„DOLINA BOGÓW”, ALBO O WYCISKANIU SOKU Z KAMIENIA (kilka uwag o najnowszym filmie Lecha Majewskiego)

Wśród tytułów 31. Festiwalu Filmu Polskiego w Ameryce znalazła się również „Dolina Bogów” – najnowszy film Lecha Majewskiego, będącego wśród polskich reżyserów postacią niezwykłą. On sam mówi o sobie, że jest w polskim kinie outsiderem, a nawet banitą. Dodam, że jest on również poetą, malarzem, pisarzem – artystą wszechstronnym, dla którego kino stanowi medium, za pomocą którego można doskonale posługiwać się symbolami w próbach dotarcia do Tajemnicy i głębi ludzkiego wnętrza.

.

John Malkovich jako najbogatszy człowiek świata w „Dolinie Bogów” Lecha Majewskiego

.

       Muszę przyznać, że nie czuję się na siłach, by napisać recenzję „Doliny Bogów” – i to z kilku względów.

Po pierwsze – z powodu mojego osobistego stosunku do Lecha Majewskiego, którego zawsze bardzo ceniłem, którego karierę śledziłem, którego sposób widzenia świata i sztuki bardzo się pokrywa z moim (w jego i moim… posłużę się tu określeniem samego Majewskiego… pejzażu intymnym, znalazło się – toute proportion gardée – zadziwiająco wiele punktów stycznych); i wreszcie – co jest trochę paradoksalne – z powodu naszego spotkania, które trwało kilka godzin i miało miejsce zaledwie wczoraj (wbrew pozorom to, co powinno mi dostarczyć amunicji do napisania takiego tekstu, w pewien sposób mnie obezwładnia).

Po drugie – film Majewskiego jest tak oryginalny, specyficzny i niezwykły (zarówno w formie, jak i w treści), że wymyka się według mnie standardowej metodyce pisania recenzji filmowej, stawiając pod znakiem zapytania możliwość wyartykułowania czegoś adekwatnego do tego, co zawiera się w symbolicznej tkance znaczeniowej obrazu. Tym bardziej, że „Dolinę Bogów” wypełnia takie mnóstwo symboli i metafor, które same w sobie mogą być wieloznaczne, albo – co gorsze – wymykające się nie tylko znaczeniom i sensom, ale i samym interpretacjom, pozostawiając (chyba jednak większość widzów) w konsternacji, a samego krytyka w stanie jakiejś prokrastynacji. Gdyż istota symbolu, z samej swojej natury, jest nieuchwytna. Jak pisał Jung: „Symbol jest wyrażeniem nieokreślonym, o wielu znaczeniach, wskazującym na coś, co nie daje się w pełni zdefiniować, a zatem nie jest w pełni znane”. Z tego powodu analiza sztuki symbolicznej staje się nie tylko ryzykowna, ale (być może) wręcz niemożliwa.

Po trzecie – oglądałem film Majewskiego w sali Copernicus Center, która być może piękna jest (swoim pięknem dość specyficznym), ale niezbyt dobrze nadaje się do projekcji takich obrazów, jak „Dolina Bogów”, w których niezmiernie ważna jest nie tylko wizualność, ale i dźwięk. A ten ostatni był niestety fatalny (reżyser zapewnił mnie, że na nośniku jakość dźwięku jest idealna) – i to nie tylko dla zawartej na ścieżce dźwiękowej muzyki, ale i dla obecnych w filmie dialogów, których niezrozumiałość jeszcze bardziej mogła spowodować niezrozumienie tego, co chciał nam przekazać film (posługujący się przecież – w oddziaływaniu na widza – nie tylko obrazem). Tak więc, oglądanie „Doliny Bogów”, było dla mnie czasami niczym chodzenie po pięknym szlaku z uwierającym mnie w bucie kamykiem.

Oczywiście były takie momenty, kiedy na ten kamień nie zwracałem uwagi, pochłonięty pięknem jakie roztaczały na ekranie filmowe kadry. Osobiście dotykały mnie obrazy, które znałem z własnych peregrynacji terenów, na których kręcono film, a gdzie swego czasu spędziłem kawał swojego życia, przemierzając wielokrotnie drogiAmerykańskiego Południowego Zachodu. Niesamowite scenerie – zwłaszcza krajobrazy Utah i Arizony – do dzisiaj są we mnie obecne, schwytane w siatce mózgowych neuronów. I to rezonowało z tym, co widziałem na ekranie, wprowadzając mnie w stan pewnego uniesienia.
No i oczywiście sami Indianie, których kultura i los zajmowały mnie i obchodziły właściwie od dzieciństwa.

Wspominam o tym wszystkim, gdyż chcę zwrócić uwagę na to, jak osobiste doświadczenia życiowe wpływają na naszą percepcję… tutaj: na odbiór filmu. Wydaje się to być oczywiste, a jednak często o tym zapominamy, ferując wyroki, wystawiając cenzurki i opisując nasze subiektywne wrażenia jakby były one objawieniem prawdy obiektywnej.
Ale to nie tylko krajobrazy, które Majewski i jego operatorzy mieli w Utah na wyciągniecie ręki – i podane im przez Naturę jak na dłoni Boga. Bo jeszcze ważniejsze dla filmu były te obrazy i wizje, pochodzące wprost z pejzaży wewnętrznych reżysera, który jest przecież także poetą i malarzem. I muszę przyznać, że niektóre z nich zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Bo były niesamowite i przepiękne. Nic dziwnego, że wczoraj kładłem się do snu mając je pod powiekami – a i dzisiaj z filmem Majewskiego się budziłem. Podejrzewam więc, że moja podświadomość nadal miele „Dolinę Bogów” gdzieś w moim wnętrzu, i że coś z tego będzie się przedostawać do mojej świadomości – i to zapewne w najmniej oczekiwanych momentach.
Kto wie, może to jest właśnie najlepszy sposób przyjmowania sztuki Majewskiego?

* * *

       Film „Dolina Bogów” – w tej warstwie odbieranej i rozpatrywanej racjonalnie – opowiada w sumie bardzo prostą historię. Tak prostą, że może się to narazić na zarzut banału, stereotypu i trywialności.

Bo oto mamy archaiczną kulturę ludu pozostającego w organicznym i duchowym związku z Naturą (wyznającego i strzegącego wartości, które cywilizacja zachodnia dawno już zarzuciła i utraciła), skonfrontowanego z nowoczesną cywilizacją wyzysku, chciwości i eksploatacji, wyrafinowaną technicznie ale wydrążoną duchowo i pustą; cywilizacją pławiącą się w konsumpcji i pieniądzu, (który zastąpił wszystkich dotychczasowych bogów); cywilizacją będącą w stanie rozkładu i dekadencji, ociekającą absurdem i oddającą się dziwacznym ekscesom.

Bo oto mamy cierpiącą ofiarę korporacyjnego wypalenia; mężczyznę, którego na dodatek opuściła żona, chwytającego za (koniecznie wieczne) pióro, by stworzyć fikcję konkurencyjną wobec fikcji światów wirtualnych, w jakich zaczęli żyć współcześni mu ludzie – ale taką, która by do prawdy się zbliżała, a nie od niej oddalała.

Bo oto widzimy najbogatszego człowieka świata o nazwisku Wes Tauros (czy skojarzenie z Westeros, bajeczną krainą z „Gry o Tron” jest tu przypadkowe?), który jest w stanie zaspokoić wszystkie swoje ekstrawagancje, ale nie może za żadne skarby kupić spokoju i pozbyć się bólu po stracie swojej żony i dziecka. Góra pieniędzy (sam mieszka w zamku na szczycie niebotycznej skały) nie może dostarczyć mu Sensu ani nawet sensu. Niczym wellesowski Obywatel Kane (który wpatrywał się w „pączek róży”, mimo że otaczały go bogactwa architektury i sztuki) swojej pustki nie może wypełnić żadnym materialnym luksusem. Nic więc dziwnego, że tęskni za śmiercią. Niestety, w międzyczasie chce wykupić znajdujące się na terenach indiańskich złoża uranu, burząc tym spokój zamieszkujących Dolinę duchów, bogów i ludzi.

Bo oto mamy Naturę mszczącą się za gwałt zadawany jej przez człowieka. (Swoją drogą daję głowę, że 99.99% widzów nie będzie miało pojęcia, że kolosalny bobas rozgniatający pod swoimi stopami korporacyjne wieżowce, bierze się z indiańskiej mitologii, w której skały zamieniały się w ludzi i potwory. Yéʼiitsoh – czyli Wielki Gigant – był dzieckiem kobiety, która poszła się załatwić nad rzekę i czyszcząc się wsadziła do pochwy otoczaka, a Słońce widząc to, zapłodniło ja swoim promieniem. Współczesny widz, skonfrontowany z obrazem kamiennego Olbrzyma/Dzieciaka depczącego miejskie wieżowce, skojarzyć go może z japońską Godzillą, a w najlepszym przypadku – jeśli zna malarstwo – z Kolosem Goi.)
Nota bene Majewski do mitologii Indian Nahajo podchodzi moim zdaniem dość powierzchownie i wybiórczo – biorąc z niej to, co mu pasuje do jego wizjonerskiego konceptu. (Swoją drogą, prawdziwym wyzwaniem byłaby próba sfilmowania tych potwornie surrealistycznych historii zawartych w Diné Bahaneʼ [„Opowieść o ludziach”] czyli w micie kreacyjnym Navajów). Ponadto, twórca „Doliny Bogów” adaptuje do filmu swoją własną, „osobistą” symbolikę, znaną już tylko jemu samemu. To może jeszcze bardziej zwiększyć hermetyczność jego dzieła.

Tak więc, jeśli ktoś oglądając „Dolinę Bogów” zaczyna mieć mętlik w głowie i ni w ząb nie rozumie z tego, co widzi na ekranie – a np. zamiast symboliki sceny postrzega jej dziwaczność – to niekoniecznie dzieje się tak dlatego, że ten widz jest baranem, nieukiem czy tumanem. Tak po prostu działa ludzka psychika, której mechanizm polega na logicznej (próbie) interpretacji faktów, wyłapywaniu sensu, kojarzeniu nieznanego z tym, co jest już znane… Wreszcie: na spójnym oglądzie i śledzeniu danej narracji, która zazwyczaj jest przyczynowo-skutkowa (bo tylko wtedy może być zrozumiała).

Ja doskonale rozumiem Majewskiego, który bardziej ceni język wizualny, a narracja (w sensie arystotelskim) jest dla niego drugorzędna. Zgadzam się z nim jak najbardziej, kiedy mówi, że „wnętrze człowieka jest splotem wielu warstw i emocji, które są tylko częściowo uświadomione”. Podoba mi się to, że akceptuje on logikę paradoksalną, która dla niego jest logiką głębszą. Szanuję jego wybór, kiedy pisze: „mój stosunek do opisywania człowieka jest przeciwny do kinowego beahawioryzmu w czystej postaci”. Również odnoszę czasem wrażenie, iż rzeczywistość ma – jak uważa sam Majewski – „cudowny dar umykania opisowi”. Ale jak to wszystko funkcjonuje w twórczości Majewskiego? Tu można się spierać.
Szkopuł w tym, że tak naprawdę nie wiemy jak działa podświadomość. To co jest nam dane (i na co jesteśmy w pewnym sensie skazani) to nasza świadomość, z całą swoją niedoskonałością percepcji. Świadomość, rządząca się przecież swoimi prawami. I być może to właśnie one nie pozwalają nam dotrzeć do istoty rzeczy – do rzeczywistości, która pozostaje nam nieznana (co być może chroni nas przed obłędem).

Czy można się jakoś przebić poza tę barierę? Czy może niekiedy zamanifestować się przed nami to, co zazwyczaj jest ukryte? Czy możemy czasem uszczknąć rąbka tej kosmicznej Wielkiej Tajemnicy? Mimo wszystko sądzę, że tak (choć według mnie jest to czymś niezmiernie rzadkim). Czy tego rodzaju objawienia zdarzają się w filmach Majewskiego? Być może.

Lech Majewski nie kryje swojego egotyzmu, kiedy mówi: „szkoda mi czasu na coś, co nie dotyczy bezpośrednio moich przeżyć i rozmyślań”, czy też, dodając przy innej okazji: „dla mnie ratunkiem stała się wyobraźnia i ‘umitycznienie’ tego, co jest moim jednostkowym doświadczeniem”.
Tylko czy nie grozi to ufikcyjnianiem samego siebie (podobnie jak „umitycznienie” może grozić mitomanią) ale również rozdmuchiwaniem własnego EGO, które – jak wiemy – i tak u artystów jest już wielkie jak stąd do wieczności? I czy w konsekwencji nie prowadzi to do jeszcze większej hermetyzacji i odosobnienia? Może nawet do pychy twórcy, który patrzy na bezrozumny tłum z wyżyn swojego artystycznego księstwa? A mimo deklarowanej wiary w „głębię” człowieka, tak naprawdę nie zwraca na tego drugiego człowieka większej uwagi, bo najbardziej liczy się dla niego zapatrzenie we własne wnętrze?

To tylko uwagi ogólne – wszelkie podobieństwa z konkretnymi artystami przypadkowe.

* * *

       Lecz wróćmy do „Doliny Bogów”.

Z Lechem Majewski umówiliśmy się na brunch. Wielką przyjemnością było dla mnie spotkać się z reżyserem po 25 latach, kiedy zetknęliśmy się po raz pierwszy, i to również we Chicago przy okazji Festiwalu Filmu Polskiego w Ameryce, na którym pokazano wtedy jeden z jego pierwszych obrazów „Ewangelię według Harry’ego”. (Po rozmowie tej pozostał ślad w formie wywiadu, z którym zapoznać się można tutaj).

Na początku postanowiłem podzielić się z Majewskim swoimi wrażeniami z projekcji „Doliny Bogów”, i chciałem to zrobić w sposób szczery, więc od razu zaznaczyłem, że nie będzie to laurka, ryzykując tym, że popsuje to nieco nasze spotkanie. Ale Majewski rzeczywiście był ciekaw, co mu mam do powiedzenia, zwłaszcza, kiedy wspomniałem, iż ze swoimi znajomymi dość długo rozmawialiśmy wczoraj o jego filmie. Widząc moje wahanie („może jednak niepotrzebnie o tym wspominam?”), ośmielił mnie, mówiąc: „Nie. Bardzo potrzebnie! Tym bardziej, że masz na świeżo ten film, i to jest interesujące dla mnie. Zwłaszcza, że niewielu ludzi go do tej pory widziało.” „Ale też nie chciałbym Ci robić przykrości” – mówię, znowu się nieco ociągając, na co Majewski odpowiedział: „Ależ rób mi przykrość. Ja tym żyję.” (śmiech).
Zacząłem więc od pochwał, od tego, co mi się w „Dolinie Bogów” podobało (o tym wspomniałem już wcześniej, więc nie chcę się teraz powtarzać), ale nie omieszkałem też wspomnieć o pewnych zastrzeżeniach – zainspirowanych poniekąd wczorajszą rozmową ze znajomymi, którzy mieli jednak problem z odbiorem filmu, o jego zrozumieniu nie wspominając. Słuchając ich, starałem się w jaki sposób ten film obronić, choć sam miałem do niego stosunek dość ambiwalentny.

„Dolina Bogów” wydała mi się stylistycznie niespójna. Ja wiem, że chodziło o zderzenie się dwóch różnych światów (kontrast), ale zestawianie ze sobą naturalnych pejzaży i tych wygenerowanych komputerowo, stwarzało pewien dysonans estetyczny – tak jakby te obrazy pochodziły z różnych filmów. Podobnie było z grą aktorską. Sceny w których brali udział profesjonalni aktorzy (choćby tej miary, co John Malkovich, który jak zwykle wypadł tutaj wręcz charyzmatycznie), zdecydowanie pozostawały w kontraście ze scenami, gdzie występowali Indianie Navajo, spośród których większość stanowili aktorzy nieprofesjonalni. W związku z tym niektóre z tych scen wypadły nieprzekonująco, czasem nawet sztucznie, zwłaszcza że z samą ich scenografią też bywało różnie. Tym sposobem do filmu wkradała się pewna pretensjonalność.
To, że film powstawał tak długo (ponad 4 lata) też nie wpływało dobrze na jego spójność, bo przecież cholernie trudno jest zmontować tak różniący się materiał w jedną płynną całość. Tym bardziej, że niedostatki budżetowe zmuszały zapewne twórców filmu do pewnych kompromisów, też nie wpływających raczej pozytywnie na jego końcową jakość artystyczną.
Majewski słuchał tego cierpliwie, ale kiedy wspomniałem o fatalnym dźwięku w Sali kinowej Copernicus Center, to wybuchnął: „Przestań już mi o tym mówić, bo mnie tutaj zaraz szlag trafi!”

Na szczęście w tym momencie przynieśli nam zamówione dania i zmieniliśmy temat naszej rozmowy (Lech Majewski sporo opowiedział mi o Wenecji, w której mieszka, i z którą związany jest prawie od dziecka).

* * *

       Po brunchu przenieśliśmy się w bardziej ustronne miejsce, gdzie łatwiej było przeprowadzić wywiad. Rozmawialiśmy o kinie, kulturze, sztuce… mając za oknem chicagowskie downtown, widok na rzekę, mosty i wieżowce – na ulice pełne ludzi śpieszących gdzieś we wszystkich kierunkach.

Całość wywiadu postaram się publikować w innym miejscu, tutaj wspomnę jedynie o wątku dotyczącym „Doliny Bogów”. Zaczął się on od mojej uwagi, nawiązującej do pewnych zastrzeżeń wobec tego filmu, które starałem się już wyartykułować wcześniej: Wspomniałeś wczoraj na spotkaniu z publicznością o swojej mamie, która kiedyś zapytała się Ciebie: „Kiedy wreszcie zrobisz film dla ludzi?”. Podejrzewam, że było to powiedziane tak pół-żartem, pół-serio, ale jest w tej pretensji zawarty pewien zarzut, gdyż Twoje filmy rzeczywiście mogą być uznane za dzieła niezrozumiałe, nieczytelne, zawiłe, nieprzenikliwe… a będąc takimi nie są w stanie trafić do tzw. „szerszej” grupy widzów, wśród których znajudją się przecież ludzie wrażliwi, otwarci na sztukę, szukający w kinie czegoś więcej, niż tylko rozrywki? Czy Tobie nie przeszkadza to, że Twoje filmy są takie hermetyczne?

LECH MAJEWSKI: Hermetyczne? To zależy dla kogo. Ja się spotykam z tak rozbieżnymi opiniami… Dla jednych są hermetyczne, dla innych są wspaniałe. Jak byś zobaczył reakcje na moje filmy młodych ludzi z Ameryki Południowej… Ja tam jestem bez przerwy zapraszany, ze względu na oddźwięk, jakie te filmy u nich budzą. Niedawno byłem w Iranie, gdzie był taki zjazd młodych filmowców, na który przyjechała ogromna ilość ludzi z całego świata – i oni znają moją twórczość. Podobnie jest w Japonii, gdzie powstało kilka fan-clubów… Trudno powiedzieć… Ja mam ciągle wrażenie, że jak powiem jedno, to mogę też powiedzieć drugie. Bo z jednej strony, owszem, to nie są blockbustery, ale jakby rozłożyć to na czas trwania tych filmów, to podejrzewam, że niejeden bluckbuster by się powstydził…

– Gdyż – jak to się mówi – przetrwają próbę czasu?

– Nie wiem, może niektóre przetrwają? „Angleus” jest takim filmem, który ciągle gdzieś się pojawia; „Wojaczek” też jest takim filmem, który się pojawia i inspiruje. Między innymi inspirował „Idę”; miedzy innymi inspirował Gusa Van Santa w „Last Days”; inspirował takiego angielskiego reżysera, który zrobił film „Control” o liderze Joy Division – znany, nagradzany na wielu festiwalach… Tak więc ciągle coś ktoś odkrywa. Tarantino mi wyznał na Camerimage, że jego inspirują „Szklane usta”. Mało tego! Mój amerykański dystrybutor napisał mi, że jeżeli chodzi o DVD to najlepiej sprzedają się właśnie „Szklane usta”, które są całkowicie niemym filmem. I to lepiej się sprzedają, niż „Młyn i krzyż”, który też się bardzo dobrze rozchodzi. Naprawdę, tak już jest, że co nie powiem, to nagle przylatuje kometa z wiadomością, że jest odwrotnie. Mogę z jednej strony powiedzieć, że owszem, nie mam dużej dystrybucji, ale z drugiej strony, jakimś dziwnym trafem, cały czas coś się gdzieś pojawia.

– Czy starasz się zrozumieć tzw. „zwykłego” widza? (Takiego pewnie miała na myśli Twoja mama pytając, kiedy wreszcie zrobisz film „dla ludzi”). Czy w ogóle Cię nie obchodzi to, kiedy ktoś – z takiej pozycji – Twoje filmy krytykuje? Czy starasz się zrozumieć pewne zarzuty, racje krytyków? Sam przyznałeś, że każda interpretacja jest równouprawniona.

– Tak, interpretacja jest własnością danej osoby i można to publikować, interpretować… Taki jest wynik wypuszczania czegoś w świat. Taka jest party parcel of this business. Ale czy ja rozumiem pewne zarzuty? Trudno powiedzieć – jedne rozumiem, innych nie. Case by case. Istnieje też granica reagowania na zarzuty, bo robienie filmów – a zwłaszcza filmów takich jak ja robię – jest tak trudne, tak skomplikowane, tak niezwykłe, że ja powinienem dostać jakiegoś Nobla czy Oscara za to, że ja je w ogóle zrealizowałem. Dysponuję przy tym naprawdę małymi środkami, a jednak grają u mnie gwiazdy, jakoś te filmy wyglądają… To jest też pewnego rodzaju talent wyciskania soku z kamienia.

– Wiem, że dla Ciebie ten język wizualny, jest ważniejszy niż zwykła narracja. To również może się przyczyniać do tego, że Twoje filmy nie są tak powszechnie oglądane.

– Uważam, że język wizualny jest narracją…

– Również tak sądzę. Ale jeśli obrazy – które często mają symboliczne znaczenie – są trudne do zrozumienia, odczytania, to może sprawiać, że film staje się właśnie hermetyczny.

– …natomiast kino jest obsadzone przez filologów, którzy przedkładają mówione słowo nad czytanie wizualne.

– Wielką wagę przykładasz do roli symbolu w sztuce. Pewne symbole mogą być rozpoznawalne, chociaż – jak sam mówiłeś w swoich wykładach – współczesny odbiorca sztuki stał się ślepy na tę symbolikę, która była w miarę czytelna w pewnych epokach z przeszłości. Jeśli na domiar tego autor/artysta używa swojej „prywatnej” symboliki, to jeszcze bardziej może to zwiększyć nieczytelność tego, co tworzy. I nie będzie to wina odbiorcy.

– Ale ta symbolika akcydentalna, moja osobista… ona również działa na ludzi. I to ludzi obcych kulturowo. Oni ją odczytują jako swoją własną.

– Czyli spotkanie z samym sobą?

– I to jest celem moich filmów.

– Czego unika kultura masowa, która robi wszystko, aby ludzie o sobie zapomnieli.

– Tak, kultura masowa zbudowana jest na ucieczce od samego siebie. A ja odwrotnie – robię rzeczy polegające na spotkaniu człowieka z samym sobą. I to jest totalnie pod prąd. Ale – jak powiedział pewien mądry chiński filozof – kto idzie pod prąd, ten dojdzie do źródeł.

I w tym momencie spojrzeliśmy za okno, patrząc z góry na tłum ludzi przewalający się po obu stronach Chicago River, której brzegi porastały aluminiowo-szklane wieżowce downtown. Środkiem drogi pełnej samochodów jechał rowerzysta, który – nie trzymając kierownicy – coś tam tekstował wpatrzony w ekran swojego smartfona

Po chwili milczenia Majewski zwrócił się do mnie i powiedział: „Ja ci mogę zagwarantować, że obojętnie jak odbierasz ‚Dolinę Bogów’, to będzie to film, który będziesz pamiętał do końca życia.”

*  *  *

Wyraźni w tłumie bez wyrazu? Spotkanie z Lechem Majewskim w Chicago

.

Całość wywiadu z Lechem Majewskim przeczytać można TUTAJ.

.

TEN NIEZNOŚNY ROMANTYZM, albo o obronie fantazmatów

garść refleksji na marginesie chicagowskiego przedstawienia „Dziadów cz. II” Adama Mickiewicza

.

„Kto nie był ni razu człowiekiem, Temu człowiek nic nie pomoże” (Maciej Góraj jako Widmo Złego Pana)

.

I.
ROMANTYZMEM PODSZYCI

.

Nie ulega wątpliwości, że (abstrahując od religii) na polską tożsamość narodową najmocniej wpłynął Romantyzm. Kiedy na początku lat 90. XX wieku, po tzw. „transformacji” ustrojowej, w naszym kraju ogłoszono załamanie się kulturowego paradygmatu romantycznego, wszyscy tej diagnozie ochoczo przytaknęli, bo ponoć wreszcie nastała u nas „normalność” – staliśmy się suwerenni, wpadliśmy w otwarte ramiona liberalnej demokracji, gotowi na przyjęcie wszelkich dobrodziejstw wolnego rynku…
Wydawało się, że najważniejsze cechy romantycznego charakteru stały się po prostu nieprzydatne, anachroniczne, odczarowane, zbędne. Nie musieliśmy już składać krwawych ofiar walcząc o niepodległość; nie potrzebni nam już byli bohaterowie poświęcający się dla Ojczyzny. Martyrologia i mesjanizm stały się dość egzotycznie brzmiącymi pieśniami przeszłości. Umęczona solidarność narodowa mogła być zastąpiona zdrową konkurencją, symbol – konkretem, marzenie – ziszczeniem, pobożna życzeniowość – prakseologią, mit – narracją faktów, plemię oblężone – społeczeństwem otwartym.
Czy jednak to obwieszczenie śmierci romantyzmu w narodzie nie było przedwczesne? A może jest on z tkanką narodową Polaków nierozerwalnie zrośnięty? Może jesteśmy na niego skazani – na dobre i na złe?

Trupy i postęp, czyli jak to z Romantyzmem bywało

To, co się stało po katastrofie smoleńskiej świadczy o tym, że w psychice narodu konstrukty, złogi i piętna Romantyzmu tkwią nadal. Transformacja ustrojowa nie przełożyła się na transformację mentalną. I trzeba sobie jakoś z tym radzić i jakoś z tym żyć… co wychodzi nam różnie.
Jednak warto zaznaczyć, że Romantyzm niekoniecznie musi być tylko skazą i ciężarem. Okazuje się, że jest czymś, co nadal określa nasz charakter, co buduje nas organicznie, stawszy się poniekąd naszą cechą przyrodzoną, elementem składowym naszej umysłowości – i to nie tylko w wymiarze ogólnym, ale i indywidualnym.
Zresztą, niektórzy z tych, co głosili kres paradygmatu romantycznego w kulturze polskiej, zaznaczali, że konieczna jest nie tyle jego likwidacja, co transpozycja i przeobrażenie. Maria Janion, największa chyba znawczyni polskiego Romantyzmu, która nota bene najdobitniej ogłosiła jego załamanie się po ustrojowej transformacji, pisała, że „odkryjemy (Romantyzm) na nowo, na miarę naszej epoki, jego wielkość artystyczną, odnajdziemy jego filozofię egzystencji”.
Romantyzm miał swoich krytyków od samego początku, choć nawet oni nie mogli się wyzwolić od pewnych jego cech, atrybutów, charyzmów i miazmatów. Już Norwid wskazywał na różnicę między narodem a społeczeństwem – temu pierwszemu przypisując czyn, drugiemu zaś pracę, rozróżniając romantyczno-bohaterski zryw (słomiany zapał?) od organicznej pracy od podstaw, zdolnej rzeczywiście przeobrazić kraj i zmienić mentalnie ludzi. A z drugiej strony przecież pozostawał romantykiem z krwi i kości, uduchowionym i uwznioślonym, naznaczonym samotnością i rysem tragicznym.
Okoniem do Romantyzmu ustawili się pozytywiści, głosząc prymat rozumu nad duszą, wiedzy nad wiarą, praktycyzmu nad sentymentem, ewolucji nad Bogiem, prozy nad poezją, realizmu nad marą… Lecz te deklaracje nie zawsze szły w parze z ich rzeczywistą postawą i wewnętrznym stanem. Bo np. patriotyzm, miłość do Ojczyzny, podziw dla piękna kraju, marzenia o szklanych domach, czy szacunek dla narodowych bohaterów – czyli odruchy i wartości wyznawane przez nich bardziej lub mniej otwarcie – były na wskroś romantyczne.

„O sprawiedliwy, lecz straszny wyroku! I com ucierpiał, to cierpieć co roku” (Tomasz Maternowski jako Upiór)

Po uszy w Romantyzmie tkwił sam Wyspiański (nota bene pierwszy inscenizator Mickiewiczowskich „Dziadów”), który wprawdzie wyszydzał „poezję grobów”, drwił z mesjanistycznego bzika, zżymał się na chorobliwość złudzeń i iluzji, miał dość martyrologicznych gloryfikacji i nekrofilskiego szwungu… ale sam tworzył dramaty jak najbardziej romantyczne w formie i treści, które były niczym innym jak mierzeniem się i wadzeniem, dyskusją i konfrontacją z romantyczną miazgą, którą Wyspiański poddawał epokowej transformacji. Bo uznał, że w polskim Romantyzmie nadal tkwi wielka siła, tylko trzeba go przeczyścić, przesiać i przewietrzyć.
Młoda Polska była właściwie powtórzeniem Romantyzmu w wersji fine de siècle’owej (inna nazwa tej epoki, czyli „neoromantyzm”, mówi sama za siebie) tyle że bohaterem tragicznym staje się nie umęczony patriota a cierpiący kosmicznie artysta – kapłan absolutu. Wprawdzie istnieje też odmiana narodowa tego romantyzmu, ale tak dydaktyczna i miałka (z wyjątkiem dramatów Wyspiańskiego), że można na nią spuścić kurtynę milczenia.

Gombrowicz i inni

Do romantyzmu przyczepiali się także Boy-Żeleński, Brzozowski, Irzykowski i inni, ale najbardziej dał się mu we znaki Witold Gombrowicz, który – podobnie jak Wyspiański, tyle że w wersji à rebours, groteskowo-szyderczej – przenicował ten prąd jak nikt nigdy przed nim, dając tym samym dowód na to, że Romantyzmu nałykał się on więcej, niż zdecydowana większość szeregowych Polaków – przeżuwając go i trawiąc (ewentualnie spluwając i nie trawiąc); przekłuwając nadęte patosem balony narodowych kompleksów, urojeń i megalomanii. No, ale Gombrowicz w tym kontekście to jest temat rzeka – i wcale nie tak oczywisty w tych swoich anty-romantyzmach, anty-polonizmach, anarchizmach i innych pupizmach. Bo to przecież mędrzec pod maską błazna, człowiek poważny skryty za pozą trickstera, cierpiętnik o powierzchowności dandysa… Czy wreszcie arcy-Polak, który „Polaka z niego samego wyprowadzał”. Może nawet krypto-romantyk?
Nie lubił Romantyzmu Czesław Miłosz, zwłaszcza za te jego nacjonalistyczne skręty i obskurantyzm (co dało o sobie znać zwłaszcza w Polsce międzywojennej, którą właściwie opanował w znacznej części postromantyzm) tudzież skłonności heroiczno-martyrologiczno-nekrofilskie („Wy macie wspaniałą architekturę, sztukę, technikę, bogactwo – tak, ale ile my mamy trupów!” – pisał Noblista).
W Polsce „Ludowej” wzory Romantyzmu próbowali zawłaszczyć komuniści, z miernym raczej skutkiem. Bardziej nośny artystycznie (literatura, kino) okazał się sprzeciw wobec tych manipulacji widoczny choćby w twórczości Różewicza, Konwickiego, Białoszewskiego, Mrożka… także w filmach Kawalerowicza, Munka, Wajdy
Romantyczne echa dawały o sobie znać w kolejnych zrywach społecznego sprzeciwu wobec partyjnej dyktatury i zależności od sowieckiego imperium. Symptomatyczne i wymowne jest tu zwłaszcza poruszenie związane z wystawieniem w 1968 r. w Teatrze Narodowym „Dziadów” (uczestnictwo widzów w spektaklu przemieniło się w uliczną manifestację). Elementy martyrologii, poświęcenia, heroizmu – a nawet mesjanizmu – pojawiały się w kolejnych protestach i zamieszkach robotniczych, zwłaszcza w okresie powstania Solidarności. Swoistą restytucję odruchów romantycznych polskie społeczeństwo przeżyło po tragicznym wypadku pod Smoleńskiem. Również w obecnym życiu politycznym kraju – a zwłaszcza w konflikcie między stroną liberalno-modernistyczną a konserwatywno-tradycjonalistyczną – pojawiają się wątki wywiedzione jakby wprost z dawnych sporów romantyków z ich adwersarzami.

Ten przeklęty Mesjanizm, ta sucz Martyrologia

Mesjanizm i martyrologia – dwie specyficzne cechy polskiego Romantyzmu, najbardziej chyba wyszydzane, piętnowane i zwalczane – uznane za prominentne w zestawie polskich wad narodowych. A tymczasem, jeśli weźmiemy pod uwagę kontekst, w jakim powstały, nie okazują się one jakąś aberracją czy patologią myślenia politycznego Polaków, bo wraz z heroizmem – w czasach utraconej niepodległości, ucisku i państwowego niebytu – stanowiły mit ochronny dla polskiej tożsamości, służyły przetrwaniu narodu, były źródłem nadziei na zmianę losu, czy wreszcie pozwalały na zachowanie poczucia własnej wartości, odrębności a nawet i dumy – wbrew rzeczywistości i historycznym faktom. W obliczu klęski powstania listopadowego, wobec upokorzeń, strat i represji, jakie ona przyniosła, trzeba było sobie z tą beznadziejną traumą dawać radę, w jakiś sposób ją przezwyciężyć. Jak zauważył Artur Lewczuk: „Naród stanął wobec cierpienia, które mogło mieć dwojaki charakter: niszczący albo konsolidujący. Trzeba było je pomieścić w narodowym doświadczeniu, odnaleźć jego sens i ten sens znaleziono w myśli mesjanistycznej, która ostatecznie nie pozwoliła Polakom pogrążyć się w rezygnacji, rozpaczy, która stała się źródłem scalenia i wyznaczyła bieg narodowego trudu w walce z wrogiem.” W podobnym tonie pisała nawet Maria Janion, zwracając uwagę na pewien działający tu psychologiczny mechanizm: „Romantyzm polski był najbardziej wierny nie rzeczywistości empirycznej, lecz rzeczywistości psychicznej narodu, który utracił niepodległość, ale nigdy nie utracił wiary w konieczność jej odzyskania”.
Oczywiście, że poruszamy się tutaj w sferze wyobrażeniowej, ale czy fantazmaty nie nabierają czasami mocy stwórczej, przeobrażając samą rzeczywistość?

„Zamknijcie drzwi od kaplicy, I stańcie dokoła truny” (Julitta Mroczkowska Brecher jako Guślarz)

Należy podkreślić, że sama martyrologia nie była Polaków wyborem, czy nie daj Boże jakimś ich masochistycznym upodobaniem, a wynikała z tragizmu historycznego doświadczenia – z dramatu jaki fundowali nam co jakiś czas silniejsi od nas przeciwnicy. W tę sytuację wpisywała się również gloryfikacja takich zachowań jak poświęcenie, walka i heroizm. Mesjanizm zaś był sposobem na przechowanie i utrwalenie pewnych wyższych wartości moralnych, a ponadto ugruntowywał w Polakach przeświadczenie o przynależności do narodu nie tylko „wybranego”, ale i „niezbędnego”.
Zważywszy na to wszystko, całkiem zasadne staje się pytanie, czy aby nasze przetrwanie jako narodu – i utworzenie suwerennego państwa – nie zawdzięczamy właśnie tak ośmieszanemu i pogardzanemu przez niektórych Romantyzmowi?

