JESTEŚMY SPOŁECZEŃSTWEM WSPANIAŁYM, ALE TRUDNYM… (rozmowa z Danielem Olbrychskim)

.

Daniel Olbrychski to ćwierć wieku* historii polskiego kina. Dzięki filmowi Andrzeja Wajdy „Wszystko na sprzedaż”, przejął jak gdyby sukcesję najpopularniejszego aktora polskiego po tragicznie zmarłym Zbigniewie Cybulskim. Utrwalił ją wcielając się w Azję i Kmicica – postacie sienkiewiczowskiej trylogii. Wydaje się, że bohaterowie literaccy byli jego specjalnością. Grał bowiem w ‚Popiołach” wg Żeromskiego, „Brzezinie” i „Pannach z Wilka” wg Iwaszkiewicza, w „Ziemi obiecanej” wg Reymonta, „Weselu” wg Wyspiańskiego…
Od prawie 10 lat mieszka w Paryżu. Dużo kręci na Zachodzie – współpracował z takimi sławami światowego kina, jak np. Volker Schlöndorff, Joseph Losey, Claude Lelouch, Burt Lancaster, Ben Kingsley, Michael York…
Do Wietrznego Miasta przyjechał ze znakomitym teatrem „Rampa”, by wspólnie z jego zespołem, w klubie „Made in Poland” dać świetne przedstawienie „Czerwonego Stoliczka” wg wierszy Brzechwy, które niespodziewanie okazały się wielce aluzyjne względem powojennej historii kraju i postaci polskich „czerwonych książąt”.

Daniel Olbrychski: .... ((zdjęcie własne)

Daniel Olbrychski: „Gdybym nie uprawiał tego zawodu, nie wyładowywał się na scenie, to najprawdopodobniej byłbym dużo trudniejszym – właśnie bardziej egocentrycznym, ekshibicjonistycznym i megalomańskim – człowiekiem na co dzień, niż będąc aktorem… i to dosyć popularnym – bo to zaspokaja moje kompleksy, ekwilibruje te kompleksy i pewne zaburzenia psychiczne, jakie niewątpliwie posiadam.” (zdjęcie własne)

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Zwykło się mówić, że Zbigniew Cybulski był symbolem aktorstwa polskiego w latach 60-tych, a o panu, że jest pan takim symbolem lat 70-tych. Wtedy, bodajże, pana popularność była największa. Ludzie, którzy wyjechali z Polski na początku lat 80-tych, znają pana z tamtego okresu, ale nie wiedzą co się z panem działo później.

DANIEL OLBRYCHSKI: O! Bardzo dużo ludzi wie o tym co robiłem!

– To dla tych, którzy nie wiedzą.

– Po stanie wojennym nie bardzo miałem co robić. Byłem silnie związany z „Solidarnością”, do tego stopnia, że 13 grudnia 81-go roku – nie będąc internowanym – brałem udział w najrozmaitszych akcjach, które się władzy nie bały – a to pisanie listów do rządów, które Wolna Europa przekazywała „ku pokrzepieniu serc”, a to pomaganie internowanym… itd. W związku z tym – wydaje mi się, że władza wykorzystała taki moment, iż miałem kontrakt we Francji, więc dostałem paszport dość szybko – żebym wyjechał i nie zawracał głowy w Polsce.

– Nie było pana w kraju dość długo.

– Nie było mnie długo, gdyż w kraju nie miałem żadnej pracy, a na Zachodzie miałem jej wtedy bardzo dużo.

– O ile dobrze sobie przypominam, to grał pan w jednym z paryskich teatrów w „Przeminęło z wiatrem”.

– Tak. 100 razy na Champs Élysées. No i bardzo dużo filmów zrobiłem.

– Pamiętam. Głośno było o „Blaszanym bębenku” Schlöndorffa, „Pstrągu” Losey’a… W Polsce pokazał się pan dopiero z okazji kontraktu z warszawskim teatrem Ateneum, gdzie zagrał pan Cyda. W tym czasie puszczono też łaskawie w telewizji „Otella”, który zrobił pan z Piotrem Fronczewskim kilka lat wcześniej, a który do tego momentu leżał na półce.

– Wtedy też Gorbaczow doszedł do władzy. Miałem pełne gwarancje władz, że nie będę szykanowany, że będę mógł wrócić do swego domu, który był już wtedy w Paryżu.

– Skoro już mówimy o tamtych czasach, to jak pan z perspektywy dzisiejszej patrzy na bojkot artystów, jaki miał miejsce po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce?

– Powiedziałem o tym – i to jest właśnie moje stanowisko – w książce pt. „Komedianci, czyli bojkot”. Uważam, ze ten bojkot nie był wymysłem aktorów, tylko potrzebą publiczności. A aktor musi uważnie słuchać publiczności. Jeżeli ona chce go oglądać, to on powinien pracować. Jeżeli zaś publiczność dostawała wtedy drgawek na widok widok aktorów pojawiających się w telewizji obok panów ubranych w mundury, to nawet gdyby grali Mickiewicza, ich życzenie należało uszanować – i się w tym towarzystwie nie pokazywać.
Ale potem, gdy mijały miesiące i lata, zależało to już od sumienia. Na pewno w pierwszych miesiącach nie należało występować. I to była solidarność ze społeczeństwem, które nie chciało nas oglądać w telewizji. Ale chciało nas oglądać w teatrach, w kościołach…

– Jak wówczas odbieraliście sygnały docierające do was „z góry”?

