ich bać. A pisarzy nie ma co rozliczać i winić, jak tzw „złego towarzystwa”. To trochę jak w ogrodnictwie – aby książka, a za jej pośrednictwem myśl autora rozkwitla w głowie czytelnika, musi trafić tam na dobry klimat – na pewną wewnętrzną gotowość czy predyspozycję. Ona może być tylko wyzwalaczem ustalonych czy nieuświadamianych stanów. Ona może tylko porządkować nasze myśli.
    pozdrawiam

    • Logos Amicus Says:

      Tak, literatura może porządkować nasze myśli, ale przecież na swój sposób może je także „wichrzyć”, (jakby to ujęli niektórzy z pedagogów i wychowawców ;) )

      Widzę, że użyłem złego sformułowania, a mianowicie „rozliczać”, co cofnęło nas do jakichś ciemnych czasów państwowej cenzury.
      Ale ja nie to miałem na myśli, (naturalnie, że byłem/jestem przeciwny jakiejkolwiek cenzurze, zwłaszcza tej politycznej).
      Chodzi mi o coś innego.
      Jeśli bowiem przychylimy się do opinii, że literatura pełni także rolę dydaktyczną (bo przecież wpływa na wychowanie, rozwój, sposób myślenia, wyobrażenia o świecie i rzeczywistości… i to nie tylko ludzi młodych, jeszcze nie uformowanych), to czy może nam być całkowicie obojętne to, jakie wartości ona przekazuje?
      Najlepiej wyobrazić to sobie na przykładzie naszych dzieci: czy zupełnie nie obchodziłoby nas to, jaka literatura (film, rozrywki wirtualne, gry…) wypełnia ich wyobraźnię i świadomość? Jakie czerpią stamtąd wzory? Kogo i co naśladują? W jakim kierunku ich to „popycha”?

      Jednakże pisząc o odpowiedzialności pisarza wobec swoich czytelników miałem na myśli coś jeszcze bardziej ogólnego – coś, co wiąże się z kształtowaniem naszego postrzegania świata i innych ludzi. Jest to pewien rodzaj odpowiedzialności – nie chcę używać tego słowa, ale niech tam! – moralnej i światopoglądowej (to o tego typu „rozliczanie” mi tak naprawdę chodziło).

      Jednak moje ostateczne zdanie jest jak najbardziej liberalne: koniec końców pisarz może pisać co mu się żywnie podoba, a jeśli ktokolwiek ma za cokolwiek odpowiadać, to tylko czytelnik – bo przecież to ten ostatni dokonuje ostatecznych wyborów.
      Tak więc mogę dość stanowczo powtórzyć:

      Pisarz nie musi opowiadać się za żadną ideologią, ani moralnością. Nie możemy od pisarza oczekiwać jakiejkolwiek dydaktyki. Literatura nie powinna być jakimś kodeksem, zbiorem przykazań, jedynie słusznych poglądów, czy wykazem wartości, które należy ‘bronić’, czy też „zwalczać”. Literatura ma być przede wszystkim dobrze napisana, wzbudzać w nas emocje i zmuszać do myślenia.
      Amen

      • Kartka z podróży Says:

        Logosie, w pełni zgadzam się z Twoimi konkluzjami. Dodałbym tylko, że pisarz nie może brać pod uwagę jakiś negatywnych skutków oddziaływania swego dzieła, bo taka autocenzura stałaby w sprzeczności z wolnością artystyczną. Nie wyobrażam sobie kneblowania swej wypowiedzi lub ewentualnie trwożnego zastanawiania się czy ona komuś nie zaszkodzi.
        Chciałbym też dodać, że wciąż ponawiane są próby cenzurowania prewencyjnego dzieł artystycznych – oczywiście tutaj w kraju. Te próby mają rozmaity wyraz od pikietowania wystaw czy kin, poprzez ciąganie po sądach artystów aż po stosowanie prawnej cenzury typu sądowy zakaz publikacji czy osławioną ustawę Pięty zakazującą gloryfikacji komunizmu czy nazizmu. Oczywiście, że to prawo martwe, ale gdy przyjdą ciężkie czasy, będzie jak znalazł.
        Co do doboru lektur czy filmów dzieciom – ja w dzieciństwie czytałem wszystko co popadnie. Moim dzieciom również nie zakazywałem jakichś lektur – raczej podtykałem to co uznawałem za wartościowe. Nie wiem czy ten liberalizm mi i moim dzieciom zaszkodził. Chyba nie

        • Logos Amicus Says:

          Czy wolność artystyczna ma swoje granice?
          Albo inaczej: czy artyście wolno wszystko?

        • Kartka z podróży Says:

          Jako ludzi ogranicza ich prawo – jako artystów nic nie ogranicza. Wszystko jest kwestią interpretacji dzieła. Pisałem niedawno o Leni Riefenstahl. Jej „Tryumf woli” jest niewątpliwie wybitnym, nowatorskim dziełem. Jest klasyką filmu. Natomiast jego przesłanie wciąż budzi emocje. Jest źródłem kontrowersji. Riefenstakl zapłaciła za ten film karierą i prześladowaniami. Wciąż wraca pytanie czy była faszystką. Ale czy trzeba być faszystą by nakręcić tak przejmujący i sugestywny film o masach? Jak rozgraniczyc odpowiedzialność człowieka Riefenstahl od odpowiedzialności artystystki Riefenstahl? Wszystko jest kwestią interpretacji.