Polskość na cenzurowanym i pułapka liberalizmu

Źle się dzieje w państwie polskim, kiedy nie ma porozumienia co do tego, jak należy przekształcać polską tożsamość narodową w konfrontacji z przemianą w społeczeństwo postnowoczesne – w dobie europejskiej integracji i globalizacji, w zderzeniu z problemami jakie niosą ze sobą konsumpcjonizm, nierówność ekonomiczna, rewolucja informatyczna, moralny relatywizm, utowarowienie kultury i jej masowa degradacja. Tych zagrożeń i wyzwań jest znacznie więcej. Czy wobec tego mogą dziwić polityczno-społeczne reakcje mające przed nimi bronić? Próba ochrony polskiej tożsamości narodowej jest jedną z nich.
Tymczasem znajdują się „postępowi”, „wyzwoleni” i „nowocześni”, zwykle wpatrzeni w Zachód polityczni koryfeusze oraz uważający się za „elitę” polscy inteligenci, którzy pod przykrywką liberalizmu dekonstruują kulturowe mity, dokonują przewartościowania pewnych tradycyjnych wartości, niszczą typowo polskie formy… często zastępując to jakimś post-modernistycznym badziewiem, lub po prostu niczym. Dezawuują takie pojęcia jak patriotyzm, polskość i naród; okazują lekceważenie dla tradycji, rytuału, religii i wiary; bezkrytycznie poddają się obcym wpływom; zachodnie standardy uważają za jedynie słuszne; zachowanie się moralne jest dla nich śmiechu warte; przyzwoitość, dobroć i uczciwość dobre są dla naiwniaków i frajerów… itd. (Swoją drogą nie spodziewałem się, że doczekam czasów, kiedy zadeklarowani liberałowie zaczną się zachowywać jak sekta).
A przecież, nawet sam – tak hołubiony przez intelektualistów (na równi choćby z Mrożkiem) Gombrowicz pisał: “Nie będziemy narodem prawdziwie europejskim, póki nie wyodrębnimy się z Europy – gdyż europejskość nie polega na zlaniu się z Europą, lecz na tym, aby być jej częścią składową specyficzną i nie dającą się niczym zastąpić”. Czy komukolwiek wpatrzonemu w literackie szelmostwo i dezynwolturę pisarza przyszłoby do głowy, że taka deklaracja wyszła spod pióra drwiącego z romantycznej polskości kosmopolitycznego szydercy? A Gombrowicz byłby ostatnim, który by się godził z zastąpieniem czegokolwiek jakąś małpującą innych repliką – obcą formą jeszcze bardziej upupiającą Polaków.
Jak już wspomniałem, uważająca się za kulturalno-intelektualną elitę formacja stojąca po przeciwnej stronie barykady, niż obóz reprezentujący poglądy narodowo-konserwatywne i broniący polskiej – nota bene uwarunkowanej religijnie – tradycji, nie miała większych skrupułów by zdekonstruować polskie mity narodowe, poddać krytyce tak rdzennie polskie wartości tradycyjne jak np. patriotyzm czy wiara, ale niestety nie zdołała stworzyć i wprowadzić żadnej innej, alternatywnej, lecz suwerennie polskiej jakości – tego, co Polacy jako społeczeństwo mogliby uznać i przyjąć jako nową formę polskości. Bo łatwiej jest coś zburzyć niż zbudować – dekonstrukcja zawsze jest łatwiejsza niż konstrukcja, a deziluzja może mieć katastrofalne skutki uboczne. Powstała pustka, wyrwa, dziura, którą wypełnia się często jakimś surogatem lub atrapą. Dokonano analizy, ale synteza idzie jak po grudzie. Zalano nas krytyką polskości („polskość to nienormalność”, „ciemny lud”), ale nie uraczono żadną afirmacją, która uwzględniałaby polską specyfikę i charakter. Zadenuncjowano populizm, ale nie zastąpiono go żadnym – wiarygodnym i akceptowalnym dla większości społeczeństwa – paradygmatem zbiorowości czy narodu.

„Hej, sowy, puchacze, kruki, Szarpajmy ciało na sztuki” (Edyta Luckos, Maciej Góraj i Marcin Kowalik)

.

II.
ŻYCIE POZAGROBOWE DZIADÓW

.

W Chicago wystawiono część II arcydramatu Adama Mickiewicza, czyli tzw. „Dziady” wileńsko-kowieńskie. Kinga Modjeska, główna sprawczyni tego przedstawienia, jakby w obawie przed uznaniem go przez publiczność za wskrzeszanie narodowo-martyrologiczno-mesjanistycznej ramoty, kojarzonej często z lekturową nudą, podkreśliła, że zajmuje się w swoim spektaklu nie narodem a folklorem i naturą. Bo rzeczywiście Mickiewicz w tej części sięgnął do pogańsko-słowiańskich źródeł zadusznego rytuału – do obrządku mającego znaczenie bardziej uniwersalne, niż polityczne. Tak więc, jest to rzecz zdecydowanie spirytystyczna, a nie historyczno-patriotyczna.
Przyznaję, że u mnie chicagowskie przedstawienie Sceny Polonia uwolniło całą kaskadę myśli o ścisłych związkach polskiej tożsamości narodowej z Romantyzmem, jak również sprowokowało do prześledzenia jak to zapętlenie zmieniało się w perspektywie historycznej (patrz: część I tego tekstu). Choćby z tego powodu spektakl ten jest dla mnie wydarzeniem, który ma sporą wartość i wagę. A przecież jest jeszcze inna jego strona – ta, wyzwalająca całą gamę doznań estetyczno-duchowych, niekoniecznie racjonalnych, niekoniecznie narodowych… I myślę, że to właśnie ów drugi aspekt tej części dramatu – wraz z obsesyjnym wręcz usadowieniem się wersów Mickiewicza w głowie reżyserki – zadecydował o zmierzeniu się z tą materią Kingi Modjeskiej i jej artystycznej trupy.

Słowiańszczyzna jak upiór

„Słowiańszczyzna to na wpół niewidzialny upiór, to potępiona dusza wyjąca pośród pozłacano-buraczanych krajobrazów polskości. (…) Słowiańszczyzna pierwotnym lękiem, nagą duszą, na niej blizną. Jedno wiarą, drugie marą. Dziady idą.” – pisał jakże obrazowo Kuba Janicki.
No właśnie, nasza bardziej lub mniej skrywana niechęć do Wschodu, ale przede wszystkim sam katolicyzm (i naturalnie Kościół), sprawiły, że zapomnieliśmy o naszym pogańskim rodowodzie, wyparliśmy go ze świadomości – wraz z tym, co w nas archaiczne i pierwotne… Odsunęliśmy też na dalszy plan naszą plemienną słowiańskość. Mickiewicz pisał we wstępie do „Dziadów”, że w dzieciństwie wielkie wrażenie wywierały na mim ludowe opowieści, podania, legendy, czego ślad mamy głównie w II części dramatu, gdzie w cmentarnej kaplicy pojawiają się wywoływane przez „pospólstwo” duchy, upiory i zjawy.
Obrzęd pogański („dziadów”) miesza się tu i łączy z rytuałem chrześcijańskim (Zaduszek). Mickiewicz nie tylko to opisał, ale i w swoim arcydramacie (zwłaszcza w cz. III) poszedł znacznie dalej – to co pierwotne i archetypiczne (manifestujące się choćby w antycznych dionizjach, kultach Voodoo, religiach opętania), ożywił w słowiańskich folklorze, sprzęgnął to wszystko z chrześcijaństwem, a następnie przeniósł idee katolickie (Ofiara, Mesjasz, Odkupiciel) na cały polski naród. To jest, musimy przyznać, symboliczno-transformacyjna orka na miarę Tytana Wyobraźni, giganta poezji i myśli.
Wziąwszy to wszystko pod uwagę, odjazdowa niedorzeczność niektórych „dziadowych” motywów, okazuje się pozorna, bo pod cienką warstwą ich „bzdurności” i absurdu, czai się pełna znaczeń głębia, o ich roli moralizatorsko-dydaktrycznej nie wspominając.
Bo czyż my wszyscy, nawet dzisiaj – w dobie ponoć nieprzesądnej i racjonalnej – nadal nie obcujemy (w naszej wyobraźni przynajmniej) ze zmarłymi? Czy nie ustalamy z nimi ciągle naszych relacji – stosunku, jaki do nich mamy? Czy nie zajmuje nas kwestia życia po śmierci? Problem winy, kary, grzechu – konsekwencje naszych ziemskich postępków w życiu wiecznym? Czy nie mamy wrażenia, iż docierają do nas znaki z zaświatów? Czyż nie pragniemy nieśmiertelności z jednej strony, z drugiej zaś – czyż jej się nie obawiamy? Żyjemy na granicy widzialnych i niewidzialnych światów, doświadczanych zmysłami, ale i wyczuwanych intuicją – pełnych zarówno dotykalnych ciał, jak i ezoterycznych (choć nie pozbawionych substancji) fantomów.
Dlatego nie dziwią nas tak bardzo pojawiające się w „Dziadach” zjawy i duchy, a wręcz przeciwnie – wydają się nam być zjawiskiem zupełnie naturalnym. I nas angażującym.
To zaangażowanie wzmocnione zostało dość skutecznie przez twórców i artystów ze Sceny Polonia, którzy zaprezentowali nam arcydzieło Mickiewicza w Chicago.

„Kto nie dotknął ziemi ni razu, ten nigdy nie może być w niebie” (Kinga Modjeska jako Dziewica Zosia)

Spektakl – ludzie i zjawy

„Dziady”, mimo swej złożoności, niespójności i trudności, należą do najczęściej wystawianych polskich dramatów. I chyba łatwo to zrozumieć zważywszy na niezwykłą plastyczność i obrazowość Mickiewiczowego języka, na obecne w nim emocjonalne napięcia, na pobudzającą wyobraźnię ekspresję… o tkance narodowej, w której jest on zatopiony, nie wspominając.
Oczywiście, wraz z upływem czasu – i w rytm mijających epok – forma tych przedstawień się zmieniała, ale i sama treść podlegała pewnej fluktuacji znaczeń, za każdym razem, na swój własny sposób, inaczej interpretowana – już choćby ze względu na zmieniający się historyczny kontekst. I z tego co wiem, były to inscenizacje coraz bardziej odbiegające od „ducha” oryginału. Pod pretekstem aktualizacji i uwspółcześnienia, uwolnienia się od nacisku „polonocentrycznych klisz lekturowych” czy też od „propagandowych nadużyć” – odhistorycznienia i odpolitycznienia – traciły swój znaczeniowy impet, narracyjną spójność, postrzegane przez niektórych widzów jako „zwariowane”, „udziwnione” czy wręcz „idiotyczne”.
Interpretacja Kingi Modjeskiej sięga do „klasycznych” romantycznych źródeł – jej „Dziady” (scenografia, kostiumy) nie porzucają XIX wiecznego emploi, pozostają wierne teatralnej tradycji, a jednak nie są wtórne, plagiatorskie czy anachroniczne – wybrzmiewając autentyczną pasją, rezonując i współgrając ze współczesną wrażliwością widzów.
Spektakl zaczął się przejmującym monologiem – skargą Upiora (Tomasz Maternowski) i już to wystąpienie osadziło nas w charakterze tej inscenizacji: zarazem solidnej, jak i melodramatycznej, a mimo to nierzewliwej, niesentymentalnej, nieckliwej. Niejako sprawcą i reżyserem całego obrzędu był Guślarz (jak zwykle niezawodna Julitta Mroczkowska Brecher) – łączący tradycję pogańskiego Koźlarza z egzorcystyczną mocą chrześcijańskiego krzyża. Wtórował mu Starzec (Bartosz Kasza) – postać nie tylko styrana życiem, ale i milczkowato-ponura. Zjawa Złego Pana (Maciej Góraj) to jakby wskrzeszenie piekielne Łazarza – niesamowita charakteryzacja podkreślała nieziemskie udręczenie, nie tylko jego duszy, ale i wygłodzonego ciała. Opadająca go chmara żarłocznego, drapieżnego ptactwa (Małgorzata Kwaśniewicz, Marcin Kowalik, Maternowski raz jeszcze) wzmagała tylko wrzawę – niemiłosierną zaciętość szarpiących nieszczęśliwca mścicieli. Niejako kontrapunktem dla tego strasznego korowodu harpii były igrające w niebie Aniołki czy też pląsające po scenie Słowianki/Rusałki – jednak pozbawione już tak dramatycznej weny. Rozdzierała serce Matka/Sowa (Edyta Luckos) z zamarzniętym dzieckiem, wygnana na mróz przez nielitościwego Pana. Dziwiły dzieci (Nicole Krawczyk, Ethan Stanescu), których jedynym grzechem wydawało się być to, że miały szczęśliwe dzieciństwo (jedna z kilku niedorzeczności, na jakie trafiamy w logice gminnej sprawiedliwości).

Padając na kolana, unosząc się w górze…

Jednak prawdziwą kreację – a właściwie dwie – stworzyła Kinga Modjeska. Pierwszą – rolą Zosi, drugą – monologiem Pani Rollison (we fragmencie dodanym tutaj z III części „Dziadów”). Wprawdzie aktorka nie odarła Zosi z wianka, lecz pozbawiła ją niemal zupełnie sielankowej otoczki (na pierwszy ogień poszły wyrzucone ze sceny: fruwający motylek i bieżący przed pasterką baranek), podkreślając jej dramatyczną sytuację w zaświatach, gdzie wprawdzie hula ona dość lekko i beztrosko z wiatrem, ale boleje nad tym, że – przez swoją wyniosłość, nieprzystępność dla chłopaków i dumę – nie dane jej było zaznać prawdziwej „ziemskiej” miłości. (Czyżby morał tego był taki, że jednak cnota nie popłaca?) Dopełnieniem tej kreacji (znakiem Natury, może nawet Niebios?), była tęcza, która pojawiła się ni stąd ni zowąd na Zosinej sukience, (a którą właściwie odkryłem dopiero oglądając swoje, zrobione podczas spektaklu zdjęcia).
Modjeska na scenie świetnie się porusza – tak, że nawet imitacja jej powietrznych lotów (przy wydatnej pomocy dwójki partnerów) była bardzo wiarygodna – zrazu lekka, to znów brzemienna. (Kto by pomyślał, że dziewczyna z ludu jest w stanie prawie że hamletyzować?)

„Gdzie ty! – znajdę cię, mozgi na bruku rozbiję, Jak mój syn! Ha, tyranie! syn mój, syn nie żyje!” (Kinga Modjeska jako Pani Rollison)

Lecz najmocniej zabrzmiała dla mnie skarga Pani Rollison rozpaczającej po stracie swego syna. Modjeska w habicie i na kolanach – swoim dobitnym, choć brzmiącym dość głucho i upiornie głosem – wstrząsnęła mną tak, że zapomniałem, że jest to gra i że to jest ona.

Czy wszystko jest padliną?

Ryszard Kapuściński pisał: „Cywilizacja współczesna to cywilizacja odarcia – z tajemnicy, z duchowości, z sacrum – chce ona pokazać, że wszystko jest materią, czyli że wszystko jest lub stanie się wkrótce padliną”.
Właśnie, gdybyśmy nie wiem jak usilnie się starali, to ani nauka, ani empiryczna wiedza, ani racjonalizm nie jest w stanie dostarczyć nam SENSU – i to nie tylko metafizycznego (bo metafizykę materializm odrzuca z zasady), ale i teleologicznego (współcześni naukowcy twierdzą powszechnie, że świat – a tym samym życie – nie ma ani celu, ani sensu).
Lecz tak się składa, że człowiek (w rozumieniu ogólnym) potrzebuje poczucia sensu swojego życia, i to nie tylko w wymiarze doczesnym, ale i metafizycznym. Z tego powodu ludziom (cały czas mówimy o zdecydowanie większej części ludzkości) nie wystarcza sama wiedza, bo sensu może im dostarczyć dopiero wiara (religia). (To jest tak oczywiste, że dziwię się, iż hołubiący rozum „racjonaliści” nie są w stanie tego zrozumieć, ani tym bardziej przyjąć tego do wiadomości).
To dlatego Oświecenie od samego początku stanęło na straconej pozycji ze swoim zbiorem postulatów usiłujących opisać i normować społeczno-kulturową rzeczywistość. To dlatego dość szybko zostało wyparte przez Romantyzm, który nie mógł się pogodzić z materialistyczną – a tym samym bezduszną – wizją świata,  a który zaspokajał ludzką potrzebę duchowości, uczucia, nastroju, charyzmy, wyobraźni… o potrzebie Boga nie wspominając.
Zapanowało (wróciło?) przekonanie, że jednak rozum nie jest naczelną władzą człowieka i że poznanie rozumowe nie może być jedynym rodzajem poznania świata; że nie wszystko jest dostępne ludzkiemu pojmowaniu (nieokreśloność, nieuchwytność, tajemnica egzystencji i świata); że liczą się intuicja i przeczucie, że duch jest ponad materią, że istotniejszy (nadrzędny) jest wymiar metafizyczny; że życia wewnętrznego człowieka – z całym tym jego bogactwem i głębią – nie da się zredukować do funkcji i przejawu tylko li materii.
Oczywiście nie ze wszystkimi wymienionymi tu postulatami romantycznymi się zgadzam, ani nie twierdzę, że należy ulegać irracjonalizmowi (choć według mnie racjonalizm wcale nie wyrządził światu mniej szkód niż irracjonalizm), to daleki jestem od zachwytu ludzkim rozumem, który prawdę mówiąc już od dawna uważam za przereklamowany.

Skazani na mit i wyobraźnię

A wracając do refleksji, jakie wzbudziło we mnie chicagowskie przedstawienie „Dziadów” – z jego przeniesieniem nas w inne, duchowe wymiary świata (i zaświatów); z wywołaniem zjaw, mar, upiorów i duchów; z obcowaniem ze zmarłymi, które przywołało wspomnienie o naszych – nieżyjących już – przyjaciołach i bliskich… Po raz kolejny uświadomiłem sobie to, jak ogromną siłę może mieć nasza wyobraźnia i jak niezbędna jest ona do naszego funkcjonowania w rzeczywistym świecie.
Tak, jak ludzka kultura skazana jest na mit, tak życie wewnętrzne człowieka nie może się obejść bez iluzji, fantazji, marzenia, złudzenia… a ogólnie: bez wyobrażenia. Nie tyle dlatego, że (wbrew pozorom i naszemu przeświadczeniu) nie mamy bezpośredniego dostępu do rzeczywistości; nie tylko dlatego, że nasza jaźń jest produktem nieświadomości; nie tylko dlatego, iż rzeczywistego olśnienia – tego otwarcia przed nami Drzwi Percepcji na oścież – nie moglibyśmy znieść, ale przede wszystkim dlatego, że nasze myślenie i wyobraźnia nie są materialne, a ściślej: nie mogą być opisane w kategoriach materii. Podobnie zresztą jak sam człowiek, a co za tym idzie – nasze człowieczeństwo.
Przestrzeń duchowa, nawet jeśli oparta jest na materii, ma charakter niesubstancjalny, widmowy, nieuchwytny, może nawet mistyczny – rządzi się swoimi prawami i ma swoje wymagania. Wskutek tego nasze doświadczenie rzeczywistości nie jest – i nie może być – przejrzyste. Poruszamy się w świecie w dużej mierze wyobrażonym – nie tyle fikcyjnym i złudnym, co idealnym i zjawiskowym, posługując się przy tym hipostazami. Z naszymi niedoskonałymi zmysłami – i wielce ograniczoną percepcją –  mierzymy się z tym, co nazywamy rzeczywistością. W tym kontekście mój tekst jest nie tyle obroną fantazmatów, (których konotacja jest zazwyczaj negatywna) co przyznaniem, że nie można od nich uciec.
A jeśli bronię pewnego rodzaju fantazmatu, to jest to fantazmat rozumiany nie jako mamiący nas i prowadzący na manowce psychotyczny syf albo jakaś percepcyjna aberracja, lecz będący czymś, co pomaga nam radzić sobie z przytłaczającą nas niekiedy rzeczywistością – z dyktaturą bezlitosnych faktów. Wbudowany w naszą psychikę mechanizm przetrwania.

*  *  *

.

Fot. Stanisław Błaszczyna

AMERYKA – UPADEK MITU I SENTYMENT

(co się plecie w kajecie – zapiski – z wypowiedzi rozproszonych, XXIV)

.

zapiski notatki kajet notes

.

      Dobrze jest popatrzeć na politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych z perspektywy państw arabskich, afrykańskich, południowo-amerykańskich… I to z perspektywy nie tyle polityków, co zwykłych ludzi. Można by wtedy znacznie więcej zrozumieć z tego, co dzieje się na świecie – i nie mylić np. skutków z przyczynami, jak to się nagminnie dzieje w Ameryce, gdzie ludzie dziwią się, kiedy spotykają się z niechęcią, a czasem nawet i z nienawiścią ze strony mieszkańców innych krajów.
No, ale politykom zależy tylko na forsowaniu własnego punktu widzenia, bo to zwiększa ich skuteczność. Wszystko to bowiem przypomina próbę sił (a ta zwykle niewiele ma wspólnego z refleksją).
Sekretarz Stanu Kerry wpadł wczoraj na pomysł pokazania senatorom, kongresmenom i publice video z konwulsjami ofiar zatrutych sarinem. To jest najgorszy cynizm, bo odbywający się pod płaszczem humanitaryzmu. I, niestety – jedno z fundamentalnych zagrań wojennej propagandy. Ja poradziłbym mu, żeby pooglądał sobie dzieci palestyńskie spalone żywcem przez biały fosfor użyty przez armię izraelską podczas agresji na Gazę, kilka lat temu.

*

      To prawda:, największe militarne potęgi odeszły od „broni” chemicznej, bo ta stała się po prostu „bronią” zbyt prymitywną (no i oczywiście dlatego, że była ona wybitnie a-humanitarna – yeakh!). Opracowuje się więc „broń” znacznie bardziej wyrafinowaną, zaawansowaną technicznie – a wiadome korporacje zarabiają na tym „postępie” krocie (na „broni” chemicznej też wcześniej zarobiły, ale ona wyszła z mody i stała się przestarzała; no a teraz zarobić teraz na jej likwidowaniu).
Natomiast tą nowoczesną, zaawansowaną technologicznie „bronią” zabija się już bardziej wyrafinowanie i humanitarnie, tudzież zgodnie z tzw. międzynarodowym prawem.

*

      To prawda – Obama (oficjalnie) skończył z torturami, ale jednak zezwolił na ataki dronów, w których giną przypadkowi ludzie, a nawet obywatele USA (prezydent podpisał stosowny akt zezwalający na to). Zamienił więc stryjek siekierkę na kijek: bo ataki dronów dokonywane na terytoriach obcych państw są jednak przestępstwem, a zabijanie niewinnych ludzi jest jednak – jak by na to nie patrzeć – morderstwem.
Wie o tym Obama, dlatego kiedyś się przyznał do tego, że ofiary ataków z dronów będą go prześladować do końca życia.

*

      Słynna już, bo wiralnaTyrada Jeffa Danielsa w serialu The Newsroom) robi wrażenie. (Nic dziwnego, bo przecież napisał ją Aaron Sorkin.)
To wygląda na prowokację, ale w rzeczywistości jest oczywistością. Te „najbardziej szczere trzy i pół minuty w historii amerykańskiej telewizji” (określenie trochę jednak na wyrost) stały się internetowym przebojem. Ale jak się tak w to wsłuchać, to jest w tej mowie Danielsa zawarta pewna schizofreniczność: pierwsza część to brawurowa prowokacja wygarniająca zszokowanej publiczności to, że Ameryka nie jest (już) najwspanialszym krajem na świecie (najdziwniejsze jest dla mnie to, że ci ludzie są tym zdziwieni – może nawet właśnie zszokowani); natomiast część druga to jakby powrót do idealistycznego bullshit, który tak naprawdę rzadko w amerykańskiej rzeczywistości się sprawdzał (choć rzeczywiście były w historii Stanów Zjednoczonych momenty, kiedy owe ideały traktowano poważnie.

*

      Wydaje się nam, że jesteśmy bardziej teraz bardziej cywilizowani – bardziej świadomi tego, co robimy, niż dajmy na to – w XVII czy XIX wieku, kiedy to hordy kolonistów zalewały ziemie należące do „barbarzyńców”, kiedy podbijało się (kolonizowało) tzw. Trzeci Świat – a wszystko oczywiście w imię niesienia im wspaniałej europejskiej cywilizacji (podczas gdy chodziło wyłącznie o ich eksploatację – o to, by się wzbogacić).
Czy dzisiaj nie robi się tego samego?
Czy oprócz garstki ludzi ktoś protestuje np. przeciw zabijaniu niewinnych ludzi dronami (i to na terenie obcego, a suwerennego niby państwa), jak robią to Stany Zjednoczone (odpowiada za to osobiście Obama, ponieważ sam własnoręcznie podpisuje wyroki śmierci na ludziach wybranych arbitralnie przez jakichś tam urzędników i zabijanych jako terrorystów – choć opiera się to przeważnie na poszlakach, a w atakach tych większość ofiar stanowią ludzie, którzy przypadkowo znaleźli się w pobliży „targetu”, czyli cywilna ludność, którą raczej trudno uznać za śmiertelnych wrogów, zagrażających USA).
Zabija się dziś bezprawnie ludzi w biały dzień, dosłownie na oczach całego świata (bo kto chce o tym wiedzieć, to będzie wiedział), ale nic się z tym nie robi, bo za Obamą stoi siła największej potęgi gospodarczej i wojskowej świata, z którą przywódcy i politycy świata zachodni nie chcą zadzierać.
Dzieje się to na szerszą skalę choćby w Afganistanie, gdzie prowadzi się bezsensowną wojnę, w którym rządzi skorumpowany do cna (w dużej części przez Amerykanów) rząd i gdzie podsyca się tylko wojnę domową, która wydaje się nie mieć końca (bo przecież wszystkich talibów nie da się zabić, tak jak nie dało się zlikwidować komunizujących Wietnamczyków, którzy w końcu wojnę z Ameryką wygrali i do dzisiaj rządzą krajem.)

*

       Pisząc w jednym z artykułów o 99% żołnierzy przerobionych w maszyny do zabijania, miałem na myśli tzw. „mięso armatnie”, w jakie zwykle zamieniani się ludzie służący w wojsku podczas wielkich kampanii i bitew – w warunkach bojowych (ot, choćby takie Verdun czy Stalingrad).
Powinienem to uściślić. Bo to nie jest tak, że ja nie dostrzegam człowieka pod żołnierskim mundurem. Współczuję tym chłopakom, których wysyła się na bezsensowne wojny, mieszając im wcześniej w głowach (poddając ich właśnie tresurze), wykorzystując ich naiwność i często zwykłą biedę. Zdecydowana większość z nich dopiero na wojnie uświadamia sobie to, w co się wpakowała, ale wtedy już jest za późno. Więc zabijają jak maszyny, albo załamują się – albo jedno i drugie. I w większości wracają do domu (jeśli akurat nie zostaną zabici) jako psychiczne (a często i fizyczne) wraki. Taka jest prawda.

*

      Stany Zjednoczone zawsze miały jakieś grzechy na swoim sumieniu, ale teraz sytuacja jest inna. Np. wojna w Wietnamie spotkała się w końcu ze zdecydowanym sprzeciwem w szerokich kręgach społeczeństwa – ludzie wówczas w końcu przejrzeli na oczy i zrozumieli, że jest ona sprawką polityków oraz lobby przemysłu zbrojeniowego, które robiło na niej olbrzymie pieniądze – kosztem życia ok 6o tysięcy żołnierzy amerykańskich i setek tysięcy Wietnamczyków (głównie cywilów palonych napalmem i zatruwanych przez Orange Agent i inną „bronią” chemiczną). Teraz wszyscy łykają to, co im wciska oficjalna rządowa propaganda i stronnicze media. Sprzeciw wojnie w Afganistanie jest prawie żaden (a przecież ta wojna jest absurdalna w kontekście bezpieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczonych – ale się ją ciągnie od wielu lat, bo nie jest ona jednak absurdalna dla tych, którzy zarabiają na niej miliardy dolarów). Ale skoro – jak usłyszałem niedawno w jednej z towarzyskiej dyskusji – wojnę można usprawiedliwić, bo napędza ona ekonomię… to o czym mu tutaj mówimy?
W ten sposób Ameryka traci mandat sprawiedliwości, pozbawia się jakiejkolwiek podstawy etycznej, która jednak w historii tego kraju miała znaczenie i była ważna dla wielu ludzi budujących ten kraj. To są właśnie te „coraz słabsze fundamenty” Ameryki.
Zwykle szuka się wyższych uzasadnień dla niskich pobudek. Wyrusza się na wojnę, by zdominować jakiś region i czerpać z tego korzyści (również polityczne), a głosi się, że robi się to po to, by wyzwolić ludzi od tyrana i zaprowadzić demokrację.
Jak na ironię, wszystkie wojny prowadzone przez Stany Zjednoczone, które niby miały przynieść temu państwu profity, sprowadziły się tylko do finansowej katastrofy, kosztując dziesiątki razy więcej, niż to szacowali „eksperci”. Może i wojny rozkręcają ekonomiczną koniunkturę, ale nie te, które miały miejsce w Iraku i Afganistanie (zarobili na nich tylko nieliczni). Zamiast wydawać np. na edukację, napychamy kabzę militarystom i tym wszystkim, którzy obsługują ten cały wojenny biznes, topiąc w błocie miliardy dolarów.

*

      Irak po „naszym” zwycięstwie kwitnie – ludzie żyją w spokoju i coraz większym dobrobycie, jest pełna demokracja (tyrania została wreszcie przez nas zlikwidowana), nie ma już żadnych etnicznych podziałów na śmierć i życie. I wszyscy są nam wdzięczni, stali się naszymi przyjaciółmi, kochając nas za to nasze altruistyczne poświęcenie – za wszystkie te dobrodziejstwa, które żeśmy z tak wielkim wysiłkiem i poświęceniem im uczynili.

*

       Nie wiem czy zwrócenie uwagi na to, że w jednym kraju w wyniki zamachu terrorystycznego zginęło 3 osoby i wie o tym cały świat (bo Amerykanie wzniecają z tego powodu burzę medialną), a w drugim, tego samego dnia 55 i tylko się o tym wzmiankuje, (bo to nie „nasza” część świata, nie Europejczycy ani Amerykanie, więc wiadomość jest niejako „rutynowa”) – jest retoryką, podsycającą na dodatek pewne resentymenty.
Poza tym: co tak naprawdę jest rozkręcaniem nienawiści: zabijanie ludzi, czy też mówienie o tym?
Czyli zachowanie dystansu musi polegać na tym, że ofiary w Ameryce powinniśmy traktować inaczej, niż ofiary w Iraku i Afganistanie? Czy nie jest to czymś atawistycznym, amoralnym i czy nie wyrasta z myślenia plemiennego: my jesteśmy ludźmi (lepszymi, ważniejszymi) a oni ludźmi, (a raczej osobnikami) drugiej czy trzeciej kategorii, których życie jest mniej ważne (więc możemy je lekceważyć i ignorować?)
Tak głęboko siedzimy w tej mentalności – i wydaje się nam to spojrzenie „normalne” – że nawet nie zauważamy w tym żadnego problemu etycznego.

*

       To prawda, że mit amerykański oddziaływał pozytywnie na cały świat. Ale to nie ja demontuję teraz ten mit, pisząc o mrocznych stronach amerykańskiego „imperium”. Ten mit się niestety sam rozkłada. Bo mit – aby funkcjonował i wywierał pozytywny wpływ – musi mieć swoje przesłanki, pewne konkretne podstawy. A w tej chwili mit amerykański traci swoje podstawy: zarówno pod względem moralnym, wolnościowym, jak i ekonomicznym (i kto wie czy ten ostatni aspekt nie jest tu czynnikiem najważniejszym).
Niestety, przy tym wszystkim Amerykę – a zwłaszcza społeczeństwo amerykańskie – postrzega się w Europie bardzo stereotypowo. Mnie to właściwie nie dziwi, bo wyobraźnia – nazwijmy ją „powszechną”, „zbiorową” – posługuje się niemal wyłącznie stereotypami. Ale nie można jednak np. niechęci do zagranicznej polityki USA, czy agresywnych poczynań rządu (takie jak np. wojna), przenosić na całe społeczeństwo amerykańskie – na tzw. „zwykłych” ludzi. Od pewnych uogólnień nie da się uciec, ale należy sobie zdawać sprawę z tego, że są to uogólnienia, które absolutnie nie opisują – i nie mogą opisać – całej rzeczywistości, a zwłaszcza jej ważnych detali.
Trudno mi się też oprzeć wrażeniu, że coś złego się dzieje również w Europie. Nie chcę tu patetycznie dąć w wielkie surmy, ale chyba jednak można mówić o kryzysie całej cywilizacji zachodniej. Przez ostatnie 500 lat z okładem napędzała ją własna ekspansywność, dynamika konkwistadora i zdobywcy, kolonizacja praktycznie całego świata – a wsparte to wszystko było niebywałym rozwojem technologii, nauki i fermentem intelektualnym. Teraz, wygląda na to, że doszło do pewnego stanu nasycenia (a może nawet przesycenia) tej cywilizacji, i że wyłoniły się inne siły, które przejmując pewne zdobycze cywilizacyjne Zachodu, zaczną dominować świat. I niestety, motywem przewodnim ani mocą napędzającą ten proces nie będzie liberalizm ani demokracja.

*

       To, czy wojna jest sprawiedliwa, czy nie (a posługując się określonym systemem etycznym można to ustalić), ustala etyczną perspektywę tego, co się na tej wojnie robi (chodzi głównie o zabijanie innych ludzi). To wprowadza pewien relatywizm, wpędzając nas w pułapkę, z której trudno się wydostać, lecz ten problem staje się pozorny, kiedy jasno ustalimy hierarchię wartości – system etyczny, którego chcemy przestrzegać.

*

       Jeśli tak bliżej przyjrzymy się biografii terrorystów, to jednak zawsze odnajdziemy w niej jakieś osobiste (indywidualne) powody (niepowodzenie w pracy, w życiu osobistym, rodzinnym… etc.) – jakąś psychiczną skazę, która w końcu doprowadziła ich do zbrodniczego czynu. Chcąc zracjonalizować swoją frustrację i nienawiść, wszystkie te gotujące się w nich destrukcyjne popędy – budują swój własny system „światopoglądowy”, swoje własne teorie, często nie pozbawione elementów paranoi. Ale są one w miarę spójne, mocno umotywowane i jednak zakorzenione w jakimś realnym i poważnym problemie społecznym, obyczajowym lub politycznym. Kiedy więc dojdzie z ich powodów do jakiejś tragedii, to staje się to dla nas pretekstem (powodem), by się tym zupełnie realnym problemom przyjrzeć i je przeanalizować (bo jednak one same dość często są patogenne, tworząc realne zagrożenia). I jest chyba sens w tym dyskursie, bo przecież w ten sposób kształtuje się nasza świadomość, krystalizują nasze postawy – buduje się jakaś wartość społeczna czy kulturowa – ustalają się konkretne punkty odniesienia i kryteria, urabiają etyczne wartości.
To prawda, że bardzo trudno przeciwdziałać aktom terrorystycznym (w wielu przypadkach jest to wręcz niemożliwe), ale jednak mamy wpływ na to, w jaki sposób je odbieramy – i ważne jest to, co się dzieje wskutek tych zamachów. Większość ludzi reaguje (w samym momencie ataku) paniką (jest to poniekąd zrozumiałe), ale wielu także dokonuje niebywałych aktów poświęcenia dla innych, ryzykuje własnym życiem, by uratować drugiego człowieka. (Widzieliśmy przecież takie zachowania zarówno po zamachu na WTC, jak i podczas bostońskiego maratonu). To jest budujące.
Ale są też inne konsekwencje. Inne przesłanki czy wnioski z działań podejmowanych np. przez służby specjalne, ze sposobu w jaki reagują na to media, polityczny establishment, czy w końcu całe społeczeństwo.
Nie będę ukrywał, że to co się działo wczoraj w Bostonie, wydało mi się jakimś (bez mała) absurdem. Uświadomiłem sobie (po raz kolejny zresztą) jak łatwo jest Amerykę zranić, jaka ona w sumie jest – mimo tych wszystkich oddziałów służb specjalnych, policji i wojska – bezbronna; jak łatwo byłoby tu wywołać chaos i sparaliżować takie ogromne metropolie, jak np. Nowy Jork, czy Chicago. W końcu: że jednak nie jesteśmy na to wszystko przygotowani, ani organizacyjnie, ani mentalnie. Że zbyt łatwo dajemy się wmanewrować w sytuacje i przyzwolenie na środki, które niby podejmowane są w imię naszego bezpieczeństwa, a w rzeczywistości ograniczają w dużym stopniu naszą wolność i obywatelskie swobody. W tym kontekście można wspomnieć o słynnym powiedzeniu Franklina, który stwierdził, że „ten kto poświęca wolność w imię bezpieczeństwa nie zasługuje ani na wolność, ani na bezpieczeństwo”.
Moim zdaniem, to że poszukuje się i ściga dwójkę młodych chłopaków z pistoletami, nie może usprawiedliwiać blokady całego ogromnego miasta, unieruchomienia milionów ludzi w ich domach, zamknięcia lotnisk, zawieszenia ruchu komunikacji miejskiej… To była bowiem, moim zdaniem, zbyt wysoka cena za to, że tych dwóch zamachowców wyeliminowano (w końcu przecież i tak najprawdopodobniej by ich schwytano). Na dodatek, w całym kraju stworzono – przy pomocy medialnej burzy – poczucie terroru i zagrożenia, niewspółmierne do zaistniałego w rzeczywistości niebezpieczeństwa.
Przykro to stwierdzić, ale zdumiały mnie (może nawet śmieszyły) te wszystkie pojazdy opancerzone, kordony złożone z dziesiątków tysięcy policjantów, uzbrojone po zęby oddziały specjalne SWAT, które całymi plutonami, z wymierzonymi nie wiadomo gdzie karabinami, skradały się w czarnych kombinezonach po ulicach Watertown – nie wiadomo dokąd. To tak, jakby wytoczyć najcięższe armaty po to, by zabić muchę.
I żeby jeszcze na coś się to zdało. Ale oni nikogo nie schwytali, odwołali blokadę, powiedzieli ludziom, że „area is safe”, a zaraz potem, pewien człowiek wyszedł z domu i spostrzegł na swojej, zaparkowanej obok domu łódce, ślady krwi i zawiadomił o tym policję. Jak te tysiące, patrolujących miasto agentów i żołnierzy, dysponujących najnowocześniejszym sprzętem i nieograniczonymi wręcz środkami, mogło to przeoczyć? Tym bardziej, że chłopak ukrył się bardzo blisko miejsca, gdzie zabito jego brata, a skąd on zbiegł. Ta demonstracja siły wydała mi się bardziej dowodem słabości i nieskuteczności stosowanych środków.
I jeszcze nasz Pan Prezydent, który mówi: „They failed because the people of Boston refused to be intimidated. They failed because as Americans we refuse to be terrorized.”, co według mnie zupełnie nie przystaje do rzeczywistości – do tego, co naprawdę działo się w Bostonie: bo zarówno zamach terrorystyczny braciom Carnajew się udał, jak i miliony Amerykanów poczuło się sterroryzowanych i zastraszonych – nie tylko przez zamachowców, ale i przez samą akcję służb specjalnych i wojska. Po co tworzyć – zwłaszcza w takich poważnych okolicznościach – nowe iluzje, zamiast starać się spostrzec rzeczy takimi, jakimi one są naprawdę?
Niestety, wygląda na to, że na terrorystów nie ma mocnych, a jakiś motyw zawsze się znajdzie. Jednak ważne jest, aby wpływ, jaki ma zamach terrorystyczny na społeczeństwo, jak najbardziej zminimalizować. A raczej nie sprzyjają temu ani wrzawa medialna, ani też przesadna (niewspółmierna do istniejącego zagrożenia) reakcja służb bezpieczeństwa, które napędzają tylko psychozę strachu.
Nie bez znaczenia w tym wszystkim jest również napięcie, jakie wywołuje w świecie agresywna, nastawiona konfrontacyjnie polityka i polaryzacja społeczeństwa wynikająca z różnic ekonomicznych czy światopoglądowych.