– Otóż wyśmiewanie nas przez takich szyderców, typu Urban, czy grożenie nam, typu Rakowski, było po prostu niemoralne, jeśli chodzi o Urbana i śmieszne politycznie ze strony Rakowskiego.

– Do jakich granic może sięgać kompromis artysty z – nazwijmy to – władzą, z którą się artysta nie zgadza… mało – której jest przeciwny? To był jednak dylemat dla ludzi, którzy robili filmy choćby w latach 70-tych – stąd ta aluzyjność polskiego kina, przejścia reżyserów z partyjną cenzurą… itd.

– W tamtych czasach ja takich kompromisów nie widziałem. Ale jeżeli już zgodzimy się z tym, że one miały jednak miejsce, to również władza szła na kompromis. Bowiem władza pozwalała na produkowanie za „własne”, czyli państwowe pieniądze. Produkowano filmy, które z tą władzą – nie powiem, że walczyły, ale na pewno – z nią się przynajmniej spierały. I poruszały tematy, których władza być może nie chciała, żeby były poruszane, a mimo to przymykała na to oczy.

– Czy to było mądre politycznie?

– Tak, to było mądre politycznie, bo kanalizowało pewne emocje, które tak naprawdę wybuchły dopiero w 1980 roku. Wydaje mi się, iż wypłynęłyby one wcześniej, gdyby tej kanalizacji nie było. Te filmy – z punktu widzenia dnia dzisiejszego – były nawet grzeczne, ale wtedy takie grzeczne się nie wydawały. Ale były opłacane przez władze. Jeśli więc mówimy o kompromisie, to na ten kompromis starali się również iść, ci ostatniej dekady, komuniści.

– A pan jak się w tym wszystkim znajdował?

– Ja również szedłem wówczas na pewien kompromis, bo przecież brałem za swoją pracę od państwa pieniądze

– Pewna forma lojalności?

– Można tak to nazwać. Do 75-go roku zdarzało mi się nawet wystąpić, gdy na widowni siedział Gierek. Ale po 76-tym już nie. Od strajków robotników i od pierwszych moich podpisów, bo uznałem, że ta odnowa komunizmu, jaką zaproponował Gierek, prowadzi znowu do systemu totalitarnego – do ograniczania wolności, do represji i ZOMO na ulicach. Od tego momentu – już jako dorosły człowiek- na żaden kompromis nie poszedłem.

– W ostatnich latach mówi się dużo o Katyniu, stalinizmie, o gehennie Polaków po 39 roku, jaką zawdzięczamy naszym wschodnim sąsiadom. Nie mówię o sąsiadach zachodnich, bo o tym byliśmy informowani doskonale – choć też pod pewnym kątem – przez dziesięciolecia. Czy jednak wałkowanie tego typu tematów nie powoduje jakiejś dewaluacji pojęć, stępienie pewnych wartości, może nawet zniecierpliwienia…?

– Jest potrzeba mówienia o tym wszystkim, skoro się nie mówiło przez tyle lat. Ale Polacy – już to widzę – przetrwali to bardzo mądrze. Ta wiedza, którą tak naprawdę posiadało w naszym kraju każde dziecko przez 40 lat, nie wzbudza nienawiści do sąsiadów. Tak, jak mówienie o Oświęcimiu, nie wzbudza dziś nienawiści do Niemców. Wręcz przeciwnie – bardzo chętnie jeździmy tam… np. do pracy. Nienawiść nie jest niczym konstruktywnym, zwłaszcza w międzysąsiedzkich stosunkach, które – modliłbym się, żeby były jak najlepsze. A po to, żeby były dobre, potrzebna jest oczywiście informacja – ale nie zmanipulowana – i bez nienawiści.

– Chciałem właśnie w tym kontekście nawiązać do „Przesłuchania” Ryszarda Bugajskiego, o którym to filmie teraz dość dużo się tutaj w Stanach mówi. Widziałem recenzje w tygodniku „Time”, „Playboy’u” nawet. Niedawno rozmawiałem z Janem Nowickim, od którego usłyszałem: „Bugajski? To co, on dalej ciągnie tego starego trupa?” Czy takie wypowiedzi nie świadczą o zmęczeniu tematem – w tym przypadku – stalinizmem i esbeckimi kazamatami? Nawet jeśli prezentowany jest on w tak wybitnym filmie, za jaki uznano „Przesłuchanie”? Dla mnie ten obraz niesie ze sobą pewne niezbywalne wartości.

– Dla mnie też. Oczywiście, dzieje się tak, kiedy film się pokazuje ciągle. Trzeba go pokazywać do momentu, kiedy ludzie chcą go oglądać. Jeżeli nie chcą, to należy zrobić coś takiego, co chcieliby oglądać. Ja np. chętnie zobaczyłbym film o Marku Piotrowskim.** O tym, jak ten chłopiec dopiął swego. Poznałem go tutaj w Chicago. Jestem nim zafascynowany.