  4. Torlin Says:

    Do połowy przeczytałem, dalej nie dałem rady. Rzeczywiście, dyskusja z Telemachem poszła bocznym torem.
    Zmienił się świat, ludzie w coraz mniejszym stopniu pożądają rzeczy wymyślonej (nie mówimy o SF), wszystko musi być literaturą faktu, muszą się zgadzać realia, postaci, czas. A następnie, jak pisałem, ludzie ruszają do porównań, tego co napisał autor, z jego życiem prywatnym. On opisał scenę X, bo identyczną sytuację miała jego kuzynka…
    Piszesz: „Jeśli bowiem przychylimy się do opinii, że literatura pełni także rolę dydaktyczną” – otóż nie pełni takiej roli. Może kiedyś. Bo przyjrzyjmy się warstwie społecznej czytającej książki, ona najczęściej nie potrzebuje dydaktyki, ona ją dostaje w domu. Ta dydaktyka przydałaby się ludziom, którzy … książek nie czytają.
    Ja zauważyłem jeszcze jedną rzecz, za dużo przeczytałem książek w swoim życiu, ja właściwie 99 % nie pamiętam. Na pewno w jakiś sposób mnie ukształtowały, wpłynęły na mnie, na moją psychikę, ale to jest jak z Joyce’em, przeczytałem całą i nic nie pamiętam. Tak jak nic nie pamiętam z „Miazgi”, z wyjątkiem oryginalnej formy.
    Ja w domu zrobiłem rewolucję, sprzedałem wszystkie książki jakie miałem, zostawiłem jedynie słowniki, encyklopedie, albumy, przewodniki i te książki, do których zaglądam i sobie podczytuję. A nowych w ogóle nie kupuję, korzystam z Biblioteki Publicznej, świetnie wyposażonej. Jeżeli jesteś zainteresowany, co czytam, to teraz mam okres pisarstwa lekkiego i przyjemnego – skończyłem perełkę – mojego ulubionego Mendozy „Brak wiadomości od Gurba”, czytam Karin Alvtegen „Zaginiona”, a czeka w kolejce na swoją kolej Marka Krajewskiego i Mariusza Czubaja „Róże cmentarne”.

    • Logos Amicus Says:

      Nie wydaje mi się, że „ludzie w coraz mniejszym stopniu pożądają rzeczy wymyślonej” o czym świadczy choćby ogromne wzięcie „Kodu Leonarda da Vinci” Browna, Sapkowskiego, popularność filmów (jest ich całe mnóstwo – z „Władcą pierścieni” i „Harry Potterem” na czele) czy literatury typu „fantasy” albo nawet… wysyp wszelkich teorii spiskowych ;)
      Myślę, że zapotrzebowanie na tego typu (w dużej mierze eskapistyczną) rozrywkę będzie istniało zawsze.

      Trafne jest Twoje spostrzeżenie o środowisku ludzi czytających książki – ono już jest na swój sposób „wyedukowane”. Problem stanowią środowiska, w których książek nie czyta się wcale.

      Mimo wszystko literatura ma w sobie jakąś moc dydaktyczną (zgadzam się; dzisiaj znacznie mniejszą, niż dawniej). Gdyby takiej nie miała, to nie byłoby tych wszystkie bojów o dobór lektur w szkołach, (które najczęściej dobierane są pod klucz polityczny lub światopoglądowy).
      Generalnie zgadzam się z Tobą: jeśli chodzi o dostarczanie ludziom jakichś wzorców zachowań, kodu moralnego, kształtowania wizji świata… to literatura jest teraz gdzieś na szarym końcu. Największy wpływ na to ma środowisko (dom, szkoła), internet i ogólna sytuacja społeczno-polityczna w kraju.

      Jestem pod wrażeniem Twojej determinacji, by pozbyć się ze swojego domu książek (beletrystyki). Ja bym się na coś takiego nie zdecydował, choćby dlatego, że się do książek przywiązuję, nawet do tych… przeczytanych (a może nawet zwłaszcza do nich ;) )
      Nadal też kupuję książki (choć miejsca na nie coraz mniej). Lubię kiedy mnie otaczają i mogę mieć do nich natychmiastowy dostęp :)

      PS. Skoro tak dużo czytasz, to dlaczego nigdy nie piszesz o tym na swoim blogu?

      • Torlin Says:

        Z tego powodu, że książek jest mnóstwo. Jaki byłby odzew, jeżeli mój wpis o Akuninie skomentowały trzy (słownie trzy) osoby. A teraz wyobraź sobie, że piszę o np. „Strefie Ejlat” Eli Barbura – no i co? Kto to czytał? Ja jestem zwierzę towarzyskie, lubię jak się ludzie wpisują, kłócą, pasjonują. Pisanie sobie a muzom skończyłem już dawno.

        • Logos Amicus Says:

          Torlinie, a my to co!? – nie muzy? :)

          Myślę jednak, że warto pisać o tym, co nas naprawdę interesuje, pasjonuje, inspiruje… bez kalkulowania tego, ileż to osób skomentuje nasz wpis.
          Nie uznaję szukania tematów „na siłę” i to pod kątem tego, czy komuś ów temat się spodoba, czy też nie, (z zainteresowaniem jest już chyba trochę inaczej).
          Torlinie, stara to prawda: jeśli będziesz chciał zadowolić wszystkich, to w końcu nie zadowolisz nikogo.