*

      Paweł Snarski w swoim artykule Dlaczego kochamy Amerykę? pisze: „Mimo lat krytycznej wobec USA propagandy w czasach PRL sympatia do Amerykanów zawsze utrzymywała się w Polsce na wysokim poziomie. Znamienne mogą być tutaj wspomnienia Richarda Nixona, który dwukrotnie, w roku 1959 i 1972, odwiedzał nasz kraj. Za pierwszym razem odnotował: ‘Jechaliśmy z lotniska do hotelu. Przyleciałem do Warszawy zaraz po mojej wizycie w Ameryce Łacińskiej, gdzie leciały w moim kierunku kamienie i jajka. Teraz, jadąc w otwartej limuzynie, widziałem wiwatujące tłumy. W pewnym momencie coś ciężkiego uderzyło w samochód. Myślałem, że to bomba, a okazało się, że to wielki bukiet róż’.
W 1972 r., mimo że ówczesne władze zmieniły w ostatniej chwili trasę przejazdu Nixona, powitało amerykańskiego prezydenta ponad milion osób. Nixon zapisał wówczas: ‘Ludzie tłoczyli się wokół nas, płakali, krzyczeli: Niech żyje Ameryka. Zachowywali się tak, ponieważ kochają Amerykę’.
Warto było przeczytać cały tekst, który notabene pisany był przed dekadą, by zdać sobie sprawę, jak bardzo od tamtego czasu zmienił się stosunek Polaków do Ameryki. I tu rodzi się pytanie – stało się tak dlatego, że zmieniliśmy się my – Polacy, czy też zmieniła się przez ten czas Ameryka? A może stało się tak dlatego, że upadł mit Ameryki?
Moim zdaniem ów afektywny stosunek Polaków do Ameryki wydaje się – jak każda miłość – nieco irracjonalny i samymi suchymi faktami wyjaśnić się go nie da. Gdyż nasza miłość w znacznym stopniu oparta była na mitach i emocjach. Ale także na wdzięczności za pomoc, jaką okazywały nam Stany Zjednoczone w różnych okresach. Jednak Czesi i Słowacy – którzy też z amerykańskiej pomocy korzystali i również komunizm przeżyli, mają do USA stosunek znacznie bardziej racjonalny.
My tak dalece zapamiętaliśmy się w tym uczuciu, że w podświadomość spychamy nawet „zdradę jałtajską”, jakiej dopuścili się wobec nas Amerykanie. Uważamy Amerykę za naszego najlepszego sojusznika i najwyraźniej nie chcemy pamiętać zawodu, jaki nam kiedyś sprawiła.
Ponadto, od XIX wieku pokolenia Polaków śniły „amerykański sen” o wolności, przestrzeni, nieograniczonych możliwościach. Setki tysięcy próbowały go zrealizować – emigrowali, ciężko pracowali, dorabiali się. A nawet jeśli się nie dorobili, też na ogół dobrze mówili i pisali o Ameryce, utrwalając mit „nowej Kolchidy” (to tam antyczny Jazon wyprawiał się po złote runo).

Przy okazji warto przeczytać poniższe opinie, które nam fenomen miłości polsko-amerykańskiej próbują wyjaśnić – nawiązują przy tym do tego, jak to uczucie (stosunek) do Ameryki się zmienia:

Edward Redliński, pisarz: „Obok nas są kraje nieporównanie bardziej cywilizowane, kulturalne, humanitarne, a co więcej, bardzo do nas zbliżone historycznie, demograficznie, geograficznie i klimatycznie, kraje do naśladowania i do zakochania – Dania, Szwecja, Finlandia, Belgia, Holandia, Niemcy, Francja. Dlaczego więc Polacy kochają USA? Nie tyle kochają, co są zafascynowani, i to nie Ameryką prawdziwą, realną, ale mityczną, bajkową, wykreowaną przez Amerykanów, ich kinematografię i telewizję. Ta nasza miłość jest w gruncie rzeczy komiczna, gdyby nie była w skutkach dramatyczna. Pasujemy do siebie jak kogut do indyka. By to zrozumieć, wyobraźmy sobie symboliczną Polkę w postaci Emilii Krakowskiej, Beaty Tyszkiewicz, Bożeny Dykiel, niezawierającą realnego małżeństwa z Marlonem Brando, Leonardem DiCaprio czy Jackiem Nicholsonem. Albo odwrotnie, metaforycznego Polaka – Olbrychskiego, Żebrowskiego itp. – jako realnego męża Sharon Stone, Nicole Kidman lub Julii Roberts. Już to jest komiczne. USA narzuciły światu kult auta, autostrad i wieżowców. Amerykanie narzucili nam hierarchię wartości. Fascynuje nas sprawność USA jak sprawność maszyny, np. samolotu – wydajność, szybkość, wygląd, siła USA jako całości. Podczas mojego długiego pobytu w USA bez przerwy od Polaków słyszałem: ‘Dolar mi się podoba, Ameryka nie’. Od tego czasu wartość dolara spadła 20-krotnie. Jeszcze w 1989 r. średnia pensja w Polsce wynosiła 25 dol., a dziś 400-500 dol. Ameryka podoba się już znacznie mniej, razem ze spadkiem wartości dolara.”

Prof. Longin Pastusiak, marszałek Senatu: „Dwie grupy czynników decydują o stosunkach polsko-amerykańskich, jedne są natury sentymentalno-historyczno-tradycyjnej, drugie to interesy. W stosunkach polsko-amerykańskich ważniejsze są te pierwsze. A należą do nich wczesne kontakty Polski z Ameryką Północną – pierwsi Polacy przybyli tam w 1608 r. – udział Polaków w wojnie o niepodległość USA, nie tylko Kościuszki, Pułaskiego, wkład dyplomacji amerykańskiej, szczególnie prezydenta Wilsona, w odzyskanie przez Polskę niepodległości po I wojnie światowej, programy pomocy amerykańskiej dla Polski po obu wojnach światowych, wreszcie fakt, że nigdy miedzy nami nie było stanu wojny, a nawet w obu wojnach światowych walczyliśmy po tej samej stronie. Wszystko to stwarza w Polsce atmosferę przyjazną dla Stanów Zjednoczonych. Ważne są również wspólne, wielopłaszczyznowe interesy: polityczne, gospodarcze i strategiczne, a także kulturalno-naukowe. To wszystko powoduje, że Amerykanie cieszą się szczególną życzliwością, choć istnieje również u nas zjawisko mitologii amerykańskiej, które jest skrzyżowaniem dwóch innych zjawisk – fascynacji Stanami Zjednoczonymi i ignorancją co do amerykańskich realiów. Czasem żartuję i mówię, że są dwa proamerykańskie kraje na świecie: jeden to Stany Zjednoczone, a drugi to Polska, po czym, kiedy rozmawiam z Amerykanami, dodaję żartobliwie, że nie wiem, czy w tej kolejności. Warto dodać, dlaczego nasze stosunki ze Stanami Zjednoczonymi są ważne. Nie tylko dlatego, że USA są dziś najsilniejszym sojusznikiem w NATO, ale jeżeli dobrze odczytuję intencje polityki amerykańskiej w Europie, to Amerykanie prowadzą na naszym kontynencie taką politykę, aby żadne inne państwo nie uzyskało dominującej pozycji na europejskiej scenie politycznej, a to służy również interesom Polski. Często pojawia się w Polsce pytanie, czy iść razem z Europą czy z Ameryką. Uważam to za fałszywy dylemat, ponieważ w naszym interesie leży utrzymanie dobrych stosunków zarówno z USA, jak i z Europą, i to jest nasz wielki atut, że mamy dobre stosunki po obu stronach Atlantyku.”

Prof. Tadeusz Iwiński, minister w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów: „Dlaczego najbardziej kochamy Amerykanów? Składają się na to trzy rzeczy. To, że Polacy znają Amerykanów, gdyż mieszka tam ogromna polska społeczność szacowana na 9 mln. Jest stara tradycyjna emigracja, np. Nowy Jork, Chicago, i bardziej nowoczesna, w Kalifornii, na Hawajach itd. Polacy jeżdżą do rodzin i znajomych, widzą i lubią ten kraj. Po drugie, jest mit Ameryki. Jak mało który kraj Stany Zjednoczone mają taki mit. USA są krajem przodującym pod wieloma względami – techniki, mediów, filmu, piosenki itd. Mit ten umacniają potęga ekonomiczno-medialna i to wszystko, co składa się na potencjał kraju. Prawidłowość jest taka, że najlepsze zdanie mamy o tych narodach, z którymi nie graniczymy, bo z sąsiadami zdarzają się konflikty. Z każdym z siedmiu sąsiadów mamy jakąś zadrę z przeszłości i oni też mogą nam to i owo zarzucić. Natomiast znakomite, najlepsze są kontakty polsko-australijskie, polsko-argentyńskie, polsko-kanadyjskie i polsko-amerykańskie. Nigdy z USA nie mieliśmy punktów spornych, a zawsze spotykało nasz coś dobrego.”

Prof. Maria Jarosz, socjolog: „Myślę, że w świadomości społecznej Ameryka zawsze miała dobre konotacje, bo jest to kraj daleki, ale zarazem bardzo bliski, mieszka tam wiele milionów Polaków. Po drugie, kiedy żyliśmy w PRL i najbardziej doskwierał brak wolności, uważaliśmy, że Ameryka jest synonimem wolności i jest najbliższa naszym oczekiwaniom. Jeśli tam ktoś wyjedzie, zostanie i wrośnie w to społeczeństwo, będzie traktowany jak inni Amerykanie. Inaczej jest np. we Francji, bo tam praktycznie Polak czy inny przybysz do końca życia pozostaje obcy. Fakt, że tzw. stara Polonia amerykańska słabo wrosła w społeczeństwo, wiąże się z poziomem wykształcenia. Nowsza emigracja polityczna wygląda już na tym tle inaczej. Poza tym to Ameryka nam pomogła, nie zdradziła w 1939 r., choć w Jałcie i Poczdamie już zapisała się mniej korzystnie. Ale Poczdam i Jałta w świadomości Polaków tak bardzo nie ciążą. Łączy nas historia, Pułaski, walka o wolność i poczucie, że jesteśmy w Ameryce lepiej postrzegani niż w innych krajach, także europejskich.”

Prof. Adam Bromke, politolog: „Dlaczego Polacy są proamerykańscy? W epoce Związku Radzieckiego i zimnej wojny Amerykanie byli przeciwni Rosjanom, tak jak tradycyjnie Polacy, zwłaszcza w okresie komunizacji. Tego nie da się zmienić. Polacy są i będą bardziej proamerykańscy, bo mamy ku temu powody, choć sami Amerykanie specjalnie nigdy się nami nie interesowali. Jednak myślę, że w kwestiach bieżących politycznych rozbieżności między Unią Europejską i NATO albo Francją i Ameryką powinniśmy być bardziej subtelni i nie wykazywać za dużo emocji, bo to może nie być zbyt dobre. W tym sensie jesteśmy trochę jednostronni. Francuzi są tradycyjnie naszymi przyjaciółmi, a my w konflikcie opowiadamy się po stronie Busha, choć bardziej potrzebna jest nam dzisiaj Europa niż Ameryka.

*

      To, co piszę o militaryzmie amerykańskim, nie jest pisane z pozycji pacyfizmu ani nawet idealizmu. (Powtarzam już chyba do znudzenia, że nie jestem pacyfistą.) Jest pisane z pozycji pragmatyka i racjonalisty. Uważam po prostu, że angażowanie się USA we wszystkie bez wyjątku wojny (chodzi mi o okres po II wojnie światowej) odbywały się nie tylko ze szkodą dla świata (miliony zabitych i okaleczonych ludzi, notabene w przeważającej części cywili, zrujnowanie krajów, w których toczyła się wojna) ale i dla społeczeństwa amerykańskiego. Także – co widać doskonale z perspektywy czasu – dla Stanów Zjednoczonych, jako państwa.
Zaangażowanie się militarne (zresztą, termin „zaangażowanie” jest eufemizmem, winno się właściwie nazywać rzecz po imieniu jako zbrojną agresję) USA w Wietnamie, Iraku i Afganistanie przyniosły same straty. Nie tylko humanitarne. Również polityczne.

*

       Ktoś mi niedawno zarzucił: To ciekawe, że najbardziej krytykują Amerykę ci, którzy czerpią z niej korzyści i korzystają z benefitów, jakie się ma, mieszkając w tym kraju.
I to jest właśnie bardzo amerykańskie. Również i mnie to uderzyło, tym bardziej, że ja sam przejawiam takie skłonności (kochając Amerykę, a jednocześnie ją krytykując).
Myślę jednak, że dość łatwo to wyjaśnić. Dzieje się tak dlatego, że Ameryka jest światem samym w sobie, pełna kontrastów, zróżnicowania… przebogatym w odniesienia, pełnym paradoksów, o skomplikowanych stosunkach z całym zewnętrznym światem… etc. Tak więc, krytykuję to, co mi się w Ameryce nie podoba (być może zbyt często i ostro?), ale też staram się zwracać uwagę na to, co jest w niej dobrego (być może za rzadko i mało przekonywająco?)
Lecz nie mogę zmienić faktu, że w Stanach Zjednoczonych spędziłem najpiękniejsze lata mojego życia – nie tylko dzięki sobie, ale i temu, co Stany Zjednoczone miały do zaoferowania. Że był to jednak (i nadal po części jest) kraj wielkich możliwości.

*

       Cywilizacyjne standardy. Niejaki pan Bell, sprawozdawca komitetu do spraw indiańskich w Kongresie amerykańskim, mówił w 1830 roku: „Zwyczaj kupowania od Indian ich tytułów własności jest więc tylko nowym sposobem nabywania, w którym humanitaryzm i interes (humanity and expediency) zastąpiły przemoc, a który także powinien nas doprowadzić do zawładnięcia ziemiami, jakich domagamy się z racji ich odkrycia i jakie zapewnia nam zresztą prawo przysługujące narodom cywilizowanym do osiedlenia się na obszarach zajmowanych przez dzikie plemiona.”

*

      Moim zdaniem Indianie Ameryki Północnej mieli szanse na przetrwanie (w końcu część z nich – mała bo mała – ale przetrwała) gdyby oddano im (a raczej pozostawiono) jakąś większą część kontynentu – i to niekoniecznie w jednym „kawałku”. Ale tak naprawdę – mimo czynionych prób (vide projekt Indian Territory) – niewielu z władnych Amerykanów tego chciało, a jeżeli chciało, to tego nie egzekwowano. Bo to wymagałoby jednak większego wysiłku i koncentracji środków, a przecież – jakkolwiek cynicznie i nieczule by to nie zabrzmiało – nowo powstałe państwo amerykańskie miało sporo innych spraw na głowie, nie tylko Indian. Do tego doszedł fakt, że tubylców – w porównaniu do coraz bardziej rosnącej liczby Amerykanów, wliczając w to kolejne fale imigrantów – nie pozostało już tak wielu (zwłaszcza na terenach już skolonizowanych). Szacuje się, że na początku XIX wieku było ok. 600 tys. Indian, z których, niestety, do końca tamtego wieku, przetrwało zaledwie 250 tys. To, jak postępowano z Indianami, niestety miało czasami cechy etnicznych czystek.
Dopiero w 1924 roku przyznano amerykańskie obywatelstwo wszystkim Indianom (choć 2/3 z nich otrzymało go wcześniej). W XIX wieku, w czasie rugowania Indian z ziemi, niewielu było Indian z obywatelstwem. Dlatego też nie byli oni chronieni przez prawo, któremu podlegali obywatele US. W praktyce oznaczało to np. że nie mogli się oni odwoływać do amerykańskich sądów. Byli po prostu wyjęci spod prawa. I to była jednak parodia, bo – z jednej strony nie byli przez prawo chronieni, a z drugiej – karano ich za przestępstwa wedle tego prawa.

*

      Spotkałem się z opinią, że „Indianie w tamtym okresie (podboju Dzikiego Zachodu) byli bardziej zaangażowani w walki między sobą, niż z białymi, których traktowali, jak jedno z plemion, i to nie koniecznie najgroźniejsze.”
Uważam to stwierdzenie za bezpodstawne. Trudno aby w tamtych czasach traktowano białych jako „jedno z plemion, i to niekoniecznie najważniejsze”. Trochę mi to trąci absurdem. Indianie nigdy nie traktowali białych jako „jedno z plemion”, nawet (a może nawet zwłaszcza) w początkach kolonizacji Ameryki, a tym bardziej później, kiedy przewaga (technologiczna, organizacyjna i populacyjna) stawała się coraz bardziej widoczna i oczywista.
A jeśli już o tym mowa: oczywiście, że Indianom (chodzi o plemiona zamieszkujące Amerykę Północną) zdarzało się walczyć miedzy sobą, ale nigdy nie prowadzili ze sobą wojen na wielką skalę i z takich powodów jak np. religijne, czy rasowe (jak to było w „cywilizowanej” Europie”, gdzie regularnie wyrzynano się, bo jedni chcieli zdominować drugich i zagarnąć ich bogactwa).
Warto tu też wspomnieć o kulturze walki związanej z tzw. „coup” – gdzie zamiast zabicia wystarczyło dotknąć przeciwnika, by ten uznał się za pokonanego (czy w naszej kochanej Europie ktoś kiedykolwiek wpadł na taki pomysł? Raczej nie – zamiast tego były różne waterla, verduny i stalingrady, z setkami tysięcy trupów.
Jeśli Indianie walczyli, to nie po to by zgromadzić wokół siebie góry bogactw (jak to było w zwyczaju w Europie). W ich przypadku chodziło niemal zawsze o zdobycie środków potrzebnych do przeżycia (ziemia, zwierzyna).

Tak więc, mówienie o tym, że Indianie stale między sobą walczyli – i że bardziej byli zaangażowani w walki między sobą a nie z białymi – jest według mnie pomówieniem.

*

      Skalpowanie było praktykowane także na terenie Europy i Azji już w starożytności. Podobno proceder ten uprawiały niektóre plemiona słowiańskie w X wieku, także Wizygoci, Frankowie, Anglosasi (mniej więcej w tym samym czasie). Skalpowanie znane też było wśród plemion indiańskich (nielicznych) zamieszkujących Amerykę Północną prekolumbijską, ale „rozkwitło” podczas wojen pogranicza – w których wszyscy walczyli ze wszystkimi (Anglicy, Francuzi, Indianie). Wszystkie strony stosowały skalpowanie, nie tylko Indianie. Za skalpy wrogów płacono – a to był dodatkowy doping do skalpowania. Indianie traktowali skalpy również jako wojenne trofeum.
Zwyczaj to okrutny, ale czy okrucieństwem nie jest już zabicie wroga?

*

      Określanie Indian słowem „dziki” (zdecydowanie pejoratywnym) miało kilka zastosowań. Przede wszystkim ustalało hierarchię (my jesteśmy ludźmi cywilizowanymi, oni są „dzicy” – więc nie musi się wobec nich stosować naszych cywilizacyjnych norm kulturowych, bo w rzeczywistości to nie są ludzie).
Nazywanie Indian „dzikimi” nie tylko ich poniżało i degradowało, ale i dehumanizowało. (Stary trick naszej – i nie tylko naszej – cywilizacji: wróg nie jest człowiekiem, więc można go oszukiwać, niewolić i mordować. To przy okazji ucisza sumienie – pod warunkiem, że się to sumienie jeszcze ma.)
Poza tym, Indianin był „dziki”, bo nie rozumiano jego kultury, obyczajowości i zachowania.
Nasz kolejny stary chwyt i złudzenie: że poniżając innych, można się samemu wywyższyć.

*

      Indianie w epoce prekolumbijskiej mieli to szczęście, że żyli na olbrzymim kontynencie o nieograniczonych, wydawałoby się, zasobach, z których mogli korzystać – i którymi mogli się dzielić w miarę bezkonfliktowo. To również wpływało na to, że nie musieli stale toczyć ze sobą wojen. Ponadto, ich kultura nie przywiązywała takiej wagi do kumulacji bogactw, ani nie było w niej czegoś takiego, jak żądza podboju czy „nawracania” innych na własną „jedynie słuszna” wiarę. Tym samy ubywało powodów do tego, by wszczynać wojny.

*

      Eksterminacja Indian nie była z góry zaplanowana, ale jednak zaplanowana była kolonizacja kontynentu – przez co oba te pojęcia – w praktyce – stały się jakby tożsame.
To prawda, losy tubylców poszczególnych Ameryk były różne. Rdzenni Amerykanie na terenie Ameryki Północnej wyginęli niemal doszczętnie, a ci, którzy się uchowali, zostali przez potężne społeczeństwo amerykańskie wchłonięci, niewiele wszak znacząc pod względem politycznym. W Ameryce Południowej czy Centralnej, w ostatnim czasie potomkowie rdzennych mieszkańców, sięgają nawet po władze, w wielu państwach tego rejonu stanowiąc trzon społeczeństwa.

*

      Utworzenie suwerennych państw indiańskich jest już – zwłaszcza dzisiaj – zupełnie nierealne. Od dawna zresztą Indianie schwytani są w błędne koło: chcą zachować swoją tożsamość i kulturę, ale zbytnio uzależnili się od państwa (subwencje, programy pomocy socjalnej, renty), które je wchłonęło (mimo, ze istnieją indiańskie rezerwaty, czyli wydzielone obszary, których autonomia jest bardzo ograniczona).
Trudno żyć w skansenie, gdzie czas zatrzymał się kilkaset lat temu, podczas gdy otacza cię potężna cywilizacja XXI wieku.

*

      Pisząc o Indianach Ameryki Północnej, słowo „zagłada” ująłem w cudzysłowie, lecz nie po to by umniejszyć tragedię ludów indiańskich, które zniknęły (wraz ze swoją kulturą) z amerykańskiego kontynentu, ale po to, by tę zagładę odróżnić od zagłady planowanej i przeprowadzonej metodycznie i na skalę, że się tak wyrażę, przemysłową w Europie (dokonującej się m.in. w obozach śmierci).
Dlatego też nie chciałbym nazywać wyniszczenia Indian Ameryki Północnej Holocaustem (masowym ludobójstwem), bo ono dokonywało się jednak w zupełnie inny sposób i było rozłożone na prawie pół tysiąca lat. To była taka zagłada „pełzająca”, odbywająca się jakby „mimochodem” i „na marginesie”. I właśnie dlatego, proces był ten tak zdradziecki – bo nie było właściwie żadnej metody tej zagłady. Ona przebiegała w sposób właśnie „banalny” – choć oczywiście zło uczynione Indianom trudno nazwać banalnym.

*

      Wpierw odebrano tubylcom przestrzeń, w której żyli fizycznie. Starali się więc Indianie schronić w przestrzeni duchowej (stąd wiele ruchów religijnych wśród Indian XVIII i XIX wieku). Ale tam zwykle spotykał ich fatalizm – stąd rezygnacja i poddanie się losowi.
Tylko do pewnego stopnia degradacji fizycznej można podtrzymać wewnętrzne życie duchowe. Po przekroczeniu pewnej granicy (fizycznego wyniszczenia) następuje również degradacja duchowa.

*

      Trudno byłoby mi zaprzeczyć, że moją przychylność wobec Indian zaczęły kształtować w dzieciństwie przygodowe powieści Karola Maya, J.F. Coopera, filmy o Winnetou czy Cochisie, które z tzw. rzeczywistością niewiele miały wspólnego, ale za to kształtowały jednak pewien rodzaj wrażliwości u dziecka, wpływającą w mniejszym lub większym stopniu na całe jego dorosłe życie i ewolucję poglądów – i w końcu na tzw. tożsamość czy też osobowość, charakter dorosłego już człowieka.
Do tych lektur dorzuciłbym jeszcze choćby – bardziej lub mniej realistyczne – książki Szklarskiego, Wernica, Szczepańskiej, czy wreszcie Arkadego Fiedlera.
Oczywiście z wiekiem przychodziły weryfikacje, większa zdolność odróżnienia realiów od fikcji, odrzucenie baśni i fantazji, bardziej świadomy wybór źródeł historycznego poznania… etc. (Krytycznych wobec Indian przesłanek można się było już doszukać w książkach Mayne Reida, czy – bardziej realistycznych – u Faulknera.)
Trzeba jednak pamiętać, że mowa tu o kulturze popularnej, literaturze, ikonografii, mitologii… To jest zupełnie odrębny temat, niż próby dotarcia do faktów – do rzeczywistego obrazu życia Pogranicza i stosunków jakie istniały między rdzennymi mieszkańcami Ameryki Północnej a europejskimi kolonistami.
Prawdą jest również, że tzw. kwestia indiańska miała o wiele lepszy PR w kulturze i ikonografii Zachodu, niż choćby Aborygeni, czy też ludy Azji czy Afryki. Ze zrozumiałych chyba względów: Ameryka rosła w siłę, stawała się globalnym mocarstwem, była przedmiotem zainteresowania całego świata; z Ameryką najliczniej i najsilniej – nie tyle może politycznie, co kulturowo – byliśmy też związani my, Europejczycy.
Już od samego początku zetknięcia się europejskich kolonizatorów z Indianami nastąpiła duża polaryzacja stosunku Europejczyków do Indian, w której też bardzo mocno mieszały się mity i wyobrażenia z rzeczywistością. Zapoczątkował to zresztą nie kto inny, jak sam (trzeźwy skądinąd) Montaigne, idealizując postać Indianina w swoich Próbach; również J. J. Rousseau, także Chamfort, czy Chateaubriand.

      Wspominam tu o literaturze, ale jednak te literackie postawy przekładały się także na różnicę stosunku do Indiach w rzeczywistych kontaktach z nimi. Upraszczając: jedni ich nienawidzili, drudzy byli im przychylni, jedni widzieli w nich ludzi, inni dzikusów i zwierzęta… etc. Godny uwagi w tym kontekście jest XVIII wieczny utwór Ponteach: or the Savages of America przetłumaczony przez Miłosza: dowodzi on bowiem, że już od najwcześniejszych czasów zdawano sobie w Europie (i w Ameryce) z etycznego wymiaru podboju Ameryki i stosunków z tubylcami, i że już wówczas dysponowano wystarczającymi przesłankami, by dokonać wyboru: usunąć, wyniszczyć, spacyfikować Indian i ich kulturę stosując do tego celu wszelkie możliwe, najbardziej nawet okrutne i drastyczne środki, czy też starać się szanować ich jako pełnoprawnych ludzi i robić wszystko, by koegzystować z nimi w pokojowy sposób.
Niestety, wydaje mi się, że mimo tego iż można było wybrać inaczej, w praktyce zdecydowano się (może było coś w tym z dziejowego fatum?) na to pierwsze – z opłakanym dla plemion indiańskich skutkiem.

*

      Ulegamy jednak złudzeniu, iż Indianie z kolonistami bez przerwy walczyli i nawzajem się wyrzynali. To pewnie dlatego, że do naszej świadomości (wiadomości) docierają zazwyczaj te ekstrema: wojny, bitwy, egzekucje, darcie kotów i skalpów… A przecież były też całe lata w miarę pokojowego współistnienia – to zależało również od rejonu. Jednak chyba najbardziej – w perspektywie historycznej – liczą się te punkty graniczne – zwroty „akcji”, nagłe zmiany stosunków, wybuchy konfliktów… bo to one w końcu decydują o tym, w jakim kierunku dryfuje „duch czasu” – gdzie to wszystko zdąża, jakie są konkluzje i finał. W ostatecznym rozrachunku liczy się kulturowy bilans – a ten dla Indian Ameryki Północnej jest katastrofalny.

*

      Naturalnie, niektóre plemiona indiańskie prowadziły między sobą wojny totalne – nastawione nie tylko na zagarnięcie obcego terytorium, ale i likwidację zamieszkujących go ludzi. Ale były także plemiona nastawione pokojowo, egzystujące obok siebie przez tysiące lat i współpracujące ze sobą.
Mimo wszystko wierzę w to, że przy pewnym wysiłku i odpowiednim nastawieniu – jak również wykazując dobrą wolę – można unieszkodliwić wbudowaną w nas (jak się wydaje) genetyczną skłonność do gwałtu i przemocy. Myślę jednak, że jest to w dużej części kwestią dokonywania (etycznych) wyborów.
Pytanie: czy rzeczywiście tzw. „mocarstwowość” to jakieś wielkie dobrodziejstwo dla ludzi tworzących owe „mocarstwa”? Czy ta mocarstwowość – i pęd do ekspansji – nie wynika przypadkiem ze zwykłej chciwości i zaborczości (na pewno nie wynika z walki o przetrwanie, która cechowała np. wojny ludów pierwotnych). Zazwyczaj tzw. „mocarstwa” chciały ugryźć więcej, niż mogły połknąć. Podbijały obce obszary i niewoliły zamieszkujących je ludzi, bo chciały ich wykorzystać i eksploatować. To właśnie świadczy o chciwości, o pożądliwości wzbogacenia się… bez żadnego umiaru. A ileż można w tym życiu zjeść?
Jedno z przysłów indiańskich mówi: „Mądrość – to żebyśmy łowili po naszej stronie jeziora, wy po waszej stronie jeziora, a w środku nikt.”

* * *

LUDZKIE BESTIARIUM – W LABIRYNCIE ŚWIATA

.

Porozumieć się z bestią (Peter Paul Rubens,

Porozumieć się z bestią (Peter Paul Rubens, „Dedal i Minotaur”)

.

W epoce bezmyślnych memów i powierzchowności, tudzież uwagi, która trwa pięć sekund (Facebook); w czasach powielania stereotypów i umysłowego lenistwa; przy całej ludzkiej niechęci, by poddać się głębszej refleksji… cenne są uważne i dłuższe rozmowy, w których szanuje się interlokutora. Rozmowy dotyczące czegoś, czym nie zajmują się środki masowej (dez)informacji, ani też pop-kultura. Niekiedy udaje mi się przeprowadzić taką rozmowę na moim blogu, gdzie trafiają ludzie wrażliwi i myślący, z którymi wymiana myśli jest dla mnie czymś stymulującym i poznawczym. Takie konwersacje bardzo sobie cenię.

Jedną z nich jest rozmowa z autorem bloga „Świątynia Krzyku”, który skomentował mój wpis zatytułowany „Grot z obsydianu”, będący liryczną (?) próbą zmierzenia się z tym, co w nas dzikie i pierwotne – z bestią, która drzemie w nas samych – i z którą szamotamy się w labiryncie świata, szukając tego, co złe, a co dobre – próbując przy tym odróżnić jedno od drugiego.

Myślę, że warto ją tu przytoczyć, wydobywając z wirtualnej czeluści, ocalając ją tym samym od zapomnienia – choćby tylko na chwilę, i choćby dla tych paru uważniejszych Czytelników.

.

♦ SIGIL OF SCREAM: Obrazy zwracają uwagę swoją wyrazistością. Zwłaszcza fragment o metalu pozostawia wiele fascynujących możliwości. I doceniam to. Jednak ten rodzaj prymitywizmu, choć interesujący literacko, nie zgadza się z moim własnym doświadczeniem genetycznym. Dlatego traktuję go jako obraz estetyczny, nie zaś jako przebłysk pewnej Prawdy, w duchowym sensie.

◊ STANISŁAW BŁASZCZYNA: A może dla kogoś innego jest to Prawda (nawet w duchowym sensie)? Jeśli tak, to czyja Prawda jest prawdziwsza?

♦ SoS: Ja mogę odnieść się jedynie do mej własnej recepcji – i komentarz mój mówi tylko o niej. Trudno, bym wypowiadał się inaczej, niż subiektywnie.
Jednak to prawda, iż zaciekawiło mnie, czy podobne doświadczenie może być przez kogoś odczuwane jako prawdziwe. Myślę, że spotkanie z taką perspektywą mogłoby być dla mnie np. interesujące poznawczo. Więc skoro już dyskutujemy, czy jako twórca tekstu możesz odpowiedzieć mi na to pytanie: czy tego typu doświadczenie odczuwasz, jako prawdziwe genetycznie?

◊ StB: Ale co to znaczy „prawdziwe genetycznie”?

♦ SoS: Chodziło mi o doznanie, które mógłbym porównać z tym, czego doświadcza moja świadomość, gdy znajduje się na poziomie genetycznym. Odnoszę się tutaj do teorii T. Learego, wykorzystywanej w psychologii transpersonalnej i dotyczącej poziomów programowania świadomości. Poziom genetyczny łączy się z przekroczeniem ego i połączeniem świadomości z wcześniejszymi formami życia (czasem, przez niektórych bywa to przeżywane jako np. wizja przeszłych wcieleń). Skojarzenie z twoim tekstem narzuca się oczywiście samo. Oczywiście, zahacza to o mistykę, i inne tego typu nieostre, lecz niesłychanie żywe, i interesujące mnie sprawy.

StB: Nie wiem, czy genetycznie mogą być przekazywane jakieś obrazy, idee (albo „archetypy” – jak twierdził Jung). Mnie się to wydaje zbyt ezoteryczne, abym bez wątpienia mógł dać temu wiarę. Ale na pewno za pomocą genów zapisane są w nas informacje kształtujące nasze popędy, instynkty, skłonności… (i to jest zakodowane na innym poziomie niż świadomość naszego ego). W moim tekście jest wyraźne nawiązanie do pewnego pierwotnego stanu naszej kultury, w której człowiek jest drapieżnikiem, gdzie podnieca go zabijanie zwierząt i sama krew (czy to na polowaniu, czy na ofiarnym stole) – kiedy sam czuje się na poły zwierzęco, ale kiedy jednocześnie zaczyna się w nim budzić pewna świadomość transcendentalna (kobiecości w samicy, boskości w idolu kamiennej figurki, magii w szamanie… etc.) I jest to przeniesione niejako w czasy nam współczesne (bo jednak to, co w nas „zwierzęce”, według mnie nie nadąża za postępami naszej kultury, więc jest spychane na dalszy plan – zwykle w sferę tabu).
To jet w sumie prosty obraz, być może pojawił mi się we śnie, albo w tzw. „pomroczności jasnej” ;) Nie pamiętam już tego dokładnie.