– Jak pan sądzi – w jakim kierunku zmierzają obecnie zmiany w naszym kraju? Zdaję sobie sprawę, że to temat rzeka, a na dodatek obrabiany na wszelkie strony, chociaż przy tym trudny (bo przyszłość trudno przewidzieć), niemniej jednak chciałbym usłyszeć pańską opinię na ten temat. Czy robi się coś konstruktywnego? Bo widzi pan, w listach do mnie z Polski, ludzie smutne rzeczy piszą…

– Wie pan, w ogóle to jesteśmy społeczeństwem trudnym… Wspaniałym, czasami, ale trudnym. Potrafimy się znaleźć wtedy, kiedy protestujemy, kiedy się przeciw czemuś słusznie buntujemy…

– Wtedy, kiedy wszyscy mamy wspólnego przeciwnika, wroga…

– Właśnie. Kiedy się konsolidujemy przeciwko okupantowi lub przeciw systemowi totalitarnemu. Wtedy jesteśmy razem, wtedy jesteśmy porywający. Natomiast potem jesteśmy narodem bardzo niezdyscyplinowanym, co w momentach, kiedy trzeba powiedzieć „nie” jest wspaniałą cechą; natomiast kiedy trzeba powiedzieć „tak” i skupić się na czymś budującym, konstruktywnym – to ten brak dyscyplina raczej nam nie pomaga. Dlatego nie byliśmy tak podlegli systemowi totalitarnemu, jak np. Czesi, czy Niemcy z NRD. Bo jesteśmy narodem niepokornym, ale i niezdyscyplinowanym właśnie. Prawdę powiedziawszy, u nas ten „komunizm” też był jednym wielkim bałaganem, a nie systemem totalitarnym.

– Niepokora może się podobać, niezdyscyplinowanie już trochę mniej…

– Teraz, niestety, mamy raczej to drugie. Bardzo szybko przyzwyczajamy się do dobrego. Przecież jeszcze półtora roku temu nam się nawet nie śniło, że wszystko runie jak domek z kart, że będziemy mieć u władzy tych ludzi, których pragniemy, wolność słowa, paszporty w kieszeniach… itd. I wszystko to mamy – wciągu jednego roku! Tak szybko, że mi się to nie śniło – człowiekowi mieszkającemu na Zachodzie, a bywającemu również – i to często – w Moskwie. Widzę więc jak żeśmy szybko odskoczyli od naszego wschodniego sąsiada – oczywiście w kierunku na lepsze. Ale ludzie tego jakby nie widzieli. Nie widzą, że mają pełne sklepy, nie widzą, że jeszcze chwila a zacznie funkcjonować wiele innych rzeczy. I nie patrzą na siebie, że sami są bardzo niezdyscyplinowani, że nie umieją pracować, że chcą aby im nadal dawano wszystko – do czego nas zresztą przyzwyczajano skutecznie przez ostatnie 40 lat.

– To, co się teraz dzieje przed wyborami na prezydenta, jest niewiarygodne.

– Proszę pana, niech pan sobie wyobrazi, że jeszcze 2 lata temu, jakby ktoś powiedział, że za parę lat będziemy mieli swego prezydenta – a będziemy wybierali między Mazowieckim a Wałęsą. Przecież byśmy myśleli, że to jakiś sen – o raju! A w tej chwili już są ci, co krzyczą na Mazowieckiego, i ci, co wymyślają na Wałęsę. I pewnie jedni i drudzy mają swoje racje. Ale bez przesady! Bardzo mi się spodobała wypowiedź Mazowieckiego: „Jeżeli przegram, nie będę przeszkadzał prezydentowi, który ze mną wygra. Przejdę do konstruktywnej opozycji.” Żałuję, że tak mądrych i wyważonych wypowiedzi nie słyszę ze strony Lecha Wałęsy. Jestem więc za mądrością i wyważeniem w polityce, a nie za – w tej chwili – watażkowatym podchodzeniem do zmian polityczno-gospodarczych, bo to nie jest nam teraz potrzebne. Dlatego będę głosował na Mazowieckiego.

– A co się stanie, jeśli prezydentem zostanie Wałęsa – choć trudno mi jest go sobie w tej roli wyobrazić?

– Przejdę do konstruktywnej opozycji. To będzie oczywiście zależeć od tego, jak on się będzie zachowywał. Ale z tego, co teraz widzę, będę w opozycji.

– Może jednak damy już sobie spokój z tą polityką. To również nas charakteryzuje, że jesteśmy narodem bardzo rozpolitykowanym. Może więc porozmawiamy o pańskim zawodzie? Podobno kiedyś chowano aktorów, podobnie jak samobójców, za cmentarnym murem. Czy rzeczywiście aktor to takie kuriozum?

– W tej chwili aktorzy są na świecie ludźmi bardzo szanowanymi, bardzo bogatymi nieraz. A Polsce ten ostatni aspekt nie wchodzi w rachubę, bo tak naprawdę aktorzy są u nas biedakami. Ale cieszą się ciągle wielkim szacunkiem i miłością w społeczeństwie.

– W jaki sposób – i w jaki stopniu – postacie, w które wciela się aktor, wpływając na jego osobowość, charakter, życie wewnętrzne?

– Ja bardzo lubię grać komedie – szczególnie wtedy, kiedy jest mi smutno. Bo przynajmniej przez dwie godziny się bawię. To w ogóle jest zawód dobry, jako psychodrama. Bo my jesteśmy ekscentrycy…

– Ekshibicjoniści?