          Poza tym, można napisać o książce, którą się czytało i wcale nie musi nas obchodzić to, czy ktoś ją również przeczytał, czy też nie. Porozmawiać zawsze można, jeśli „przemyci” się pod tym pretekstem jakiś temat, problem, kwestię… która nas zajmuje. Istnieje mnóstwo blogów książkowych, gdzie ludzie dzielą się swoimi wrażeniami z lektury, a inni komentują, mimo, że danej książki nie czytali.

  5. czara Says:

    Jestem trochę zawiedziona. Myślałam, że to będzie wpis i dyskusja o utożsamianiu „lirycznego ja” z autorem, a tutaj taki… lament na stanem kultury świata… Przedarłam się przez te tony tekstu (wprawdzie akurat nie będąc tak naprawdę „stanu wolnego”, ale mając wolny wieczór i żadnego serialu na drodze;), a tutaj takie tam… Może w pozostałych przeklejonych komentarzach jest coś bardziej na temat, ale wieczór dobiega końca więc się nie dowiem ;)

    (Telemacha znam z komentarzy na temat Paryża na innym blogu – tak, wszystko się zmienia, świat to już nie to samo co kiedyś itp. To raczej nie moja optyka)

    • Logos Amicus Says:

      Ja też, czaro, ja też… (jestem nieco zawiedziony).
      Też liczyłem na to, że podyskutujemy na temat granicy tego, gdzie kończy się autor a zaczyna (oderwany od niego) „podmiot liryczny”, a tu wkradły się utyskiwania, (które jednak, na swój sposób, wydały mi się ciekawy ;) – stąd ten wpis.

      Telemach, cóż… jak to Telemach ;) Nie chcę wracać do naszych osobistych ans, jednakże trudno zaprzeczyć, że można z nim ciekawie porozmawiać, bo to człowiek o niepośledniej inteligencji i… wyczuciu słowa ;)

      Broniłbym też komentarzy innych uczestników rozmowy, bo są mimo wszystko na temat (patrz: Porcelanka, Miziol, Sarna, Rosa…), no i fajnie rozmawiało mi się z Kartką, m.in. dlatego, że pisze on wyraziście, konkretnie, ciekawie, zdradzając nietuzinkowe podejście do świata i rzeczywistości (mam nadzieję, że mi tego, co przed chwilą napisałem, nie weźmie za złe ;) )

      PS. A ja myślałem, że akurat Tobie „tony tekstu” nie będą przeszkadzać ;)… zważywszy na Twoje lektury 600-stronicowych powieści francuskich (w oryginale, zresztą :) )

      • czara Says:

        Drogi Logosie, z całym szacunkiem dla Ciebie i Twoich Czytelników, ale porównywanie Waszych wymian myśli do powieści francuskich pisarzy czy to nie jest megalomania? ;) A poważnie – to fakt, mam słabość do obszernej literatury więc jak tylko wydasz swój blog (plus dyskusje z Czytelnikami;) w formie książkowym, obiecuję, że nie przerażę się nawet 800 stronicami!
        ;)

        • Logos Amicus Says:

          Moja Droga Czaro, jam naprawdę skromny człowiek i coś takiego nawet przez myśl by mi nie przeszło :)

          PS. To nie tylko o to chodzi, aby się nie przerazić. To również chodzi o to, by to przeczytać (ze zrozumieniem, zresztą :) )

  6. hirundo Says:

    Logosie – czy zastanawiasz się, pisząc bloga, ile Ciebie przenika do tekstów i jak to ewentualnie oddziałowuje na Twoich licznych czytelników? Jesteś autorem wypowiedzi zarówno lirycznych, jak i epickich. Czasami prostujesz spostrzeżenia forumowiczów, że podmiot liryczny i autor nie są tożsame. To oczywiste od strony formalnej. Jednak bardzo bliski jest mi pogląd Kartki, że autor i dzieło działają jak sprzężenie zwrotne. Można nie szukać autora w dziele i wówczas ono samo przemawia do wyobraźni. Można jednak zgłębić biografię, co na pewno poszerzy zakres interpretacyjny.
    Oczywistym jest, że treść utworu zderza się z osobistym doświadczeniem, uczuciami i emocjami czytelnika. Ale, zapytam retorycznie, czy Goethe był winien fali samobójstw po opublikowaniu „Wertera”, czy to świat na tyle doskwierał ówczesnej młodzieży, że powstała owa silna więź emocjonalna z literackim samobójcą?
    Dla mnie temat bardzo na czasie – jako fanka (?) miłośniczka (?) entuzjastka (?) (słowo czytelniczka, odbiorca, nie oddaje postawy emocjonalnej) kartek, zupełnie niespodziewanie zaczęłam się zastanawiać „ile jest Kartki w kartkach”. Dostrzegłam, że „łapię” nieswoje emocje, różne od mojego temperamentu. Po „przespaniu” moich rozterek (?), uznałam, że to nie jest problem autora, tylko mój. Odrobina dystansu do poruszanych tematów i emocji narratora, pozwala mi podziwiać talent Kartki i zajmować się tematem kartki. Gdyby podczas czytania przyszły mi do głowy „głupie” myśli, Kartka nie mógłby być za nie odpowiedzialny. W żadnym razie.
    Pozwoliłam sobie na odrobinę ukonkretnienia, by odejść od ogólnikowych roztrząsań.