A wracając jeszcze do Twojego pytania z poprzedniego komentarza (o „Prawdę” podobnego doświadczenia) – myślę, że mogę odpowiedzieć twierdząco: tak, wierzę, że ktoś podobne doświadczenie może uznać za (swoją) Prawdę. Taką właściwość mają np. wspomnienia z poprzednich wcieleń u ludzi wierzących w reinkarnację (piszę to abstrahując od tego, czy ja sam w reinkarnację wierzę, czy też nie).

SoS: Obrazy ze snów są szalenie interesujące, prawda? Prawie cała moja twórczość jest na nich oparta. Ale to była dygresja, wróćmy do rzeczy.
Rozumiem wizję, jaką przedstawiłeś. Wydaje mi się, że jest ona bardzo charakterystyczna dla sposobu odczuwania człowieka Zachodu. Stan o którym piszesz, w mojej interpretacji, mówi o atawistycznym połączeniu z bestią, jednocześnie jednak to połączenie budzi opór świadomego umysłu. Człowiek widząc swą pierwotną naturę doznaje pewnego rodzaju szoku, alienuje się od niej, stara się ją ujrzeć z dystansu, wyjaśnić przed sobą… Więc jest to także wizja wewnętrznego konfliktu, wygnania ze stanu pierwotnej dzikości (a wiec i z raju), naznaczona opozycją pomiędzy naturą i umysłem, bestią i sacrum. Ten konflikt rozdziera duszę, która z jednej strony pragnie powrócić, a z drugiej powrócić nie może.

I tutaj pojawia się moja dalsza konkluzja: stoimy na zupełnie przeciwnych biegunach postrzegania (co jednak uważam za interesujące). Ja widzę świadomość jako wyłaniającą się z transcendencji. Stan pierwotnej dzikości jest dla mnie tożsamy z doświadczeniem sacrum. Bestia jest święta – jest szamanem, jest tym, który widzi boginię (nie przypadkiem Potnia Theron to Pani Dzikiej Zwierzyny). Dopiero oddzielenie niszczy ten raj. Narodziny ego, świadomości siebie budują osobowość, lecz siłą rzeczy muszą wyjąć człowieka ze stanu pierwotnego połączenia z Wszechświatem. Jednak ten stan był stanem pierwotnym – dlatego uważam, że to nie budząca się świadomość dostrzega transcendencję, lecz właśnie zostaje z niej wyjęta. Pierwotna świadomość jest w niej zanurzona, rozumie ją naturalnie, nie tworzy rozdzielenia.
Innymi słowy: człowiek stając się sobą traci raj.

To doświadczenie, o którym piszę powyżej (zjednoczenie sacrum i bestii) jest dla mnie tak naturalne i głębokie, iż trudno mi nawet postrzegać świat inaczej. Jednak większość ludzi na Zachodzie, przeżywa to w zgoła odmienny sposób (co, jak sądzę, jest powodem wielu cierpień). Sam wspominasz o tym, pisząc, iż zwierzęce cechy stają się Tabu. Jednak Tabu dawniej oznaczało to, co święte.
Pytając więc o Twoje doświadczenia miałem na myśli właśnie to wszystko o czym rozmawiamy. Dziękuję, że zechciałeś mi odpowiedzieć.

StB: Z przyjemnością czytam Twoje komentarze, bo poruszają pewne struny, na drganie których i ja jestem wyczulony.
Zdaje sobie sprawę z tego, że jestem człowiekiem Zachodu i że ma to swoje konsekwencje. Dlatego też nie chcę „na siłę” zmieniać mojej, nazwę to, konstytucji psychicznej, (która była jednak ukształtowana przez takie a nie inne elementy kulturowe) a raczej wykorzystać to do zrozumienia tego, czego jeszcze do tej pory nie znałem. Świadomy jestem też tych wszystkich dualizmów występujących w mentalności Zachodu i tego, że przez to moje własne myślenie jest (być może) zbyt… dialektyczne. Z czasem jednak coraz bardziej dociera do mnie to, że to co istnieje, posiada bardziej płynne continuum.

Ciekawe jest Twoje widzenie pojęcia świadomości w odniesieniu do transcendencji. Również i ja skłaniam się ostatnio coraz bardziej do tego, że powstanie świadomości (zwłaszcza egoistycznej) oddaliło nas od transcendencji, „odgrodziło” nas niejako od Absolutu. Lecz moim zdaniem niewykluczone jest także to, że wspinając się na najwyższy poziom świadomości (być może dotykają tego stany iluminacji albo medytacji dążącej do osiągnięcia – jak w buddyzmie – nirwany), tego Absolutu (transcendencji) możemy jednak w jakimś stopniu doświadczyć (byłoby to nic innego, jak powrót do pierwotnego stanu Jedni, boskiej esencji… do sacrum właśnie).
To, co piszę wydawać się może zbyt spekulatywne i niejasne, ale to dlatego, że są to jednak uproszczenia, posługujące się na dodatek pojęciami z różnych „parafii” religijnych czy filozoficznych.

Czy stan tzw. „pierwotnej dzikości” (a tym może też być „bestia”) można utożsamić z sacrum? Być może – tak jest chyba w religiach animistycznych i panteistycznych. Ale znowu: czy nie istnieją różne stopnie „dzikości” (ergo: różne stopnie uzyskiwanej świadomości)? Nasz mit Genesis nauczył nas widzieć to jako zjawisko skokowe (Grzech Pierworodny, zerwanie Zakazanego Owocu z Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego – co można uznać za pojawienie się w człowieku samo-świadomości, wygnanie Pierwszych Rodziców z Raju… etc.), ale czy w rzeczywistości zyskiwanie tej świadomości nie odbywa się stopniowo (w sposób ciągły, ewolucyjny)? W takim razie należy uznać, że także i zwierzęta, (od których tak bardzo się kulturowo odseparowujemy) posiadają pewien stopień świadomości (a to dyskredytuje w jakiś sposób pojęcie „pierwotnej dzikości” – bo wtedy nie za bardzo wiadomo, czym mogłaby ona być – i w którym momencie się kończy).

Pewnie zdajesz sobie sprawę z tego, że ktoś, czytając o Twoim doświadczeniu zrównującym – jak piszesz – bestię z sacrum, może Cię posądzić o jakiś krypto-satanizm. ;)
Ale rzeczywiście takie postrzeganie sacrum pojawia się w ludzkiej głowie (doświadczeniu, świadomości, wyobraźni?), choćby w słynnym stwierdzeniu Blake’a, że „Natura jest Kościołem Szatana” co, abstrahując od kontekstu satanistycznego, wskazuje na sakralność Natury, a więc „dzikości”).
I oczywiście nadal tabu oznacza to, co święte – podobnie jak to, co „zwierzęce” – i zbieżność tutaj nie jest przypadkowa.

Ten wątek (świadomość – Natura) pojawił się też we fragmencie mojego ostatniego wpisu:

Między jednością a osobnością plącze się twoja świadomość w Naturze
Wtedy, kiedy czujesz, że jesteś jedną z przyrodzonych jej cząstek
Może cię cieszyć ta więź – przepełniać błogie poczucie harmonii
Ale bywa też tak, że wobec Przyrody czujesz się obco, nieswojo
Bo przecież zostałeś kiedyś wygnany z jej naturalnego Raju
Dowiadując się wówczas (na dobre i na złe), że jesteś jednak INNY
Możesz to uznać za bezcenny dar, ale też i za wieczną klątwę, bo odtąd
Rozdarty między wspomnieniem niewinności a przekleństwem wiedzy
Żyjesz na granicy naturalnie i sztucznie stworzonych światów
Wiesz za mało by stać się w pełni mądrym i rozumnym człowiekiem,
A jednak zbyt dużo, by pozostać dzikim i bezmyślnym zwierzem

To wszystko w jakiś sposób łączy się ze sobą

SoS: Dziękuję, mi także bardzo przyjemnie się z Tobą dyskutuje. Zwłaszcza, iż nie masz w zwyczaju zaburzać się na inne widzenie świata – lecz jesteś otwarty, przedstawiając jednocześnie swój punkt widzenia. Mi to bardzo odpowiada, bowiem lubię poznawać inne perspektywy.
Szczerze rozbawiła mnie myśl, że ktoś mógłby posądzić mnie o jakieś satanistyczne inklinacje. Zawsze postrzegałem satanizm jako wyraz buntu, względem obecnej w monoteizmie koncepcji boga. Ja sam nie mam nic wspólnego z monoteizmem, nie uznaję również aksjologicznego dualizmu, który cechuje ten typ religijności (mam na myśli podział na dobro i zło). Nie mam więc przeciwko czemu się buntować. W istocie tego typu rozdzielenie, o którym mówię, zawsze było to dla mnie sztuczne, które prowadzi człowieka do alienacji – od sacrum, od natury i od siebie. Sam, jako tantryk, uznaję iż świat przeniknięty jest boskością. Nie ma elementów, które mogłyby być od niej oddzielone. Nie ma zła ani dobra – jest tylko świat, który istnieje. To, jak na niego reagujemy, to czy staje się dla nas piekłem czy rajem, placem zabaw czy komnatą tortur – stanowi nasz wybór. I nawet ci, którzy udają, że nie mają wyboru, dokonują go.

Oczywiście mógłbym odpowiedzieć na pytania dotyczące pojawienia się świadomości, rozwoju jej i kontaktu z sacrum – ale byłyby to odpowiedzi odnoszące się bardzo ściśle do mojego doświadczenia duchowego, mojego sposobu widzenia świata i mojego światopoglądu. Trudno mi więc powiedzieć, czy okazałyby się interesujące dla kogoś innego. Zwłaszcza, że nie chcę narzucać nikomu własnej percepcji spraw duchowych. Myślę, że najlepiej jest dochodzić do tej wiedzy samemu, dzięki doświadczeniu (np. medytacji). Powiem tylko tyle: nikt nie jest odgrodzony od Absolutu. Absolutu nie da się odgrodzić, jesteśmy w nim zanurzeni. Jedynie percepcja, która została nauczona postrzegać rzeczywistość jako pozbawioną sacrum (padół łez i królestwo grzechu) może popaść czasowo w taką iluzję.

Wracając jednak do tematu: uważam, że zwierzę w swej dzikości pozostaje niewinne, bowiem dzikość jest elementem jego natury. Człowiek traci niewinność, gdy dokonuje decyzji z jego naturą sprzecznych. Czy to oznacza, że człowiek, ma się zachowywać jak zwierzę? Nie, bowiem naturą człowieka nie jest stan zwierzęcy – lecz stan istoty świadomej, obdarzonej zdolnościami: autorefleksji, tworzenia i duchowego wglądu. Istoty, której zadaniem jest rozwijanie własnych zdolności i udoskonalanie natury poprzez sztukę. Jednak często człowiek rezygnuje z tych zadań, na rzecz pragnień ego, oraz niższych emocji (nienawiści, zazdrości, strachu). Każda podjęta decyzja jest naszą decyzją i konstytuuje osobowość oraz nasz odbiór świata. Możemy więc żyć w harmonii, lub w pomieszaniu – zależnie od tego, co wybieramy. Nie uważam więc aby istniało jakieś zło, którego nie tworzymy sami. Niestety, współczesny obraz świata nie napawa optymizmem, jeśli idzie o kierunek, który wybiera wielu ludzi.

StB: Także uważam, że w naturze (a konkretnie: w rzeczywistości pozaludzkiej) zło i dobro nie istnieje. Kiedy jednak człowiek zaczął tworzyć coraz bardziej złożoną kulturę, (w której wstępował na coraz wyższe jednak stopnie świadomości – odróżniając się nota bene coraz bardziej od zwierząt) to pojęcie dobra i zła stało się niezbędne, ponieważ bez tego człowiek nie mógłby stworzyć etyki, czy też raczej moralności – następnego elementu odróżniającego nas od zwierząt. Bez systemu etycznego życie społeczne człowieka byłoby niemożliwe (innymi słowy: niemożliwe byłoby stworzenie społeczeństwa). Człowiek odseparowywał się więc coraz bardziej od zwierząt, czyli de facto, od natury. (W tym znaczeniu nasza kultura jest tworzona niejako w opozycji do natury – czego echo mamy choćby w micie o wygnaniu z Raju Pierwszych Rodziców.) Sądzę że – chcąc mienić się człowiekiem – nie możemy żyć poza etyką (człowiek nie jest istotą amoralną – wbrew temu, co twierdzili ci, którzy uważali się za ludzi „wyzwolonych”).

Zgadzam się: zwierzę w swojej dzikości pozostaje niewinne. Ale to dlatego, że nie tworzy żadnej wyższej kultury charakteryzującej człowieka. Za człowieczeństwo „płaci” się więc tym, że alienuje nas ono coraz bardziej od amoralnej w swej istocie Natury. Nasza moralność (wrażliwość etyczna) jest tym samym najważniejszym wyznacznikiem naszego człowieczeństwa. Bez niej cofamy się do „dzikiego” świata zwierząt – przestajemy być ludźmi.

SoS: I znów nie do końca mogę się zgodzić z tym podejściem. Wedle mnie podział na dobro i zło oparty jest nie tyle na wyższych własnościach świadomości, co raczej na kompleksie ego. Większości osób dobro kojarzy z tym co dla nich jest pożyteczne lub przyjemne – zło zaś z odwrotnością pożądanych stanów. Taki punkt widzenia zawęża percepcję i skazuje podmiot na wieczne ocenianie świata, według kryteriów tego podziału. Jednak one same ulegają z czasem zmianie, tak więc i moralność jej ulega. Nie istnieje coś takiego jak moralność ponadczasowa. Etyka dąży do pewnej uniwersalności, jednak aby ją mogła zrealizować, nie może opierać się na wartościach zmiennych w czasie.
Z kolei np. holizm traktuje świat jako całość – niezależnie od jego wartości moralnych. Jest to powiązany splot procesów i manifestacji. Istnieją doświadczenia, które mogę zinterpretować w różny sposób. Czy złem staje się dla mnie śmierć kogoś bliskiego, jeśli dzięki niej odkryję nowe struny w swej duszy i napiszę nieśmiertelny poemat?

W mej interpretacji rzeczywistości dobro i zło zostało stworzone przez ludzi o dość fundamentalistycznych upodobaniach. Tych, którzy swoją dobrą prawdę przeciwstawiali złej prawdzie innych. W mojej interpretacji istnieją jedynie różne tunele rzeczywistości. Można więc przyjąć, że dobro i zło istnieje w ludzkich głowach – ale znów nie istnieje ono obiektywnie, w naturze. Dla mnie pozostaje iluzją umysłu, bez której znakomicie sobie radzę. A nawet zaryzykuję twierdzenie, że porzucenie tych wartości wyzwoliło mnie z wielu dylematów. Czy jednak oznacza to druzgocący brak etyki? Niekoniecznie… Uznaję, że rzeczy można podzielić na te, które rozwijają mnie, oferując mi jakieś inspirujące i konstruktywne doświadczenia, oraz na takie, które mogłyby mi zaszkodzić, lub nie wniosłyby nic istotnego do mojego życia. Mogę wiec decydować świadomie o kierunku mej wędrówki – nie potrzebuję do tego moralnego straszaka, a jedynie własnej świadomości i woli.
Zapewne jest to postawa dość amoralna. Jednak czy moralność jest dobrem, aby amoralność miała stawać się złem?

StB: Również uważam, że nie istnieje coś takiego jak „moralność ponadczasowa”. Nie zgadzam się natomiast z tym, że nie można „realizować” etyki, jeśli nie opiera się ona na wartościach niezmiennych w czasie. Moim zdaniem etyka (moralność) ulega ciągłej ewolucji – tak, jak ewolucji ulega cała ludzka kultura. System etyczny można oczywiście tworzyć bez odwoływania się przy tym do jakiejś Wyższej Instancji – tak jak to się dzieje obecnie w nowoczesnych społeczeństwach opartych na świeckich podstawach, nie odwołujących się bezpośrednio do żadnej religii.

Piszesz: „Czy złem staje się dla mnie śmierć kogoś bliskiego, jeśli dzięki niej odkryję nowe struny w swej duszy i napiszę nieśmiertelny poemat?”
Myślę, że warto jednak zachować tutaj pewne proporcje. Czy na pewno śmierć kogoś bliskiego (np. Twojego dziecka) można zestawiać z korzyścią napisania „nieśmiertelnego poematu”? Według mnie jest to poważne zaburzenie hierarchii wartości (przynajmniej w systemie etycznym wyznawanym przeze mnie). I ponadto: czy w tym przypadku Twój „nieśmiertelny poemat” nie mógłby być Twoją „iluzją umysłu”?

Piszesz: „Wedle mnie podział na dobro i zło oparty jest nie tyle na wyższych własnościach świadomości, co raczej na kompleksie ego. Większość osób dobro kojarzy z tym co dla nich jest pożyteczne lub przyjemne – zło zaś z odwrotnością pożądanych stanów. Taki punkt widzenia zawęża percepcję (…)”
A nieco dalej: „Uznaję, że rzeczy można podzielić na te, które rozwijają mnie, oferując mi jakieś inspirujące i konstruktywne doświadczenia, oraz na takie, które mogłyby mi zaszkodzić, lub nie wniosłyby nic istotnego do mojego życia.”
To jest właśnie podejście bardzo egoistyczne. Wydaje mi się, że pisząc to Ty sam opierasz się na jakimś „kompleksie EGO”, które uznajesz za jedyny wyznacznik wartościowania.
Deklarujesz także własną amoralność. A to właśnie amoralność jest według mnie postawą skrajnie egoistyczną, a przy tym wysoce aspołeczną ponieważ odrzuca (czy też lekceważy) wartości przyjęte przez społeczeństwo, którego jesteś członkiem. Bowiem, nawet jeśli nie przyjmuje się wszystkich tych wartości uznawanych przez większość społeczeństwa (bo jednak wielu ludzi myśli bardziej samodzielnie, chce żyć bardziej świadomie i nie poddawać się etycznemu automatyzmowi), to jednak tworząc własną hierarchię wartości, należy moim zdaniem brać także pod uwagę wartości wyznawane przez innych ludzi, żyjących obok ciebie – i mieć na uwadze nie tylko tzw. „dobro” własne (bo to byłoby właśnie uleganie „kompleksowi EGO”), ale i „dobro” innych.

Według mnie pojęcia dobra i zła – nawet jeśli powstaje tylko w ludzkich głowach – nie można umieszczać w kategorii „umysłowych iluzji”. Jak możemy się bowiem przekonać (choćby z niedawnej historii, vide: systemy totalitarne, masowe ludobójstwa…) to jednak to, co uznamy za dobro, a co za zło (czyli to, po której stronie się opowiemy i jaki system etyczny uznamy za wart respektowania) przekłada się bardzo konkretnie na jakość rzeczywistości i świata w jakim żyjemy.

SoS: Mam wrażenie, że nie do końca mnie zrozumiałeś. Być może stało się tak z uwagi na lapidarność mojej wypowiedzi. Pozwól więc, że dokładniej wyjaśnię, co miałem na myśli:
Dobro i zło nie może być oparciem dla żadnego zdrowego systemu etycznego: ponieważ uznanie obu tych zasad, zasadza się na całkowicie osobistym odbiorze. Różni się ono nawet pomiędzy poszczególnymi ludźmi. Np. naziści, których sam wspominasz, wierzyli że czynią dobro, mordując żydów. Żydzi byli złem, a wartości aryjskie najwyższym dobrem. Inkwizycja Kościelna także czyniła dobro paląc ludzi na stosach. Podobne przykłady można byłoby mnożyć. Od momentu, gdy człowiek wymyślił dobro i zło, były one jedynie narzędziami w rękach wszelkiego rodzaju fundamentalistów, którzy wykorzystywali te „wartości” do niewolenia, niszczenia i manipulowania innymi ludźmi. Ponieważ wiara w tego typu moralny dualizm usprawiedliwia fundamentalizm. Jeśli istnieje dobro i zło, ktoś musi mieć absolutną rację, a ktoś musi się mylić, być zagrożeniem, być chory, lub niebezpieczny. Jak łatwo jest wtedy popełniać zbrodnie w imię dobra: większego dobra, społecznego dobra, etc.
Ludzie od zarania dziejów kierując się swym ego, nie zaś swym rozumieniem, czynią zło by chronić dobro, kłamią by chronić prawdę i czynią rzeczy brzydkie by chronić piękno.

Jeśli zaś o ewolucjonizm chodzi – uważam, że jest to bardzo przestarzała teoria, która miała poprawiać humor ludziom Zachodu. Ewolucjonizm nie istnieje w kulturze, zarówno na poziomie religijnym, jak i etycznym. Dowodzi tego wiele badać etnograficznych, które informują nas, iż kultury pierwotne niejednokrotnie wyprzedzają rozwinięte cywilizacje pod względem filozoficznym czy etycznym (i nie muszą do tego znać idei dobra i zła: często jej nie znają). Porównać można w tym zakresie niektóre aspekty kultury Aborygenów czy Indian Amazońskich. Także wiele dawnych cywilizacji nie opierało się na dychotomii dobra i zła. Można powiedzieć, że jest ona właściwa jedynie na religii monoteistycznych. Np. społeczeństwo Wedyjskie opiera się na obowiązku kastowym i karmicznym, którego wypełnianie zapewnia ład społeczny. Niejednokrotnie jednak związane jest z tym, co człowiek zachodu określiłby jako zło. Porównać w tym aspekcie można rozmowę księcia Ardżuny z Krishną w Bhagavacie Gicie.

Zaskakuje mnie bardzo (i też nieco martwi) sposób w jaki odczytałeś moją deklarację o etyce opierającej się o samorozwój. Dla mnie jest niezwykle oczywistym, iż to miłość stanowi siłę, która pozwala mi się rozwijać i prowadzi mnie dalej. Miłość do świata, czy do innych istot. Nie potrafię więc pojąć, w jaki sposób miałoby to doprowadzić mnie do egoistycznych decyzji? Egoizm nie rozwija jednostki, buduje jedynie różnego rodzaju iluzje i czyni nas nieszczęśliwymi. Proponowana przeze mnie wizja, opiera się na świadomych wyborach, a także na przekonaniu, iż świat (więc i moja natura, od której w przeciwieństwie do monoteistów nie czuję się oddzielony) jest doskonały. Świat jest przeniknięty miłością i boskością. Ludzie czasami tego nie rozumieją i oddzielają się od niego, błądzą i robią sobie krzywdę. Ale też nie uważam, aby to było złe. Być może taka właśnie nauka jest im potrzebna, aby w końcu zauważyli Raj, który ich otacza i zrozumieli, że nikt nigdy ich nie wygnał z niego…

To mniej więcej miałem na myśli prosząc o śmierci osób bliskich i poemacie. To, że świat jest miejscem w którym doświadczamy i uczymy się. Nie wszystkie lekcje są przyjemne, ale każda z nich może pozwolić nam rozwinąć mądrość, zrozumienie i współczucie. Każda z nich być dla nas kolejnym stopniem na drodze rozwoju, zamiast być jakiegoś rodzaju złem, które odrzucamy.
Świat jest doskonały. Jeśli twoje dziecko umiera, abyś mógł napisać poemat – to może właśnie to był jego dar? Może ta istota urodziła się właśnie po to, abyś mógł to zrobić? Nie możesz tego wiedzieć. Może twój poemat zmieni tak wiele, iż ludzie staną się dzięki niemu lepszymi i bardziej świadomymi istotami? Oczywiście, wiele jest tych może. Niemniej sięgając po ten przykład, próbuję ci unaocznić, że nigdy nie znamy całości splotu karmy. Widzimy fragment. Nie jest mądrze na tej podstawie uznawać coś za dobro czy zło, ponieważ zwykle nie widzisz skąd wyrasta dane zdarzenie i do czego dąży. Naturą świata jednak jest harmonia i doskonałość (do czego doszedł też Ginsberg w epilogu Skowytu), więc wszystkie rzeczy dążą do niej w sposób naturalny.
Co więcej, chciałbym nadmienić, że nie jestem teoretykiem jedynie. Żyję w zgodzie z tą filozofią i wynika ona z moich doświadczeń, wśród których także było wiele bolesnych zdarzeń (również śmierć bliskich osób). Jednak nigdy nie traktowałem ich jako zło a raczej jako doświadczenia. Śmierć także nie jest złem – jest naturalnym stanem transformacji, do którego dąży świadomość żywej istoty. Nie ma w niej nic, czego należy się bać. Dlaczego więc obciążać zmarłych naszym żalem czy niezgodą na ich los, kiedy raczej powinniśmy wspierać ich poprzez zrozumienie?

Tak, też mam wrażenie, że zboczyłem mocno w stronę mistyki. Niemniej trudno mówić o wartościach nie mówiąc o sferze ducha. Wartości ze swej natury mają duchowy charakter i jedynie w ten sposób mogą być w pełni percypowane. Umysł tworzy na ich temat idee, ale jest to tylko labirynt luster.

Nadmienię na koniec także, że nie czuję się źle nie będąc częścią współczesnego społeczeństwa. I nie uważam tego za zbrodnię. Społeczeństwo jest chore – nie jest zdrowym aktualnie przebywać razem z nim. Dlatego działam raczej w kontrkulturze – która zawsze miała za zadanie odnawiać wartości i szukać nowych dróg w momencie kryzysu.

Mam nadzieję, że teraz stało się nieco jaśniej i moja aktualna wypowiedź jest bardziej klarowna.

StB: Myślę, że Cię zrozumiałem, tyle że nie podzielam niektórych Twoich poglądów. (Czy gdybym się z wszystkim zgodził, to dopiero wtedy uznałbyś, że Cię zrozumiałam? ;))
Postaram się zakreślić pewne różnice w naszym zapatrywaniu na dobro i zło ( w odniesieniu do tego, co napisałeś w ostatnim swoim komentarzu):

– Co to znaczy „zdrowy system etyczny”? Pisząc tak, już tym samym przyznajesz, że istnieje zdrowie, (które można nazwać – i nazywa się – dobrem) i choroby, (która jest uważana przez ludzi za zło)

– Ja nie przeczę, że pojęcie dobra i zła jest relatywne, tylko że mamy obowiązek opowiedzieć się za tym, co uważamy (uznamy – czy to za sprawą własnego, „egoistycznego” wyboru, czy to kierując się normami stworzonymi przez społeczeństwo, w którym żyjemy) za dobre, a unikać tego, co uznamy za złe. (Uważam, że życie społeczne bez zasad moralnych – czyli bez rozróżniania dobra od zła – nie byłoby możliwe. Ale o tym napisałem już wyraźnie w jednej z poprzednich odpowiedzi Tobie – zaczynającego się od stwierdzenia: „Także uważam, że w naturze (a konkretnie: w rzeczywistości pozaludzkiej) zło i dobro nie istnieje (…) ”
Ja np. nie uznaję za swój system etyczny nazistów, w którym zabijanie Żydów (i stworzenie obozów masowej zagłady ludzi) było (dla nazistów) dobrem. W moim systemie etycznym to było (jest) ewidentne zło, któremu należało się sprzeciwić (i to jest właśnie wybór moralny – a wyborów moralnych w naszym życiu nie da się jednak uniknąć).

– Kiedy człowiek „wymyślił” dobro i zło, (czyli stworzył system etyczny – moralność), to służyło to nie tylko do – jak piszesz – niewolenia, niszczenia i manipulowania innymi ludźmi (oczywiście to też miało miejsce), ale także (może nawet przede wszystkim) do organizacji samego społeczeństwa, bez czego jego funkcjonowanie byłoby niemożliwe.

– Pisząc: „Ludzie od zarania dziejów kierując się swym ego, nie zaś swym rozumieniem, czynią zło by chronić dobro” jesteś niekonsekwentny, bo przecież uważasz, że coś takiego jak dobro i zło nie istnieje. Biorąc to pod uwagę nie masz więc prawa używać takich słów jak lepszy czy gorszy.

– Ewolucjonizm nie jest według mnie przestarzałą teorią (tu zresztą wyłania się pytanie: jaki ewolucjonizm?) Moim zdaniem ewolucjonizm jak najbardziej istnieje w kulturze a to z tej prostej przyczyny, że kultura (a wraz z nią stworzony przez nią system etyczny) się zmienia (czyli ulega ewolucji). Oczywiście, można czasami uznać, że kultura się „uwstecznia”, czy też degeneruje, ale to też jest spowodowane ewolucją.

– Każda ludzka kultura tworzy moralność (czyli system norm regulujących życie grupy społecznej). Nie musi tego nazywać złem czy dobrem (to jest przecież tylko sprawa nazewnictwa), lecz np. (sam o tym wspominasz) obowiązkiem. Czyli dobre jest to, co robi się zgodnie ze swoim obowiązkiem, a złe to, co się temu obowiązkowi sprzeciwia (to jest właśnie moralność, czyli zdolność rozróżniania tego co jest dobre od tego, co jest złe – a pochodną tego jest sumienie).

– Pojęcie dobra i zła w systemie etycznym nie opiera się jedynie na egoistycznych (czyli osobniczych, indywidualnych) przesłankach, jak twierdzisz. Wprost przeciwnie: system etyczny powstaje by przezwyciężyć wrodzony człowiekowi egoizm (czyli dbanie jedynie o WŁASNE dobro) w celu ochrony tego, co dobre jest dla całej społeczności. Skrajnym egoizmem jest więc całkowite odrzucenie tego systemu (spotykane np. wśród socjopatów).

– Piszesz o miłości jako głównym motorze Twojego rozwoju. Wspaniale! (piszę to bez cienia ironii). Tylko czy wtedy miłości nie uznasz za dobro, a nienawiści za zło? Przy czym, nieważne jest, czy nazwiesz to „dobrem” czy „złem” – bo to są tylko słowa służące ludziom do tego, by się porozumieć. Chodzi o to, że deklarujesz, iż miłość jest czymś przez Ciebie akceptowanym, pożądanym, wybieranym (czyli można to nazwać „dobrem”), zaś nienawiść – przeciwnie: jest czymś czego należy unikać, co trzeba odrzucić (ergo: jest „złem”).

– Piszesz o miłości, która jest „miłością do świata i innych ludzi”, piszesz o rozwoju, który pozwoliłby rozwinąć w Tobie „mądrość, zrozumienie i współczucie”. Piszesz, że świat jest doskonały, przepełniony „boską miłością”. Ale jak mógłbyś przy tym pozostawać obojętny wobec… np. dymiących kominów oświęcimskich krematoriów? (bo przecież nie uważasz, że to było „złe”). Co z tym współczuciem? Bo przecież katowani i zgładzani tam całymi setkami tysięcy ludzie przeraźliwie cierpieli – czy myślisz, że oni także uważali, że przepełnieni są „boską miłością” i że żyją w doskonałym świecie? Uważasz, że nie jest „mądrze” uznawać tej zbrodni za zło (bo to jest tylko „fragment” rzeczywistości?) Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z tego, co piszesz.

– Jak możesz pisać o „odnawianiu wartości” (co ponoć czyni kontrkultura) skoro nie uznajesz, że coś może być lepsze, a coś gorsze (bo to właśnie jest konsekwencją zaprzeczenia temu, że istnieje dobro i zło) – to pozostaje dla mnie tajemnicą.

– Tajemnicą jest też dla mnie to, jak możesz pogodzić „miłość do świata i innych ludzi” z oświadczeniem, że nie jesteś częścią współczesnego społeczeństwa, bo ono jest chore.

SoS: Oj, a dla mnie to nie tajemnica. Patrzymy na te sprawy z bardzo różnych punktów widzenia.
Nie, nie chcę, żebyś się ze mną zgadzał. Raczej chodzi mi o otwartość i rozumienie. Trudno mi wyjaśnić słowami różnicę, którą postrzegam między Twoim a moim podejściem, jednak jest ona w mym odczuciu bardzo namacalna i istotna.

Ja po prostu uznaję, że nienawiść, ból, wojny etc. też mają swoje miejsce i czas. Współczuję istotom, które doświadczają cierpienia – ale czasem jest to potrzebne, aby móc pojąć pewne rzeczy i znaleźć mądrość. Mnie samego bardzo wiele nauczyły takie przejścia. Przede wszystkim rozumieć. Nie zawsze usunięcie choroby bywa rozwiązaniem. Czasem choroba zmusza nas do przepracowania problemu. Nie jest czymś co należy odrzucić lecz w co należy wejść. To podejście jest stosowane także klinicznie w psychologii transpersonalnej Groffa, czy też w szamanizmie ludów pierwotnych. Cierpienie bywa oczyszczeniem. Można się zastanowić w tym kontekście jakiego oczyszczenia potrzebowała Europa tworząc dwie ostatnie wielkie wojny? Nie zawsze wybory jakich dokonuje się, są poprawne – ale taka jest cena poszukiwania. Poszukując odkrywamy nowe odniesienia, co inspiruje nasz rozwój.

Różnica, którą próbuję uchwycić polega chyba na tym. Iż nazywając coś złem odbierasz mu rację istnienia, wyganiasz to, odcinasz się od tego. Ja zaś uważam, że wszystkie te rzeczy są częścią nas, częścią świata. Nie czymś od czego powinniśmy uciekać, lecz czymś co należy zrozumieć i przepracować. Druga Wojna Światowa i zagłada żydów to nie jakieś zło, które należy potępić i uwiązać u pręgierza. To lekcja dla nas o nas. Lekcja, która nas uczy wiele o tym, co jest w stanie uczynić człowiek taki jak my. Z psychologicznego punktu widzenia: potępiając Cień w sobie nie zrozumiesz go i nie zintegrujesz. W efekcie zaś nie będziesz kompletną jednostką. To co zepchnięte w podświadomość włada psychiką w sposób bardzo przewrotny i silny.

Jeśli idzie o cierpienie – zapewne mój stosunek do niego wyda Ci się dziwny. Jednak, jak mówiłem, nie jest ono złem lecz oczyszczeniem. Współczuję istotom, które muszą go doświadczać. Ale sam doświadczałem go także wiele razy i to dość skrajnie. I wiem ile mnie to nauczyło. Więc dlaczego mam nie doceniać mądrości cierpienia? Wiedza o karmie to pożyteczna rzecz. Daje ci szerszą perspektywę niż jedno tylko życie.

Miłość jest siłą we wszechświecie, która unifikuje przeciwieństwa. A więc jest także ich śmiercią. Czy można nazwać śmierć dobrem? Nienawiść oddziela rzeczy od siebie i tworzy konflikty między nimi. To nie zawsze jest złe. To jest taniec Shiva-Siakti. Energie dopełniają się w cyklach, czasami jako destrukcja, czasami jako tworzenie. Ja po prostu chciałbym przekazać myśl o otwartości na nie, zrozumieniu i harmonii.
I możesz powiedzieć, że w takim razie stan bez harmonii uznam za zło. Ale to nie prawda. Uznam go za naukę. Czy jeśli dziecko sparzy się ogniem nazwiesz to złem? Poprzez takie doświadczenia wciąż się uczymy. Nie sądzę, że istnieje jakiś stan mistycznego dobra do którego można dotrzeć. Mówiąc prawdę, sądzę, że droga ku doskonałości jest drogą bez końca – to właśnie jest piękne.

Np. w Hinduizmie droga ku wyzwoleniu polega na przekroczeniu iluzji dobra-zła, co dzieje się w momencie wzniesienia ponad gunę satvas. Satvas oznacza dobro i jest uważane za jedną z zasad świata materialnego, która niewoli duszę. Ponieważ istnieje coś więcej niż to dobro i coś więcej niż zło. A tym czymś jest boskość którą mamy w sobie i która przekracza to rozdzielenie.

Myślę, że błąd, który popełniam polega na tym, iż gdzieś wierzę, że każdy człowiek jest w stanie kierować się swoją Świadomością i realizować na poziomie, o którym piszę. Podejrzewam, że to utopia niestety. Podejrzewam, a nawet jestem pewien, że masz rację mówiąc o tym, iż społeczeństwo potrzebuje zasad moralnych. W sumie wiele nauk duchowych też o tym mówi wprost. Nietzsche stworzył swojego Nadczłowieka… Trzeba być zapewne gotowym na to, aby przekroczyć ten dualizm i kierować się swoim Światłem. Na niższym poziomie potrzebny jest ład.