– Raczej nie. W życiu prywatnym jesteśmy o wiele bardziej zamknięci, niż normalni ludzie (a jednak, wg. Olbrychskiego, ludzie dzielą się na aktorów i „normalnych” – przyp. stb). I nie upijamy się ekshibicjonizmem, ponieważ nagramy się wystarczająco dużo na scenie, więc już nam nie trzeba tego w życiu. Ten zawód trzyma – mnie przynajmniej – w pewnej równowadze psychicznej. Gdybym nie uprawiał tego zawodu, nie wyładowywał się na scenie, to najprawdopodobniej byłbym dużo trudniejszym – właśnie bardziej egocentrycznym, ekshibicjonistycznym i megalomańskim – człowiekiem na co dzień, niż będąc aktorem… i to dosyć popularnym – bo to zaspokaja moje kompleksy, ekwilibruje te kompleksy i pewne zaburzenia psychiczne, jakie niewątpliwie posiadam.

– Pytanie banalne: co sądzi pan o kinie amerykańskim? Pytam dlatego, że słyszę na ten temat diametralnie różne opinie – i to ze strony ludzi bliżej zajmujących się kinem.

– Wobec tego odpowiedź też będzie banalna, ale prawdziwa: według mnie jest to najlepsze kino na świecie. Choć może nie w tym stopniu, w jakim dominuje nieproporcjonalnie – w sensie dystrybucji – nad wszelkimi innymi kinami. Ale mogę powiedzieć Amerykanom, że ja podziwiam ich filmy – te najlepsze; podziwiam ich aktorów, natomiast bardzo im współczuję, bo ja mogę podziwiać ich filmy, natomiast oni nie mają okazji podziwiać filmów europejskich. Dlatego są skrzywdzeni. Ale ja mam to w nosie – jeżeli nie chcą, to ja się pchać nie będę. Oni na tym tracą, a nie ja. Ja oglądam filmy – i europejskie, i japońskie, i amerykańskie, i rosyjskie… a oni nie. Więc są przez to zubożeni. W takim razie niech sobie jedzą te swoje hot dogi, ja wolę czasem dobry befsztyk.

– Skoro już mówimy o tutejszej kinematografii: w filmie jakiego reżysera chciałby pan zagrać – przy czym, nie tyle chodzi mi o konkretne nazwiska, ale raczej o typ kina – w filmie Spielberga czy Scorsese’a? Jako Azja czy Kmicic przydałby się pan pewnie temu pierwszemu, jako aktor Wajdy, Schlöndorffa czy Losey’a – temu drugiemu.

– Scorsese’a bardziej.

– Dlaczego?

– Ponieważ on robi kino jakby poważniejsze psychologicznie. Chociaż ja lubię Spielberga. Bardzo bym chciał zagrać np. w takim „Indianie Jonesie”.

– To jest właśnie to kino prawdziwe?

– Tak. Uwielbiam film „ET” – piękny! Akurat tam dla mnie roli nie było. Natomiast jako aktor bardziej bym się przydał Scorsese’owi. Ale on ma już swojego De Niro, więc też mu nie będę potrzebny.

– Na jakiego polskiego reżysera warto w tej chwili zwrócić uwagę?

– Spoza tych, o których pan oczywiście słyszał, to – z tego młodszego pokolenia, które dało już o sobie znać – to… Boże, jak on się nazywa?… Wstyd!…

– Bajon, Gliński?…

– Gliński? Na pewno! Bajon już jest znany… nooo, taki blondyn, zrobił z Krysią Jandą „Kochanków mojej mamy”

– Wiem! Rozmawiałem z nim nawet parę tygodni temu: Radosław Piwowarski.

– Tak! Znakomity, zawodowy reżyser! Umie robić takie kino, które wzruszyć potrafi wszędzie.

– Co się teraz z nimi wszystkimi stanie?

– Są w tej chwili w trudnej sytuacji. Nie wiem czy potrafią się w tym wszystkim odnaleźć teraz, jak już ich państwo przestało głaskać po głowie. Czy potrafią robić filmy, które będą musiały przynosić pieniądze, a przynajmniej na siebie zarobić?

– Właśnie: w jaki sposób te zmiany zachodzące w Polsce wpływają na polskie kino?

– Na razie to jest chaos. Ci ludzie poczuli się zagubieni, odtrąceni przez łagodnych dozorców więziennych, którzy im jednak dawali pieniądze i umożliwiali robienie filmów. Wydaje mi się, że oni nie rozumieją jednego zasadniczego problemu – że muszą się brutalnie zderzyć z tym, o czym ja bardzo dobrze wiem pracując na Zachodzie: robić to, co każe producent jest niekiedy trudniej, niż robić to, co każe minister. I że znaleźć pieniądze na to, co by się chciało robić – tak jak to jest na Zachodzie – jest trudniejsze, niż wyciągnąć je od Józefa Tejchmy.

– Pan, jako Europejczyk i wzięty aktor odbierający gaże w walutach wymienialnych, kłopotów finansowych raczej nie odczuwa.

– Ja jestem w tej luksusowej sytuacji, że nie przyjechałem tu ze względów zarobkowych. Ja jestem człowiekiem, jak na europejskie warunki, bardzo bogatym. Przyjechałem dlatego, że kocham ten teatr i że pracuje w nim moja żona; że szanuję dyrektora i artystę – Andrzeja Strzeleckiego. Ten teatr pewnie by tutaj nie przyjechał, gdyby nie miał lokomotywy w mojej postaci.

– Bardzo mi się podobał „Czerwony Stoliczek”, który przed chwilą zobaczyłem. Czy jedziecie z nim gdzieś dalej?

– Pojadę ze „Stoliczkiem” do Francji, ale dla publiczności francuskiej. Moja żona przetłumaczyła te wiersze Brzechwy na francuski. Piosenki będą po polsku, ale narrację będę mówił po francusku. Myślę, że to się sprzeda.