    Muszę także dodać, że wypowiedzi Gości bardzo wyraźnie dzielą się na dwie części – ta aktualna niczym nie zasłużyła na ocenę „jestem nieco zawiedziony”. Przecież wymiana zdań toczy się głównie z Kartką, który odpowiada bardzo przekonująco, bo zna temat teoretycznie i osobiście. Miziol powyżej potwierdza głoszony przez Kartkę pogląd, a i Twój blog „niedaleko” padł od autora, jestem skłonna się założyć :)
    Napisałeś: „im większy (wybitniejszy) pisarz, tym trudniej się doszukać jego samego w dziele, które stworzył – i tym bardziej jego dzieło może być autonomiczne”. Czy mógłbyś podać przykład, bo ja nie mogę złożyć rankingu, co kładę na karb ignorancji.

    Zakładam, że pozostaniesz „nieco zawiedziony”, ale naciskam „wyślij”. Pozdrawiam :)

    • Logos Amicus Says:

      „Czy zastanawiasz się, pisząc bloga, ile Ciebie przenika do tekstów i jak to ewentualnie oddziałowuje na Twoich licznych czytelników?”

      Zawsze mam wrażenie (i świadomość tego), jak bardzo dużo ze mnie „przenika” do tekstów, które tu zamieszczam. Właściwie to taki rodzaj pamiętnika moich przygód (wewnętrznych, mentalnych, intelektualnych) z tematem „ECCE HOMO” przez pryzmat mojej ciekawości, wiedzy i – przepraszam, że użyję tego słowa, bo to jest dość niezręczne i mi tego robić nie wypada – wrażliwości ;)
      Zresztą, taka jest specyfika tej formy: większość autorów blogów może stwierdzić: mój blog to ja :)

      Jest dla mnie oczywiste to, że nie można winić autora za to, co z tym, co on pisze, zrobi jego czytelnik. Ale mi nie chodziło o taką odpowiedzialność „formalną”, dosłowną, a bardziej… moralną, światopoglądową, w pewnym sensie symboliczną (trudno mi jest to właściwie określić).
      Weźmy taki oto przykład: autor przedstawia świat w barwach ciemnych i zdecydowanie ponurych, przesiąknięty pesymizmem i nihilizmem, pozbawiony nadziei; wszyscy ludzie wg niego są źli, nikczemni; nic nie ma sensu a wszystko skazane są na zagładę… ;)
      Czy więc czytelnik przesiąkający tą jego wizją świata i rzeczywistości (i utwierdzający się w tym pesymizmie) nie staje się niejako tego autora „ofiarą”?

      Jednakże w tym kontekście casus Goethego wymyślającego Wertera, który następnie staje się wzorem dla wielu samobójców, to przykład dla mnie trochę niezręczny, bo jest oczywistym to, że Goethe niczemu nie jest tu winien. Jeśli już, to „winne” są panujące wówczas układy społeczne i rozchwiana psychika tych młodych ludzi, którzy się zabili. A twórczość Goethego jest o wiele bardziej złożona, kompleksowa i bogata (podobnie jak obraz świata, który on przedstawia) – i nie można jej ograniczać jedynie do pesymistycznego werteryzmu. On po prostu opisał losy pewnego człowieka i fragment świata, w którym żył jego bohater.

      Cytujesz moje słowa: „im większy (wybitniejszy) pisarz, tym trudniej się doszukać jego samego w dziele, które stworzył – i tym bardziej jego dzieło może być autonomiczne”, a następnie pytasz: „Czy mógłbyś podać przykład, bo ja nie mogę złożyć rankingu, co kładę na karb ignorancji.”

      Właściwie, to wszystkie najsłynniejsze dzieła literatury światowej mogłyby funkcjonować w naszej kulturze równie dobrze bez naszej znajomości samego pisarza, jego biografii. Na tym polega m.in. ich wielkość i uniwersalność.
      Tołstoj (jako osoba) mógłby zniknąć, podobnie Homer, Petrarka, Balzak, Hugo, Sienkiewicz, Dostojewski, Joyce… itd.
      „Wojna i pokój”, nawet gdyby była anonimowa, to byłaby uznana za jedną z największych powieści w historii (zresztą, tak naprawdę, to anonimowe są również „Iliada”, „Odyseja”, Upaniszady, „Biblia”…)
      Jednakże miałem tu na myśli jeszcze coś innego. Pisarza, który jest w stanie niejako pisać „wbrew sobie”, „pod włos” własnych przekonań; takiego, który może wykreować świat zupełnie sobie (dotychczas) nieznany, obcy, inny… „from the scratch” jak mówią anglojęzyczni ;)
      To tak jak z wybitnym aktorem, który może równie przekonująco wcielić się w postaci krańcowo różne (jeśli chodzi o charakter, relacje ze światem i innymi ludźmi) od siebie samego.