Odnośnie twojego ostatniego argumentu odpowiem, iż mogę kochać istoty i ich światło a jednocześnie odmawiać uczestnictwa w ich chorym wzorcu. Jeśli współczujesz komuś choremu to leczysz go, a nie dążysz do tego, by dzielić z nim niedolę, prawda?

Może robię błąd pisząc o tym wszystkim tutaj, bowiem rozmowa ta staje się powoli zbyt osobista. Ale mam nadzieję na to, iż z zetknięcia naszych światopoglądów stworzy się coś interesującego.

P. S. Tak na marginesie: ewolucja nie zakłada nigdy ewolucji wstecznej. To paradoks, który się wyklucza. No cóż… Mi się jak widać też wymykają dialektyczne wstawki, mea culpa.

StB: Sądzę, że nie możemy się porozumieć, gdyż to, co mówisz jest wyniesione na jakiś abstrakcyjny poziom (wiele z tych koncepcji filozofii i mitologii Wschodu, do których się odwołujesz, to są dla mnie po prostu koncepcje nieweryfikowalne – tak jak nieweryfikowalne są np. pewne elementy wierzeń religijnych), który nie przystaje niestety do rzeczywistości (kulturowej, społecznej), w jakiej żyjemy. Bo już to, że wsiadasz do tramwaju, idziesz z kimś na kolację, siedzisz w kinie, pracujesz w konkretnych warunkach ekonomicznych… to i mnóstwo innych uwarunkowań sprawia, że musisz się przystosować do pewnych reguł społecznych, musisz – chcąc nie chcąc – respektować normy i zasady obowiązujące wśród ludzi, z którymi masz styczność. Oczywiście, że możesz myśleć co chcesz – tworzyć w swojej głowie najbardziej fantastyczne koncepcje – ale i tak musisz kupić bilet, nie możesz wylać komuś rosołu na głowę albo okradać jawnie swojego pracodawcy… nie możesz też zabić swojego dziecka (bo uważasz, że to wcale nie musi być złe – skoro np. dałoby Ci możliwość napisania „nieśmiertelnego poematu”)… Tzn. możesz to wszystko zrobić, ale zostaniesz w końcu z tego społeczeństwa wyizolowany (mógłby ktoś powiedzieć: „unieszkodliwiony”). I Ty o tym wiesz, i dlatego nie posuniesz się do skrajności, (które wg Ciebie nie byłyby żadnymi skrajnościami, ale tylko konsekwencją i realizowaniem swoich koncepcji – np. takiej, że można dokonać czynu złego, bo on wcale nie jest zły – jako że „zło” to iluzja).
Tak więc swój światopogląd możesz realizować tylko w swojej wyobraźni (bo w praktyce i w rzeczywistości, w której żyjesz byłoby to niemożliwe), albo uciec na pustynię i żyć w oderwaniu od cywilizowanego świata w jakiejś jaskini i tam wznosić się „ponad gunę satvas”. Moim zdaniem to właśnie jest iluzoryczne.
Ja wiem, że w tej chwili możesz się zżymać (że znów Ciebie nie rozumiem) i już chyba nawet wiem, co możesz mi na to odpisać.
Rozumiem Twoje koncepcje, ale powtórzę: nie podzielam ich i nie widzę raczej dla nich miejsca w świecie, w którym żyję. Rozbrajają mnie choćby takie Twoje stwierdzenia, jak: „Druga Wojna Światowa i zagłada żydów to nie jakieś zło, które należy potępić”. Wiem, co chcesz powiedzieć i dlaczego to mówisz, ale jest to dla mnie zupełnie nie do przyjęcia. Nie mogę się z tym zgodzić, ponieważ stawia to na głowie cały mój światopogląd, godzi w system etyczny, który przyjąłem, burzy całą moją wizję pożądanej cywilizacji i samo pojęcie człowieczeństwa, czy choćby zwykłej przyzwoitości… etc. To była wg mnie zbrodnia, której należało się przeciwstawić. Tym samym, dyskusja z Tobą na ten temat staje się niemożliwa, bo zaczynamy operować zupełnie różnym językiem etycznym. (Może nie tyle niemożliwa, co bezcelowa). Ale mimo to rozumiem to, co pisałeś.

Oczywiście, że nazwanie „zła” jest próbą jego (czy też raczej tego, co ono reprezentuje) wyodrębnienia i odseparowania się od niego. Nawet wtedy, kiedy ma się świadomość, że całkowicie nie da się go ze świata wyeliminować. (Piszę „zło” ujmując to słowo w cudzysłów, by zaznaczyć, że w moim pojęciu jest to jedynie konstrukt pojęciowy, który ułatwia/umożliwia ludziom orientację w przestrzeni etycznej – którą oczywiście sami stworzyli. I bez której nie mogliby stworzyć społeczności, w jakiej dałoby się żyć.)

PS. Istnieją koncepcje tzw. „ewolucji wstecznej” (dewolucji), ale masz rację: jest to właściwie antonim. Miałem oczywiście na myśli to, że proces zmian dokonuje się nieprzerwanie – i niekoniecznie musi to być „rozwój”, „doskonalenie”… ale też i pewnego rodzaju regres, powrót do form bardziej prymitywnych, pod pewnymi względami „gorszych”.

SoS: A ja z kolei, z przewrotnością właściwą chyba tylko mnie dochodzę do wniosku, że właśnie osiągnęliśmy porozumienie, dochodząc do ograniczeń naszych koncepcji. ;)
Odniosę się tylko na chwilę do Wojen Światowych – naprawdę uważasz, że wystarczy to potępić, zamiast uświadomić sobie to, co próbujemy zepchnąć i wziąć za to odpowiedzialność? To nie było nieludzkie, bo ludzie to zrobili. To było bardzo ludzkie. I jak dla mnie tylko wtedy kiedy uświadomimy sobie ten fakt i zaczniemy pracować nad własnym wnętrzem, możemy wyeliminować takie sytuacje w przyszłości.

Poza tym trochę naciągasz niektóre moje wypowiedzi i demonizujesz je. Ja proponuję po prostu odpowiedzialność przed samym sobą i własnym sercem, (które jest Światłem i Prawdą w nas – w duchowym sensie oczywiście), zamiast odpowiedzialności względem systemu moralnego czy społecznego. Wierzę chyba, że w swoim wnętrzu ludzie są boscy. Gdyby to pojęli może przestaliby się tak strasznie plątać, co skazuje ich niestety na cierpienie.

Rozumiem poza tym, że nasza rozmowa z punktu widzenia intelektu stała się za bardzo rozmyta. Aczkolwiek dla mnie sprawy o których mówię, są całkowicie namacalne i wynikają z doświadczeń. By the way: żyję aktualnie w pewnego rodzaju samotni właśnie dlatego, by móc się realizować. Więc jak widzisz można, nawet w tym społeczeństwie. ;)
Masz rację, musiałem wybrać: kariera naukowa i życie społeczne albo rozwój duchowy. Można zawsze się pocieszyć, że eremici są na tyle oderwani od realiów, że stają się lekko szaleni. ;) Chociaż z drugiej strony czasem wiele rzeczy lepiej widać z dystansu.

Mimo tego, że nie możemy się zgodzić, całkiem milo mi się z Tobą rozmawia, za co dziękuję i pozdrawiam.

StB: Spodobało mi się w Twoim podejściu do naszej dyskusji to, że z Twojej strony nie wyczułem żadnej agresji (jakże częstej przecież w wirtualnych sporach), mimo że nie mogliśmy się zgodzić co do wielu kwestii. Dlatego jej nie przerwałem.
To prawda, niektóre z Twoich wypowiedzi – nie tyle demonizowałem – co, kontrargumentując je, sprowadzałem do absurdu, celowo podając trywialne przykłady (bo uważałem, że w konsekwencji właśnie do tego prowadzą). Innymi słowy: starałem się wykazać ich nieprzystawalność i pewną utopijność w stosunku do realiów społecznych w jakich żyjemy. (Nie „naciągałem” więc, tylko wyprowadzałem z nich pewne logiczne konsekwencje.)

Co do Wojen Światowych: oczywiście, że potępienie ich to za mało. Mnie zawsze zależało na tym, aby dotrzeć i uświadomić sobie to, co rzeczywiście leżało w rdzeniu ich przyczyn. I aby tego dokonać posługiwałem się m.in. pojęciami dobra i zła (czyli patrzyłem na to przez pryzmat systemu etycznego, który bardziej lub mniej świadomie przyjąłem). I niestety, już dawno dotarło do mnie to, że zbrodnie jakie popełniali np. naziści były właśnie jak najbardziej „ludzkie” (przymiotnik „nieludzki” używany jest przeze mnie raczej metaforycznie – po to, by podkreślić mój sprzeciw wobec tego typu zachowań, które urągają mojemu pojęciu „człowieczeństwa” i uznania dla wartości humanistycznych).

Temat przemocy i agresji zawsze mnie zajmował. Jeśli chcesz, to możesz zapoznać się z moim tekstem pt „Czas przemocy”, który właśnie się do tego odnosi.

Ja również proponuję „odpowiedzialność przed samym sobą i własnym sercem”. Właśnie z tych pobudek piszę to, a nie coś innego – i właśnie dlatego staram się bronić pewnych moich koncepcji etycznych.

Nie żyjemy w próżni i – chcąc nie chcąc – musimy także brać pod uwagę to, jaki system etyczny dominuje w kulturze (społeczeństwie), w którym żyjemy. Co oczywiście nie oznacza, że musimy go przyjmować ślepo, bezrefleksyjnie – że nie możemy go kontestować. Ja zresztą robię to w wielu swoich wpisach.

Wybierając „rozwój duchowy” też należy uważać, by nie ulegać jakiejś iluzji, która może nawet zniszczyć (zdeformować) człowieka nie tylko fizycznie, ale i duchowo.

* * *

*

PRAWDA ZŁUDZEŃ, ILUZJA RZECZY, PIĘKNO I GROZA WIEKUISTEJ CISZY…

(co się plecie w kajecie – zapiski – z wypowiedzi rozproszonych, XVII)

.

zapiski notatki kajet notes.

.

To, że nasz głos w wyborach jest suwerenny, jest złudzeniem. Tak naprawdę decyduje struktura, której jesteśmy – wiednie lub bezwiednie – częścią (częściej jednak bezwiednie, ponieważ jesteśmy istotą stadną, potrzebującą wsparcia innych… często przeciw innym).

* * *

Do pewnego stopnia sami kreujemy naszą rzeczywistość – ale będąc narzędziem tego, co jawi się nam właśnie jako rzeczywistość. Chodzi o to, by zdobyć sobie w tym uwikłaniu jak najwięcej suwerenności (wolności) – o ile tylko jest to możliwe.

* * *

Molochy mają to do siebie, że same sobie szykują samozagładę – załamują się pod własnym ciężarem. Wydaje się, że istnieje jakie optimum władzy i bogactwa – punkt krytyczny, poza którym zaczyna się już jedynie „jazda w dół”.
Cywilizacja niepohamowanej konsumpcji musi się w końcu zakrztusić.

* * *

Podobno zmierzch Zachodu dokonuje się już od paru stuleci. Czy „upadek” humanistyki nie jest jednym z dowodów na to? Kim (czym) będzie człowiek w „nowym wspaniałym świecie”? Czy jeszcze kogokolwiek stać na wiarę w taki świat? Czy można wierzyć w utopię?
Wydaje się, że wygasają mity, które tę wiarę starały się podtrzymywać. Czym będzie można wypełnić pustkę, która wskutek tego powstaje? Rzeczą? Nasza myśl ucieka jednak od konkretu (może dlatego, że sama jest czymś niematerialnym?) – bo, jak ktoś kiedyś powiedział, człowiek nie może znieść zbyt dużej dawki RZECZY-WISTOŚCI.

* * *

Miłosz pisał: „Społeczeństwo i cywilizacja trwają dzięki niesłychanie drobnym cząsteczkom cnoty rezydującym w poszczególnych indywiduach”. Ale co z pokładami nikczemności, które zalegają poszczególne ludzkie indywidua? Czy aby one nie tworzą też społeczeństwa, cywilizacji? A może to nie są wcale pokłady nikczemności a głupoty, bierności, strachu, konformizmu, chciwości…? Może to wszystko wynika nie tylko z chęci „urządzenia” się w świecie, ale i ze zwykłego instynktu przetrwania?
A jednak całe życie „uczepiałem” się tych „niesłychanie drobnych cząsteczek cnoty”, (które moim zdaniem nie są wcale takie drobne, a tym bardziej „niesłychanie”) i to bardziej w innych ludziach, niż w sobie samym (może dlatego, że – o tyle, o ile znałem siebie samego – własnej „cnocie” nie dowierzałem)? Podobnie chyba uczepiałem się piękna – piękna, które istnieje w świecie, ale otoczone również brzydotą, okropnością, grozą, horrorem?

Ceną jaką płacimy za wiedzę jest zwykle rozczarowanie. Ale to, co pozostaje po rozczarowaniu jako cnota, piękno a zwłaszcza miłość – potrafi nas zbawić. Tylko do takiej cywilizacji i takiego społeczeństwa – gdzie owe „drobne cząsteczki cnoty” (wraz z dobrem piękna czy miłości) rezydują, nadając jej człowieczy sens – chcę się przyznawać. Niestety, cywilizacja i społeczeństwo w których żyjemy są inne.

* * *

Szczęście to stan ducha, a nie stan posiadania. Duch, który ulega posiadaniu, staje się niewolnikiem rzeczy, a tym samym niewolnikami rzeczy stajemy się my sami.
Satysfakcja, której mogą nam dostarczyć rzeczy jest powierzchowna. Tylko (duchowa) relacja z drugim człowiekiem może sięgnąć głębiej – nadając sens (i poczucie spełnienia) naszemu życiu.

Zresztą, tak naprawdę materia jest złudzeniem – swoistą atrapą, która (zważywszy na nasze ograniczenia percepcyjne) umożliwia nam funkcjonowanie w świecie widzialnym i dotykalnym.
Prawda – i to co najważniejsze – znajduje się poza naszą „materialną” „rzeczywistością”. Skoro więc tak naprawdę rzeczy nie istnieją, to tym bardziej ich „wistość” jest tylko złudzeniem. Dlatego żyjemy w świecie złudzeń. Lecz to materializm jest złudzeniem, a nie duchowość człowieka.

* * *

„Idę” obejrzałem jakiś czas temu – myślę, że bez uprzedzeń. Uważam, że film Pawlikowskiego jest dobry, ale jednak nie wybitny (pewnie za taki zostanie uznany przez wielu widzów po przyznaniu mu Oscara, ale to przecież nie Oscary, ani żadne inne nagrody, decydują o wybitności filmu). Moim zdaniem zbyt wiele w nim schematów i uproszczeń, zabiegi estetyczne dość pretensjonalne (np. dziwaczne kadrowanie – choć w filmie nie brakuje też obrazów pięknych), postacie to tezy, psychologia bardzo przewidywalna… etc. Ponadto, niektórym reżyserom się wydaje, że jeśli nagrają film na taśmie czarno-białej, to od razu wzrośnie jego ranga artystyczna – i tak też odbierają obraz widzowie, zwłaszcza ci snobujący się na odbiorców wyłącznie kina tzw. „artystycznego”.
Nie odniosłem absolutnie żadnego wrażenia, że jest to film anty-polski, że fałszuje historię, że jest politycznie tendencyjny w jakimkolwiek stopniu. Dlatego też nie wziąłem udziału w wypełnionych emocjami sporach – głównie światopoglądowej i politycznej natury – jakie on teraz wywołuje.
A dlaczego dostał Oscara? Sądzę, że dzięki bardzo dobrej kampanii reklamowej, dobremu PR, lansowaniu go przez niektóre kręgi i środowiska związane z kinem (producenci, krytycy, może nawet widzowie), a zwłaszcza z dystrybucją filmową. I nie ma w tym nic dziwnego, bo tak działa tutejszy mechanizm promocji kina.
Oscar nie jest – i nigdy nie był – wykładnikiem wartości artystycznej filmu (stąd, skądinąd cieszący się w Stanach Zjednoczonych wielką estymą Kieślowski nigdy nie otrzymał statuetki). Jest niczym innym jak wykładnikiem statystycznego zsumowania decyzji członków amerykańskiej Akademii Filmowej. A ta – odnoszę takie wrażenie – wiąże się z rachunkiem prawdopodobieństwa, a być może nawet z… teorią chaosu.

* * *

To prawda, że dzisiaj – zwłaszcza młodym widzom – sposób filmowania Bergmana może się wydać anachroniczny. Trzeba więc pewnego wysiłku, by zaakceptować użytą przez niego formę i pozwolić tym obrazom na siebie oddziałać. Bergman wymaga też odpowiedniego nastroju. Ja się nie dziwię, że nie zawsze ludzie chcą się pogrążać w tych jego ciężkich i mrocznych klimatach – w całej tej depresyjności i pesymizmie. Chociaż warto pamiętać, że Bergmana stać było też na ironię, żart i humor, także na liryzm, nostalgię – dotknięcie poezji.
Summa summarum nie jest to jednak kino „rozrywkowe” – wygląda bardziej na traktat filozoficzny, studium psychologiczne, moralitet… I mimo, że ma w sobie potencjał terapeutyczny (bo swoistą terapią było dla Bergmana kręcenie filmów), to jednak – uświadamiając widzowi wiele trudnych (a nawet tragicznych) aspektów ludzkiej egzystencji – konfrontowało go z jego, często zepchniętymi w podświadomość, lękami, obawami i strachem. Filmy Bergmana bardziej niepokoiły, niż uspokajały – ale zmuszały jednak przy tym do myślenia. Nie wszyscy widzowie to lubią – i ja się właściwie, w dobie opanowania popkultury przez bezmyślną rozrywkę, temu nie dziwię.

Bardzo ciekawe jest to, co Woody Allen mówi w swoich wywiadach o Bergmanie. Rzadko się jednak zdarza, by jeden genialny reżyser opowiadał z taką swobodą i bezinteresownością o drugim genialnym reżyserze, nawet jeśli wydaje się on być jego mentorem. Tutaj robi się jeszcze ciekawiej: reżyser do szpiku kości amerykański (nie mam tu bynajmniej na myśli filmów Allena, które jednak w Ameryce się wyróżniają i raczej kina amerykańskiego nie definiują – tylko jego środowiskowy background) wypowiada się o reżyserze do szpiku kości europejskim. Tak sobie myślę, że oprócz wielkiej inteligencji i zainteresowania podobną problematyką, łączyła ich pewna… neurotyczność, (którą być może lepiej byłoby nazwać wrażliwością, a może jeszcze lepiej: uwrażliwieniem na podobne problemy filozoficzne i egzystencjalne?)

* * *

Biblioteka jest martwa, jeśli nikt jej nie używa – jeśli nikt nie czyta książek w niej zgromadzonych. Wtedy jest zaledwie meblem, dekoracją… zaspokajającą jakąś snobistyczną potrzebę lub zdradzającą pretensję właścicieli, by zaliczano ich do grupy ludzi tzw. „kulturalnych”. Od posiadania wielkiej ilości książek ważniejsza jest relacja człowieka z książką, (która przecież może być pożyczona, lub znajdować się do jego dyspozycji chwilowo.) Podobnie jest z czytaniem: nie tyle ważne jest to, jak wiele książek się czyta (i w jakim tempie), ale to, jak głęboka i intensywna jest nasza relacja z tym, co czytamy, czyli z treścią. Według mnie większą wartość ma uważne przeczytanie jednej książki – przeżycie jej, doświadczenie, zrozumienie, wejście w bliski kontakt z jej autorem i autentyczne przejęcie się tym, co chciał on poprzez swoją książkę nam przekazać – niż pobieżne „przelecenie” iluś tam dziesiątków książek, „zaliczenie” ich, konsumpcja „stosika”, „odfajkowanie” jakiejś tam pozycji… bo to wszystko jednak spływa po czytelniku jak woda po kaczce.
(Tutaj właśnie objawia się idiotyzm czytania tzw. „szybkiego”, albo jeszcze gorzej: „fotograficznego”.)

Wszystkiego nie przeczytamy. Dlatego moim zdaniem warto czytać uważniej, bardziej selektywnie… I czasem robić sobie okres czytelniczej abstynencji – udając się choćby w podróż, uciekając od cywilizacji, kręcąc się bliżej natury.
Myślę, że udało mi się wyrobić tę umiejętność wchodzenia w zupełnie inną skórę, w zależności od zmian otaczających mnie dekoracji, np. na górskim szlaku, albo nad brzegiem Oceanu czy w lesie – staję się tam jakby zupełnie innym człowiekiem. I choć zazwyczaj zabieram ze sobą w podróż jakąś książkę (oprócz przewodników, oczywiście), to jednak zwykle naoczne i namacalne poznawanie miejsca, albo zwykłe nic-nierobienie (siedzenie nad przepaścią, gapienie się w morze, słuchanie odgłosów przyrody…) przedkładam nad ślęczenie nad książką.

Czytanie może stać się nałogiem. Najgorzej jest wtedy, kiedy staje się czymś w rodzaju przymusu – bo wtedy przestaje nam przynosić przyjemność (choć wielu się łudzi, że nadal przyjemność z takiego czytania mają). To tak jak z winem: kiedy pijemy go za dużo, to już po kilku lampkach przestajemy czuć jego smak. Kiedy natomiast dłuższy czas nie mamy wina w ustach, to jedna lampka może nam sprawić bardzo intensywną przyjemność.
Umiar – często jednak trudny do osiągnięcia.

* * *

Fotografując, zależy mi na uchwyceniu piękna, które trzeba jednak czasami wysupływać z rzeczywistości. Często narzuca się ono samo – wtedy tylko brać, nie przebierać; czasem jest ono bardziej dyskretne – wtedy trzeba go ośmielić, by się objawiło, nie tylko mnie, ale i innym.

Staram się, by moje zdjęcia oddawały moje przeżycie, jednak, jeśli wywołują one przeżycie u kogoś innego, to jest to już zasługą oglądającego.

Nie boję się tego piękna, które samo się narzuca. Jest ono wtedy może oczywiste, ale mimo wszystko nie przestaje być pięknem. Piękno dostrzeżone i odczute, nawet to, które – przez swoją oczywistość – nie wymagało od nas żadnego percepcyjnego wysiłku, nigdy nie jest banalne i nudne. Piękno zabija nudę i vice versa: na kimś kto jest znudzony, piękno nie robi większego wrażenia.

* * *

To, co postrzegamy u innych ludzi jako „inność”, jest zaledwie tych ludzi powierzchownością. Niestety, bardzo często na owej powierzchni zatrzymuje się nasze poznanie drugiego człowieka. A zaczynają uprzedzenia.

* * *

Jeśli buddyzm uznamy za religię (niektórzy zwracają uwagę, że buddyzm jest bardziej systemem filozoficznym czy światopoglądowym, niż religią) to należy podkreślić, że jest on religią wyjątkowo tolerancyjną i otwartą na inne poglądy. Odróżnia go to (patrząc na tę kwestię z perspektywy historycznej) od wszystkich innych światowych religii (takich jak islam czy chrześcijaństwo). Nie ma w nim – tak częstej np. w islamie, ale i w judeo-chrześcijaństwie też – pogardy dla „innowierców”, „giaurów”, „niewiernych”, „gojów”… Buddyści nigdy i nigdzie nie „nawracają” nikogo na siłę, nie krytykują innych religii, wręcz przeciwnie: szanują je. Sam Dalaj Lama odradza buddystom aktywną „rekrutację” nowych wyznawców Buddy i przestrzega przed zbyt łatwym i powierzchownym „przechodzeniem” na buddyzm – sugerując nawet to, że lepiej jest jednak pozostać przy swojej dotychczasowej wierze, a z buddyzmu zaczerpnąć tylko pewne uniwersalne wartości, które są dobre dla wszystkich ludzi, bez względu na wyznawaną religię czy światopogląd.

* * *

Po podróży do Tybetu napisałem: „Złoto Potali! W stolicy jednego z najbardziej ubogich krajów świata, znajdują się równocześnie największe na świecie grobowce ze złota. Najcięższy z nich jest grobem największego dalajlamy, którym uznaje się Dalajlamę Piątego (ale pierwszego, nazwanego przez wnuków Dżingis Khana Dalai Lamą, czyli Oceanem Mądrości). Złoto, które użyto do jego budowy dekoracji, waży prawie cztery tony. Myślę, że podobnie jak ubogi Jezus nie mógłby sobie znaleźć miejsca w kapiącym od złota Watykanie, tak i sam Budda Siakjamuni, czyli książę Siddhartha, który odrzucił swoje materialne bogactwo stając się ascetą, czułby się na tych wszystkich złotych tronach i obłożonych setkami tysięcy drogocennych klejnotów stupach, jak na jakiejś obcej planecie.”

A jednak z tym złotem to nie jest taka prosta (i jednoznaczna) sprawa. Podobnie jak z ozdobami w tybetańskich klasztorach, czy – przenosząc się na bliższe nam podwórko – z dekoracyjnym przepychem katolickich świątyń. Wydaje się bowiem, że nie jest to tylko przejaw ludzkiej próżności i zamiłowania do bogactwa. Ma to głębszy cel: chodzi o… dowartościowanie samego obiektu kultu.
Wprawdzie odbywa się ono w sferze materialnej, to jednak ma to niewątpliwie znaczenie socjo-techniczne, bo na większość ludzi materialne bogactwo robi jednak wielkie wrażenie i wzbudza, jeśli nie szacunek, to respekt (chodzi tu także o wzmocnienie autorytetu i demonstrację władzy). Tym sposobem obdarza się respektem i podziwem same obiekty kultu (świątynie, relikwie, posągi świętych, a nawet kapłanów…), ustala pewną hierarchiczną zależność. Jednym słowem: wzmacnia kult i samą religię. Oczywiście, chodzi tu także o estetyczne wzmocnienie wrażeń… nie tylko duchowych, ale i zmysłowych.

* * *

Dużo myślę ostatnio o Tybecie i ludziach, którzy ten kraj zamieszkują. Wgłębiam się w historię Tybetu, a im bardziej się wgłębiam, to jednak coraz bardziej smutno mi się robi, bo nie dostrzegam tam żadnej krainy szczęśliwości, która byłaby choć trochę podobna do (mitycznej, legendarnej i wyidealizowanej) Shangri-La, a wprost przeciwnie – widzę ludzi utrudzonych, dla których życie jest nieustannym, wielkim wysiłkiem i znojem, nie szczędząc im przy tym bólu i cierpienia.

Czy oni się niczego nie lękają? Gdyby się nie lękali, to nie byliby ludźmi. Każdy, zwykły człowiek, się lęka. Tylko nieliczni zdołali się uwolnić – tak naprawdę, zupełnie i do końca – od jakiegokolwiek lęku (co w pewnym sensie jest…hm… nieludzkie, bo święte?)

Tym co mnie w mentalności ludzi wyznających buddyzm mocno uderza (dotyczy to więc głównie umysłowości człowieka Wschodu) to ich diametralnie odmienne od naszego (nazwijmy to ogólnie – europejskiego) podejście do śmierci, a tym samym i do pustki, którą my kojarzymy z mającym zdecydowanie negatywną konotację nihilizmem – bo przecież nicość to już NIC, zatracenie i zagłada wszystkiego, co ludzkie – a to często prowadzi uświadamiającego sobie to człowieka do egzystencjalnej rozpaczy. Tutaj przychodzi mi na myśl Pascal, który w swoich „Myślach” napisał niezwykle przejmująco: „Wiekuista cisza tych nieskończonych przestrzeni przeraża mnie”.
Nic dziwnego, że prawie wszyscy ludzie od tych wyobrażeń i podobnych refleksji uciekają, wypierając to ze swojej świadomości.

W wielkim uproszczeniu pisząc: przez nas, ludzi Zachodu, śmierć jest postrzegana jako wielka tragedia (i nawet chrześcijańska obietnica zmartwychwstania nie jest w stanie tego poczucia tragizmu i związanego z tym cierpienia załagodzić – co widać w naszym bezbrzeżnym bólu, jaki przeżywamy, kiedy żegnamy się na cmentarzu z kochaną przez nas osobą). Zaś tam, na Wschodzie, śmierć jest przyjmowana jako naturalna kolej rzeczy – umiera właściwie ciało, a życie, a raczej świadomość, która w nim była, trwa – toczy się dalej. I co przy tym ciekawe i intrygujące (przynajmniej dla mnie), to przeświadczenie, iż odrodzić się można w innej formie, nie jest bynajmniej dla buddysty żadną pociechą (może tylko wtedy, kiedy odrodzi się w ciele człowieka „wyższej rangi”), a wręcz przeciwnie – rodzajem przekleństwa i kary, uwięzieniem w kole życia i powtórnych narodzin (Samsary), z którego chce się on uwolnić, osiągając nirwanę (czyli wracając do „pustki”, tutaj utożsamianej z wyzwoleniem się, ze spełnieniem – stopieniem się z Absolutem). Ale to są już filozoficzne rozważania, w których na razie nie czuję się zbyt pewnie, bo są związane z buddyzmem, którego przecież dogłębnie nie znam.

Buddyzm tybetański jest o tyle specyficzny, że przetrwały w nim elementy pierwotnej, animistycznej religii Bon. A tam roiło się od różnych bóstw, w tym i od takich, które wzbudzały lęk i trwogę – o złych duchach nie wspominając. Do dzisiaj więc są we wioskach szamani, które te duchy przepędzają, przekupują, wkupują się w ich łaski, próbują przebłagać…

I jeszcze jedno: będąc w Tybecie bardziej utożsamiałem się, czy też raczej solidaryzowałem z tymi prostymi, „wiernymi”, znajdującymi się najniżej w drabinie społecznej ludźmi („solą”, „rolą” i „błotem” tej ziemi), niż np. z lamami, mnichami, czy – wracając do Tybetu historycznego – feudalnymi panami. Muszę kiedyś napisać więcej o Tybetańczykach. Na pewno wspomnę wtedy o osobistym kontakcie z tymi biedakami, którzy pozostawili we mnie niezatarte – nie pozbawione nawet pewnej tkliwości – wrażenie.

Enigma Nepalu? Twarze Tybetańczyków przestają być „nieprzeniknione” kiedy gości na nich uśmiech. A śmiech, zwłaszcza tybetańskich kobiet, jest niezwykle przyjemny, ujmujący, a niekiedy wręcz rozbrajający – ma w sobie taką dziecięcą wprost naturalność, otwartość i prostotę.
Podobnie przyjemnie dla ucha brzmi tybetański język.

* * *

Jeden z moich blogowych znajomych pisze: „Właściwie celem wszelkich poszukiwań religijnych jest uwolnienie się od lęku przed śmiercią – tym cesarzem wszystkich trapiących nas lęków. Dla mnie religie mają przede wszystkim znaczenie terapeutyczne, czyli antylękowe. To mnie właśnie frapuje w buddyzmie, bo czuję, że oni potrafią się wyzwolić spod tego dyscyplinującego społecznie jednostkę neurotycznego ciężaru.”

Tak, lęk prze śmiercią powoduje, iż wielu ludzi skłania się ku religii, znajdując w niej pociechę, otuchę, sens cierpienia i samej śmierci. Chrześcijaństwo jest tego dobrym przykładem. Ale to nie tylko to. Religia odpowiada, czy też próbuje zaspokoić także wiele innych potrzeb egzystencjalnych człowieka. Wprawdzie można się spierać czy człowiek ze swojej natury jest istotą Homo religiosus, to jednak nie ulega wątpliwości, że każdy człowiek potrzebuje poczucia sensu swojej egzystencji. Wielu ludzi szuka jednak nie tylko sensu życia, ale i kieruje się ku transcendencji – chce znaleźć także sens i spełnienie (czy też pewien rodzaj wyzwolenia) poza własnym, doczesnym życiem.
Religia to także próba określenia przez człowieka swoich relacji z Istotą Najwyższą, czyli Bogiem. Poza tym, w wielu kulturach związana była (i nadal jest) z porządkowaniem i ustalaniem życia społecznego, mając tym samym wielką wartość socjologiczną (moim zdaniem nie tylko „dyscyplinujacą” ludzi, ale i dostarczającą poczucia solidarności we wspólnocie i doli). Odnosiła się nie tylko do jednostki, ale i do zbiorowości (stąd np. wynikał problem rozdziału kościoła od państwa).

Buddyzm jest też o tyle ciekawy, że nie jest religią w ścisłym znaczeniu tego słowa, co często się podkreśla. Rzeczywiście nie odnosi się (bezpośrednio przynajmniej) do Boga, nie jest dogmatyczny jak niemal wszystkie religie, ma w sobie zakodowaną pewną tolerancję i otwartość wobec różnych aspektów rzeczywistości…

Buddyzm mnie intryguje, pewne jego elementy mnie pociągają, lecz mimo to nie mogę się także przy tym pozbyć spojrzenia krytycznego. Ale to pewnie leży w mojej naturze: nie mógłbym bezkrytycznie przyjąć, a tym samym podporządkować się jakiejś jednej opcji widzenia świata – uznać ją za jedynie słuszną, bezdyskusyjną. Wydaje mi się, że właśnie dzięki temu mogę pozostać człowiekiem otwartym. Wolę się przyznawać do swojej niewiedzy – bo to powoduje, że ciągle chcę coś poznawać.

* * *

Choć sam nie mogę się uważać za pacyfistę, to muszę perzyznać, że pacyfizm nie jest tylko przejawem naiwności, czy – tym bardziej – głupoty. Pacyfistami byli bowiem ludzie wybitni, także pod względem intelektu, jak np. Bertrand Russell czy Albert Einstein (a to jest przecież intelektualna awangarda czasów nam współczesnych – umysły nie tylko najwybitniejsze z wybitnych, ale wręcz genialne).
Trzeba przyznać, że postawa pacyfistyczna opiera się na mocnych przesłankach filozoficznych, a zwłaszcza moralnych. Einstein pisał np.: „Mój pacyfizm jest uczuciem czysto instynktownym; jestem pacyfistą, ponieważ mordowanie ludzi jest dla mnie czymś odrażającym. Moja postawa nie wynika z żadnej teorii intelektualnej, lecz oparta jest na najgłębszej antypatii, jaką żywię dla wszystkich przejawów okrucieństwa i nienawiści.”
Takim argumentom należy się uwaga.

* * *

Mit pojawił się również dlatego, że człowiek jest „zwierzęciem” stadnym, a wyrażając się bardziej elegancko – jest istotą społeczną i potrzebował czegoś, co umożliwiłoby mu i ułatwiło mentalne, duchowe zadomowienie się w świecie dzielonym wraz z innymi członkami grupy – objaśnienie tego świata, poczucie bezpieczeństwa w solidarności, „obłaskawienie” sił, które go przerastały… etc. W społeczeństwach pierwotnych najczęściej wiązało się to to z magią – i w ten sposób rodziły się religie, i wreszcie – w szerszym ujęciu – kultura. To dlatego po dziś dzień mit jest tym, co pomaga scalić ludzką zbiorowość, grupę, naród, społeczeństwo… Na dobre i na złe (wszak mówi się o mitach „pozytywnych” i „negatywnych”). Ale w międzyczasie – tak jak kultura ludzka komplikowała się stając się coraz bardziej kompleksową – również same mity stawały się bardziej skomplikowane i kompleksowe. Zmieniały się też role i znaczenia mitów. Dlatego obecnie, zajmując się mitem, zmuszeni jesteśmy do rozpatrywania go w tak szerokim ujęciu, co jednak nam wcale, zarówno zrozumienia tego, czym jest mit, jak i samej rozmowy o nim – nie ułatwia.

* * *

Ktoś zadał mi niedawno pytanie: „Czy nie jest tak, że zamiast mitu ludzie znajdą sobie nowy budulec, którym będą lepić nierzeczywisty porządek? Tylko co nim miałoby być? Nie znam odpowiedzi na żadne z tych pytań. Ja tylko obserwuję i staram się znaleźć coś, co nada sens obserwacji.”

Ja też nie znam odpowiedzi na te pytania. Nikt nie zna. Od kilkuset lat człowiek używa nauki jako tego „budulca”, na którym stara się oprzeć własną wiedzę i i konstruować świat, w którym żyje – mając przy tym ambicję, żeby to był świat oparty na porządku „rzeczywistym” (a nie „nierzeczywistym”). A to jest cały czas pozytywizm i racjonalizm. Jednakże to również się zużywa i nie za bardzo zdaje egzamin. Bo człowiek, mimo wszystko, to jest zwierzę z apetytem metafizycznym – otóż dorobił się takiej (samo)świadomości, która już nie da mu najprawdopodobniej spokoju do końca istnienia gatunku Homo sapiens: zawsze go będzie „gnębiła” potrzeba poznania celu i sensu tego Wszystkiego (co go otacza i co się z nim dzieje) – a to wydaje się leżeć poza ratio i gnosis (poza rozumem i wiedzą) opartych tylko na materializmie i „twardej” naoczności.
Bez poczucia sensu i celu, umysł człowieka zawsze dociera do nihilo – w tym sensie cała kultura współczesna, która jest pozbawiona metafizyki, jest nihilistyczna.