– Co potem?

– Może zrobię jakiś film we Francji w lutym, a pod koniec sezonu zacznę próbować w teatrze w Warszawie sztukę Sartre’a w reżyserii mojego teścia, Andrzeja Łapickiego. Przypuszczam, że nie będziemy musieli brać dużo pieniędzy od pani Cywińskiej.

– Ja też mam taką nadzieję. Życzę więc realizacji tych wszystkich planów, a w imieniu czytelników „Dziennika Chicagowskiego” i „Gazety Polskiej” dziękuję bardzo za rozmowę. Czekamy na dalsze znakomite kreacje.

greydot

* Wywiad z Danielem Olbrychskim odbył się jesienią 1990 roku i został opublikowany w wydawanej w Chicago „Gazecie Polskiej”.

** Marek Piotrowski: polski kickbokser i bokser, wielokrotny zawodowy mistrz świata w kick-boxingu. W 1988 roku wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie rozpoczął swoją pełną sukcesów międzynarodową  karierę.

Inne odcinki cyklu: TUTAJ.

Komentarzy 35 to “JESTEŚMY SPOŁECZEŃSTWEM WSPANIAŁYM, ALE TRUDNYM… (rozmowa z Danielem Olbrychskim)”

  1. Jula :D Says:

    No tak, ciekawe. Lubię Olbrychskiego. Faktycznie, ten Kmicic się z nim zrósł. Ogólnie zgadzam się z jego rozumowaniem. :D
    Tylko jego stwierdzenie, że „JESTEŚMY SPOŁECZEŃSTWEM WSPANIAŁYM, ALE TRUDNYM…” moim zdaniem jest błędne.
    To kolejny mit, który należałoby stanowczo odrzucić, że w Polsce mamy społeczeństwo. Choć współcześnie słowo to odmieniane jest we wszystkich możliwych przypadkach (chyba po to, by wyrugować nie tylko z języka ale i świadomości słowo „naród”), już C.K. Norwid powtarzał, że Polacy to w 98% naród a tylko w 2% społeczeństwo. ;)
    To podobno Norwid napisał: „Polacy są patriotami, obywatelami ale społeczeństwem żadnym”.
    Ta diagnoza już była wieki temu postawiona.
    Pa!

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Oczywiście w Polsce mamy społeczeństwo, ale domyślam się, że Tobie (i może także Norwidowi? ;) ) chodzi pewnie o to, że społeczność ludzi zamieszkująca Polskę jest podzielona, zantagonizowana i de facto niesolidarna. I jest w tym sporo racji – wystarczy spojrzeć nieco wstecz (w naszą historię), jak i na to co dzieje się w naszym kraju współcześnie, by uświadomić sobie, że wcale nie trzymamy się razem, bardzo trudno nam się współpracuje, spieramy się przy byle okazji. Innymi słowy: trudno wśród Polaków o jedność i porozumienie.

      Prawdę mówiąc nie jestem pewien, czy Norwid mówił coś o procentach. Natomiast znane jest jego stwierdzenie, że „Polacy są wspaniałym narodem i bezwartościowym społeczeństwem”. Powiedział też, że Polacy potrafią się dzielnie bić, ale nie potrafią walczyć.

      • Jula :D Says:

        „Prawdę mówiąc nie jestem pewien, czy Norwid mówił coś o procentach.”
        Norwid mylił się o tyle, że wydarzenia rzezi galicyjskiej a później wypadki Powstania Styczniowego pokazały wyraźnie, że znaczna cześć etnicznie polskiego ludu nie utożsamiała się z polskością jako ideą i tym bardziej nie mogła być narodem.
        Warto pamiętać, że przez stulecia za naród uważano wyłącznie szlachtę (ok. 11 %), wśród której światłe elity stanowiły znikomą mniejszość, czyli być może właśnie owe norwidowskie 2%. Właśnie przed tą stanowiącą 2% populacji Polaków grupą Norwid stawiał zadanie USPOŁECZNIENIA NARODU. Jeśli społeczeństwo to naród zjednoczony wokół realizacji określonego WSPÓLNEGO DOBRA, to odpowiedzmy sobie uczciwie, czy obecnie istnieje coś takiego jak wspólne dobro, coś, co zostałoby jako takie zidentyfikowane przez dostatecznie duży odłam narodu, by wokół tej idei można było budować społeczeństwo. :D

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          To też się trochę nie zgadza, bo jeśli Norwid mówił, że 98% to naród, a Ty że 11% (bo za naród uważano tylko szlachtę)… ?
          A elity (podobno 2%) to przecież tylko część społeczeństwa.

          Czym jest WSPÓLNE DOBRO Polaków? Niestety, każdy pojmuje to dobro inaczej, myśląc najczęściej tylko o sobie.

        • Jula :D Says:

          ( 98% naród a tylko w 2% społeczeństwo)
          Skoro 11% populacji ludzi jest sama szlachta ,To się zgadza . Bo z tych 11% szlachty tylko 2% światła . Tylko te 2% wg. niego to społeczeństwo. Coś na rzeczy jest, bo Norwid nie umiał się znaleźć w Ameryce, tak jak np. Kościuszko.
          Wrócił do Europy ,i chyba umarł we Francji. Chyba nie był otwarty na ludzi poza szlachtą ? .. ;D

        • Jula :D Says:

          Cd.12:51
          Jeśli przyjmiemy, że społeczeństwem jest świadoma część narodu.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Jula, społeczeństwo to społeczeństwo: świadomi i nieświadomi, szlachetni i nieszlachetni, ciemni i oświeceni, Polacy „prawdziwi” i nie-Polacy… etc ;)
          Nawet osobniki a-społeczne należą do spłoczeństwa.