      PS. A Twoje „umiłowanie” („entuzjazm”[?], „fanizm”[?]) Kartką jest dla mnie zupełnie zrozumiały :)

      PS. Nie potrzebnie zakładałaś, że będę „nieco zawiedziony”, bo Twój komentarz sprowokował mnie do pewnej próby uporządkowania, a może nawet rewizji, swoich myśli – czego rezultatem moja Tobie odpowiedź, (grzesząca być może zbytnią obszernością ;) )

  7. hirundo Says:

    Logosie – nie rozstrzygałam odpowiedzialności „formalnej”, bo ją rozumiem tak jak Kartka, jako odpowiedzialność w ramach prawa. Pod wpływem Twojego wpisu zamyśliłam się nad odpowiedzialnością, którą nazwałeś moralną. Podobnie jak Kartka, zwalniam autorów od owej odpowiedzialności, w imię rozkwitu literatury, w imię wszechstronnego rozwoju ludzkości, która, czytając, korzysta z dobrodziejstwa objaśniania zawiłości, o których na przykład śni się filozofom.

    Napisałam już, że treść utworu zderza się ze stanem psychicznym i doświadczeniem czytelnika. Jest to sfera spoza wpływów autora. Wspominając, a nie wypominając Goethemu werteryzm, nie zawęziłam całości Jego osiągnięć, których skala może zachwycić. Zgodzisz się ze mną, że większość czytelników (ilu ich jest poza uczniami skazanymi na „torturę” lektury?) niczego o Nim nie wie. Większość także odbiera „Cierpienia młodego Wertera” jako powieść o nieszczęśliwej miłości. Takie podejście skrajnie zubaża zrozumienie wieloaspektowego przesłania.
    Percepcja literatury zależy od bardzo wielu czynników. Jest też taki, na którym pewnie się łapiesz – utwory czytane kilkakrotnie, np. „Iliada”, za każdym razem skupiają uwagę na tym, co aktualnie przejmuje, czy interesuje, a czego poprzednio się nie „widziało”.
    Sądzę, że autor nie skupia się na tym, by uczynić z czytelnika ofiarę. To czytelnik ma ewentualnie gotowość, by taką się stać, z zupełnie pozaliterackich powodów.

    Wyliczyłeś wielkie, uniwersalne dzieła jako te, które przemawiają samodzielnie, nie potrzebując wsparcia wiedzą o autorach. Moim zdaniem zrozumienie ich wszystkich byłoby głębsze, gdyby kurz historii nie przysypał biografii twórców. Mitologie sprawiają mi pewien kłopot, bo „ucierały się” przez pokolenia (jako mitologię traktuję także pierwsze księgi Biblii). Natomiast dzieła autorów znanych z nazwiska na pewno otworzą nowe pokłady znaczeniowe, gdy zerkanie się do życiorysów. Choć oczywiście nie ma przymusu, ponieważ wielkie dzieła o uniwersalnej wymowie i tak są niezwykle zajmujące. Pozdrawiam :)

    • Logos Amicus Says:

      Również jestem zdania, że „zrozumienie (wielkich dzieł literatury) byłoby głębsze, gdyby kurz historii nie przysypał biografii twórców”. Ja mam skłonność aby ten kurz strzepywać, ale nikogo nie obarczam obowiązkiem czynienia tego samego (nie piszę więc nawet, że powinno się to robić). Doszliśmy zresztą do tego samego wniosku: naprawdę wartościowe, uniwersalne dzieło sztuki (w tym literackie) zdolne jest obronić się samo, bez podpierania się biografią czy famą geniuszu swojego twórcy.

      Czasem wręcz nie powinniśmy się sugerować niczym innym, jak tylko wartością artystyczną utworu (odrzucając „dane osobowe” mamy wtedy niejako do czynienia z artystyczną „nagą” prawdą).

      Ja jednak zazwyczaj zainteresowany jestem osobą twórcy (a w przypadku niektórych nazwisk – to nawet bardzo), często też okolicznościami, w jakich powstawał utwór (gdyż interesuje mnie coś takiego jak psychologia twórczości), ale to jest mój wybór, moja skłonność, a nawet przyjemność – takie moje hobby ;)

      Koniec końców, nie należy jednak zapominać, że wartość artystyczna utworu jest czymś autonomicznym w stosunku do osoby twórcy i warunków, w jakich dany utwór powstawał. Co nie znaczy, że nie może on nabrać dodatkowych znaczeń, niuansów i odcieni w konfrontacji z naszą wiedzą o autorze i okolicznościach, w jakich powstawał. I zwykle nabiera… przez co jego percepcja jest pełniejsza i głębsza.

  8. Kartka z podróży Says:

    Trochę – nie ukrywam – jestem zawstydzony dyskusją bo jej część dotyczyla mnie. No ale może dzięki temu w końcu pojąłem o co chodzi i jak rozumiec tytuł „Raskolnikow to ja”, bo wcześniejsza dyskusja mnie zmyliła.
    Jasne Logosie, że można pisać „pod włos” – tak się przecież tworzy postacie. Autor może stworzyć postać całkowicie sobie obcą, złą, obrzydliwą, odstręczającą. To tylko kwestia empatii i cierpienia, które się przeżywa w trakcie tworzenia takiej postaci. To się trochę zbanalizowało, bo najprościej jest widzieć autora w stworzonym przez niego bohaterze – jak Boga na obrazie albo Dostojewskiego w postaci Raskolnikowa. Ale tak naprawdę twórca to idea, która emanuje z książki. To abstrakcja – duch dzieła. Istotne jest tylko czy ta idea jest prawdziwa.