* * *

Jak to jest z tym przepowiadaniem przyszłości? Kiedyś zabawa w futurystykę była bardzo modna i wielu „myślicieli” brało w niej udział. Tylko ci bardziej uczciwi (ot, choćby Stanisław Lem) mówili o totalnej niemożliwości przepowiedzenia przyszłości.
Przypomina mi się tutaj to, co na ten temat powiedział kiedyś Claude Levi-Strauss: „Taka jest liczba zmiennych, tyle jest parametrów, że być może jedynie boska inteligencja mogłaby stwierdzić, co się dzieje i co się będzie działo. Istoty ludzkie mylą się za każdym razem; pokazuje to historia. Mówi się ‚z dwóch rzeczy jedna’, a to zawsze jest ta trzecia.”
W tej wypowiedzi uderza również to, że Lévi-Strauss mówi nie tylko o niemożności przewidzenia tego, co będzie się działo, ale i niemożności zrozumienia tego, co się dzieje – czyli nawet wobec ewidencji faktów, które mamy do dyspozycji, ogarnięcie tego ludzkim umysłem jest niemożliwe, nie wspominając już o poznaniu sensu tego wszystkiego. Niestety, łatwo mi jest zrozumieć ten pesymizm poznawczy Lévi-Straussa, bo i ja się skłaniam do sceptycyzmu (i to chyba wbrew własnej woli). A to jest dość wstydliwe wyznanie.

* * *

Mit w pewnym sensie „upraszcza” rzeczywistość, ale nie wydaje mi się, żeby pozbawiał ją niuansów.
Mit jest paradoksem, który z jednej strony ułatwia nam zrozumienie rzeczywistości, ale z drugiej często ją zawoalowuje.

Roland Barthes spostrzegł, że mity są nieusuwalnym elementem życia politycznego – że nie ma polityki bez mitów. To się zresztą pokrywa z tezą, którą podzielałem w moich wypowiedziach o micie, że kultura stanowi przestrzeń mityczną (jest ona niejako „przesiąknięta” mitami), a przecież polityka jest – bądź co bądź – częścią kultury (mimo tego, że politycy zbyt często wydają się być pozbawieni jakiejkolwiek kultury). Zgadzam się więc z tą wypowiedzią Barthesa: „[Mity] są koniecznym skrótem, zagęszczają historię. Służą legitymizacji władzy, definiują zobowiązania, wyrażają wartości, nadzieje, nadają sens zbiorowym wysiłkom. Dzięki swej naturze mogą mobilizować do działań zbiorowych, stabilizują wspólnoty polityczne, strukturyzują historię.”

* * *

Mit to jest takie zmyślne bydlę, że – mimo iż jest „nieprawdą” i „zmyśleniem” – pozwala nam czasami na dotknięcie tego, co prawdziwe, mimo, że sam zawsze jest swego rodzaju pozą, „zmyśleniem”, występuje w przebraniu. (To coś podobnego jak z tą sztuką, która kłamie, by wyrazić prawdę ;)
Słyszałem kiedyś stwierdzenie, że dekonstrukcja mitu nie jest jego niszczeniem. Moim zdaniem to nie tak. Mit zdekonstruowany już nie działa – podobnie jak nie działa już maszyna, którą się rozebrało na części. Można udawać wiarę w Św. Mikołaja, ale już nigdy się w niego nie uwierzy po tym, jak się zobaczyło, że nosi on buty naszego sąsiada.

* * *

GOMBRO à la GRABO, CZYLI GĘBA UJAJCOWIONA, PUPA UHAHANA…

o „Dziennikach” Witolda Gombrowicza, wyreżyserowanych przez Mikołaja Grabowskiego i wystawionych przez aktorów teatru IMKA z Warszawy na scenie Copernicus Center w Chicago

.

Gombrowicz zdekonsruowany (Piotr Adamczyk, Magda Cielecka i Jan Peszek mówią

Gombrowicz zdekonstruowany (Piotr Adamczyk, Magdalena Cielecka i Jan Peszek mówią „Dziennikiem”)

.
Mistyfikacja jest zalecona pisarzowi. Niech zmąci wodę
wokół siebie, aby nie wiedziano kto zacz – pajac? kpiarz?
mędrzec? oszust? odkrywca? blagier? przewodnik?
A może jest on tym wszystkim naraz?

1.

Jechać z Gombrowiczem do polonijnego epicentrum w Ameryce, to jak wkładać kij w mrowisko… Albo tak by się mogło wydawać, mając na względzie obrazoburstwo gombrowiczowskiego podejścia do tzw. „polskości” (tradycja, religia, kultura, mentalność…) i konserwatyzm amerykańskiej – zwłaszcza chicagowskiej – Polonii, dla której Polska (Ojczyzna) to świętość, a katolicyzm to jej fundament. Ale – jak się okazuje – nie taki diabeł straszny, jak go malują i nie taka Polonia amerykańska mentalnie zastygła i w polskości zesklerowaciała, jak krąży o niej fama. Oba podejścia są już chyba anachronizmem, bo ów zjadliwy „diabeł” cyniczny zamiast straszyć śmieszy, a Polonia miast zapałać świętym oburzeniem, pokłada się ze śmiechu. Bo właśnie do czegoś takiego doszło na deskach i w fotelach Centrum Kopernikowskiego w ostatni weekend.
A może tu chodzi jeszcze o coś innego?

2.

Paradoksem jest to, że Gombrowicza – mimo, że wręcz organicznie nie znosił upupiania i przyprawiania gęby – upupili, przyprawiając mu także gębę, jego właśni admiratorzy. Bowiem już samo używanie pupy i gęby jako wytrychu, nie tylko do osobowości, ale i twórczości pisarza, jest według mnie jego upupianiem i doprawianiem gęby – a przede wszystkim spłycaniem jego twórczości, swoistą grepserą, która ma zastąpić bogactwo Gombrowiczowych wątków (można by wymienić kilkanaście takich grepsów obecnych w popularnym – ale i profesjonalnym – obiegu, w powszechnej świadomości dyletantów i laików – ale i tzw. „znawców” – podczas gdy zbiór tematów pisarza jest nieprzebrany, a kanwa, na której on to wszystko wykładał, niebywale rozległa… tylko kto Gombrowicza tak naprawdę czyta?)
To prawda, że Gombrowicz związany był z polskością (ale z czym innym miał być związany, z chińszczyzną!?*), lecz polskość wcale nie była dla niego tematem kluczowym, tak jak by tego chcieli jego egzegeci, komentatorzy i gimnazjalni poloniści. Sam o tym pisał w Dziennikach: „Ale we mnie, może w skutek większego geograficznego dystansu, a może wskutek większego dystansu duchowego, ten proces antypolski został zamrożony, a ja o Polsce pisałem zawsze chłodno, jak o jednej z przeszkód, utrudniających mi życie, dla mnie Polska była i jest tylko jednym z rozlicznych moich kłopotów, ani na chwilę nie zapomniałem o drugorzędności tego tematu.” (podkreślenia Gombrowicza)
Warto zwrócić uwagę na określenie: „antypolski”. Bo tutaj sam pisarz przyznaje się, do tego jaka była jego rzeczywista postawa, pozbawiając tym samym argumentów tych, którzy utrzymywali, że mimo krytyki polskości, Gombrowicz był w rzeczywistości patriotą, tyle że ukrytym – kimś w rodzaju takiego patrioty à rebours – bo przecież, gdyby Polska była mu obojętna i niewiele go obchodziła, to by o niej tyle nie pisał. A skoro pisał, to był nią przejęty i chciał jej dobra – chcąc zarówno Polaka, jak i jego polskość, poprawić. Mnie się jednak wydaje, że owa polskość przyczepiła się do Gombrowicza, jak – nie przymierzając – rzep do psiego ogona i on po prostu chciał ją z siebie strząsnąć, by – jak sam to wyraził – dotrzeć do samego siebie – do kogoś, kto nie jest już określony przez narodowość i miejsce, skąd się pochodzi, tylko przez swoją własną „ludzkość” (człowieczeństwo) oraz indywidualność i osobniczy rozwój. Ale czy to w ogóle jest możliwe? A może to kolejny erudycyjny fikołek pisarza, który fajnie się czyta, ale który wisi jednak abstrakcyjnie w powietrzu i ma niewiele wspólnego z rzeczywistym gruntem, po którym drepczemy naszymi nóżkami? Tym bardziej, że nie ma jednak ucieczki przed formą: uchylając się przed jedną formą, wpadamy natychmiast w drugą. (Gombrowicz: „Im bardziej jest się poza formą, tym bardziej jest się w jej mocy”. Poza tym: czyż to nie forma nas stwarza, a nie my formę?)

3.

Mikołaj Grabowski, który wziął na swoje barki (czy też raczej głowę) karkołomne według mnie zadanie wyboru fragmentów z „Dziennika” i zaadaptowania ich na teatralną scenę, oczywiście nie pominął tychże wątków polskich, wydawałoby się: cokolwiek już wytartych (awantura o nie miała przecież miejsce dobre pół wieku temu) i w jego pisarstwie zwietrzałych; nawiązał nawet do polityki (przytaczając filipikę Gombrowicza przeciw demokratycznym wyborom), jak również do pacyfistycznej postawy pisarza, który jako żołnierz byłby, wedle jego własnych słów, „katastrofą” (to też jest od dawna nagminny zarzut przeciw Gombrowiczowi: że w obliczu wojny zachował się jak tchórz, zamiast walki z Niemcami wybierając wieloletni urlop w Argentynie, gdzie się tylko wymądrzał, usprawiedliwiając swoją antypolską postawę jakąś wydumaną literacką ekwilibrystyką.) Nie zabrakło też ustępów szydzących z polskich kompleksów leczonych bałwochwalstwem wobec naszych narodowych skarbów i świętości (bo przecicż byliśmy przedmurzem chrześcijaństwa, mamy Wawel, Słowackiego i Mickiewicza; Chopin, Kopernik – a nawet Nietzsche! – byli Polakami, no i wiadomo: nie wypadliśmy sroce spod ogona – to wszystko powtarzane mechanicznie na scenie jak przez bandę manekinów – ćmoków ssących przy tym cukierki i mlaskających – niczym marionetki pociągane za sznur przez Adamczyka). Nie zabrakło też znanego wszem i wobec grepsu o Sienkiewiczu – tym „pierwszorzędnym pisarzu drugorzędnym” (choć takie określenia, jak „ten demon, ta katastrofa naszego rozumu, ten szkodnik” zostały chyba na scenie pominięte – ja przynajmniej ich sobie nie przypominam).
Dostało się też snobom i stadnemu zachwytowi nad sztuką, filistrom prowadzonym na pasku mód, pseudo-smakoszom sztuki „wysokiej”, którzy jak pies Pawłowa ślinią się na widok wszystkiego, co podsuwa się im pod nos, mówiąc że to jest wielkie, piękne, boskie i w ogóle arcydzieło.

4.

Ale na szczęście Grabowski wyłuskał z „Dzienników” również to, co odnosiło się do sedna egzystencjalnego doświadczania świata przez pisarza, jako istoty zanurzonej w rzeczywistości, która nie szczędzi mu swoich strasznych odsłon – zwłaszcza w tej warstwie z pozoru zwykłej i banalnej, ale ciągle podmywanej przez podziemny nurt rzeki ciemnej i wezbranej, nasączonej grozą. Problem w tym, że owa groza rozchodziła się natychmiast po kościach aktorów, rozwiewała się momentalnie w kiczowatym wystroju sali Copernicus Center – rozstrzeliwana przez salwy śmiechu rozbawionej tym wszystkim publiczności (by nie napisać w tym kontekście: gawiedzi**).
No bo czyż śmieszne nie jest to, że armia żuczków na plaży leży przewrócona na grzbiet, że stworzenia te przypiekane są niemiłosiernie przez słońce, przebierając w powietrzu nóżkami, bezradne wobec fatalizmu cierpienia i zgonu jaki w końcu czeka wszystkie istoty żywe? Albo: czyż to nie są jaja jak berety z tym zdychającym psem, którego agonię można odebrać tak albo tak, czy też może jeszcze siak czy owak – w zależności od widzimisię i samopoczucia jego pana, człowieka ponoć myślącego, a na dodatek kulturalnego?
Jest jeszcze ogromna potliwość pisarza – z samego siebie się wypacającego w upale – i płynącego gdzieś, płyyyyynąąąąceeeego… rzeką „niesamowitą” i o zmętniałej wodzie „jak z innej planety”, w tej rozlewności powszechnej nad otchłanią bezdenną, w tym rozpływaniu się namacalnego – w tym rozżarzeniu i rozedrganiu – kiedy gubi się sens i zaczynają się dziać rzeczy dziwne: „Dręcząca zawiłość na horyzoncie, ciężkie i brudne wymiona nieba zwisające nad splątaniem rozpędzonym i wrącym tej milionowej zmory niepojętej.” Człowieka trwoga przenika.
A tu śmiech na sali!

5.

Reżyser scenicznych „Dzienników” powiedział w jednym z wywiadów, że zależało mu na tym, by tekst Gombrowicza ukazać w sytuacji „krystalicznej, czystej i prostej”, zaś Magdalena Cielecka oświadczyła, że „wszystkie treści, cała zawartość Witolda Gombrowicza nie jest zaburzona przez inne rzeczy, nie odciąga naszej uwagi od zrozumienia tekstu”, innymi słowy: „zależało nam na tym, żeby widz wyszedł z teatru raczej z myślą Gombrowicza, niż z obrazami z przedstawienia.”
Ja jednak uważam, że tak się nie stało. Otóż aktorzy moim zdaniem tak „przysiedli” tekst Gombrowicza, tak wciągnęli go w swoje pląsy i galop, tak go „przy-SWOILI”, tak go ochędożyli sobą, że Gombrowicz w tej polifonii form wsobnych nie tyle utkwił (zawsze się bał uwięzienia w formie własnej, a co dopiero cudzej), co rozproszył się i rozniósł po sali, rozlał potokiem słów w tym gadulstwie nieokiełznanym – frazą, którą publiczność łapała jak umiała. A jak złapała – jakieś słówko, minę i gest – to się śmiała.
Ale, to nie wszystko – bo to nie był śmiech pozwalający na Katahrsis (wbrew temu co sobie założył reżyser, mówiąc: „śmiech gombrowiczowski nie jest po to, żeby widza ubawić, uhahać, tylko po to, żeby przez ten śmiech widz się oczyścił, tak jak Katharsis w antycznym teatrze”), ale śmiech właśnie uhahany. (Panie reżyserze, tu uwaga na marginesie: Katharsis!?, w sali, na Jackowie, nieopodal Milwaukee Ave. w Chicago? Really!? No jak przeżywali Katharsis, skoro go nie przeżywali?)

Paradoksalnie, do tego zawładnięcia – wzięcia w interpretacyjny jasyr – prozy Gombrowicza przyczyniło się to, że w przedstawieniu tym wzięli udział świetni aktorzy, obdarzeni mocnym charakterem i wyraźną osobowością sceniczną. To dlatego, summa summarum, wszyscy odnieśli wrażenie, że jest to przedstawienie nadzwyczaj udane. A im bardziej odnosili takie wrażenie, tym bardziej stawało się ono udane… Ale jednak udane było jako komedia, która często aż zanadto zbliżała się do kabaretu, a czasem to nawet do groteski.*** Dlatego widownia tak dobrze się bawiła, dlatego rozweseliła się i uśmiała – ale raczej pozostała impregnowana na gombrowiczowski sarkazm, złośliwość, zjadliwość, prześmiewczość, szyderstwo i drwinę. Innymi słowy, wątpię w to, że publiczność polonijna przeglądnęła się w Gombrowiczu jak w gogolowskim lustrze, uświadamiając sobie, że przecież z samej siebie się śmieje. Nie, z samego siebie tak się śmiać nie można – śmieliśmy się z innych.
I jak na komendę. Także klaskaliśmy. Bo oto Adamczyk rzuca w nas Gombrowiczem: „Oklaski.” (tutaj zaczynamy klaskać) „Oklaski znawców.” (klaszczemy nieco głośniej) „Oklaski amatorów.” (to samo mniej więcej natężenie oklasków) „Oklaski ignorantów.” (tutaj klaszczemy nieco ciszej) „Oklaski stadowe.” (mimo wszystko – a może właśnie dlatego – klaskanie się wzmaga!) „Oklaski wywołane oklaskami.” (nie ma co się zastanawiać – klaszczemy dalej) „Oklaski rosnące sobą” (rzeczywiście – rosną w nas i rosną), „piętrzące się na sobie” (tak właśnie: jedno klaskanie wchodzi na drugie wzmożone, coraz bardziej głośne), „podniecające” (tutaj rozlega się aplauz prawie), „wywołujące siebie” (oklaskowe continuum uderza pod sufit)…„i już nikt nie mógł nie klaskać, gdyż wszyscy klaskali” (tak, tak – tak właśnie było!).

6.

Tak więc aktorzy opanowali Gombrowicza na scenie. Ale i widownię. Kiedy oglądałem klip z jakiegoś wcześniejszego wystawienia ‚Dzienników” w Polsce (Lubin czy Lublin – już nie pamiętam), uderzyło mnie to, jak inaczej zagrali to samo aktorzy w Chicago. Tam: bez większego przekonania, bezbarwnie, potykając się nawet; tutaj – z pewnością, wyrazistością, polotem i werwą. Ja myślę, że doszło do czegoś w rodzaju sprzężenia zwrotnego – aktorzy i widzowie nakręcali się nawzajem, przez co w aktorską trupę wstąpiło życie – jakaś nadzwyczajna performerska energia.
Gombrowicza przy tym rozebrali i zdekonstruowali, ale jakby go przy tym wzmacniając – tyle, że bardziej w tej warstwie werbalnej, niż znaczeniowej, bardziej jednak w obrazkach i ruchu, niż w semantyce i myśli.
Czy to źle, czy dobrze? Nie wiem.

To w sumie zdumiewające, jak łatwo Gombrowicz „dziennikowy” dał się temu zespołowi „podebrać” scenicznie. Można było odnieść wrażenie, że to sam Gombrowicz rozpisał siebie na poszczególne postaci, dzięki czemu one wcale nie musiały szukać autora – on im się tam po prostu wykładał: jak nie na rzece Paranie, to na argentyńskim piasku, jak nie w sali koncertowej, to w salonie snoba… Ujawnia to tylko wielkie możliwości polifoniczne tego co pisał Gombrowicz – co pewnie było skutkiem specyficznego (rozczłonkowanego, rozedrganego, nadwrażliwego…) postrzegania przez niego rzeczywistości i próbą ujęcia tego w ekspresji słowa.
Teatr IMKA wymyślił sobie przed premierą hasło: „Każdy z nas jest Gombrowiczem”, ale – jak przyznała Cielecka – było to raczej hasło marketingowe. A jednak w tym coś jest: bo przecież na scenie każdy z aktorów stawał się w jakimś sensie Gombrowiczem, choćby przez to, że mówił „nim” w pierwszej osobie.
Jan Peszek to Gombrowicz stary, ale nadal obsesyjnie zajęty ciałem (i to nie tylko swoim), hiper-ruchliwy (nie tylko mentalnie), esteta i satyr – raz ostry i przenikliwy, innym razem zaś mętny, zrzędliwy, cyniczny. Widziałem, że aktor ten doskonale znajdował się w tym Gombrowiczu, który przypominał jego samego (inteligencja, biologizm, estetyzm, kinetyka, styl – o pewnym powinowactwie poglądowym nie wspominając) i wykładał to na scenie jak w swoim dominium. Peszek zawsze dla mnie będzie wielki (m.in. za interpretację Schaeffera, która dzięki niemu utkwiła mi w głowie jeszcze w czasach mego pacholęctwa).
Piotr Adamczyk zaś to Gombrowicz wcielający się często w to, z czego sam szydził, ale także narrator, dyrygent, instrumentalista i… tancerz. Aktor wszechstronny i koncertowy – w dobrym tego słowa znaczeniu. Magdalena Cielecka rozsiewała po scenie Gombrowicza wydelikaconego (jej kobiecość raczej nie była przeszkodą w ukazaniu tej „feminalnej” strony pisarza), dyszącego i potliwego – zmagającego się zarówno z przejaskrawionym, jak i ciemnym nurtem egzystencji. Uderzyła mnie inscenizacyjna pewność tej aktorki – jej wielka umiejętność poruszania się zarówno w repertuarze gestów, jak i znaczeniach wypowiadanych przez siebie słów. Tomasz Karolak to coś jakby parobkowa antyteza Jaśniepanicza, z jednej strony misiowaty, ale z drugiej bardzo energiczny; bezpośredni i fizyczny, ale mający pretensje do empatii; z pozoru prostacki, ale z tęsknotą za inteligencją. Wydawało mi się, że to on głównie pchał „Dzienniki” w stronę kabaretu. W stronę Polaka gbura grawitował zaś Andrzej Konopka – ponurym zwykle spojrzeniem taksujący widownię, jakby taki Polak trochę skacowany. Miał swoje wzloty, ale też lekkie potknięcia – myślę że najlepiej niestety wyszło mu wykręcanie sobie gęby Sienkiewiczem i sarmatą. Aktor ten poszedł więc w stronę szyderstwa, ponuractwa i karykatury. Iwona Bielska… Tę panią jest mi rozgryźć trudno, bo raz była taka, innym razem znów owaka; raz grała tak, to znowu siak – nadawała się dobrze zarówno na kobietę z zasadami – wyniosłą i arystokratyczną, jak i na rajfurę – zjadliwą i gderliwą. W tej swojej czerni i w krześle jeżdżącym po całej scenie na kółkach, sprawiała na mnie wrażenie matrony – ale takiej wywrotowej, z anarchistycznym zacięciem. No i – last but not the leastOlga Mysłowska, czyli Gombrowicz wokalny. Przenikliwa, przenikliwa… Statyczna i drobna, lecz w istocie silna. Płynąca w tym nurcie z czerni z miną zaciętego mima. Niby krucha, bo filigranowa, a jednak potrafiąca wprowadzić nas w niezłe wibracje – naprawdę zatrzęsły mną czasami te jej tony i interpretacje. Wydawać by się mogło, że ten demarczykowo-sopranowy duch nie przystaje do komedii jaką odstawiali wszyscy aktorzy, ale jednak dla mnie to zagrało i brzmiało – było kontrapunktem i przeciwwagą do (być może zanadto) rozochoconego humorem i śmiechem, ruchliwego towarzystwa z IMKI.
No cóż – wychodzi na to, że było bogato.

7.

Jak nie żałowałem, że nie było mnie w Copernicus Center, kiedy przybył tu Obama, tak miałbym czego żałować, gdyby mi się nie udało być tu na spektaklu IMKI.

greydot.

* To oczywiście nawiązanie do riposty Gombrowicza, który na „wydziwianie” (m.in. Kisiela), że ma on „niezdrowy romans i zasadniczy szał” z polskim dziedzictwem, odparł: „A z jakimże mam mieć? Z chińskim?”, co naturalnie było klasycznym odwróceniem kota ogonem i miało jednak coś ze „rżnięcia głupa”.

** Nie chcę być jednak tak złośliwy, jak Gombrowicz, który swego czasu stwierdził: „większość czytelników to lud prymitywny”.

*** Nic nie robiąc sobie z tego, co Gombrowicz napisał o grotesce: „Gro­tes­ka to sig­num nieudol­ności, mar­ka fab­ryczna tandety.” Pewnie dlatego, że pisarz sam często w niej się pławił.

.

Ciało zagrało - zmagania Gombrowicza nagim bytem i niewygodną egzystencją w strasznym świecie. Od lewej: Magda Cielecka, Jan Peszek, Tomasz Karolak, młody kolos (aktor anonimowy), Andrzej Konopka i Iwona Bielska.

Ciało zagrało – zmagania Gombrowicza z nagim bytem i niewygodną, potliwą egzystencją w świecie rozpławionym i rozbabranym. Od lewej: Magda Cielecka, Jan Peszek, Tomasz Karolak, młody bóg – latynoski kolos (aktor nieznany), Andrzej Konopka i Iwona Bielska.

.
© ZDJĘCIA WŁASNE

.

PS. Za te zdjęcia to Karolak chciał mnie rozstrzelać (mierząc do mnie z karabinu), ale na szczęście więziła go forma… nie mówiąc już o tym, że karabin był atrapą – i na pewno nie była to strzelba Czechowa.

.

MIT

Ponownie sięgnąłem po Lévi-Straussa. I lektura ta jeszcze bardziej uświadomiła mi to, że wszyscy bez wyjątku żyjemy w swoistej przestrzeni mitycznej, jaką jest w rzeczywistości nasza kultura. Po raz kolejny odsłoniła mi też pewne paradoksy mitu, jak choćby to, że mit sam w sobie nie musi mieć żadnego sensu, i że tego sensu nabiera dopiero w swoim kontekście kulturowym: „Mit proponuje siatkę, definiowalną tylko przez reguły jego budowy” – pisze Lévi-Strauss i dodaje: „Ta siatka pozwala odczytywać sens – nie samego mitu, ale całej reszty: obrazów świata, społeczeństwa, historii, przyczajonych na progu świadomości, wraz z pytaniami, jakie ludzie stawiają sobie na ich temat.”

Podoba mi się tutaj stwierdzenie: „przyczajonych na progu świadomości”, bo zabiera nas wprost do źródła, z jakiego wynikają wszelkie nieporozumienia z mitami. Z jednej strony bowiem przeczuwamy to, że mit jest osnową naszego istnienia w słowie i myśli (czyli w kulturze, która przecież definiuje nasze człowieczeństwo), z drugiej zaś odrzucamy podejrzenie, iż to, co podtrzymuje nasze ludzkie istnienie w świecie sensów i wyższych wartości (np. etycznych) opiera się na zmyśleniu i fikcji (dlatego też większość z nas nawet nie uświadamia sobie tego, że żyje w środowisku przesiąkniętym mitami; mało tego: zdecydowanie mit odrzuca, mówiąc na dodatek, że nie chce mieć z jakimkolwiek mitem cokolwiek wspólnego).

Ale kwestia mitu chodzi nam jednak po głowie o czym świadczy choćby rozmowa, którą chciałbym przy tej okazji przypomnieć. Odbyła się ona cztery lata temu (jak ten czas leci!) na moim blogu pod wpisem „Konieczność mitu”. Myślę, że warto ją z powrotem wydobyć na światło dzienne. Swoją drogą to wielka szkoda, że mnóstwo tak ciekawego materiału przepada w wirtualnych czeluściach i dopiero przypadek sprawia, że nań trafiamy. (Rozmowę poprzedzi fragment tekstu, który ją sprowokował.)

.

owce i ruiny - panta rei

i.

Ludzie dzielą się na tych, którzy mity tworzą i na tych, którzy mity obalają. Przy tym, nawet ci, którzy mity obalają, również je tworzą.
Wszyscy jesteśmy mitotwórcami.

greydot

Mity mają to do siebie, że są odporne na racjonalne weryfikacje. Argumenty tych, którzy poszukują prawdy, tudzież mity demaskują, bywają nieskuteczne, bo operują na innym poziomie – funkcjonują niejako w innym wymiarze rzeczywistości. (Choć trzeba pamiętać, że sfera mityczna również tworzy naszą rzeczywistość w tym sensie, że ma wpływ na to, jak się nam rzeczy jawią, czyli przedstawiają.)

Ludzkość potrzebuje mitów – jest to wpisane w jej rozwój kulturowy.
Nigdy nie jest tak, że ludzkie głowy wypełnia tylko czysty racjonalizm (nawet wśród tych, którzy się za stuprocentowych racjonalistów uważają).

Mit jest więc stale obecny w naszej kulturze, i wszystko wskazuje na to, że właśnie dzięki mitom ta kultura w ogóle powstała.

Wobec tej wszechobecności mitu ważne jest to, by mity rozróżniać. Bowiem mit może zarówno generować zło, jak i dobro; może być czymś konstruktywnym, jaki i destruktywnym; może wyzwalać, ale i niewolić; może skłaniać ludzi do tolerancji, jak i nienawiści… etc.

Zastanawiać może to, dlaczego ktoś chce dany mit zburzyć. By zastąpić go nowym mitem? Może w imię tzw. prawdy historycznej (czy też “prawdy” w ogóle)? Wydaje mi się jednak, że dotarcie do takiej prawdy jest niezwykle trudne, więc często to, co nazywamy “prawdą”, jest jedynie naszą interpretacją.

Jestem przekonany, że niekiedy warto zostawić mit w spokoju i go nie niszczyć…
Zwłaszcza jeśli nie ma się niczego, aby ten mit zastąpić.

greydot
Nie można wyobrazić sobie wygaśnięcia konfliktu między „realnością mityczną” a tym, co racjonalne, empiryczne, „dotykalne”, gdyż oznaczałoby to stagnację. Leszek Kołakowski uważał jednak, że na takie współżycie jesteśmy skazani i że jest ono nieuchronne i niemożliwe zarazem. Cały świat jest oparty na dialektyce, a biegunowe przeciwieństwa wyznaczają jego rozwój i kierunek. Jak pisał Kołakowski: „Los kultury jest epopeją wspaniałą przez swoją chwiejność”.

Mit jest wszędzie. I kto decyduje się na walkę z nim, z góry skazany jest na przegraną. (Można powiedzieć, że przestrzeń mityczna pełna jest smoków z natychmiast odrastającymi głowami, jeśli tylko zaczynamy je ścinać) Jednakże nie musimy patrzeć na to fatalistycznie, uznawać to za jakieś kulturowe brzemię. Bowiem mity są nam wszystkim potrzebne.
Od naszej mądrości, wyczucia, (również światopoglądu, ale także charakteru i temperamentu) zależy jednak, które z tych mitów zaakceptujemy, a które będziemy skłonni demaskować. Walczymy z mitami, dementujemy, obnażamy ich iluzoryczną genezę… A i tak, mimo wszystko, pozostajemy zanurzeni po uszy w sferze mitycznej, jaką jest cała nasza kultura.

greydot
Nasze nieporozumienia związane z mitem biorą się m.in. stąd, że różne rodzaje mitów mamy na myśli – i inaczej określenie mitu pojmujemy. Nie można zawężać naszych rozważań jedynie do takich mitów, które są pewnym zafałszowaniem historii, samookłamywaniem się, czystą a jałową ułudą, manipulacją, czczym wymysłem… etc.
Myślę że większość z nas takie mity określa pejoratywnie.
Lecz mit jest pojęciem bardzo szerokim, choćby dlatego, że jest jednym z najważniejszych narzędzi w tworzeniu całej naszej kultury.

Mit jest pewną konstrukcją, która nie tylko tworzy kulturę, ale także ją spaja – pomaga w konstytuowaniu wartości, zapewnia kulturową ciągłość, pozwala ludziom się porozumieć, poczuć wspólnotę, znosi dyskomfortowe wrażenie przypadkowości istnienia, nadaje sens w świecie, któremu rozum i fakty odmawiają sensu…

Mity są konieczne – i to nie tylko dla ludzi “słabych” i naiwnych. Są niezbędne nam wszystkim… gdyż wszyscy jesteśmy „słabi” w kontekście naszej La condition humaine, (choćby dlatego, że poddani jesteśmy działaniom sił, które nas przerastają).

Jednakże potrzeba mitu nie wynika tylko z naszej słabości, niewiedzy czy też skłonności do fałszowania rzeczywistości.
Wręcz przeciwnie.
Jestem skłonny widzieć ją (kreację mitu i jego mocy) jako wielką (często wspaniałą) siłę ludzkiej wyobraźni. Jest ona wyrazem naszego pragnienia zadomowienia się w świecie… jak również pomaga nam z tym światem się zmagać.

.

ii

.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: “Ucieczka w świat archetypiczno-mitycznej ułudy” (jak ktoś mógłby nazwać przestrzeń mityczną) jest także ucieczką przed cierpieniem. Działa tu bardzo powszechny – i dość prosty – mechanizm psychologiczny człowieka, obecny nie tylko w chorobach psychicznych, ale znany chyba nam wszystkim. Uciekamy w świat (większej lub mniejszej iluzji), bo w nim owa niepewność jest niejako anulowana, znoszona (taką m.in rolę pełnią przecież wszystkie religie – stąd tzw. “mocna” wiara, stąd dogmaty, stąd “prawdy”, które są “prawdą i tylko prawdą”, czyli nie podlegające podważeniu ani nawet dyskusji…)
Czy jest to jednak sytuacja stawiająca nas przed wyborem “albo-albo”?
Czasem tak (jak w przypadku Kirkegaarda choćby – nie mówiąc już o innych “skokach” w metafizykę dokonywanych np. przez Pascala, czy wszystkich filozofów metafizycznych); czasem nie – lęk egzystencjalny nie musi być doświadczany przez wszystkich ludzi, a nawet jeśli jest doświadczany, to nie jest to doświadczenie dojmujące, stałe… Niekiedy są to tylko mdłości (jak np. u Sartre’a). Czasem wybieramy coś zupełnie innego (wydawałoby się przeczącego ułudzie) – np. hedonizm lub sarkazm, łagodność lub cynizm, zaangażowanie lub obojętność, pasję lub stoicyzm… etc. czy też żyjemy po prostu życiem codziennym.
Lecz to prawda – życie człowieka wypełnione jest nie tylko cierpieniem.

TELEMACH:  Nie potrafię w żaden sposób dać sobie rady z antynomią zawartą w tym zestawieniu: “Czyż nie jest naszą największą mądrością – mądrością człowieka – właśnie świadomość własnej niewiedzy i zdolność do ciągłego poddawania w wątpliwość tego, co już “wiemy”? Wydaje mi się, że tylko dzięki temu może istnieć postęp w ludzkiej kulturze – w naszym poznaniu i myśleniu…
a następnie: Musimy budować nasz świat archetypów, mitów i symboli (…) W przeciwnym razie będziemy mieli poczucie życia w próżni właśnie – w jakimś nadmuchanym balonie tymczasowej bytności, spowici oparami absurdu, nicości a może i rozpaczy.
Jak można to pogodzić? Czy możliwe jest maszerowanie w obu kierunkach naraz? I w którą stronę wskazuje drogowskaz? Jest jakiś drogowskaz? A jeśli tak, to co jest (powinno być?) na nim napisane?
Pytania, pytania.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Telemachu, a może na tę antynomię jesteśmy skazani? (Choćby tylko z powodu ograniczoności naszych twierdzeń i sądów?)
A może tylko z pozoru jest to antynomia? Może jedna konieczność pociąga za sobą drugą?
A jeśli uznamy, że są to przesłanki ciągnące nas w inne strony, to może wspomogę się tu Leszkiem Kołakowskim, który w swojej książce “Obecność mitu” stwierdził, że na konflikt między przestrzenią mityczną a realnością doświadczenia jesteśmy skazani, że “to współżycie (jest) nieuchronne i niemożliwe zarazem”.
Kołakowski konkludował następująco:
“(…) kultura żyje zarazem z pragnienia syntezy ostatecznej między swoimi skłóconymi składnikami i z organicznej niemożności zapewnienia sobie taj syntezy. Dostąpienie syntezy byłoby śmiercią kultury tak samo, jak poniechanie woli syntezy. Niepewność zamierzeń i kruchość zdobyczy okazuje się warunkiem twórczego trwania kultury. Los kultury jest epopeją wspaniałą przez swoją chwiejność.”
I jeszcze odnośnie tego mojego, ostatniego, cytowanego przez Ciebie akapitu: wcale nie jestem tego pewien (chyba wbrew Kołakowskiemu) czy musimy budować nasz świat archetypów, mitów i symboli. Biorąc jednak pod uwagę obecny stan naszej kultury, obecne stadium rozwoju myśli i świadomości człowieka – jest to moim zdaniem konieczność. Czy jednak tak samo będzie w przyszłości? A może jednak odkryjemy w końcu jakieś kosmiczne “oprogramowanie”, które pozwoli nam zrównać się wszechmocą z Bogiem, albo okiełznać siły, które rządzą światem? (Co na jedno wychodzi.)
Wydaje się to nieprawdopodobne, ale czy niemożliwe?
Rozsądek mi mówi, że to jednak science-fiction, ale czy zawsze możemy zawierzyć rozsądkowi?
A jednak (tu i teraz) skłaniam się do tego, by uważać, że na to budowanie świata archetypów, mitów i symboli jesteśmy skazani (dlatego właśnie tak napisałem), gdyż najprawdopodobniej nigdy nie poznamy genezy Wszechświata, czyli nigdy nie dowiemy się “skąd przychodzimy”. Od biedy możemy się domyślać “kim jesteśmy”, ale i tak tajemnicą pozostanie chyba “dokąd idziemy”.