          A by się dowiedzieć co poeta (Norwid) miał na myśli, to trzeba by się nieco bardziej wgłębić w to, co napisał o Polsce i Polakach. Bez tego możemy się tylko tego domyślać.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Uważam, że nie jest dobrze, kiedy coś decyduje się (za nas, w naszym imieniu) bez naszej wiedzy, za kulisami, w tajemnicy… Sądzę, że na tym szczeblu (UE – USA) pertraktacje i ustalenia gospodarcze powinny być prowadzone jawnie, a nie w ukryciu. Jeśli ktoś nie robi tego jawnie, to znaczy, że ma coś do ukrycia.
      Zresztą już od dawna wydaje mi się, że najważniejsze decyzje, (które mają wpływ na życie ludzi w skali globalnej), zapadają właśnie za kulisami. Większość z nas nie zdaje sobie z tego sprawy. Nie chcę tutaj wysnuwać jakichś teorii spiskowych, ale wydaje mi się, że ci, którzy dysponują obecnie olbrzymimi środkami (zarówno jeśli chodzi o dysponowanie władzą, jak i pieniędzmi), próbują się między sobą porozumieć w celu powiększenia swojej strefy wpływów (kontroli) i swoich zasobów finansowych. Ich bogiem jest zysk. Sami chcą ustalać reguły. Warto zwrócić uwagę, że układy te (np. korporacjonizm, systemy bankowe) zaczynają funkcjonować ponad podziałami politycznymi a nawet państwowymi. Liczy się tylko wspólny – własny – interes. Źle się dzieje, kiedy to wszystko wymyka się spod kontroli choćby tzw. drugiej władzy, czyli mediów i prasy, (które, nota bene, są często przez te układy podkupywane – i w ten sposób pozbawiane niezależności).
      No, ale to jest inny temat, niewiele chyba mający wspólnego z Olbrychskim.

  2. REM Says:

    Warto przypomnieć – zresztą, to chyba niezapomniane jest:

    MM

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Wszystko dobrze, tylko dlaczego ten obraz taki wąski? No i podkład muzyczne też chyba nie z epoki ;)
      Przy okazji można zobaczyć ten oto program, w którym Daniel Olbrychski zaprasza do swoich rodzinnych stron:

  3. MIR Says:

    Osobiście nie uważam Olbrychskiego za super wybitnego aktora. Owszem w młodości był świetny (podoba mi się zwłaszcza w „Potopie” i „Panu Wołodyjowskim”) niestety w ostatnich latach mocno spuścił z tonu. Zagrał wręcz tragicznie w „To ja, złodziej” czy w „Starej baśni”. Być może jest to wynikiem jego problemów alkoholowych. Kolega, który był statystą w „Starej baśni” opowiadał mi, że rzadko widział Olbrychskiego trzeźwego na planie.
    To że występuje w serialach można mu wybaczyć (pieniądz nie śmierdzi) ale za publiczne wypowiedzi oraz postawę chorągiewki słusznie usłyszał od Bronisława Wildsteina, że jest albo głupi albo podły.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Ja jednak uważam Olbrychskiego za aktora wybitnego – biorąc pod uwagę choćby tylko to, co zrobił on w ciągu pierwszych kilkunastu lat swojej kariery.
      A na jego obecne mieszanie się do polityki patrzę tak trochę przez palce (w przeciwieństwie do mojej żony, która ma mu za złe to i owo, jeśli o to chodzi).

  4. Miriam Says:

    DANIEL OLBRYCHSKI O UŻYWKACH:

    Zanim zaczęliśmy rozmowę, wspomniał pan o tym, że rzucił alkohol.

    – Tak, chociaż tej używce zawdzięczałem dużo radości w moim życiu. W pewnym momencie jednak uznałem, że może trochę za dużo. Bo alkohol zaczął mi dostarczać więcej męczących doznań, niż przyjemności. Zwłaszcza następnego dnia. A ponieważ niczego nie umiem robić na pół gwizdka, nie potrafię wypić tylko lampki wina, więc zamiast lampki – szklanka wody.

    Nic pośrednio.

    – Tak. Rzuciłem też papierosy. Przez lata miło było sobie zapalić. W przerwie między jednym ujęciem, a drugim. Po próbie, czy w stresie. A potem papieros stał się moim nieodłącznym towarzyszem. Dochodziło nawet do kilku paczek dziennie. Palenie towarzyszyło każdej mojej emocji, niemal każdej funkcji życiowej. Uznałem więc, że to bez sensu. Czułem się zresztą coraz gorzej. Widziałem, że coraz gorzej wyglądam. Że rano nie chce mi się wstać. Zjeść smacznego śniadania. I tak z wiekiem energii fizycznej mam coraz mniej. Więc po co to jeszcze?

    Długo pan się z tym zbierał?