    Wracam do Riefestahl – ona oddała ducha Norymbergii. Nie musiała być faszystką by go oddać. Takie proste, polityczne zaangażowanie jest niekonieczne, by coś zauważyć i to oddać. Wystarczy jaśniej, głębiej i wyraźniej widzieć – rozumieć. To tylko kwestia inspiracji.
    A potem – jak pisalem – problem interpretacji czyli rozliczania twórcy.

    Czy można kogoś winić, że w taki a nie inny sposób widzi świat? Czy można go obciążać za to? Moim zdaniem nie można. Przecież nihilistyczni bohaterowie Dostojewskiego są prawdziwi, lęk Kafki też jest prawdziwy a film Riefestahl oddaje prawdziwe emocje faszyzmu (z 1934 roku) – mało tego, uzasadnia lęki Kafki. Więc za prawdę mamy ludzi winić? Za to, że prawdziwie pokazują nam i tłumaczą jaki świat jest naprawdę. Nawet jeśli damy do odgrywania twórcy rolę psychicznego czy społecznego terapeuty to przecież musimy wiedzieć, że terapia najczęściej jst przykra czy okrutna. Choćby za sprawą obcowania z mroczną stroną świata.
    Pozdrawiam

    • Logos Amicus Says:

      Przepraszam Kartko, ale (nie wiadomo dlaczego) WordPress ciągle pakuje mi Ciebie do spamu.

      Poruszyłeś bardzo ważną kwestię, która rzuca dodatkowe i dość wyraziste światło na problem odpowiedzialności twórcy za swoje dzieło.
      Bo oczywiście jest nam łatwo manifestować naszą liberalną skłonność do obdarzania autora carte blanche, do swoistego nadawania mu immunitetu zwalniającego go od wszelkiej odpowiedzialności za to co pisze, jednym słowem – ciągłego respektowania jego litentia poetica.
      Ale… sprawy się komplikują jeśli wkraczamy na grząski grunt faszyzmu czy komunizmu, czyli totalitaryzmów odpowiedzialnych za największe zbrodnie ludobójcze w dziejach ludzkości.

      Czy tutaj również możemy zachować taką tolerancję i bezstronność?
      To się wiąże z następującym dylematem: czy jest nam obojętna moralna ocena tych zbrodniczych systemów?
      Innymi słowy: po której stronie byś się opowiedział: po stronie dyktatury Franco, czy po stronie hiszpańskich republikanów? Czy obojętne byłoby Ci to, że walczysz w mundurze Wehrmachtu albo SS, czy też w oddziałach wojska polskiego, czy AK?
      (Czyli, po prostu: czy jesteś z faszyzmem czy przeciw niemu?)
      Jeśli nie jest (nie byłoby) Ci to obojętne (a podejrzewam, że nie), to wtedy, siłą rzeczy, musiałbyś się ustosunkować do pisarzy, którzy z systemami totalitarnymi kolaborowali, czy też w jakiś inny sposób (np. tym, co pisali lub tworzyli), ten ów – bez wątpienia zbrodniczy system – wspierali.

      Tak więc, nawet jeśli Leni Riefenstahl nie była stricte faszystką, to idee faszystowskie ją (przynajmniej na początku) uwiodły, może nawet opętały. Podobnie było z wieloma pisarzami, którzy wspierali, a nawet propagowali komunizm – czy to w Rosji, w Polsce, albo też na Zachodzie (fenomen tzw. „użytecznych idiotów – wszystkich tych europejskich intelektualistów, którzy – mimo że wiadomo już było o zbrodniach stalinowskich i gułagach – nadal za komunizmem optowali).
      Kto jest nam bliższy? Jeżdżący do Moskwy i opiewający Stalina Sartre, czy też potępiający stalinizm Camus?
      Jeśli bierzemy stronę Camusa, to w tym naszym wyborze jest już element etycznej oceny pisarza – a to z kolei wskazuje na to, że nie jesteśmy jednak wolni od moralnego rozliczania autora za jego twórczość, za to co głosi i pisze, jaką wizję świata w swoich książkach propaguje.

      Czy w takim świetle zupełnie obojętne jest nam (etycznie) to, że Ernst Jünger był swego czasu piewcą militaryzmu i walczył (nota bene w randze oficera) w hitlerowskiej armii? Czy obojętnie (etycznie) mamy czytać zajadle wściekłe, antysemickie paszkwile Céline’a, albo sławiące faszyzm poematy Ezry Pounda?
      Czy wobec horrendum jakie przewaliło się w połowie XX wieku przez Europę (kładąc trupem blisko 100 mln. ludzi), dziwić nas może fakt, że wszyscy ci pisarze uznani zostali za przestępców?
      Kto jest Ci bliższy? Leni Riefenstahl zaczynająca wysługiwać się Hitlerowi i spółce, czy pisarze i intelektualiści, którzy (to ważne!) w tym samy czasie opuścili Niemcy, bo jakiś humanitarny instynkt i elementarna ludzka przyzwoitość podpowiadała im, czym tak naprawdę są rządy faszystów i do czego one (do)prowadzą?
      No więc jak to jest: zwalniamy pisarza od wszelkiej odpowiedzialności, czy też nie zwalniamy?

      * * *

      „Więc za prawdę mamy ludzi winić? Za to, że prawdziwie pokazują nam i tłumaczą jaki świat jest naprawdę?”