TELEMACH: Na pytania można (spróbować) odpowiedzieć jeśli są jednoznacznie i zrozumiale sformułowane. Ja nie znalazłem w tekście pytania – zawiera on luźne refleksje i szereg (być może błędnie przeze mnie interpretowanych) antynomii. Klamra, która je spina to konstatacja trudnej do pogodzenia sprzeczności pomiędzy dążeniem do tego “co jest” i koniecznością pielęgnacji tego co nas konstytuuje, a co nas od rzeczywistości (i wiedzy o tym “co jest”) oddala.
Faktycznie – dylemat jest. I trudno powiedzieć co z tym zrobić. Narracja potrzebuje mitu aby przeżyć. Rozum potrzebuje demistyfikacji aby zachować szacunek do samego siebie = godność. Trzeba by zatem opanować trudną sztukę kłaniania się i wypinania w tę samą stronę. Nie umiem. Mogę mieć raz tak, raz tak. Można naturalnie spróbować jak Slavoj Z. tylko odwrotnie: konstruować mit w oparciu o legendę uprzedniej dekonstrukcji, ale do tego trzeba by mieć iście lacanowską moralność. Ja chyba nie mam.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Wygląda na to, że Ty uważasz proces tworzenia “przestrzeni mitycznej” przez człowieka za to, co nas od “rzeczywistości (i wiedzy o tym “co jest”) oddala”. Dlatego uznajesz to za antynomię.
Ja widzę to inaczej. Dopuszczam bowiem taką możliwość, że właśnie za pomocą “przestrzeni mitycznej” jesteśmy w stanie dotknąć czegoś “co jest”, a do czego w inny sposób (np. racjonalny, “naukowy”) nie mamy dostępu. (Nie wspominając już o tym, że “przestrzeń mityczna” może być po prostu dla ludzi jakąś koniecznością, bez której nie mogliby nie tylko tworzyć kultury, ale i funkcjonować na poziomie społecznym.)
Jest jeszcze między nami jedna dość zasadnicza różnica. Ja mit (możemy to rozszerzyć na religię np.) cenię, w jakiś sposób szanuję, uwzględniam jego wagę i znaczenie, Ty natomiast – takie przynajmniej sprawiasz na mnie wrażenie – na każdym kroku chcesz mit zdyskredytować, zdemaskować, niekiedy wręcz ośmieszyć (przy czym, nie pozbawione jest to ironii i sarkazmu).
Ale to jest chyba bardziej sprawa różnicy naszych temperamentów (poznawczych, interpretacyjnych, psychicznych…) i naszego stosunku do świata, życia i innych ludzi, niż naszych świadomych, intelektualnych wyborów.

BEATRIX: Mity zawierają wiele pułapek, dlatego moim zdaniem warto je czasem dekonstruować, właśnie po to aby lepiej zrozumieć co nami powoduje. Doświadczenie uczy, że bezkrytyczna wiara w mit a także posługiwanie się nim prowadzi do uproszczeń, krótkowidztwa i niewrażliwości właśnie. Nie twierdzę, że mity i stereotypy nie mają funkcji pożytecznej i z pewnością upraszczają komunikację. Czasem bywają niezbędne. Ale nie zawsze o to uproszczenie właśnie chodzi. A rozumienie nie prowadzi automatycznie do komplikacji.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Być może problem sprowadza się do tego, w jaki sposób ma się odbywać ta “dekonstrukcja” mitu – co jest jej rzeczywistą motywacją, jakie są prawdziwe intencje, i czy dekonstruując mit nie pozbawiamy ludzi jakiegoś oparcia – nie dając im niczego w zamian.
Łatwiej jest burzyć, niż budować.

TELEMACH: Bezkrytyczny szacunek do mitów jest mi istotnie obcy. Mnie szczerze mówiąc nie interesują mity. Interesuje mnie (i niejednokrotnie boli) ich bezrefleksyjna akceptacja i funkcjonowanie w charakterze prawd objawionych. Zarzucasz mi skłonność do szyderstwa? No cóż, coś w tym jest. Czołobitność i brak krytycyzmu w stosunku do mitów i nie skażona cieniem wątpliwości wiara w ich wiarygodność zawiera w sobie (dla mnie przynajmniej) cały szereg aspektów nader komicznych. Sądzę, że przypomnienie od czasu do czasu, że “muchy nasrały na Najjaśniejszego Pana” nie zaszkodzi. Choćby po to, aby ujrzeć wyraz twarzy tych wszystkich, którzy sądzą, że porządek universum którego przedstawicielem jest wywiadowca Bretschneider jest jedynym, powszechnie obowiązującym i godnym szacunku modelem rzeczywistości.
Istotnie, to co czasem robię zawiera elementy intelektualnej i emocjonalnej prowokacji. To jednak nie mity są jej celem, lecz sposób myślenia oparty na ich bezrefleksyjnej akceptacji.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Ja również nie mam bezkrytycznego stosunku do mitów. Ale doceniam ich wagę i znaczenie. Widzę ich funkcję scalającą i konstytuującą życie człowieka, zarówno w wymiarze indywidualnym (psychicznym), jak i społecznym (kulturowym, historycznym). Nie mogę zatem pojąć tego, że – jak piszesz – “nie interesują Cię mity”. To tak, jakbyś stwierdził, że nie interesuje Cię kultura, bo rozwój naszej kultury jest w dużej mierze – jeżeli nie przede wszystkim – procesem mitotwórczym. Przypomina mi się tu choćby Campbell i jego “The Power of Myth”… a i cały szereg innych pozycji traktujących o powiązaniach mitu z kulturą, jak choćby całe dzieło Lévi-Straussa.
Także dostrzegam komiczne, czy wręcz absurdalne aspekty wiary w mit. Jestem też świadomy tego, że istnieją mity, które są wręcz zabójcze, destruktywne, nikczemne… Ale ja nie o nich mówię. Mówię o mitach będących czymś niezbędnym w tworzeniu przestrzeni kulturowej, bez której człowiek nie mógłby funkcjonować. A biorąc pod uwagę obecny stan ludzkiej świadomości (czyli nasze kulturowe i cywilizacyjne status quo), mit okazuje się (i pozostaje) – w skali społecznej – czymś koniecznym.
Ty wiążesz mit przede wszystkim z jakimś komizmem, “czołobitnością”, brakiem krytycyzmu… Ja uważam, że jest to spojrzenie cokolwiek jednostronne i ograniczone… być może skażone jakimś uprzedzeniem lub chęcią rewanżu za własny dyskomfort wynikający ze świadomości tego, że ktoś wierzy w jakąś (w Twoim mniemaniu) “bzdurę”, która mu pomaga żyć, a na Ciebie to nie “działa” i musisz się męczyć ze swoim sceptycyzmem (który przekuwasz w sarkazm).
PS. Czy aby naprawdę przypomnienie o tym, że “muchy nasrały na Najjaśniejszego Pana” nigdy nie zaszkodzi? Być może pamiętasz, że jak najbardziej zaszkodziło ono Palivecovi, który poszedł za to do ciupy.
A wszyscy i tak wiedzą, że muchy srają na wszystko, nawet na Najjaśniejszego Pana ;)

BEATRIX: Stanisławie, napisałeś: “Łatwiej jest burzyć niż budować”. Moim zdaniem nie w przypadku prawd obiegowych, mitów i stereotypów. Te rosną jak grzyby po deszczu i nie sprzyjają moim zdaniem poznaniu, które i tak jest ograniczone z natury rzeczy albo innej natury, w zależności od koncepcji jaką przyjmiemy.
Szukanie umiaru nie jest złe. Zgadzam się z Tobą, że wielu ludzi potrzebuje utartych, znanych ścieżek, aby się nimi poruszać, gdyż poczucie bezpieczeństwa jest dla nich wartością nadrzędną i odnajdują je m.in. w przyjmowaniu sposobów myślenia utartych od pokoleń. Nie sądzę, aby można im było cokolwiek odebrać. Ich wiara jest silna, bo wynika z głębokiej potrzeby. I nie mam najmniejszego zamiaru ich osądzać, ani broń boże uświadamiać.
Ale przecież mówimy tu o naszych osobistych poglądach, więc ja sama chętnie dowiaduję się, że rzeczy niekoniecznie są takimi jakimi je widzę. Może to zabrzmi paradoksalnie, ale w tym właśnie odnajduję poczucie bezpieczeństwa. W zmienności i świadomości, że niekoniecznie jest jak jest. Nie sądzisz, że daje to ogrom możliwości? Przy jednoczesnym pozostawieniu przestrzeni dla funkcjonowania mitów, dla tych, którym jest to potrzebne? A jednocześnie w sytuacjach, gdy stają się one niebezpieczne, ranią innych ludzi, stawiają granice, takie podejście właśnie stanowi fundament rozmowy, a przynajmniej szanse na próbę zrozumienia się? Nie wspominając już o możliwościach poznania. Te rosną wg mnie kolosalnie, niekoniecznie poprzez uznanie wersji alternatywnej za prawdziwą i znowu jedyną. Ależ nie. Zaczyna się poszukiwanie, snują się myśli, czyli rozpoczyna się przygoda.

DEFENDO: Telemach odżegnuje się od Lacana, a przecież wciąż – z wdziękiem – dekonstruuje mity. Dekonstrukcja nie jest niszczeniem. Jest przyglądaniem się i swoistą adaptacją. Dekonstrukcji można dokonywać po to, żeby potem na nowo skonstruować – nie odzierając z blasku. Tylko popkultura beztrosko i trywialnie zawłaszczyła mity – i tego jej wybaczyć nie umiem.
Mity są konieczne. Na Pere Lachaise jest grób Abelarda i Heloizy, na którym zawsze są świeże kwiaty – przynoszą je całkiem współcześni kochankowie. Na Baker Str.8 przychodzą ludzie, którzy dobrze wiedzą, że nie mógł tam mieszkać Holmes, bo jest postacią napisaną przez Doyle’a. Jednak przychodzą.
Mitologia i religia to reakcja obronna człowieka, który obawia się niszczącej siły rozumu. Rozum mówi o nieuchronności śmierci – mit i religia pozwalają w nią wątpić.
Mity zaspokajają potrzebę wiary. Mit łączy się z magią i obrzędem, służy podtrzymywaniu społecznego porządku, porządku kosmicznego również. Mit jest opowieścią o przeszłości, ale objaśnia teraźniejszość, a nawet przyszłość.
Lubię dekonstruować mity, chociaż to trudne. Nie, nie po to, żeby je zniszczyć – ale żeby poznać ich gramatykę, czasem żeby je zaakceptować. Widzę w nich narzędzie komunikacji społecznej.
Mity są elementem kultury – konkretyzują pojęcia abstrakcyjne. Łączą naturę z metafizyką.

.

iii

.

IWONA: Nie cierpię mitów a jaszcze bardziej tego, że trudno je zdementować. Mitów jakichkolwiek.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Iwona, czy naprawdę nigdy nie lubiłaś bajek?
Jeśli jesteś np. osobą religijną, to też nie możesz się obejść bez mitów… Nie możesz się obejść bez mitów także wtedy, kiedy nie jesteś religijna, bowiem, np. jeśli kogoś kochasz – to Twoja idealizacja też jest mitem.
Dosłownie wszystkie nasze rytuały zakorzenione są w micie. Bez mitów nie byłoby literatury, sztuki, kultury wreszcie…
Mit niekoniecznie musi być czymś złym. Ja również nie znoszę mitów, które szerzą ksenofobię, rasizm, martyrologię, nienawiść… etc..; takich, które zakłamują historię i są wykorzystywane do politycznych manipulacji.
Tak się złożyło, ze w przeszłości częściej byłem po stronie tych, którzy mity obalali, (czy też raczej próbowali obalać) niż tych, którzy mity tolerowali. Z wiekiem jednak stałem ostrożniejszy z “demaskowaniem” mitów.

IWONA: Pozwolę sobie nie zgodzić się z Twoimi pierwszymi stwierdzeniami, a szczególnie z tym, iż “wszyscy jesteśmy mitotwórcami”. Nie, nie, nie i jeszcze raz Nie! Mity tworzone są z braku wiedzy, zrozumienia, błędnego rozumowania, braku logiki, wyrastają z ludzkiej słabości, szczególnie w wymiarze wiedzy. Jasne, teraz jest to częścią kultury, lekturą, i czymś o czym można rozważać.
Czy są potrzebne? – są, jako zapchajdziury w niewiedzy ludzkiej, w jego potrzebie tłumaczenia życia. Jak religia. Jednak czy są korzystne? Może dla potomności, żeby coś było na liście lektur. Mity są generalnie złe. Wyciszają ludzki pęd do szukania prawdy. Są fałszerstwem hamującym rozwój. Są bajkami dla dorosłych. Są na tyle silne, że walka z nimi, to często walka z wiatrakami. Czemu? Bo wiedza jest trudna, a bajka łatwa i fałszywie logiczna. Nie wszyscy jesteśmy mitotwórcami. Nie twórz mitów.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: W tym co piszesz jest sporo racji (właściwie to powtarzasz tezy, jakie zawarłem w moim tekście). Jednak jest to według mnie spojrzenie zbyt jednostronne. Nie mogę się np. zgodzić z następującymi stwierdzeniami:
– “mity są generalnie złe”
– “wyciszają ludzki pęd do szukania prawdy”
– “są fałszerstwem hamującym rozwój”
Dlaczego się z tym nie zgadzam?
Myślę, że odpowiedź na to można znaleźć w moim tekście (więc nie chcę się powtarzać).

Piszesz: “Pozwolę sobie nie zgodzić si z Twoimi pierwszymi stwierdzeniami, a szczególnie iz ‘wszyscy jesteśmy mitotwórcami’. Nie, nie, nie i jeszcze raz Nie!”

Wszyscy Iwona, wszyscy. Każdy z nas ma w sobie jakiś mit, który bardziej lub mniej świadomie pielęgnuje (i któremu ulega).
Ty np. kreujesz mit o wszechmocy nauki i potędze ludzkich możliwości. Jak również (bezwiednie) mit o nadrzędności biologizmu nad tym, co ja nazywam “człowieczeństwem”.

IWONA: Nie. Nie kreuję mitów. Nie wmawiaj mi nieprawdy. To są Twoje odbiory, i są one fałszywe. Nie zgadzasz się z moimi poglądami, masz inną wiedzę na pewne tematy, i dlatego nie dopuszczasz faktów, czy innych opinii przypisując temu formę “mitu”. Nie piszę tutaj niczego, czego nauka udowodnić nie może, a Ty piszesz o micie. To są antagonizmy. Chyba, że każdą opinię, tezę, nawet do udowodnienia, będziesz nazywać mitem. Ale to weźmie się tylko z błędnej definicji mitu. Jednak akurat tutaj widzę właśnie to, o czym pisałam. Mit i nauka się wyklucza. Dlatego piszesz nieprawdę.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: “Mit i nauka się wyklucza.” Nieprawda. Istnieje nauka o mitach. Nazywa się mitologią :)

IWONA: “mitologia” [gr. mythología ‘opowiadanie mitów’], zbiór mitów danego ludu, przekazywany w formie ustnej lub spisany na podstawie ustnych przekazów. ” – za PWN.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: mitologia (…) 2. nauka zajmująca się badaniem mitów.” (“Słownik wyrazów obcych”. PWN)

IWONA: Badaniem a nie ich tworzeniem. Nauka nie tworzy mitów.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Iwona, ależ ja zażartowałem. Oczywiście, że mit i nauka są odrębnymi kategoriami (poznawczymi, filozoficznymi). Ale to niezupełnie prawda, że nauka jest odporna na tworzenie mitów, albo że z mitem nie ma nic wspólnego (lub nie jest podatna na jego działanie). Lecz to jest szeroki temat, aby się tu w niego wgłębiać.
O co mi jeszcze chodzi?
Piszę o micie w szerszym ujęciu, jako ważnym narzędziu kulturowym człowieka. Twoje pojęcie mitu jest zawężone. Ja, w przeciwieństwie do Ciebie, uznaję mit za jeden ze sposobów zrozumienia otaczającego nas świata (także orientacji w nim), Ty zaś uważasz, iż takie zrozumienie można posiąść jedynie dzięki nauce. Tym się różnimy.
Już nie wspominam, że nauka nie może dać człowiekowi odpowiedzi na jego fundamentalne pytania o sens (życia i śmierci, oraz istnienia świata), nie odpowiada na jego potrzeby metafizyczne i (sama w sobie) jest ślepa etycznie (tak więc, aby by funkcjonować w “ludzkim” świecie, musi się jednak odwoływać do jakiejś etyki, bo w innym przypadku stałaby się właśnie… amoralna i nieludzka)… etc. Proponuję, abyś przeczytała sobie fragment pracy jednego z naukowców zajmujących się funkcjonowaniem, rolą i znaczeniem mitów w społeczeństwie. Mówi on także o tym, co i ja próbuję Ci przekazać:

“Racjonaliści są przekonani, że poletko, jakie sami uprawiają (nauki przyrodnicze, logika, matematyka oraz filozofia zorientowana na naukę – tzw. filozofia naukowa) w żadne związki pozytywne z mitem wchodzić nie może. Poletko rozumu jest zamkniętą na działanie mitu dziedziną życia i myślenia. Nauka, niejako z definicji, jest przeciwieństwem myślenia kojarzącego się z fantazjowaniem, nieracjonalnymi wierzeniami i pragnieniami.
Podtrzymywanie takiego poglądu, typowego dla dziewiętnastowiecznego scjentyzmu, ociera się o paradoks. Bo to właśnie nauki szczegółowe rewidują dziś błędy i złudzenia, w których tkwiły co najmniej od Oświecenia.
Racjonalistyczne wyjaśnienie źródeł myślenia naukowego, przeciwstawiające sobie logos i mythos oraz ogłaszające jednostronne zwycięstwo pierwszego elementu nad drugim zawodzi nie dlatego, że znaczenie rozumu przeceniono i zbyt pośpiesznie ogłoszono werdykt korzystny dla jednej tylko strony. Jest ono nie do przyjęcia ze znaczenie głębszych powodów.
Tradycyjny racjonalizm opiera się na wadliwym rozpoznaniu natury związków, w jakie mit wchodzi z innymi formami myślenia. Formy te (religia, ideologia, doktryny prawne i polityczne, utopia, magia, okultyzm, metafizyka, nauka) wprawdzie wykraczają poza mit, ale stale pozostają w orbicie jego oddziaływań. Mit przenika je od wewnątrz i współkształtuje. Poddany krytyce pozornie znika, by wrócić w odmienionej szacie słów i obrazów symbolizujących sens wymykający się empirycznym testom i sprawdzianom. Myślenie mityczne nadal żyje, choć zwykle w ukryciu. Bywa jednak, że wypływa na powierzchnię, by objawiać swe istnienie w świeckich rytuałach i dążeniach, których nie sposób wyjaśnić, jeśli się przyjmuje, iż człowiek jest istotą w pełni racjonalną.

Autorem powyższych słów jest Janusz Jusiak (“Nauka, metafizyka, mit” UMCS). Bardzo polecam pracę tego pana. Jest to moim zdaniem znakomite naukowe opracowanie zajmujące się mitem – jego istotą, pojęciem i znaczeniem.

IWONA: Stanisławie, rozumiem co Ty i Janusz Jusiak macie do powiedzenia. Są to pewne założenia, które reprezentujecie, i pewne poglądy które wyrażacie. Chętnie poczytałabym tekst filozoficzny jakiegoś neurobiologa, o ile taki istnieje :)
Oczywiście, że człowiek nie jest istotą racjonalną tylko i wyłącznie, i generuje czynności/uczucia/poglądy irracjonalne, mityczne, bajkowe. Oświecenie było racjonalizmem wykluczającym owe założenie. Stąd wiele pomyłek. Dział nauki zajmujący się ludzką psyche, w połączeniu z neurologicznym podłożem jest domeną niedawnych czasów. Rozum to wytwór biologii. Nauka nie wyklucza mitów, jako przejawu biologizmu człowieka, ale ich nie generuje. Nie ma mitów w nauce – są fakty, nauka jest formą do sprawdzenia. Wielokrotnego. Wciąż idziemy do przodu, i wciąż irracjonalizm istnieje. Tego wykluczyć nie można, bo taki jest człowiek. I taka jest jego biologia. Nauka też nie ogłasza zwycięstwa umysłu nad uczuciami, bo te uczucia już są o wiele bardziej sprawdzone i zbadane – w sposób naukowy właśnie. Nauka coraz bardziej rozumie te uczucia, i zna coraz lepiej biologiczne ich podstawy. I nie jest to forma zwycięstwa jednego nad drugim.
I jak słusznie napisałeś – ja uważam, że świat poznaje się przez naukę. Nie przez bajki i mity. Rozumiem Twoje pojmowanie, jednak się z nim nie zgadzam. Naukę tworzą ludzie, wiec na pewno ich irracjonalizm ma swoje piętno także i w nauce, jednak nauka, sama w sobie, z mitem niewiele ma wspólnego.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Muszę przyznać Iwona, że podoba mi się Twój komentarz. Jest wyjątkowo :) przejrzyście, jasno, składnie i konkretnie wyrażony. Dzięki niemu można dobrze zrozumieć Twój punkt widzenia – użyłaś mocnych i istotnych argumentów. Patrzymy jednak z odmiennej perspektywy. Ty – z pozycji stricte materialistycznej, biologistycznej. Ja natomiast się za materialistę nie uważam, tzn. nie sprowadzam wszystkich aspektów “człowieczeństwa” do biologii, fizjologii, mechanistycznego funkcjonowania ludzkiego organizmu. Zresztą, od myślenia stricte materialistycznego (a nawet empirycznego, opartego tylko na przesłankach kartezjańskich) już dawno się w epistemologii odeszło. Oświecenie też zaprowadziło człowieka w kilka ślepych uliczek (pułapek) – czyli bezgraniczne zawierzenie Rozumowi także mocno się skompromitowało (i jeśli dobrze się temu przyjrzymy, to możemy dojść do wniosku, że racjonalizm odegrał również niepoślednią rolę w tworzeniu systemów totalitarnych, ludobójczych). Zasadnicza różnica między naszymi stanowiskami polega na tym, że Ty uważasz, iż w sposób “naukowy” można wszystko wyjaśnić.
Ja tak nie uważam.
Uważam, że są granice, poza które nie może sięgnąć stworzona przez ludzką cywilizację nauka. A to wynika z mojego przekonania o ograniczoności ludzkiej percepcji, o ludzkiej niemożności objęcia tego wszystkiego “co jest” rozumem – Po prostu nie wierzę w to, że człowiek, dysponując dostępnymi sobie środkami i możliwościami, wszystko może poznać i zrozumieć. (Innymi słowy: uważam, iż są takie obszary, gdzie nauka nigdy nie będzie mogła dotrzeć, a tym samym umożliwić nam ich poznanie.)
Chciałbym Ci polecić (moim zdaniem znakomitą) książkę “Punkt zwrotny”, której autorem jest amerykański fizyk jądrowy Fritjof Capra. Rozprawia się on tam właśnie z naszym mitem naukowej, (ściśle “materialistycznej” i racjonalistycznej) wszechmocy.
I jeszcze coś: to, co jest rdzeniem kultury (w każdej cywilizacji) można właśnie poznać badające jej mity.

IWONA: Wydaje mi się, że to co piszesz wynika właśnie z “Po prostu nie wierzę/wierzę” – ja od wiary się odcinam. Albo się wie, albo nie wie – i to że się nie wie, też powinno się wiedzieć. Żeby się nie powtarzać, bo w zasadzie nic nowego bym nie wniosła – pozdrawiam serdecznie. Może jak będę miała więcej czasu od tych przyziemnych, i racjonalnych aspektów życia, to się porozglądam za filozoficznym podejściem neurobiologa. Bo aż się boję napisać, iż nie wierzę, że taki istnieje :)

STANISŁAW BŁASZCZYNA: No dobrze, mówię po prostu: nie wiem ;)  Bo rzeczywiście ten, co nie wie i wie, że nie wie, wie więcej od tego, co wie i nie wie, że wie ;)

SARNA: Tak więc dotknęliśmy problemu mitu o micie. Jest rzeczą delikatnie mówiąc naganną, celowe fałszowanie historii, faktów. Ale z drugiej strony, zważywszy na naszą jakże ludzką naturę ze skłonnością do słabości, pychy, chęci panowania, jest to również zrozumiałe (choć nie dla wszystkich do przyjęcia i chwała im za to).
Natomiast mity rozumiane jako wierzenia, legendy, dzieje bogów i herosów są piękne. I choć zdajemy sobie sprawę, że są one tylko hipotetyczne lub zupełnie zmyślone, to się na nie nie obrażamy. Przecież wiemy, że ich istotą nie jest kłamstwo dla kłamstwa. Lubimy ten świat ułudy, tajemnicy, fantazji, czasami nadziei. W skrytości ducha każdy z nas kiedyś zamarzył o przeżyciu magicznej “godziny pąsowej róży”.
Życie bez mitów byłoby jak piękny, sztuczny kwiat bez zapachu, jak motyl nocny bez tęczy barw, jak przekłuty balon – bez wdzięku, bez tajemnicy, mniej fascynujące. To tak jakby nam przyszło całe życie przeżyć w inkubatorze. Unikniemy infekcji, będziemy żyli zdrowo, bez fizycznego cierpienia, tylko czy będzie to pełnia życia?

JERZY SZTAUDYNGER (in absentia):

“Niedowiarkom ręczę,
że jednak można
oprzeć się o tęczę”

.Pieter Bruegel (starszy) - Pejzaż z upadkiem Ikara

.

KARTKA Z PODRÓŻY: Bardzo pięknie pan zakończył rozważania – “Jestem skłonny widzieć ją (kreację mitu i jego mocy) jako wielką (często wspaniałą) siłę ludzkiej wyobraźni. Jest ona wyrazem naszego pragnienia zadomowienia się w świecie… jak również pomaga nam z tym światem się zmagać.” Trudno coś więcej dodać.
Z wiekiem, który często budzi lęk i samotność, zacząłem przywiązywać wagę do wzmocnienia się za pomocą wyobraźni czyli wyboru między innymi mitu dającego siłę w zmaganiach z rzeczywistością. Taki system wartości, wyobrażeń znalazłem i pozwoliło mi to zmienić życie. W końcu poczułem swoją wartość a to tylko dzięki dobremu wyborowi i próbom, które dzięki moim wyobrażeniom (mit) przeszedłem. Lżej mi znosić samotność – właściwie jest mi z nią dobrze – i znikła większość lęków. Mit mi po prostu pomógł w wymiarze egzystencjalnym.
Pozdrawiam

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Dziękuję za ten bardzo osobisty komentarz. Zdarza się przy tym okazja, by powitać Cię na moich “łamach”. O Twojej wędrówce po Europie (głównie po Hiszpanii) wiem, gdyż czytałem fragmenty Twoich wspomnień (czy też raczej relacji z podróży). PS. Tytułowanie mnie “panem” wydaje mi się tutaj zbyteczne :)

BEATRIX: “Jestem skłonny widzieć ją jako wielką (często wspaniałą) siłę ludzkiej wyobraźni. Jest ona wyrazem naszego pragnienia zadomowienia się w świecie… jak również pomaga nam z tym światem się zmagać.” Gdybyś mógł, Logosie, podaj przykłady mitów stanowiących o sile wyobraźni ludzkiej (bo mnie się zdaje, że jest dokładanie na odwrót i że mity wyobraźnię ograniczają) oraz mitu, który pozwala Ci się zmagać ze światem (bo mnie się zdaje, że mity prowadza w ślepą uliczkę niewiedzy oraz pozwalają tkwić w złudzeniach, co ze zmaganiem się, moim zdaniem, niewiele ma wspólnego). Może byłoby mi łatwiej zrozumieć Twój punkt widzenia, a chciałabym. Ukłony.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: A choćby “Iliada” i “Odyseja”, a choćby mity greckie… nie wspominając o mitologiach, które są udziałem dosłownie wszystkich kultur świata. Mity są również nieodłączną (a może i radykalną) częścią każdej religii, (o której przecież nie można powiedzieć, że nie pomaga ludziom zmagać się ze światem).
Nie wydaje mi się, że mity prowadzą w “ślepą uliczkę niewiedzy”. Często są jakby punktem wyjścia, a już na pewno uznać je można – w pewnym sensie – za punkty orientacyjne w “przestrzeni” ludzkich wartości, wyborów i zachowań (indywidualnych i społecznych). Zresztą, wydaje mi się, że zarówno w moim wpisie, jak i w powyższej dyskusji wykazałem dlaczego uważam mit za coś konstruktywnego i wręcz niezbędnego w procesach kulturotwórczych.
Wydaje mi się, że Ty bierzesz pod uwagę tylko jakiś jeden rodzaj mitów (może kojarzysz je bardziej ze stereotypem, przesądem, uprzedzeniem, “zakłamaniem”, fałszem, jakąś “zmyłką”… etc. – a może po prostu jesteś wrogo nastawiona do religii, i głównie ją masz na uwadze?). Ja natomiast namawiam do szerszego spojrzenia na mit. Zgodziłbym się, że tworzenie mitów często wynika z niewiedzy, a raczej z ludzkiej niemożności poznania wszystkiego “co jest” i ogarnięcia całości otaczającego nas świata – zrozumienia wszystkich jego aspektów (w tym i naszej w nim egzystencji). I tak, tak… mity często “pozwalają tkwić w złudzeniach” (zauważ jednak, że często tzw. “złudzenie” trudno odróżnić od nadziei, a ta nie ma już tak jednoznacznie pejoratywnego wydźwięku.)
Ja wyraźnie napisałem, że nie zawsze (i nie każdy) mit jest czymś konstruktywnym, pozytywnym, dobrym… Mógłbym przecież wymienić znacznie więcej negatywnych aspektów naszej ludzkiej skłonności do mitologizacji.
Zależy mi jednak na bardziej kompleksowym spojrzeniu na mit.

HIRUNDO: Stanisławie, Twoja wizja mitu jest bardzo szeroka i dryfuje ku współczesności. A czy my, dzisiejsi, dosyć się pochylamy nad mitami np. greckimi? Ich uniwersalna głębia jest niezmierzona i… zaskakująca (to nie jest takie oczywiste dla wielu). Wobec tego ogromnego potencjału ja nie odczuwam potrzeby posiadania mitów bliższych współczesności, które nie wiadomo, czy nie ulegną zdegradowaniu. A przecież tak się działo z wieloma.
MIT jest mocą samą w sobie i należy odkrywać jego pokłady. Z mozołem. Owidiuszowi zapewniło to nieśmiertelność.

JULA: Wiem, że kiedyś swój wpis poświęciłeś Stefanowi Chwinowi i jego „Dziennikowi dla dorosłych”. Oto kilka cytatów z tej książki:

U nas Różewicz niewiarę przedstawia jako bolesną ranę po „Bogu, który odszedł”. „Kto nie wierzy, na pewno cierpi z powodu niewiary” – przekonywał mnie niedawno ksiądz N.
I wiem, że choćbym nie wiem jak się starał, nigdy nie stanę się prawdziwym ateistą.
Żadnych szans. Po prostu nie jestem w stanie nie Wierzyc w Boga, Los czy Obecność , która w tajemniczy sposób kieruje światem. Rodzice i księża rozpalonym żelazem wypalili mi w mózgu ideę Stwórcy i ona w moim mózgu pozostanie do końca moich dni.
Ja mogę się z ludźmi spierać o to, jaki Bóg jest , ale nie to , czy jest.
(…)
Pochodzą ze starych rodzin niemieckich , w których „te sprawy” już w dziewiętnastym wieku załatwiono raz na zawsze.
A tu, w tych ludziach z Dusseldorfu, ateizm spokojny, naturalny, nieteoretyczny, nie wyrozumowany, łagodny, zwyczajny , nienapięty, niefrustrujący, wyssany z mlekiem matki. Żadna tam rana w sercu. Boga nie ma i tyle. …
Żadnego poczucia gorszości. Ich ateizm nie wyrósł z żadnej walki z bogiem, czy ludźmi wierzącymi w Boga. Oni po prostu nigdy w żadnego Boga nie wierzyli, więc nawet nie wiedza , co to znaczy wierzyć. . . Żadnego łaknienia Absolutu.
– Nie czujecie się ubożsi od wierzących? – pytam. – Nie, skądże – Czujemy się normalnie.
Najpierw człowiek żyje , potem umiera i koniec. Po śmierci nie ma nic. Cóż w tym zresztą strasznego? Z pewnością śmierć nie jest rzeczą przyjemna , ale tak już jest i tyle.
(…)

Ja miałam to szczęście, że dzięki moim rodzicom Kościół Katolicki nie zatruł moją duszę „błogosławioną trucizną wiary” … i bardzo im jestem za to wdzięczna. Natomiast w dzieciństwie namiętnie czytałam bajki, baśnie i książki dla dzieci, które sobie sama wybierałam z półek szkolnej i dzielnicowej biblioteki. I to nie wszystkie – ja wybierałam te łagodniejsze.
Każda religia to zbór legend, mitów, jakichś historii, opowiadań umiejętnie spisanych i ułożonych. Tak było i w starożytności i tak jest obecnie. Problem polega na tym, by ci którzy je tworzą umieli odpowiednio dopasowywać do otaczającej nas rzeczywistości, by z nią współgrały. Bo jeżeli nie będą dopasowane, to ludzie uciekną w inne „mity”. Bo jesteśmy dziećmi do końca naszych dni i uwielbiamy „bajki”.
Ja i moi znajomi nie potrzebujemy już takich rytuałów przy pogrzebie. Wystarczy piękny wiersz (wybrany za życia) i rozwianie popiołów w gronie samych bliskich bez zbędnych gapiów.

HIRUNDO: Głębokie i refleksyjne zakorzenienie w mitach nadało uniwersalną, potężną i niewyczerpaną siłę dziełom Homera, Ajschylosa, Eurypidesa, Sofoklesa… (z etc. raczej ostrożnie). Wydaje mi się, że tacy WIELCY jak Leonardo da Vinci czy Michał Anioł wybrali sztuki plastyczne, czując, że w słowach nie dorównają Mistrzom. Zastanówmy się, kto dorównał?
Ty Stanisławie masz przemyślany temat, pomóż mi proszę.
Bardzo cenię mity greckie (one tu najlepiej nadają się jako przykład, choć nie jedyne mają tę głębię, której poszukujemy jak ślepcy, po omacku). Camus, rozmyślając o mitach, odkrył inny aspekt “syzyfowej pracy”. Z tegoż motto dla Twoich zachęt do myślenia: “Po to są mity, by ożywiała je wyobraźnia”.
Logosie, czytając informacje o ateizmie Niemców, które zamieściła Jula, poczułam chłód na plecach. To bardzo ponura wizja, taka czcza “normalność”. W tym momencie na myśl mi przychodzi Bruno Bettelheim i Jego “Cudowne i pożyteczne – o znaczeniach i wartościach baśni”, i to, niestety, nie tych łagodniejszych. Tam zarysowują się zależności między istotnością baśni i mitu a nurkowaniem w barbarzyństwo (co Niemcom przecież się zdarzało). Czy to była manifestacja “normalności” wyniesionej z XIX w., czy bezbronności wobec mitu III Rzeszy. Bezbronności człowieka “bez-dusznego” (?)

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Niestety, akurat tutaj wizja pana Chwina (w cytatach powyżej) jest cokolwiek… literacka. On przedstawia “świat” ateistów jako taki wyidealizowany bezbożny “Eden”, a czegoś takiego przecież, tak naprawdę, nie ma. Tym samym kreuje Chwin mit, od którego też poczułem chłód (a taki “ziąb” czuję niemal zawsze, kiedy stykam się z ateistyczną czy też nihilistyczną propagandą). Mitem założycielskim III Rzeszy była ogłoszona w XIX wieku “śmierć Boga”, i uznanie człowieka (wraz z Naturą) za jedynego twórcę Wielkości (zwłaszcza w obrębie “nadludzkiej”, wspaniałej rasy aryjskiej i germańskiej kultury). W tym kontekście ów słynny napis na żołnierskich pasach “Gott mit Uns” był jedynie jakimś anachronizmem. Może to się nie mieści w głowie, ale nawet z tym swoim arsenałem staro-germańskiej mitologii, cała ta faszystowska machina była w swej istocie przeraźliwie… racjonalna.