    – Zbierałem się. Aż przyłapałem się na tym, że oglądam uroczystości żałobne Jana Pawła II z Placu świętego Piotra. Byliśmy świadkami odchodzenia wielkiego człowieka. Polakom szczególnie drogiego. I widziałem jak w wielu ludziach te emocje wyzwalały piękne, pozytywne rzeczy. Pomyślałem, że chciałbym dołączyć do nich. Zacznę od siebie. A czego w sobie nie lubię? Że za dużo piję i palę. Więc to należy spróbować zmienić. A tam spróbować. Trzeba to zmienić. Więc tego dnia koło południa zgasiłem ostatniego papierosa. Dopiłem gin z tonikiem. Nie powiem – pół na pół wymieszany. I powiedziałem – to ostatnie. Żona przyglądała się temu. Ale wierzyła, że mi się uda. Bo Krysia (Dempska – dop. aut.) mnie często nazywa kosmitą. Potrafię czasami robić albo przeczuć rzeczy, które się normalnym ludziom nie zdarzają.

    I od tamtej pory alkohol i palenie to już nie jest problem?

    – Zacząłem się szalenie cieszyć każdym dniem. Tym, że mi się tak bezboleśnie udaje.
    (…)

    Całość tego ciekawego wywiadu można przeczytać na stronie:

    http://la-pet.blogspot.com/2010/02/daniel-olbrychski-od-dnia-pogrzebu-jana.html

    Pozdrawiam

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      U Olbrychskiego uderza mnie coś jeszcze: szczerość, a w tym samym momencie – poza ;)
      To jest jednak człowiek trochę paradoksalny.
      Może fascynować (to raczej ten Olbrychski dawny), a jednocześnie irytować (ot, choćby te ostatnie wycieczki w politykę, czy – nieco wcześniejsze – wyczyny z szablą w „Zachęcie”).

      PS. A wywiad rzeczywiście warto przeczytać.

      • Simply Says:

        ,,..U Olbrychskiego uderza mnie coś jeszcze: szczerość, a w tym samym momencie – poza ;)..”

        Dokładnie. On nigdy nie ,,mówi”, tylko ,,przemawia”, nawet w kwestiach banalnych i prozaicznych. Tyle, że na ogół jego wypowiedzi są merytorycznie ciekawe, poza tym jest on w tej swojej nieuleczalnej egzaltacji dość zabawny ( w odróżnieniu od wielu, którzy tylko drażnią i nic poza tym ) – tak, że nawet go lubię.
        Poza tym ta jego maniera – w słowie, intonacji i geście – znakomicie się sprawdzała w rolach z epoki. Kmicic, Azja, Borowiecki i Olbromski – to są fantastyczne, od A do Z dopracowane role, kompletne postaci.
        Z kolei Olbrychski nie przekonuje w rolach współczesnych, moim zdaniem.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Dobre spostrzeżenia.
          Olbrychski jest według mnie nadzwyczajnym egotykiem (w moim wywiadzie użył tak wielkiej liczby słowa „ja”, że musiałem większość z nich powykreślać) – co oczywiście przydaje mu się w zawodzie, jaki uprawia, jak również w zwracaniu na siebie uwagi (co z kolei przyczyniało się do jego popularności – ale i do tego, że przez niektórych został uznany za kabotyna).

          Też uważam, że w swoich wcześniejszych rolach (zwłaszcza bohaterów literackich) był bez mała genialny, ale z rolami współczesnymi jest już różnie. Może właśnie dlatego sprawia także na mnie wrażenie trochę takiego człowieka z innej epoki (ale to raczej komplement, niż przygana).

          Ogólnie, to ja też lubię gościa.

  5. lenka Says:

    To były czasy!

    https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2014/05/daniel-olbryski.jpeg

  6. Jula :D Says:

    Ten link, powinien być przy Twoim wpisie dotyczącym Ukrainy. Czy to jest ludobójstwo?…

    Jak zabijali mieszkańców Odessy w budynku związków zawodowych.

    Skąd ten napalm?…

  7. maria Says:

    Tak z innej beczki, bardziej osobistej :) Wszystkiego najlepszego z okazji imienin Staszku. Nie wiem, czy obchodzisz dziś, czy w ogóle. Mój tata miał na imię Stanisław, stąd szczególny sentyment do tego imienia i tego dnia. Wszystkiego dobrego, wspaniałych podróży, wrażeń, zdjęć i wpisów na blogu :)

  8. babkafilmowa Says:

    Ciekawa jestem, czy Olbrychski, udzielając wywiadu 15 lat później byłby takiego samego zdanie, że jesteśmy wspaniałym społeczeństwem. Ja raczej skłaniam się ku zdaniu Masłowskiej, że spoleczeństwo (nasze) jest niemiłe, a już na pewno w czasie pokoju i wolności. Pozdrawiam. :) Mile, bo, oczywiście od każdej reguły są wyjątki.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Obawiam się, że nie – ale przecież nie mogę się wypowiadać w imieniu Olbrychskiego.
      On te słowa o „wspaniałym”, ale „trudnym” społeczeństwie polskim wypowiedział w 1990 roku, a wtedy jeszcze nic nie było rozstrzygnięte – egzamin z tzw. „wolności” był jeszcze przed Polakami, można się było odwoływać do solidarnościowego zrywu, dawać naszemu społeczeństwu pewien kredyt… etc.
      Później, niestety, już tych oznak „wspaniałości” było jakby mniej – okazało się natomiast, jak łatwo można Polaków poróżnić, skłócić i podzielić, a czarę goryczy przepełnił chyba Smoleńsk i wojna polsko-polska między liberałami a tradycjonalistami.
      Niedawno słyszałem, jak Olbrychski wyraził się o polskim społeczeństwie per „kołtuńskie” (przynajmniej jeśli chodzi o znaczną jego część). To są jednak uogólnienia, które mu raczej sympatii wśród naszych rodaków nie przysparzają.

  9. Onibe Says:

    ależ archiwum… fajnie poczytać o rozważaniach na temat Wałęsy i Mazowieckiego, kiedy my jesteśmy już na etapie Palikotów, Tusków i Kaczyńskich. To potwierdza, że czas płynie, ludzie się zmieniają, ale problemy pozostają niemal bez zmian ;-)

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Fakt – to archiwum! Aż nie chce mi się w to wierzyć, że ta rozmowa z Danielem Olbrychskim odbyła się blisko ćwierć wieku temu! Ale dylematy – i absurdy – polityczne jakby całkiem podobne. Zresztą, Palikot, Tusk czy Kaczyński też są spadkobiercami zaistniałej w tamtym czasie sytuacji (choć to prawda, że czasem przypominają bardziej jej epigonów).
      A jeśli chodzi o polskie społeczeństwo, to jakie ono jest – każdy widzi. Nie jest jeszcze takie najgorsze, ale żeby nazwać je „wspaniałym”, to pewnie teraz mało komu by to określenie przeszło przez gardło.

      Nie jestem pewien, czy społeczeństwo polskie zdało swój egzamin z tej ustrojowej „transformacji”.
      A Ty – jako młody człowiek – co o tym myślisz?

      • Onibe Says:

        jako młody, trzydziestodwuletni człowiek… ;-). Hmm… sam nie wiem. Uświadomiłem sobie już jakiś czas temu, że aby ocenić efekty egzaminu trzeba znać kartę odpowiedzi z jednej strony, z drugiej mieć świadomość jakie maksymalnie i minimalnie wyniki dało się zyskać w praktyce. Jeśli mamy egzamin na którym nie dało się zdobyć 100% punktów, to trudno wytykać komuś, że zdobył ich mniej niż 100%. W dodatku społeczeństwu jako takiemu, będącemu grupą poliarchiczną, wręcz anarchiczną, nie przyświecają nigdy wspólne cele, choć bywa że takie pojawiają się na płaszczyźnie strategicznej (np. odzyskać wolność, wprowadzić wolny rynek). Mówiąc krótko, wolę nie oceniać bo ocena byłaby niesprawidliwa. Gdybym miał pokusić się o uproszczenie oceny aby była maksymalnie obiektywna to powiedziałbym, że pewne grupy dobrze odnalazły się w nowej rzeczywistości i zrozumiały co należy robić, aby wykorzystać ogromny potencjał wolnego rynku i politycznej niezależności. Dwie trzecie społeczeństwa nadal jednak czeka aż ktoś – rząd, organizacje, Unia, pan Bóg jeden lub drugi – urządzi wszystko lepiej. Tylko czy jakiekolwiek społeczeństwo na świecie jest zdolne w pełni poradzić sobie z ograniczeniami rzeczywistości? To zawsze podpada pod krzywą rozkładu normalnego, z masami po środku i mniejszościami najlepszych i najgorszych po obu stronach…

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Poczekaj Onibe, poczekaj – jak będziesz miał kilkadziesiąt lat więcej, to i czterdziestolatek będzie Ci się wydawał młodym człowiekiem ;)

          Za „kartę odpowiedzi” można uznać nasze (społeczeństwa polskiego en gros) oczekiwania, związane z transformacją: jakim społeczeństwem chcieliśmy (kończąc z PRL-em) być. Wydaje mi się, że przede wszystkim wolnym i zamożnym; a w ujęciu bardziej ambitnym: kulturalnym, prężnym, zadowolonym, liczącym się w Europie (może nawet i w skali światowej), szanowanym, a przy tym zachowującym swój narodowy charakter (oczywiście: chodzi o te dobre cechy naszego narodowego charakteru, bo przecież i takie istnieją – mimo, że często możemy odnieść wrażenie, iż są one zdominowane przez te cechy gorsze ;) )
          Biorąc to wszystko pod uwagę można stwierdzić, że ten egzamin z niektórych przedmiotów zdaliśmy, z innych zaś nie za bardzo – w sumie średnia ocena mieściła by się gdzieś między „-dostateczny” a „-dobry” (stosując stary sposób stawiania ocen).
          Niestety, wydaje mi się że na „pałę” (góra na „docha z szelkami”) zasługuje większość naszych polityków (i niemal wszyscy nasi tzw. „przywódcy”). Ale… czyż nie jest tak, że każde społeczeństwo ma takich polityków i liderów, na jakich zasługuje? Biorąc pod uwagę to kryterium – i ogólnie rzecz biorąc – społeczeństwo polskie orłem nie jest.

        • Onibe Says:

          zabawne jest, że my celowo wybieramy do klasy politycznej najgorszy element. Dajemy władzę nad nami, naszymi rodzinami, domami i firmami cwaniakom, którym nie pożyczylibyśmy zardzewiałego szpadelka. Ale może to takie freudowskie niedopatrzenie: nie przez pomyłkę wybieramy oszołomów, kłamców, złodziei i nierobów. My po prostu w głębi duszy, nieoficjalnie, uważamy że jesteśmy tacy sami ;-)

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          No nie wiem czy to takie zabawne ;)

  10. Simply Says:

    Bez komentarza. Bo po co.

  11. Simply Says:

    Nie ma. Eskapizm czyściuteńki, jak łza Joanny D’Arc . Dawno nie widziałem takiej erupcji infantylnego wdzięku, który tu można furmankami wywozic :D


Co o tym myślisz?