      „Prawdziwie”? „Naprawdę?”
      A któż to naprawdę ( ;) ) wie, co to znaczy „prawdziwie” czy „naprawdę”? Nikt nie ma wszak monopolu na prawdę, nawet najbardziej genialny pisarz.
      Ja, prawdę mówiąc, obawiam się ludzi, którzy zdecydowanie twierdzą, że tylko oni wiedzą, co to jest „prawda” i jak to jest „naprawdę”.

      Ja także obcuję „z mroczną stroną świata” ale wiem – i widzę – że jest również ta strona „jasna”.

      PS. Dzięki Ci za podjęcie tej dyskusji. Jak widzisz, zaczęła ona jednak dotykać czegoś naprawdę istotnego.
      Pozdrawiam

      * * *

      https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2010/09/pound-riefenstahl-celine-junger.jpg

      Miłość, flirt, kolaboracja? Uwiedzeni przez totalitaryzm? Wielcy artyści w objęciach faszyzmu – winni czy niewinni?
      Na zdjęciu od lewej: Ezra Pound, Leni Riefenstahl, Ferdinand Céline, Ernst Jünger.

      • Kartka z podróży Says:

        Logosie
        Twórca jak każdy człowiek odpowiada za swoje uczynki – w tym oczywiście za dzieła. Ale chyba nie można ograniczyć aktu twórczego tak jak ogranicza się zachowania ludzkie za pomocą sankcji prawnych czy moralnych. Akt twórczy musi być wolny. Nie wyobrażam sobie by można było pisać, reżyserować, grać, malować … zastanawiając się nad konsekwencjami. Ewentualnie nad tym jak się wypadnie i czy nie będą rozliczać. Jest to równie absurdalne jak samoograniczanie się np w miłości poprzez tłumienie ekspresji aktu miłosnego.
        Wszystko to zależy od tego co się czuje w danym momencie – opis egzekucji może ukazywać jej obrzydliwość a równie dobrze podniosły nastrój wymierzania sprawiedliwości albo zadośćuczynienia. Niestety zapis określa czas. Dlatego czasem z zażenowaniem czytamy to co napisaliśmy np kilka lat wcześniej. Dotyczy to również artystów. Myślę, że niektórzy się swoich dokonań po latach wstydzą.
        Leni Riefenstahl kręciła “Tryumf woli” w 1934 roku. Film jest zapisem jej głębokiej fascynacji nie tyle faszyzmem jako doktryną co raczej jakimś nastrojem obłędnej, nasyconej erotyzmem jedności mas. Tak to podniośle widziała w 1934 roku. Kilka lat później zemdlała w trakcie kręcenia autentycznej sceny egzekucji i więcej do tematów faszystowskich nie wróciła. Jak ona mogła wiedzieć w 1934 roku czym to się skończy? Teraz dopiero jesteśmy tacy mądrzy. Zresztą gdy obserwuję życie wokół mnie to zauważam, że niewielu ludzi o tym pamięta.
        Jasne, że polityka uwodzi też artystów – jak Riefenstahl. To są ich doświadczenia, które dzięki talentowi przetwarzają na dzieła. Ale również dziełami – później – potrafią odkupywać swoje błędy. Mój ulubiony Orwell walczył po stronie anarchistów w wojnie domowej w Hiszpanii, przeżył tam czystki stalinowskie, ukrywał się ale dzięki temu napisał “W hołdzie Katalonii” a potem “Rok 1984″. Przecież ta książka zmieniła sposób myślenia wielu pokoleń. Ale gdyby nie skrajnie lewicowe uwiedzenie nie przeżyłby dojrzewania, które przyniosło “Rok 1984″.
        Nie potrafię tak jednoznacznie w przypadku artystów określić co jest dobre a co jest złe – nie potrafię ich w ten sposób rozliczać i katalogować.
        Jedni mają w sobie imperatyw moralny – jasny, konsekwentny sposób widzenia jak Camus, a drudzy dają się uwodzić i płyną na fali polityki jak Sartre. Ale przecież czytałem Camusa i Sartre’a i obaj na mnie jakoś wpłynęli.
        Przecież twórcy to nie pomniki – to normalni ludzie, skłonni do szlachetności ale i do podłości. Błądzą jak my wszyscy. Tyle tylko, że są obdarzeni talentem. I ten talent powinien wpływać na to, że traktujemy ich trochę inaczej, bardziej wyrozumiale. Bo ten talent rekompensuje z nawiązką ich ludzkie błędy.
        Genet był przestępcą, wyrzutkiem społecznym – nawet kolaborantem. Ale de Gaulle go po wojnie ułaskawił, doceniając jego talent. Kostyczny, katolicki, prawicowy przywódca ułaskawił człowieka, który zapewne był dla niego pozbawionym charakteru i moralności śmieciem.
        Nie potrafię przeciwstawić Riefenstahl np Remarque’owi, który wylądował na emigracji. Zarówno ona jak i on mnie interesuje. To są dwie ludzkie, twórcze drogi. Szli nimi i pozostawili nam świadectwa swych doświadczeń. To dwa wymiary tej samej wolności twórczej.
        Pozdrawiam
        Ps. Niestety Łotrpress połyka od kilku dni komentarze – również na moim blogu. Nie potrafię tego wytłumaczyć ale jak sądzę powody tego połykania są po mojej stronie.