HOKO: „Może to się nie mieści w głowie, ale nawet z tym swoim arsenałem staro-germańskiej mitologii, cała ta faszystowska machina była w swej istocie przeraźliwie… racjonalna”. A co niby racjonalnego było w antysemityzmie (który też przyczynił się do klęski Rzeszy, bo gdyby niemieccy naukowcy żydowskiego pochodzenia zostali, a nie wyemigrowali do Stanów, to prawdopodobnie właśnie Niemcy jako pierwsi skonstruowaliby bombę atomową)? Co racjonalnego było w słuchaniu czubka, jakim był Hitler, przez niemieckie społeczeństwo? Za tym wszystkim stały właśnie najprzeróżniejsze mity – ideologie, sprawnie dozowane przez faszystowską propagandę. A nawet w zakresie czysto instrumentalnym ten racjonalizm był pozorny, machina, raz poruszona, szła już potem na ślepo siłą bezwładu – była tak “racjonalna”, że w obliczu klęski kazała niszczyć własny naród. “Racjonalność” faszyzmu to nic więcej niż kolejny mit, slogan służący zaklinaniu poszarpanej i skomplikowanej rzeczywistości.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Hoko, słuszne uwagi czynisz. Moim zdaniem to był jednak racjonalizm, tyle że specyficzny – (jak się okazało) idiotyczny i zbrodniczy – w swoim mechanizmie podporządkowany pewnej fanatycznej ideologii.
Np. wybór sposobu “ostatecznego rozwiązania” (obozy masowej zagłady) wynikał z racjonalizmu (wymogu poradzenia sobie praktycznego z problemem czysto technicznym eliminacji pewnej grupy społecznej) działania państwa (już) nowoczesnego. Oczy na to otwarł mi Zygmunt Bauman swoją książką “Zagłada i nowoczesność”.
Oczywiście, że zawsze na to patrzyłem jako na nazistowski obłęd… ale właśnie dla tego szaleństwa taka oto była (“racjonalna”) metoda. Długo by zresztą o tym pisać.
PS. Oczywiście, że Hitlera trudno nie uznać za paranoika, a mit, jakiego stał się on uosobieniem – za spiritus movens szaleństwa III Rzeszy i źródło poparcia ze strony praktycznie całego niemieckiego społeczeństwa. Ale zważ na to, że za jego rządów gospodarka niemiecka dokonała skoku, jaki na tamte czasy był bez precedensu (i uzyskano to stosując środki jak najbardziej racjonalne.)

TAMARYSZEK: Ależ temat!
Przeciwstawianie mitu prawdzie jest mylące. Miałoby sens tylko wówczas, gdyby prawdę ograniczyć do racjonalnego osądu a mit do mitomańskiej kreacji.
Trzeba podążać za światłem rozumu i raczej wystrzegać się mitów-stereotypów. Ale rzecz sięga głębiej (i tak to przedstawiasz). Mity karmią nam duszę – nie mamią, lecz odżywiają, są życiodajne.
Prawda (ta racjonalna) czasami ogłupia i zawęża horyzont. To jak blask, który zaciemnia (kto to powiedział?). Wpisuję te słowa jako przyczynek do całości, bo w dyskusję wejść nie umiem. Zbyt szeroki temat. Ująłeś go – jak zwykle – od początku zakładając ambiwalencję, niejednoznaczność. Możliwe, że aby zrobić w tej debacie krok naprzód, trzeba by mozolnie uściślać pojęcia.
Bardzo się zgadzam: “mit może wyzwalać, ale i zniewolić”. Jedno i drugie, czasem równocześnie. Swoją drogą – nie mam natury burzyciela mitów. Omijam te, z którymi mi nie po drodze. Nie niszczę.

Teraz myślę, że można to było odczytać dwojako, ale mnie uderzyło świadome łączenie mitu z własną egzystencją. Po prostu – jeśli mówić o micie, to najciekawiej ze środka własnego życia. Na podstawie własnego głodu i potrzeby mitu. Jednak słowa są zwodnicze – tu: nie mylić mitu z jakąś półprawdą, uproszczeniem itp. Właśnie wróciłam ze spotkania z Chwinem i Tomaszem Polakiem (dawniej: ks.Tomasz Węcławski) – jestem oszołomiona. Zbyt gęste, by tu streszczać, ale uderzyła mnie przestroga przed językiem religijnym, który nie wyrasta z konkretnego doświadczenia. Jakby wszelkiej nadziei trzeba było szukać TU, nie TAM. Bo gdy mówimy na poziomie uogólnień, to rozmijamy się z życiem.
Chyba trudno mi się wypowiedzieć… No, pozdrawiam. PS. Zainteresował mnie komentarz Kartki z podróży.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: No właśnie: ani prawdy nie można ograniczać do “racjonalnego osądu”, ani też mitu – do “mitomańskiej kreacji”.
Świetna uwaga!
PS. Bardzo byłbym ciekaw Twoich wrażeń ze spotkania z Chwinem. Podejrzewam, że atmosfera ostatnich tygodni (rozmowa miała miejsce wkrótce po katastrofie smoleńskiej – przyp. stb) nadała mu specyficznego charakteru i znacznej ostrości. Chwin ma raczej tendencję, by się z mitami rozprawiać, zwłaszcza na tym poziomie “konkretnego doświadczenia”, a nie oderwanych od rzeczywistego życia uogólnień. No i już widzę te jego “przestrogi przed językiem religijnym”, wygłaszane zwłaszcza u boku byłego księdza ;)

TAMARYSZEK: Staszku, nie wiem, czy znajdę sposób, by się tym podzielić. Czuję się zmotywowana, ale temat trudny i łatwo poprzekręcać czyjeś intencje. Krótko: temat spotkania – wobec zła. Chwin obracał na nice Dekalog, węsząc wszędzie niejednoznaczności i mówił z pozycji kogoś, kto pyta. Tomasz Polak (Węcławski – mnie on fascynuje od lat!) mówił intelektualnie, odważnie, pod prąd. Do niedawna autorytet katolickiej chrystologii, teraz: ktoś, kto mówi, że język religijny jest hipostazą, nadbudową – niekoniecznie wobec pierwowzoru (Jezus CHrystus) uczciwą. Gdy mówił o nicości przeszły mnie dreszcze. Spotkanie nagrywano, jak wytropię zapis, dam znak.

KARTKA Z PODRÓŻY: Witaj Tamaryszku. Można o mitach mówić z pozycji erudyty, naukowca, księdza, pisarza – z pozycji człowieka znającego mity, żonglującego mitami. No ale najistotniejsze jest doświadczenie. W komentarzu, który Cię zainteresował piszę właśnie o doświadczeniu. Myślę, że do przeczołgania się jakoś przez życie mit nie jest potrzebny. Proste umiejętności we współczesnej cywilizacji – na dokładkę dla naszej wygody nie skłaniającej do egzystencjalnej refleksji – wystarczają by przetrwać. No ale czasem człowiek czuje niedosyt, nudę, lęk, poczucie bezsensu życia. I wtedy sięga się po mit i jego metafizykę. A raczej wyłuskuje z siebie ukrytą głęboko potrzebę i wybiera coś dla siebie z tych obrazów, legend, baśni, które go otaczają albo śpią w nim czekając na rozbudzenie. Coś, co czyni jego życie sensowniejszym, bogatszym – co go satysfakcjonuje, wzmacnia, daje siłę i odwagę. No i doświadcza tego, jeśli swój wybór traktuje poważnie (odważnie). Jeśli nie czyni prób, jest po prostu mitomanem.
W moim pojęciu mit – czyli jakaś historia, w którą się wpasowujemy, przyjmujemy za swoją, identyfikujemy się z nią – tłumaczy życie i pozwala szukać swojej drogi. To jest piękne, bo to jest wolność. Mało – wolność w moim pojęciu samodzielnie kreowana. Często buntownicza, bo wbrew potęgom mitotwórczym – państwu, kościołowi, społecznościom czy obyczajom. No ale mitu trzeba doświadczyć, żyć zgodnie z jego logiką. Tylko wtedy nadaje on jakiś sens życiu. Piszesz, że w trakcie dyskusji przestrzegano przed “przed językiem religijnym, który nie wyrasta z konkretnego doświadczenia”. To mnie rozbawiło bo instytucja, która żyje z kontroli mitów, wyraźnie przestrzega przed samodzielnym wyborem mitów. Woli by ludzie mówili językiem religijnym nie doświadczając – jak mitomani. Albo doświadczając tylko pod ich kuratelą. W Hiszpanii spotykałem polskich katolików, którzy byli zagubieni na tych spieczonych słońcem polach bo nie mieli asysty kościelnej. Ich własna wolność czyli swoboda (możliwość) doświadczenia ich niepokoiła.

TAMARYSZEK: Karteczko, to jest bardzo ładnie powiedziane i ja umiem tylko (niczym Puchatek lub Prosiaczek) dodać: Yhmmm :)

KARTKA Z PODRÓŻY: Mam dystans do mitów klejących społeczność – właściwie głęboką nieufność. Dla mnie mit ma wartość tylko w sensie wzmocnienia jednostki, nadania sensu życiu. Mit ma dla mnie indywidualistyczny wymiar jak wiara w Boga poza wspólnotami wiernych – samotna. Mity scalające społeczność dramatycznie ujawniają się w momentach zagrożeń – dlatego to jest tak niepokojące współcześnie w Polsce. To jest chore, bo realnie, jak nigdy, jest mało zagrożeń.
Nie potrafię zrozumieć genezy poddawania się kolektywie wyznawanym mitom na dokładkę w dziedzinach tak trywialnych jak polityka.
Do polityki wystarcza znajomość zbiór reguł i odrobina talentu – jak do gotowania. Po co nadawać jej jakiś wzniosły wymiar? Chyba, że ludzie są bezradni wobec rzeczywistości i nie potrafiąc wybrać własnego systemu wartości i wyobrażeń (mit) – i poddają się kolektywnemu. Lęk pcha ich w niewolę mitów stadnych. Tylko dlaczego dzieje się to w spokojnych czasach w cywilizowanej Europie?

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Kartko, zważ, że dla człowieka, który “podłącza się” niejako do mitu “klejącego społeczność”, ten mit nabiera znaczenia indywidualnego, osobowego… staje się doświadczeniem wewnętrznym, czyli ma dla niego takie samo znaczenie, jak dla Ciebie Twój mit “prywatny” – umacnia nie tylko poczucie solidarności, wspólnoty, ale jednocześnie wzmacnia też i samą “jednostkę”, czyli kogoś, kto w tym procesie bierze udział. (Człowiek, jak by na to nie patrzeć, jest przede wszystkim stworzeniem stadnym.)
Ty patrzysz na to wszystko z pozycji outsidera, więc łatwo Ci jest zachować dystans do tych wszystkich “stadnych” zachowań. Jeśli jednak uzurpujesz sobie takie prawo (do kreowania własnego mitu, który Cię wzmacnia) to dlaczego odmawiać tego samego grupie, zbiorowości?
Trudny temat, prawda? Absolutnie zgadzam się z Tobą, że nie jest dobrze, kiedy mity zawłaszczają np. sferą polityki, również tej międzynarodowej (głównie pod postacią stereotypów, ksenofobii i uprzedzeń).
Ale czy ostatnio mieliśmy w kraju do czynienia bardziej z mitami, czy jednak z polityką i społecznymi tarciami?
Dzisiaj obejrzałem film TVP, (którego autorem jest m.in. red. Pospieszalski) pt. “Solidarni 2010″ . Są to nagrane rozmowy, jakie zebrano wśród tłumów zgromadzonych podczas żałoby po tragedii w Smoleńsku, na warszawskim Placu Piłsudskiego i Krakowskim Przedmieściu. Niestety, sposób doboru tych wypowiedzi jest według mnie… bardzo tendencyjny.
Ja tam (w tym filmie) nie widziałem żadnej żałoby (ani nawet doświadczenia religijnego), żadnego modlitewnego czy psychicznego skupienia, tylko jeden wielki (a na dodatek monotonny) monolog polityczny (oraz atak) – i to po jednej słusznej linii partyjnej (pro-pisowskiej).
Mocno obawiam się o ten polski “pluralizm”, szacunek dla obiektywizmu, otwarcie na świat i Europę, uznanie czyjejś odmienności i prawa do swobodnego głoszenia własnych poglądów. Ja tam się spotkałem nie tyle z kreacją mitu, co z “trywialnym” zwieraniem szeregów oraz tworzeniem i wzmacnianiem własnego politycznego frontu. )Nie wiem, może się mylę – ale to dopiero przyszłość pokaże.)

KARTKA Z PODRÓŻY: Trafnie wyczułeś, że mój opór wobec mitów scalających społeczność dotyczy Polski i jej “mitologicznych” podstaw. Szukanie indywidualnych wyobrażeń, egzystencjalnego systemu wartości poza tutejszym – narodowym czy społecznym – jest więc próbą oddzielenia się od niego, bo uważam, że mi szkodzi. Nie muszę w tym uczestniczyć, aby odczuwać elementarną solidarność czy wspólnotę z nimi. Ale nie potrzebuję ogrzewać się ich ciepłem czy zbijać się z nimi w masy gdy mnie trapi lęk. Lepiej uporać się z poczuciem lęku samemu, bo te masy i tak mi w niczym nie pomogą. Tak naprawdę nigdy nie były i nie są mi potrzebne do zachowania poczucia egzystencjalnego bezpieczeństwa. Wręcz przeciwnie – ich kolektywne, neurotyczne rozedrganie trapiło mnie przez lata. Chyba jestem renegatem, bo zawsze czułem się z nimi obco i napawali mnie lękiem w trakcie tych zborowych emocji scalających.
I nie odmawiam im prawa do klejenia swej społeczności mitami nawet jeśli stawia mnie to na pozycji, jak piszesz, outsidera. Właśnie ta pozycja pozwala mi w miarę spokojnie patrzeć na ich szaleństwo. Po prostu takiego dokonałem wyboru – dzięki temu nie tonę z nimi. Filmu nie oglądałem, ale o nim czytałem i myślę, że to nic nowego. Takie opinie wyłapuję na co dzień rozmawiając z ludźmi. Pospieszalski jest bezwzględny – to fanatyk nie mający hamulców, nie przestrzegający granic więc podał dawkę nienawiści w pigułce. To co się rozmywa na ulicach i dociera do uszu od czasu do czasu, Pospieszalski podał jako żrący ekstrakt. Ale dla tych – zgromadzonych na żałobie – ludzi to jest moim zdaniem właśnie tworzenie mitu – ten żrący ekstrakt jest na miarę ich wyobrażeń.
Z Twojej perspektywy to wygląda na trywialne zwieranie szeregów ale z ich perspektywy to klejenie z jakiś elementów, strzępów wizji świata, czyli mitu. Szukają swojej drogi. Dziś słuchałem historii o fladze z orłem z tego nieszczęsnego samolotu, którą podobno nieznany Rosjanin wygrzebał z głębokiego błota czystą i nienaruszoną. Po czym bojąc się swoich władz potajemnie przekazał naszym władzom. I przypomniała mi się historia obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, której nie imały się żadne ciosy. Babcia mi o tym w dzieciństwie opowiadała i siedzi ta historia we mnie. Taką właśnie historię flagi ludziom podano odwołując się do religijno-narodowego mitu.
Masz rację, że to jest niebezpieczne, bo polityka dotyka w tej chwili bardzo intymnych ludzkich spraw – dociera do podświadomości nawet. Obawiam się też, że nad tym nikt już nie czuwa – że to się toczy żywiołowo.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Bardzo dobrze rozumiem Twoją niechęć do “zbijania się w masy”, a zwłaszcza do podzielania jej zbiorowych mitów, nawet jeśli owe “masy” nazwiemy bardziej po ludzku społeczeństwem, albo też, socjotechnicznie – tłumem ;)
Także i ja sam, często miałem poczucie, że stoję gdzieś obok głównego nurtu, który porywał “masy”. Tak więc, jeśli użyłem określenia “outsider”, to nie miałem na myśli niczego pejoratywnego (bo to tak, jakbym nie rozumiał własnej postawy :) ) No a teraz?… zobaczymy co też ten “żywioł” przyniesie. Pewnie nic dobrego… jak to zwykle z żywiołami bywa (oby tylko jakiejś większej klęski nie było). Nie przeczę (świadczą zresztą o tym zarówno mój wpis, jak i wypowiedzi powyżej), że mam niejakie poważanie i zrozumienie dla tej ludzkiej potrzeby mitologizacyjnej (czy też podpierania się mitem), lecz nie pozbawione to jest jednak krytycyzmu. I muszę przyznać, że im bliżej współczesności, tym bardziej ten mój krytycyzm wzrasta. Może zaczynam uważać, że lepiej byłoby, aby pewien rodzaj mitów był już tylko jakąś pieśnią przeszłości?

HIRUNDO: Dzięki Państwa dyskusji pojęcie mitu nabiera dla mnie nowych właściwości – których dotąd nie byłam skłonna (lub zmuszona? – zachęcona?) rozważać. Temat nie jest mi obojętny, wręcz przeciwnie. Jednak dotąd mity interesowały mnie jako odwieczne źródło wiedzy o nas samych poprzez najodleglejszą przeszłość. Gdy rozważam moje poglądy pod wpływem argumentów, jakie się tu pojawiają, przychodzi mi na myśl, że żyjąc niemal od zawsze “odwrócona plecami” do narodowej wspólnoty, mam ogromny, egzystencjalny, lęk wobec naszych mitów wspólnotowych. Kartka z podróży z wielką wrażliwością refleksje o tym właśnie zwierzył. Odczuwam jedność z takimi poglądami.
Programów Jana Pospieszalskiego nie oglądam, a jeśli jednak się zdarzy, to niepokoją mnie one bardzo.
W obrębie naszej wspólnoty pojęcie outsider jest dla mnie pożądanym komplementem. Codziennie boleśnie odczuwam samotność w swojskim tłumie, ale bywa, że jest ona źródłem mojej wewnętrznej siły – jednak bywa. Ponieważ temat mitu w wyznaczonym przez Ciebie, Logosie, zakresie dopiero się dla mnie otwiera, chcę donieść, że natknęłam się na artykuł Zenona Waldemara Dudka “Cień” – o współczesnej niezbędności archetypu. Przypuszczam, że kilka dni temu nie zwróciłby on mojej uwagi tak wyraźnie.

JOLANTA: Nie podchodziłabym do mitów na zasadzie całkowitej negacji. Myślę, że jest różnica między mitem, który jest próbą wyrażenia archetypów kulturowych i społecznych – a one wydają się ponadczasowe – a stereotypem, schematem. Mit, tak jak zobrazował to choćby Camus w “Micie Syzyfa” czy Grudziński w opowiadaniu “Wieża” – czy też jak zostało to kapitalnie zilustrowane za pomocą metafory platońskiej jaskini, pozwala człowiekowi zrozumieć siebie, zastanowić się nad mechanizmami, jakie determinują egzystencję człowieka (doskonale dramatyzm i jednocześnie siłę człowieka pokazał Camus właśnie w “Micie Syzyfa”), życie społeczne i kulturę. Mity są nie tylko tworzywem kultury, lecz służą także do jej interpretacji. Sądzę, że w mitach (archetypach) drzemie ogromny potencjał, inspiracja – nie wyobrażam sobie świata bez funkcjonowania w nim mitów i bez ich ciągłości. Człowiek odarty z wrażliwości i myślenia mitycznego – mam takie wrażenie – straciłby coś ze swego człowieczeństwa. Tak jak zostało to pokazane w “Nowym wspaniałym świecie” Huxley’a.
Mity wyzwalają w człowieku zdolność do doświadczania przeżyć metafizycznych. Paradoksalnie, myślenie mityczne i wrażliwość na mity dają człowiekowi wolność – którą rozumiem jako zdolność do głębszej refleksji, świadomość, umiejętność zdystansowania się do tego, co materialne, ulotne, iluzoryczne. Przecież miłość też można potraktować jako mit. Przyjaźń też można potraktować jako mit. Czy moje życie bez tych mitów byłoby pełniejsze? Można przecież powiedzieć, że miłość to tylko chemia, że przyjaźń to tylko łańcuch reakcji pewnych procesów o charakterze chemicznym i społecznym. Nie identyfikowałabym z mitem stereotypu. Stereotyp zniewala. Upraszcza. Spłyca. Czyni z nas niewolników. Mity wymagają głębokiej refleksji, stereotyp zaś działa jak zatrzask, człowiek nieświadomy poddaje mu się automatycznie. Świetnie pokazał to Gombrowicz w “Ferdydurke”. Gombrowicz pojmował całą kulturę jako formę, która zniewala człowieka, unieszczęśliwia go, z której nie można się wyrwać, bo uwalniając się z jednej formy, automatycznie wpadamy w drugą formę.
Nie utożsamiam się do końca z Gombrowiczowską wizją człowieka jako tragicznej ofiary kultury i kultury jako siły destrukcyjnej, wobec której człowiek czuje się bezradny jak wobec najpotężniejszego żywiołu. Chyba nie jestem takim cynikiem jak on. Był mistrzem demaskatorem, wykpiwając zwłaszcza mitologię narodową, drwiąc z narodowych świętości i spuścizny romantycznej. Zastanawiam się, co powiedziałby, gdyby mógł obserwować to, co się działo podczas niedawnej żałoby.
Nie da się jednak zaprzeczyć, że mity są tworzywem kultury, niezależnie od tego, czy je tworzymy, czy poddajemy dekonstrukcji. Wydaje mi się, że gdyby człowiek całkowicie odrzucił zdolność do myślenia mitycznego, byłby outsiderem, żyłby w pustce, stałby się albo zwierzęciem, albo maszyną. Czy byłby szczęśliwszy? Ponoć świadomość czyni nas głupcami. Dlatego nie do końca identyfikuję się z poglądami Gombrowicza. Z drugiej strony umiejętność manipulowania masami poprzez operowanie myśleniem mitotwórczym jest – jak pokazuje historia – pułapką, w którą wpada ludzkość.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Jolanto, warto było przeczytać Twój komentarz kilka razy. Bynajmniej nie dlatego, że taki on zawikłany ;), ale wręcz przeciwnie – moim zdaniem świetnie oddaje on pewne właściwości (zastosowania, role, rodzaje…) mitu. Podoba mi się również literacka forma tego komentarza – widać, że stworzona przez humanistę par excellence :)
Jaka jest zasadnicza różnica między stereotypem a mitem?
Otóż wydaje mi się, że mit jest wyrazem… pełnego wyobraźni mentalnego wysiłku, stereotyp zaś wprost przeciwnie: świadczy o umysłowym lenistwie i uległości wobec myślowych (tu: raczej jednak bezmyślnych) schematów.
Hirundo, nie sądzę, że w obrębie jakiejkolwiek wspólnoty pojęcie “outsider” byłoby pożądanym komplementem. Częściej wiązane jest to z jakimś ostracyzmem, wykluczeniem, niedopasowaniem… a to ma raczej wydźwięk pejoratywny.
Jeśli “codziennie boleśnie odczuwasz samotność w swojskim tłumie”, to jednak ten tłum nie jest dla ciebie swojski. (Tu rodzi się w mojej głowie coś w rodzaju aforyzmu: “zwłaszcza wśród swoich człowiek może się poczuć naprawdę nieswojo” :) I może jeszcze jedna uwaga: nie jest dobrze nie odczuwać z ludźmi jakiejkolwiek solidarności – i niekoniecznie musi być ona związana z mitem, (któremu jakaś zbiorowość ludzka się poddaje). PS. Ten artykuł, o którym wspominasz pisał Jungista, prawda? Ciekaw jestem, jak też on widzi owe “archetypy” współcześnie (czy aby nie są one kolejnym mitem?) Ciekawa sprawa, bo sam Jung rozdzielał pojęcia “mit” i “archetyp”, (choć chyba jednak nigdy nie zdołałem się do jego koncepcji  przekonać).

MAGAMARA: Staszku, po przeczytaniu tej notki, chciałam zapytać przede wszystkim: jak rozumiesz mit? Dla mnie mit jest sposobem na opowiedzenie o złożoności świata, o naszych najgłębszych pragnieniach i lękach. Jest też sposobem na to, by zrozumieć albo po prostu przedstawić, czym jest los i jak w to uwikłany jest człowiek. Piszesz: “Jestem przekonany, że niekiedy warto zostawić mit w spokoju i go nie niszczyć…
Zwłaszcza jeśli nie ma się niczego, aby ten mit zastąpić.”
Czy masz na myśli rzeczywiście mit czy po prostu pewne wierzenie czy stereotyp?

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Jak rozumiem mit? Na pewno szerzej, niż jest to podawane w formie słownikowej, “wikipedialnej” :) Spróbuję ustalić tutaj taką moją prywatną definicję mitu, zastrzegając się, że nie ma ona pretensji do tego aby być definicją naukową, ani też uniwersalną. Tak więc według mnie mit jest pewną konstrukcją myślową, dzięki której człowiek (dysponując swoimi ograniczonymi możliwościami poznawczymi, doświadczalnymi, intelektualnymi…) próbuje zrozumieć (przedstawić, opisać) jaka jest jego rola w świecie, czym jest los, w który został on uwikłany.  Mit pozwala wyrazić nasze najgłębsze pragnienia, oswoić i zneutralizować lęk, nadać sens egzystencji w świecie, któremu rozum i racjonalizm nie jest w stanie sensu nadać. Mit próbuje też uprościć wielką złożoność świata, który nas otacza; umożliwia odnalezienie w nim jakichś punktów orientacyjnych – ustala pewne punkty odniesienia, jak również usiłuje “uwspólnić” nasze międzyludzkie doświadczenia egzystencjalne… Daje wskazówki jak mamy się zachować, co wybierać… Owiewa też poetycką aurą to, co bez tej otoczki mogłoby się nam wydać zbyt surową, krwistą tkanką nieludzkiej, bezwzględnej i ślepej Natury.
I jeszcze jedno: mit w zasadzie opiera się dychotomii “prawda – fałsz”, bo funkcjonuje na innym poziomie świadomości niż “zero-jedynkowe” metody weryfikacji.
Myślę, że ta definicja jest na tyle pojemna, że może objąć wszystkie te podstawowe pojęcia mitu.
“Jestem przekonany, że niekiedy warto zostawić mit w spokoju i go nie niszczyć… Zwłaszcza jeśli nie ma się niczego, aby ten mit zastąpić.” Pisząc to rzeczywiście miałem głównie na myśli wierzenia, a wyrażając się wprost: religię.
Stereotypów zaś bardzo nie lubię.

JOLANTA: Stanisławie, dziękuję za wyrozumiałość. Ależ namotałam. Temat jest tak rozległy, a nici myślowych tak wiele, że nie sposób ich wszystkich natychmiast ogarnąć i zsyntetyzować w spontanicznym komentarzu. Ale to, co chciałam wyrazić, świetnie ujęła magamara. Mogę też powołać się na wiersz Miłosza “Te korytarze” (odczytuję go jako poetycką definicję mitu), słowo poetyckie potrafi lepiej wyrazić to, co pomyśli moja głowa.

Czesław Miłosz, „Te korytarze”

Te korytarze, którymi idę przy blasku pochodni
Słysząc, jak woda kapie na strzaskane płyty.
W głąb, w głąb góry. W niszach popiersia przyjaciół.
Oczy ich marmurowe, tylko światło i cień
Kładą krótko na twarzach cierpki grymas życia.
Tak, coraz dalej, labiryntem w ciemne wnętrze,
Bez koboldów, z echem własnych kroków.
Aż u wejścia, które zamknięte głazem lawiny będzie zapomniane,
W jodłowym lesie nad spadającym z lodowca potokiem,
Łania urodzi cętkowanego jelonka i powietrze rozwinie
Swoje piękne liściaste spirale innym oczom, jak mnie kiedyś.
I odkryta będzie na nowo każda radość poranka,
Każdy smak jabłka zerwanego w wysokim sadzie.
Więc nie mogę być spokojny o to, co kochałem.
Ziemia poniesie akwedukty, amfory, świeczniki mosiężne.
A kiedy któregoś dnia psy goniące niedźwiedzia
Wpadną w skalną szczelinę i ludzie dalekich pokoleń
Odczytają na ścianach kanciaste nasze litery –
Zdziwią się, że z tego, co ich cieszyło, znaliśmy tak wiele,
Choć nasz daremny pałac znaczy już tak mało.

z tomu „GUCIO ZACZAROWANY” (1965)

GRZEŚ: Mam wrażenie, że źle jest jeśli mity są tylko jednostronne i że – tak ujmę to niezgrabnie – nie ma konkurencji między mitami. Wtedy może być groźnie, np. gdy świadomość społeczną zawłaszczą mity tylko nacjonalistyczne. (Choćby przykład nazistowskich Niemiec, gdzie mity i mitologia czy podbudowa ideologiczna były niesłychanie istotne). Mity mają swoją siłę, co jednocześnie może być pozytywne i negatywne.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Tak, masz rację, Grzesiu – mity muszą się ze sobą “ścierać”. Podobnie jak “ściera” się z mitami rzeczywistość. Na dobre i na złe.

HIRUNDO: Mity rozważam w perspektywie Jolanty – świetny wywód – no właśnie, ale jednak wywód. Pojawia mi się myśl, że podchodzimy do mitu jako do “tworzywa”, z którego możemy tworzyć kulturę. Intuicyjnie czuję fałsz w takim podejściu – mit jest nieodrodny od sacrum. Z tej potrzeby i z tej pokory wyrasta. (Nie sądzę, by NASI pradziejowi przodkowie byli “twórcami” mitów, stąd mit nigdy nie jest lokowany wśród gatunków literackich, co oczywiste.)
Mity jawiły się w ludzkich głowach wraz z podnoszeniem do pozycji Homo sapiens, jako jedyna projekcja rozbudzającego się umysłu zderzonego z naprawdę groźnymi siłami przyrody, które były dane jako jedyne, nieodwołalne i bezalternatywne otoczenie. To wówczas człowiek stawiał sobie PYTANIA i z drżeniem starał się odpowiedzieć – odpowiadał w imieniu swoim, swojej kobiety i dzieci, rodu, plemienia. Nie przeczuł, biedaczysko, że także w naszym – zagubionych kontestatorów. I gdy w jego głowie jawił się Sprawca wszelkich naturalnych turbulencji (trzęsienia ziemi, potopy, gradobicia, burze, susze, pomór stad, śmierć bliskich) to przede wszystkim szukał sposobu, by tego Sprawcę sobie zjednać. Stąd rytuały i ofiary przebłagalne. I ta szczerość oddania się woli owego Wymyślonego, którego potocznie nazywamy Bogiem (właściwie za nas określono, my w to musimy wpasować nasze sceptyczne myślenie). Jako ci współcześni ludzie dociekający odłożyliśmy myślenie magiczne na najwyższe półki naszych przepastnych bibliotek i tam sobie bezużytecznie czeka, aż nasycimy się koncepcjami, kulturą, cywilizacją i… wreszcie zaczniemy zadawać pytanie “ale o CO chodzi?”. Odrzucając (z różnych powodów) SACRUM zogniskowane w religii (“bo nam ksiądz nie odpowiada”), w mitologii (“bo to jakieś stare baśnie” [bajka nie jest tym samym]), zaczynamy jednak lgnąć do takich miejsc jak Wizja Lokalna, by odnaleźć wspólnotę w bezradności odpowiadania na to proste pytanie “ale o CO naprawdę chodzi?”
Nie czuję takiej siły w sobie, by zacząć proces mitotwórczy od nowa, by wytyczać AZYMUT – zresztą gotowców moc (i nie mam na myśli wykluwania się mitu(?) zmarłego prezydenta). Proszę zauważ, Logosie, jak żarliwie buntowali się przeciw Bogu np. Mickiewicz w Improwizacji lub Kasprowicz w Hymnach. Skąd taka swada? Oni “kłócili” się ze znanym sobie Stwórcą – wyrośli w religii i doskonale znali katolicki mit – stąd ich merytoryczne argumenty. Oni bluźnili przeciw Bogu, a dziś większość jest w stanie jedynie bluzgać. To NAM doskwiera (ten niski poziom, zwany z dawna profanum) i dlatego myśli nasze krążą wokół mitów, gdy racjonalizm w przewadze ma moc dręczącą, a ukojenia nie zapewnia. “Na początku świata cała ziemia z wyjątkiem jednej małej wysepki była schowana pod powierzchnią wody. Na malutkiej wysepce żył jeden człowiek, jedna kaczka i jedno małe zwierzątko podobne do kuny. Człowiek żyjący na nikłym płachetku ziemi czuł się bardzo samotny. Polecił kaczce, by zbadała głębokość wody, kaczka jednak, zaledwie zanurzyła pióra, wypłynęła na powierzchnię. Wtedy małe zwierzątko odważnie ruszyło w głębiny, dotarło do dna i przyniosło w pyszczku trochę mułu. Nurkowało potem tyle razy, by powstał wielki obszar ziemi”, by ludzie mogli rozłożyć swoje laptopy i… :)

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Wydaje mi się, że mit jest nieodrodny od sacrum, ale tylko w kontekście religijnym. Lecz religia nie jest mitem. Ona się mitem posługuje – jest on niejako jej narzędziem. Czy mit jest kreowany świadomie? I tak i nie. Tak, bo trzeba go ubrać w jakąś formę, a to jest proces twórczy na poziomie świadomym. Nie, bo prawdziwy mit (tzn. taki, który nabiera wartości społecznej, kulturowej, historycznej… i staje się „żywy” wśród ludzi) odnosi się do tego, co przynależy nieświadomości zbiorowej (niekoniecznie tej, o jakiej mówił Jung.)
Słusznie też zwróciłaś uwagę na „odmitologizowywanie” naszej świadomości kulturowej, próbę rugowania mitu z życia społeczeństw, przez co jednak nasza kultura ulega pewnemu wyjałowieniu i jednak wulgaryzacji – o wygaszaniu tzw. uczuć metafizycznych nie wspominając. Ale ta racjonalizacja jest dość pozorna, bo robimy przy tym całą masę głupstw: niepohamowany i niezaspokojony konsumpcjonizm, kult pieniądza i zysku za wszelką cenę, instrumentalizacja człowieka, scientyzm…) To w sumie też są mity, tyle że właśnie płytkie, koniunkturalne, materialistyczne. Obawiam się, że nie jesteśmy już w stanie stworzyć takiego mitu, który miałby jakość i moc, jaką posiadały mity dawne, które konstytuowały całe kultury i cywilizacje.
Legenda o laptopie przednia ;)

greydot

DOPISEK PO LATACH: Tak sobie czytam teraz z ciekawością tę rozmowę i dochodzę do wniosku, że nic się w niej zdezaktualizowało – mimo, że prowadzona była w momencie dla Polski wyjątkowym, a mianowicie tuż po katastrofie smoleńskiej, co przydawało jej pewnej ostrości i szczególnego wyczulenia na rzeczy zakryte, niepewne, tylko przeczuwane… Jest w niej kilka moim zdaniem świetnych wypowiedzi – i bynajmniej nie mam tu na myśli swoich własnych komentarzy ;) Warto je przeczytać ze szczególna uwagą – nie tylko bowiem zawierają w sobie bardzo nośną i istotną treść, ale też i pod względem formy są wyjątkowe, sugestywne i napisane niezwykle zgrabną polszczyzną. Pod ich powierzchnią wyczuć można zaangażowanie nie tylko intelektualne, ale i emocjonalne rozmówców: okazało się że temat mitu nie jest obcy i obojętny ludziom myślącym i czującym – stąd choćby obszerność tej rozmowy. Mimo, że cała konwersacja była prowadzona bardziej na poziomie amatorskim, niż akademickim, to jednak jej wartość jest nie do przecenienia, bo daje świadectwo tego, jak mit pojmują i odbierają „zwykli”, ale zainteresowani kulturą ludzie. A jestem skłonny takie wypowiedzi uważać za bardziej cenne od tych, które cechuje hermetyczność, często niezrozumiała laikom  „naukowość” dyskursu akademickiego. Trudno też nie docenić faktu, iż tak wiele osób wzięło w niej udział, poświęcając sporo własnego czasu i uwagi, angażując się w wymianę myśli z innymi. Naprawdę szkoda byłoby, aby to wszystko zaginęło teraz w przepastnych czeluściach wirtualnej sieci – bez żadnego pożytku dla tych, którym sprawy, nie tylko naszej kultury, ale i świata, w którym żyjemy, nie są obojętne. To dlatego postanowiłem ten materiał wydobyć z uśpienia, ocalić od zapomnienie – zredagować i opublikować w nowej formie – mając przy tym nadzieję, że nie będzie to zabieg jałowy i znajdą się czytelnicy, którzy dostrzegą i docenią jego wartość – przede wszystkim dla siebie samych.

.

.