        • Logos Amicus Says:

          Ja również nie potrafię zawsze określić jednoznacznie co jest dobre, a co złe (i nawet obawiam się trochę ludzi, którzy takich wahań zupełnie nie mają).
          Wierz mi, że ten mój wpis nie wynika wcale z jakiejś nieprzemożnej chęci rozliczania wymienionych przeze mnie artystów z ich twórczości i z błędów, które w przeszłości popełnili. On bardziej wynika z… goryczy i żalu.
          Nie ma we mnie ani krzty nienawiści do tych ludzi – w najmniejszym stopniu nie pałam do nich jakąś żądzą zemsty, rewindykacji. Nie, nie o to mi chodzi.
          To jest raczej wyraz mojego… rozgoryczenia tym, jak łatwo ludzie (zwłaszcza obdarzeni tak wielkim talentem i inteligencją) dają się opanować czemuś, co prowadzi do tego typu (anty)humanitarnych katastrof, (które spowodowały faszyzm i komunizm).
          To, że im to wybaczam, w żadnym stopniu tej mojej goryczy nie łagodzi.

          * * *

          Pozwolisz, że pokrótce odniosę się do niektórych Twoich stwierdzeń:

          – Nie jestem pewien, czy nie można ograniczać „aktu twórczego” za pomocą sankcji prawnych i moralnych. A właściwie to jestem pewien, że jednak można. To zależy od granicy – jak daleko ów akt będzie sięgał. Bo np. wyobraźmy sobie, że dany artysta uzna, że jego aktem twórczym będzie coś, co pociągnie za sobą zabójstwo jakiegoś człowieka? Czy mamy mu na to pozwolić? Czy będzie absurdem to, że mu w tym przeszkodzimy, ograniczając w ten sposób jego „artystyczną ekspresję”?
          Czasem jednak warto zastanowić się nad konsekwencjami, nie tylko naszych czynów, ale i „naszej” twórczości artystycznej.
          Czy uważasz, że wolność polega na braku jakichkolwiek ograniczeń?
          Niestety, bycie człowiekiem wolnym, oznacza właśnie coś przeciwnego: naszą umiejętność (i zdolność) do samoograniczenia. Bo ludzkiej wolności nie można, moim zdaniem, odgraniczać od odpowiedzialności za swoje czyny. Wolności nie można mylić z dowolnością. Nie wszystko jest dozwolone, (wbrew temu, co głosili nihiliści i piewcy „śmierci Boga”).
          PS. To, że tłumimy czasem naszą „ekspresję aktu miłosnego” – samoograniczając się „w miłości” – odróżnia nas właśnie od zwierząt, które takiego „tłumienia” nie znają ;)
          PS2: Czy uważasz, że wolność artystyczna nie ma granic? Innymi słowy: czy jest ona „absolutna”?

          – Leni Riefentahl była jednak zafascynowana prawie wszystkim tym, co wykorzystywała nazistowska propaganda, dzięki czemu stała się jedną z najskuteczniejszych tub faszyzmu. Nie jest prawdą, że nigdy do „tematów faszystowskich” nie wróciła (a to jej omdlenie niektórzy kładą na karby zwykłego przemęczenia, a nie jakiejś szczególnej wrażliwości artystki na ludzką niedolę i zbrodnie nazistów). Jeszcze w 1941 roku korzystała z pieniędzy hitlerowców, kręcąc film na terenach okupowanych przez Niemcy. Rysy para-faszystowskie pojawiły się nawet jeszcze w tych jej filmach, które kręciła na początku lat 70-tych, o czym pisze w swoim znakomitym eseju pt. „FASCINATING FASCISM” w „The New York Book Review” Susan Sontag.
          Niestety, Leni Riefenstahl nie wydaje mi się postacią zbyt sympatyczną, choć niewątpliwie można ją nazwać wybitną artystką.

          – Piszesz, że artyści to „normalni ludzie” by jednak zaraz stwierdzić, że jednak musimy ich traktować „bardziej wyrozumiale”. Ale dlaczego? Tylko dlatego, że mają talent? Czy nie jest ważne w tym wszystkim jak – i do jakiego celu – oni ten talent wykorzystują?

          – Nie wiem czy de Gaulle ułaskawił Geneta w uznaniu za „jego talent”. Chyba jednak nie. Wątpię też, że pomyślał o nim jako o ludzkim śmieciu. De Gaulle nakazał wypuścić Geneta z więzienia, ponieważ wstawili się za nim (w bezpośredniej petycji do Prezydenta) m.in. Cocteau, Sartre i Picasso.

          – Mnie również interesuje Riefenstahl na równi z Remarquem, tyle że odczuwam większą sympatię do tego drugiego niż do tej pierwszej (a to jednak wiąże się z jakimś – być może podświadomym – przykładaniu moralnej oceny do ich postawy).

          Pozdrawiam serdecznie.

  9. Logos Amicus Says:

    Dalszy ciąg dyskusji na ten temat można przeczytać pod wpisem „WINNI CZY NIEWINNI” .

  10. Ulotna_wiecznosc Says:

    Właśnie czytam o doświadczaniu iluzji autonomicznosci postaci literackiej , więc w przypadku pisarzy takie doświadczenia są silne ale nie patologiczne jak w schizofrenii ale to ten sam rodzaj doswiadczen…..


Co o tym myślisz?

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: