O BOGACH WOJNY i nie tylko…

(rozmowa z Onibe)

Jedną z tych dobrych stron prowadzenia bloga jest to, że można czasami ciekawie z kimś porozmawiać. Pamiętam takie rozmowy prowadzone choćby z Kartką z podróży (TUTAJ), czy też z Telemachem (TUTAJ)… Jednym z najciekawszych rozmówców jest także Onibe, który zazwyczaj – jeśli już na to się zdecyduje – wnikliwie, inteligentnie i uważnie podchodzi do poruszonych we wpisach tematów, umieszczając pod nimi równie wnikliwe, inteligentne i ważne komentarze. Cenię je sobie szczególnie, bo inspirują mnie one do odpowiedzi, które same w sobie są próbą uporządkowania myśli, wyrobienia sobie jaśniejszej opinii, lepszego zrozumienia pewnych zagadnień – również przeze mnie samego. Uważam, że jako takie mogą one zaciekawić też innych Czytelników bloga, tym bardziej, że poruszają ważne sprawy dotyczące współczesnego świata i nas samych –  tak jak ta rozmowa poniżej, która odbyła się pod wpisem „Dalaj Lama i gwiazdy”. Zdecydowałem się ją tutaj przytoczyć, bo według mnie jest tego warta, a przecież mogła umknąć uwadze niektórym Czytelnikom – i zaginąć w przepastnych czeluściach internetu. Byłoby szkoda, gdyby tak się stało. Oto więc jej wskrzeszenie.

.

Zdzislaw Beksinski

.

ONIBE: Przyznam się, że kiedyś z pobłażaniem podchodziłem do hinduizmu, buddyzmu. Ktoś mnie zmotywował jednak do przemyślenia swojego stanowiska zadając kilka prostych pytań. Wyszło mi, że wyżej cenię religię chrześcijańską czy islam, bo są bardziej wojownicze, bardziej bezkompromisowe. Teraz już staram się nie mylić siły ze słabością. Wydaje mi się, że buddyzm i hinduizm mają w sobie wiele mocy – nigdy ich nie zaakceptowałem w pełni, nie odczuwam potrzeby zmiany religii, (która wszak jest tylko płaszczem bez większego znaczenia, jeśli człowiek opiera się na uniwersalnym rdzeniu etyki i moralności) lecz mam do nich wielki szacunek. I do Dalajlamy jako – jak to określiłeś – Bożego Szaleńca, człowieka, który może stanowić przykład i jest autorytetem. Zapewne nie tak kryształowym jak się może wydawać, ale mimo wszystko autorytetem.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Chodzi też o to, by nie mylić „wojowniczości” (czegoś, co uznajemy za wartość pozytywną) z ekspansywną i zaczepną agresją, która jest zazwyczaj pędem do destrukcji i dążeniem do podporządkowania sobie innych społeczeństw, celem osiągnięcia korzyści z ich eksploatacji. Myślę, że na tyle dojrzałem do tego, by poddać to ocenie etycznej, uznając to za zło (a pisząc językiem bardziej dosadnym: nikczemność).
Oczywiście, pamiętam czasy, kiedy będąc chłopcem, zauroczony byłem „wojowniczością” (Winnetou, Czterej Pancerni, Ivanhoe, John Wayne, Brudny Harry i inni), ale z czasem mi to przeszło. Wyrosłem z tego tak, jak się wyrasta z krótkich majteczek i zabaw „w wojnę”. I w końcu objawiła mi się cała paranoja krwiożerczych podbojów i wojennej destrukcji uosobiona choćby w megalomańskiej kreaturze Napoleona.

Dawno też przestałem utożsamiać (mylić) dobroć ze słabością. Wbrew moim młodzieńczym złudzeniom, uważam teraz, że to właśnie czynienie dobra wymaga częściej większej odwagi i siły, niż uleganie swojej „wojowniczości” i skłonności do agresji.
I właśnie na tym wyrósł buddyzm. Na tym też opiera się nauka jaką głosił Chrystus. Ty piszesz o wojowniczości Chrześcijaństwa, ale moim zdaniem, ta „wojowniczość” – podboje kolonialne, krucjaty, wojny religijne… etc. – to jest właśnie zaprzeczenie idei chrześcijaństwa i gwałtem na chrześcijańskim duchu – a tym samym z istotą prawdziwego chrześcijaństwa nie ma nic wspólnego. Podobnie jak zdegenerowane moralnie „występy” papiestwa na przestrzeni wieków – ci wszyscy kościelni nepoci i wielmoże byli tak naprawdę uzurpatorami Chrześcijaństwa, a nie jego wyznawcami i krzewicielami w duchu nauk Jezusa Chrystusa.
Ten tekst pisałem 17 lat temu. Do tego czasu zmieniła mi się nieco perspektywa z jakiej patrzę na pewne poruszone w nim kwestie, choć sam ich rdzeń pozostał chyba nienaruszony.
Nie sądzę teraz, że Dalajlama jest takim „Bożym Szaleńcem”. On w rzeczywistości jest człowiekiem silnym, o mocnej osobowości i mimo wszystko racjonalnym. I oczywiście – jest także człowiekiem, który popełnia błędy (takim błędem było np. zawierzenie Mao, ulegnięcie komunistycznej iluzji…), czasami wypowiada się niezbyt fortunnie, ulega czemuś, co kto inny mógłby nazwać idealizmem (choć w rzeczywistości jest realistą). Jednak generalnie Dalajlama zasługuje na to, by traktować go w pewnych sprawach jako autorytet. Innymi słowy – jest kimś, kogo warto słuchać.

O: Winnetou, podobnie jak inni bohaterowie Karola Maya, był pacyfistą. Nie lubił zabijać i nie zabijał, jeśli nie musiał. Może dlatego nie jest teraz zbyt popularny… Brudny Harry, choć był bardziej agresywny, to jednak też tępił zło i nikczemność. Brutalność rzadko kiedy podawana jest bez upiększeń i usprawiedliwień, to zresztą poważny problem naszej kultury. Zabawne co piszesz o Napoleonie – zawsze wydawało mi się, że jestem jedynym Polakiem, który ma negatywne zdanie o małym-wielkim kapralu. Co prawda, nasuwa się pytanie, kto był od niego lepszy? Król Prus? Car Rosji? No właśnie…

Zgodzę się, że akcje czynione pod sztandarem chrześcijaństwa nijak się mają do chrześcijańskiej ideologii. Ale gdybyś się przeszedł do kościoła to usłyszałbyś w nim długą listę nienawiści, co prawda nie pod kątem Turków czy Murzynów, ale określonych ludzi. Kościół zawsze udawał, że wierzy w coś innego niż czyni. Kto zatem gwałci kościół? On sam siebie, jak mniemam… i czyni to skutecznie od dwóch tysięcy lat. Pytanie: co jest obecnie prawdziwym chrześcijaństwem, skoro nie słowo niesione przez kościół? Czy prawdziwe chrześcijaństwo tkwi ukryte przed kościołem?
Zawsze warto słuchać kogoś, kto sugeruje nam byśmy byli lepsi, silniejsi, sprawiedliwsi.

StB: Konsekwentny (prawdziwy) pacyfista nie bierze udziału w walce i nie zabija. Ale to jest – jak na obecny stan naszej cywilizacji – idealizm. Ale czy utopia? Tego nie wiem. Choć czasami skłaniam się do niezbyt optymistycznego poglądu, że wojen (walki człowieka z człowiekiem) ludzkość nie pozbędzie się nigdy. Obym się mylił.
W sumie sądzę jednak, że cywilizacja bez wojen jest możliwa.
Napoleon o tyle był gorszy od innych władców, że swój pęd do podbojów i agresję najeźdźcy urzeczywistniał bardziej konsekwentnie – z pełną siłą i rozmachem, która do dzisiaj budzi podziw wielu ludzi. Dlaczego więc napisałem „gorszym”? Bo według mnie – zaznaczyłem to już wcześniej – podbój innych krajów w celu podporządkowania sobie zamieszkujących je społeczeństw i eksploatowania ich, jest złem. Tylko pokrętna etyka – albo zupełny brak etyki – może to usprawiedliwiać.
Oczywiście, że Napoleon robił też dobre rzeczy (ale to samo można powiedzieć o Hitlerze, czy Stalinie), ale jeśli tak bliżej przyjrzeć się epoce napoleońskiej – całemu temu ogromowi zniszczenia, cierpienia, nieszczęść i wzajemnego mordowania się uskutecznianego w niekończących się wojnach – z perspektywy zwykłych ludzi, obywateli ówczesnej Europy – to megalomańskie posunięcia małego kaprala z Korsyki, były szubrawstwem na ogromną skalę.

Ja już od dawna nie utożsamiam prawdziwego Chrześcijaństwa z Kościołem – który dla mnie jest tylko instytucją ludzką, a więc ułomną – ale oczywiście wierzę, że wśród „wiernych” Kościoła Katolickiego, jak również wśród samych księży, są ludzie, których można nazwać prawdziwymi Chrześcijanami.
W kierunku „prawdziwego” Chrześcijaństwa idzie według mnie papież Franciszek. Także wielu misjonarzy. Wielka szkoda, że w obrębie Kościoła Katolickiego dokonują się rzeczy, które dają pretekst wrogom tego Kościoła do walki z nim. Dzięki temu Zło w Kościele wydaje się przyćmiewać Dobro, a przecież – moim zdaniem – tak nie jest. Bowiem, mimo mojego dość luźnego związku z instytucją kościelną, jestem przekonany, że w naukach chrześcijańskich tkwią wielkie pokłady Dobra – coś, co może przynieść wszystkim ludziom wiele dobrego.

O: Chyba jednak Napoleon był lepszy od Stalina czy Hitlera. Ci dwaj smutni panowie byli jednak niemal wyłącznie mordercami, Napoleon mordował bo był dzieckiem swoich czasów – był synem Rewolucji. I epoka napoleońska, w przeciwieństwie do mrocznych czasów władztwa nazistowsko-komunistycznego pchnęła ludzkość do przodu. Zauważ, że to właśnie Napoleon wdrożył wiele rozwiązań umożliwiających powstanie nowoczesnego społeczeństwa obywatelskiego. To on był adwokatem równości obywateli wobec prawa (jego przepisy zniosły nierówną odpowiedzialność osób z różnych warstw społecznych za tą samą przewinę). I, mimo wszystko, zbudował fundament pod Europę bez królów i arystokratów. Za to go akurat cenię. Reszta, jak napisałem wcześniej, nie zasługuje na aż taki podziw. Był geniuszem wojskowości, ale jego taktyka bitewna to po prostu szafowanie ludzkim życiem.

W naukach chrześcijańskich oczywiście, że tkwią pokłady Dobra. Problem w tym, że ludzie którzy je głoszą, sami w nie nie wierzą lub nie chcą respektować tych założeń. Poza tym, o jakich naukach i prawdach mówimy? Nie zabijaj, nie kradnij, nie krzywdź, staraj się być sprawiedliwym… itd. itp. – do tego nie potrzeba żadnego kościoła, wszyscy to wiemy i akceptujemy, choć nie zawsze się do tego stosujemy. Decyzja o stosowaniu się lub nie, stanowi jednak indywidualną, suwerenną dziedzinę każdego człowieka. Kościół, z kolei, bardziej niż uniwersalnymi prawdami jest zainteresowany własną wizją moralności i etyki: chodź do kościoła, nie chodź w niedziele do sklepu, uprawiaj sex po ślubie i tylko w celach prokreacyjnych itd. Spojenie tych dwóch wątków w jedną, względnie spójną naukę kościoła powoduje, że nie akceptując pojedynczych punktów, przestajemy akceptować całość nauk.
Naukę Dalajlamy rozumiem prościej: uniwersalna moralność plus zgoda z własnym sumieniem. To mi odpowiada.

StB: Osoba Napoleona obrosła tak wieloma interpretacjami i mitami, że teraz trudno dotrzeć do sedna tego, kim w istocie był ten człowiek, czy zło przeważało w nim nad dobrem, czy też było odwrotnie? Ocena Napoleona zależy też od kryteriów, jakie przyjmiemy – od perspektywy z jakiej na niego spojrzymy.
Polacy zawsze gloryfikowali Napoleona, bo wydawało się, że sprzyja on aspiracjom wolnościowym Polski (choć oczywiście nie wynikało to z miłości do naszego kraju, tylko z planów strategicznych Napoleona wobec Rosji i Prus).
Jest on do tej pory oceniany krytycznie przez historyków z krajów, które były dawniej jego wrogami: Anglię, Niemcy, Rosję… (ze zrozumiałych raczej względów).
W samej Francji zrobiono z niego w końcu narodowe bożyszcze, mimo, że tak naprawdę, epoka napoleońska była dla tego kraju katastrofą (góry trupów i ludzi okaleczonych, utracone kolonie, obniżony status Francji na arenie międzynarodowej… etc.).
Naturalnie masz rację wskazując na to, że, koniec końców, epoka napoleońska pchnęła do przodu europejską cywilizację, choć są i tacy, którzy twierdzą, że wskutek zrujnowania przez wojny napoleońskie Europy, opóźnił się jej rozwój ekonomiczny, o pogłębionych antagonizmach między poszczególnymi państwami nie wspominając.
Ja to wszystko wiem, ale osobiście, oceniając Napoleona, stosuję wobec niego kryteria, że tak powiem, humanitarne. Ja mu jednak nie mogę zapomnieć tych sześciu milionów trupów, po których chciał się on wspiąć na szczyty władzy, realizując swoje megalomańskie, imperialne zapędy. Nie mogę też znieść tego jego EGO i za każdym razem, kiedy patrzę na ten jego napuszony, pawi portret (wykonany przez Ingresa – TUTAJ), to ogarnia mnie pusty śmiech.
Rzeczywiście, nie ma większego sensu zestawiać ze sobą takie postacie, jak Napoleon, Hitler i Stalin. Już choćby dlatego, że każdy z tych władców reprezentował inny system, a na dodatek Napoleon żył w zupełnie inne epoce. A jednak znaleźli się w XX wieku całkiem poważni historycy, którzy nie wahali się porównywać Napoleona z Hitlerem.
Tak, tak… Napoleon był pod pewnymi względami genialny, ale podziw dla jego geniuszu nie powinien wpływać na etyczną ocenę tej postaci. Nawiasem mówiąc, o „wielkości” Napoleona i jemu podobnych popełniłem kiedyś tekst („Wielkości urojone”). Pod wpisem tym odbyła się zresztą wtedy ciekawa dyskusja.

A wracając do spraw etycznych. Według mnie nie istnieje coś takiego, jak „uniwersalny rdzeń etyki i moralności”, a i do „uniwersalnych”, czyli absolutnych prawd nie mamy chyba dostępu (za pomocą nauki poznajemy tylko – czy też usiłujemy poznać – prawa rządzące postrzeganym przez nas światem).
System etyczny jest funkcją rozwijającej się (i zmiennej) cywilizacji – w każdych więc warunkach obowiązuje inna moralność, która jest niczym innym jak rodzajem umowy społecznej – czyli czymś zmiennym, a więc chyba jednak nie „uniwersalnym”.
Moim zdaniem Universum jest a-moralne – czyli nie ma w nim podziału na Dobro i Zło. To są bowiem wartości ludzkie (stworzone przez ludzi), czyli nie uniwersalne.

O: Nie mogę się zgodzić ze stwierdzeniem, że nie istnieje uniwersalna etyka. Pojęcia takie jak dbanie o życie (nie tylko swoje ale i cudze), uczciwość… itd., wpisują się właśnie w taką kategorię. Nie twierdzę, że wzięły się znikąd, wręcz przeciwnie: religie miały swój udział w ich kształtowaniu. Ale obecnie są to pojęcia ponad religijne. Oczywiście możemy wprowadzić utrudniacz w postaci teoretycznej społeczności wyznającej śmierć zamiast życia i wierzącej, że zabijanie jest dobre, życie jest złe. Aby nie wpaść w widełki absolutyzmu etnocentrycznego musielibyśmy zarezerwować na taką okoliczność jakieś wątpliwości. Z drugiej strony, może jest ze mnie prymitywny człowiek, ale niezabijanie jest dla mnie bardziej absolutne niż zabijanie. Choć, jak już zauważyłeś, nie wierzę w świat bez zabijania. Niestety.

Co do Kaprala. Panujący w Polsce mit napoleoński to właśnie mit. Bardzo, bardzo odrealniony. Tak naprawdę, choć Napoleona uwielbiamy (trafił nawet do naszego hymnu… rzecz niezwykła) to nie za to co trzeba. Nie za wpływ na rozwój cywilizacji, nie za postępy prawne i społeczne, ale za bardzo kuriozalne wsparcie dla sprawy polskiej. A przecież nawet umiarkowanie nie-naiwni ludzie zdają sobie sprawę z faktu, że Napoleon miał Polskę głęboko gdzieś. Dla niego Polska była peryferyjnym krajem (nawet nie krajem, ale kolonią Rosji), który dało się instrumentalnie wykorzystać i tyle. Ciekawie piszesz o postrzeganiu Napoleona przez Francuzów: w tym przypadku jednak nad zapaść ekonomiczną i ogromne straty społeczne Francuzi cenią chwilę dumy i chwały, bo przez kilkanaście lat mieli u stóp niemal cały świat. W dodatku Napoleon, w przeciwieństwie do Welleseya, określany bywa Bogiem Wojny i uchodzi za największego stratega od czasów Aleksandra Wielkiego. W jednym są sobie równi: ich osiągnięcia polityczne i zdobycze terytorialne okazały się bardzo nietrwałe, w przeciwieństwie do pozostawionych przez nich kultów własnej osoby.

StB: Nasze nieporozumienie z tzw. „uniwersalną” etyką bierze się stąd, że ja traktuję ją w sposób absolutny, czyli odnosząc się do Universum, w którym moim zdaniem nie ma ani Dobra, ani Zła w znaczeniu immanentnym; Ty zaś bardziej – że tak się wyrażę – lokalnie, antropocentrycznie. Bo rzeczywiście w różnych kulturach wydają się obowiązywać podobne zasady i wzorce moralne.
Czy w Naturze istnieje coś takiego, jak „uniwersalna” etyka? Moim zdaniem – nie. Możemy tylko mówić ewentualnie o tzw. prawie naturalnym, (które, nota bene, nie jest tożsame z prawem tworzonym przez człowieka, mało tego: człowiek dość często prawu naturalnemu się sprzeciwia, czy też raczej chce się sprzeciwić – i być może właśnie ta opozycyjność jest jednym z głównych źródeł ludzkiej kultury).
Jeśli się przyjrzeć Naturze, to wydaje się w niej obowiązywać jedna „uniwersalna” zasada: chroń swoje geny, staraj się utrzymać przy życiu, zabijaj wtedy, kiedy przyniesie ci to korzyść (zachowa twoje geny, umożliwi ci dalsze życie, przekazanie twoich genów dalej…) To dlatego w świecie przyrody panuje jeden wielki festiwal zabijania – wojna wszystkich ze wszystkimi, którą bardziej eufemistycznie nazywamy rywalizacją, czy też konkurencją.
No, ale przecież istnieje też coś tak jakiego jak kooperacja, symbioza, wzajemne wspieranie się (przedstawicieli tego samego gatunku, rodu, społeczności…)

A wracając do Napoleona: sam widzisz, jak wielką rolę w ocenie jego postaci odgrywa mit. A Bonaparte doskonale potrafił zadbać o – jak byśmy to dzisiaj powiedzieli – PR: był doskonałym propagandystą i kreatorem własnego image. Zaprzągł do tego najwybitniejszych artystów swojej epoki, kupując też swoich apologetów wśród ludzi pióra – a prasa była już wówczas całkiem dobrze rozwinięta.
Wybacz, ale jeśli osiągnięcia polityczne (a nawet zdobycze terytorialne) jakiegoś władcy okazują się nietrwałe w przeciwieństwie do kultu jego osoby, to jak to o nas – ludziach oceniających tego władcę z perspektywy czasu – świadczy? Niezbyt dobrze. Bo kult ten wyrasta tu z atawizmu, jakim jest nasze uwielbienie i respekt dla siły – i to bez względu na to, czy została ona użyta w sposób moralny, czy też nie. (Kto by się tam teraz przejmował sześcioma milionami trupów jakie zostawiły wojny napoleońskie, skoro Napoleon Wielkim Wodzem – i Bogiem Wojny – był? A ponadto chciał ponoć pomóc Polsce)
To nie znaczy, że ja jestem ślepy na to, co dobrego zostawił Napoleon Europie (kodeks, podwaliny nowoczesnego państwa obywatelskiego, ciosy zadane coraz bardziej zepsutemu systemowi monarchistycznemu) – bo i to jest faktem. Tyle że w moich oczach przyćmionym jego imperialną megalomanią i szafowaniem ludzkim życiem – tym wszystkim, co w końcu spowodowało jego klęskę.

O: Małe nieporozumienie. Ja nie o prawie naturalnym mówiłem. Zauważyłeś zapewne, że natura mnie fascynuje i chętnie ją podglądam – vide mój blog makro. Obserwując owady i ucząc się o nich dawno już uświadomiłem sobie, w stanie jak bardzo intensywnej wojny żyją miliony gatunków. Masz o tym pojęcie, tak jak każdy, ale zaufaj mi na słowo: wgryzając się w ten świat bardziej i tak byłbyś zaszokowany, bo ta wiedza – w gruncie rzeczy oczywista – przekracza po wielokroć wszystko to, do czego przywykliśmy…

Trupy nie przeszkadzają w gloryfikacji jednostek. Napoleon wszak walczył z monarchistycznym zepsuciem (szło mu tak dobrze, że sam stał się monarchą – jakże zadziwiająca ironia losu, prawda?). Lincoln jest w pewnym sensie odpowiedzialny za dewastację południa i ogromne ofiary cywilne i wojskowe. Z drugiej strony, taki Chamberlain zachował czyste ręce wygrywając pokój dla swoich czasów i przesuwając w rachunkach na późniejsze lata ponad 30 milionów trupów.
Napoleona lubię przeciwstawiać Wellingtonowi, który go ostatecznie pokonał. Geniusz kontra warsztat. Bonaparte znalazł godnego przeciwnika na polu walki, ale w jego czasach zabrakło odpowiednio wielkich przeciwników na scenie politycznej – zastanawiam się czy te 6 milionów zabitych to efekt takiej próżni (obraziliby się na mnie wielbiciele caratu) czy odwrotnie, gdyby przeciwko Napoleonowi stanął ktoś będący połączeniem Pitta i cara Aleksandra, to skończyłoby się na wyludnieniu Europy i regresie cywilizacyjnym? Zauważ, że Francja, mimo wszystko, podniosła się dość szybko.

StB: Musi być więc w nas jakiś stadny instynkt zatracenia, skoro tak łatwo dajemy się prowadzić na rzeź, i nawet miliony trupów (traktujemy się wtedy jak insekty) nie powstrzymują nas przed uwielbieniem dla tych, którzy nas na tę rzeź prowadzą. Jest w człowieku jakiś mechanizm, który w takich sytuacjach wyłącza mu mózg i powstrzymuje od racjonalnego myślenia (ogłupienie). Pęd do destrukcji, ukryta krwiożerczość, skrywający się w nas drapieżnik i zabójca? Oczywiście, my wolimy mówić o „męstwie”, wojowniczości, bohaterstwie… I kiedy pędzimy do walki, zalewa nas adrenalina, stajemy się zwierzęcym automatem, bez wyobraźni, posłusznym rozkazom, wypranym z wszelkiej etyki. Dochodzi do tego konformizm (bo w stadzie lepiej jest robić to, co robią inni), strach przed siłą, która ma nad nami władzę (bo lepiej nie ryzykować sprzeciwu), perspektywa łupów…
A potem, tym którzy przetrwali, też przydaje się brak wyobraźni (tak naprawdę nie możemy dziś sobie wyobrazić… nie dociera to do nas, czym było Borodino, Verdun, Stalingrad, Powstanie Warszawskie…) i amnezja (prawdziwe ofiary zamieniają się w statystykę, tragedie – w daty i historię). Więc po jakimś czasie znów jesteśmy gotowi na powtórkę z rozrywki.

O: Pięć śmierci to tragedia, milion to statystyka. Niestety, coś w tym jest. Nasz umysł nie potrafi ogarnąć takich skali, więc przetwarza je na informacje abstrakcyjne. Na suche dane, których nie potrafimy połączyć z rozumianą przez nas tragedią jednostek. Innymi słowy, nasz umysł nie pozwala na multiplikację rozumienia cierpienia. Poziom empatii zatrzymuje się w strefach dwucyfrowych, dalej nie idzie.
Dla mnie najlepszym przykładem zdrady ideałów jest pierwsza wojna światowa i zachodni front. Posyłanie hurtem setek tysięcy ludzi na karabiny bez nadziei, że to coś zmieni. Dowódcy, którzy to czynili powinni zawisnąć. Nota bene czytałem kiedyś – nie potrafię sobie przypomnieć gdzie, ale pracuję nad tym – że druga wojna światowa była w gruncie rzeczy zemstą weteranów. Była wymyślona przez ludzi w mundurach, którzy w pierwszej wojnie światowej byli rzucani tysiącami na stos, podczas kiedy cywile byli na ogół bezpieczni i nie uświadamiali sobie tego, co działo się nad Sommą, pod Verdun itd. Druga wojna światowa była bardziej egalitarna: dotknęła wszystkich bez wyjątku. I może dlatego, póki co, nie ma trzeciej…

StB: „…nasz umysł nie pozwala na multiplikację rozumienia cierpienia.” Innymi słowy: brakuje nam wyobraźni empatycznej. Zresztą, tu nie tyle chodzi o empatię, co o brak wyobraźni w ogóle.
Poza tym łudzimy się, że tragedia jaka spotkała miliony ludzi, nas akurat nie dosięgnie. Albo, że nas w ogóle nie dotyczy. To dlatego, gdy to wszystko staje się naszym udziałem, otwieramy szeroko zdziwione oczy i nie możemy uwierzyć, że oto i my jesteśmy w samym środku szamba (akurat tutaj mówimy o szambie wojennym).
Były różne próby ustalenia nieuświadomionych przyczyn II wojny światowej. Znaleźli się i tacy, którzy mówili o zbiorowym samobójstwie Europy. Jeśli tak, to można się zastanowić, co z kolei było przyczyną tego samobójstwa? Może zupełny rozpad porządku państwowego i społecznego, który do tej pory (a ściślej: do XVIII w.) był normalizowany z namaszczenia Boga – a tego przecież w XIX wieku uśmiercono? Nagle okazało się, że wolno wszystko, a ludzie takiej wolności nie mogą jednak znieść (unieść).

O: Myślę, że przyczyną główną drugiej wojny światowej był kolaps systemu politycznego, który wykreował dużą próżnię i nie był w stanie nią zarządzać. Konkurencyjny „koncert mocarstw” z lat wcześniejszych działał sprawniej, bo miał jasno określone cele i odpowiednie do ich realizacji środki. Europa międzywojenna sama nie wiedziała czego chce. Liga Narodów okazała się wydmuszką, która dała nadzieję słabszym państwom, ale w gruncie rzeczy nie miała czym tych nadziei pokryć. Anglia i Stany Zjednoczone jako jedyne państwa mogły spacyfikować sytuację w punkcie wyjścia, ale nie były tym zainteresowane, bo w owym czasie ich priorytety były inne.
Czy była to kwestia wolności? Raczej nie… bo tej wolności nie było zbyt wiele. III Rzesza demokracją nie grzeszyła, Polska też nie (choć była już ideałowi bliższa), Rosja… wiadomo. Stalin doszedł do władzy po trupach, nie w ramach procesów demokratycznych, czyli nie wolność go wniosła w mury Kremla. Hitler nieco lepiej wykorzystał mechanizmy demokratyczne, ale jego ultima ratio okazały się rozmaite koszule, w owym czasie głównie brunatne.

StB: Nie zrozumieliśmy się z tą „wolnością”. Ja uważam, że człowiek nadal pozostawał zniewolony tak jak zawsze, tylko mu się raptem WYDAŁO, że jest wolny i że może wszystko, począwszy od wypełniania historycznej misji, manipulowania ustrojem, po decydowanie o własnym przeznaczeniu. Zawierzenie ROZUMOWI, wbrew pozorom, zaczęło często sprowadzać człowieka na manowce (ot, choćby Rewolucja Francuska z jej morderczym chaosem; niepohamowana industrializacja i związany z nią imperializm…), bo jednak nie mógł on unieść nagle odsłoniętej przed nim omnipotencji, (która zresztą była złudna).
Przecież całe „masy” zaczęły się (na przełomie XIX i XX wieku) „buntować” (pisał o tym choćby Ortega y Gasset w swoim słynnym eseju „Bunt mas”) – z tych samych względów zapragnęły właśnie wolności, której później nie mogły udźwignąć, co wepchnęło je w totalitaryzmy: zarówno komunistyczny, jak i faszystowski. Innymi słowy: dążąc do wolności same się zniewoliły, bo aspiracje przerosły jej możliwości.
Pisząc o przyczynach „samobójstwa” Europy (I i II wojna światowa), nawiązałem do aspektów, że tak powiem, filozoficznych i psychoanalitycznych – do tego co było raczej mało uświadomione. Nie pisałem o przyczynach politycznych, bo te dość wyraźnie zostały zbadane, wyartykułowane i przedstawione – nawet jako oczywistość: upokorzenie Niemiec przez traktat wersalski, agresywna, imperialno-rasistowska polityka Hitlera, słabość i niezdecydowanie koalicji anty-hitlerowskiej, obawa przed komunizmem… etc. To wszyscy wiedzą i raczej nikt z tym nie polemizuje. Ale to jest powierzchnia, ewidentna naoczność – chodzi o to, by dotrzeć do przyczyn głębiej osadzonych w ludzkiej psychice, tych „podskórnych”, nieuświadomionych – bo to one najczęściej, jak mi się wydaje, powodują ludzkim działaniem.

O: Rozum i wolność to filary nieba i raju, ale zarazem autostrady do piekła. Wolność jest błogosławieństwem i przekleństwem. Rozum zaś daje człowiekowi siłę, będąc zarazem jego głównym wrogiem.
Oprócz rozumu i wolności, jako element układanki określił bym także wielkość populacji. Bo to ona w ostatecznym rozrachunku dała miliony trupów zamiast tysięcy. Plus technologia, niekoniecznie tylko ta wojenna.

StB: Doskonale to ująłeś. To są właśnie te paradoksy człowieka par excellence: to, co nas ratuje może też być powodem naszej zguby. Tutaj możemy stworzyć długą listę: biotechnologia, genetyka, automatyzacja, industrializacja, zbrojenia, globalizacja, internetyzacja… itd. Czasami mam wrażenie, że świat i warunki w jakich człowiek musi żyć (wliczając w to jego genetyczne zdeterminowanie i podległość Naturze) są dla niego pewnym rodzajem pułapki, z której nie sposób jest się uwolnić.
To prawda, wzrost ludzkiej populacji – jak również produkcja coraz bardziej zabójczych „broni” – walnie przyczyniły się do wzrostu liczby ofiar wojny. Podobno procentowo nie mordujemy się na większą skalę, niż (niektóre) społeczeństwa prymitywne (np. w dorzeczu Amazonki pewne plemiona, mimo, że nie prowadzą regularnych i zorganizowanych wojen – ponadto dysponując jedynie dzidami, łukami i kamieniami – potrafią wymordować się wzajemnie w 30 – 50 %). Ot, człowiek jest drapieżnikiem – wystarczy spojrzeć na nasze kły i pazury.

O: Niejedna wojna toczona przez naszych królów wiązała się ze stratami procentowo porównywalnymi ze współczesnymi bestialstwami. Mam wrażenie, że żyjemy jednak pod coraz większą presją – tak bardzo szukamy absolutu, postępu i szczęścia, że podnosimy wysokość kosztów uznawanych za warte poniesienia. Przeraża mnie  – u wszelkiej maści fundamentalistów – sposób w jaki traktują ludzi myślących inaczej: odbierają im właściwie ludzkość, traktują jak szkodniki, przedmioty, śmieci do usunięcia…

StB: Najgorsze w tym wszystkim jest to, że to co jeszcze nie tak dawno wydawało się nam pewną gwarancją stabilności i kursu świata w dobrą stronę – a więc wolny rynek, zdrowa ekonomiczna konkurencja wolna od dogmatycznych, ideologicznych nawisów i obciążeń, fundamentalistycznego religijnego fanatyzmu… – też przestało się sprawdzać, skompromitowane choćby przez przekręty i chciwość światowej finansjery w ostatniej dekadzie (powiedzenie „masz jak w banku” nabrało przez to diametralnie innego znaczenia) oraz przez kapitalizm bez ludzkiej twarzy, czyli traktujący ludzi przedmiotowo, niczym towar, który trzeba wszystkim „maluczkim” za wszelka cenę wcisnąć. Rozwarstwienie klas (przepaść między wąską grupą ludzi posiadających olbrzymie środki – a tym samym władzę – a tzw. „klasą średnią”, która cały czas się kurczy, podczas gdy zwiększa się zasięg biedy, a więc liczebność klas niższych) pogłębia się ostatnio w tempie zastraszającym, podobnie jak ilość ludzi „zbędnych” czyli takich, którzy nie mają co ze sobą zrobić (cała rzesza młodych ludzi bezrobotnych)… Nie, historia wcale się nie skończyła (na ustroju liberalno-demokratycznym, jako najlepszym z wszelkich możliwych, jak zbyt optymistycznie ogłosił to przed kilkunastoma laty Fukuyama) i zapewne ludzkość zafunduje sobie jeszcze niejedną bolesną niespodziankę… na drodze nie wiadomo dokąd.

O: Nie istnieje coś takiego jak wolny rynek. Nie twierdzę, że wolny rynek w czystej postaci uzdrowiłby świat, ale obecna forma układów rynkowych jest dość chora. Kapitalizm bez ludzkiej twarzy… cóż, niestety, to akurat występuje w nadmiarze. Oczywiście zależy co rozumiemy jako „bez ludzkiej twarzy”, bo wiadomo, że aby przetrwać na rynku trzeba najpierw pieniądze zarabiać, a dopiero później wydawać (na ogół, poprzez „ludzką twarz” rozumie się rozdawnictwo).
Przydałoby się więcej średniej klasy, to fakt, ale klasy świadomej, inteligentnej. A nie buców, którzy za pierwsze zarobione pieniądze kupują mercedesy i chodzą z głową w chmurach. Klasa średnia bardzo chce być klasą wyższą, a że nie może przeskoczyć realnej przepaści materialnej, nadrabia miną i chamstwem. Teoretycznie sam jestem przedstawicielem tej klasy, ale raczej nie jestem zadowolony z tego co widzę wokół siebie…
Historia się nie skończyła, sam Fukuyama to w końcu przyznał. Umarło także kilka nowszych modeli geopolitycznych, obecnie panuje chaos. Wszystkiego możemy się spodziewać i nic nie jest pewne…

StB: Nic nie jest pewne… I nic nie jest wolne – oprócz wolności absolutnej. No ale ta jest nam niedostępna.
Określenie „wolny rynek” miało jakiś sens na początku, ale później stało się tylko językową kalką, a i przykrywką do tego, by ci silniejsi na rynku (nieważne w jaki sposób swoją dominująca pozycję zdobyli) dyktowali swoje warunki słabszym, nie zawsze przecież fair. Dzięki temu umacniał się tylko społeczny darwinizm, ale to inna śpiewka.
Innymi słowy, wraz z rozwojem korporacyjnych gigantów, (jak również z idącą za tym globalizacją) „wolny rynek” przestaje funkcjonować, stając się swoistą dyktaturą.
Pisząc o „kapitalizmie z ludzka twarzą” nie miałem na myśli „rozdawnictwa”, tylko bardziej sprawiedliwy podział wypracowanych dóbr, a pisząc prościej: zapewnienie ludziom zatrudnionym przez „kapitalistów” godziwej wypłaty za ich pracę. Ponadto, zysk nie może być „bogiem”, czymś ważniejszym od samego człowieka – również i ekonomia powinna być podporządkowana jakiejś etyce, jak również uwzględniać potrzeby socjalne społeczeństwa. Chodzi mi z grubsza o wypracowanie czegoś w rodzaju złotego środka między kapitalizmem a socjalizmem (jeśli przyjmiemy, że pojęcia te jeszcze się nie zdewaluowały – i że coś takiego jest w ogóle możliwe).

Coś mi się wydaje, że piszesz o klasie średniej, tak jak ją widzisz w Polsce. A tam rzeczywiście trudno mówić o kulturze klasy średniej – raczej o jej braku. Bo nie można tej kultury wypracować, czy też stworzyć w pół pokolenia – zwłaszcza jeśli ma się za sobą obciążenia mentalnością peerelowską, a na sumieniu – wszystkie grzechy popełniane przez nuworyszostwo (życie ponad stan, pozerstwo, wpatrzenie we wzory o wątpliwej jakości, arogancja, zakompleksienie a jednocześnie zarozumiałość, zwykłe chamstwo…).
W Europie Zachodniej, jak również w Stanach klasa średnia jest jednak – en masse – inna. I osobiście ubolewam, że jeśli chodzi o tę amerykańską, to ona się teraz kurczy (bo jednak pozostaje prawdą to, że zamożność kraju/państwa mierzy się zamożnością klasy średniej). Ponadto, im klasa średnia jest bogatsze, tym większa stabilizacja danego kraju. To są rzeczy oczywiste. (Abstrahuję od tego, że każda klasa średnia jest obciążona – w mniejszym lub większym stopniu – pewnym filisterstwem.)
Nic nie jest pewne… to fakt (nic nie jest pewne – oprócz śmierci i podatków, jak mówił Benjamin Franklin). Ale tak naprawdę nigdy nic pewne nie było. W tym jednak zawarty jest zarówno fatalizm (paradoksalnie, bo przecież fatum oznacza pewną nieuniknioność), jak i nadzieja (wbrew fatalizmowi – żeby było śmieszniej).

O: W sprawie ludzkiej twarzy kapitalizmu – jako anonimowa osoba mogę napisać co mi ślina na język przyniesie, więc zdaję sobie sprawę z tego, że moje słowa nie muszą być traktowane jako święta prawda. Mimo to powiem Ci, że staram się u siebie, w swojej niewielkiej firmie, stosować w miarę możliwości zasady „ludzkiej twarzy”. Wątpię jednak, by któryś z moich pracowników był zadowolony i by któryś mnie chwalił, bo dla nich pensja jest zawsze za mała. Zresztą, ja to rozumiem i nie mam do nich żalu. Przykro mi jest, że nie mogę dać więcej, a moje zarobki są dopiero na czwartym miejscu w mojej własnej firmie (żaden mój pracownik nigdy w to nie uwierzy, nota bene).(…)

Wolny rynek to pic na wodę, ale i konkurencja ze strony gigantów korporacyjnych schodzi na drugie miejsce wobec tego, co robi państwo. W takim układzie nigdy nie nastąpi polepszenie sytuacji.
Dodam jeszcze jedną rzecz: ludzie zapominają, że aby lepiej zarabiać, trzeba trochę inaczej wydawać pieniądze. Przemysł całej Europy ledwo zipie, bo przeciętny Kowalski – ten sam, który chciałby dostać jakąś podwyżkę w pracy – zamiast kupić produkt polski, niemiecki czy angielski skusi się na chiński. Mały handel pada, wzrasta ilość marketów… Nie można nikomu nic zabronić, ale odrobina zdrowego rozsądku podpowiedziałaby ludziom, że nie żyją w próżni, ich wybory kształtują rzeczywistość. Tymczasem dominuje „chcizm”: ja chcę podwyżkę, ja chcę tego, ja chcę owego. Ja nie chcę za to płacić. Niech płaci „ono” – państwo i „oni” – źli kapitaliści. Dramat.

Złoty środek pomiędzy kapitalizmem a socjalizmem? Musielibyśmy doczekać się rynku, w którym jest równowaga pomiędzy producentem, handlowcem a konsumentem. Rynek konsumenta zawsze i wszędzie doprowadzi do konkurencji cenowej, która w ostatecznym rozdaniu zepchnie pracowników do roli niewolników, którym zwyczajnie nie będzie z czego płacić.
Masz rację pisząc, że średnia klasa zapewnia stabilność. Choćby z tego powodu, że średniacy rekrutują się z dołów. Im więcej klasy średniej, tym mniej dołów, a zatem mniejsze prawdopodobieństwo rewolty. Brak klasy średniej to też brak nadziei: bo kto może mieć nadzieję, że z pucybuta awansuje na milionera? Łatwiej już otworzyć małą firmę, zatrudnić kilku innych pucybutów i wczołgać się do klasy średniej, prawda?
Gospodarka… głęboki temat. To co napisałem powyżej to właściwie westchnienia i okrzyki żalu. Problematyka współczesnych gospodarek jest tak szalenie skomplikowana, że nawet nie wiadomo od czego zacząć analizę…

StB: No tak, ale Ty piszesz o małych firmach (czyli o skali mikro), ja miałem na myśli wielkie korporacje, które dysponują ogromnymi możliwościami finansowanymi i które de facto dyktują warunki produkcji, zatrudnienia, dystrybucji, sprzedaży… – mają decydujący wpływ na rynek konsumencki, kreując np. popyt (reklama), styl konsumpcji, trendy…
Pisząc to miałem ponadto na uwadze sytuację w Stanach Zjednoczonych, gdzie ma miejsce coraz bardziej pogłębiająca się i szalona już teraz dysproporcja między zarobkami tych, którzy są na topie zarządzania (właściciele, CEOs) a szeregowymi pracownikami, których pensje są groszowe i nie wystarczają na godziwe życie, czyli na zaspokojenie podstawowych potrzeb – do tego stopnia, że ci ludzie zmuszeniu są korzystać z tzw. food stamps, czyli z kuponów żywnościowych, nota bene fundowanych przez rząd z naszych podatków (dość głośna ostatnio sprawa pracowników Walmartu – korporacji, która jest największym pracodawcą na amerykańskim rynku – ale tu chodzi nie tylko o Walmart, w takiej samej sytuacji są miliony innych pracowników zatrudnianych prze wielkie firmy i korporacje).
Być może w Europie państwo się bardziej szarogęsi, ale jeśli chodzi o globalną skalę, to coraz bardziej wielki kapitał korporacyjny zaczyna wpływać na politykę państw, dyktując warunki i ustalając reguły gry. Tak jest już w Sanach Zjednoczonych, bądź co bądź nadal największej potędze gospodarczej świata, gdzie korporacje mają w swoich kieszeniach większość polityków, wpływając przemożnie na politykę państwa.
A Chiny? Może się nam wydawać, że tam państwo ma decydujący głos, ale to jest złudzenie, bo owo chińskie „państwo” bardziej jest teraz (robiącą interesy) jedną gigantyczną korporacją, niż państwem.

O: Masz niestety rację. To proces globalny, nie uzasadniony ani dobrem społeczeństw, ani poprawą kondycji gospodarek. Zresztą, o współczesnej gospodarce coraz pewniej można mówić, że ma charakter syndykalny, choć jest to syndykalizm ukryty, pozornie wręcz niezgodny z prawem, które jednak jest fasadowe.
Różnice pomiędzy zarobkami są większe w USA niż Europie. Pamiętam jeszcze ze studiów, kiedy zajmowaliśmy się kulturami kapitalizmu, że w USA różnica pomiędzy zarobkami CEO a szeregowca jest wyrażona w liczbie trzycyfrowej (częściej będzie to zapewne okolica stukrotności niż większa). W Europie różnice są o jeden rząd mniejsze. Ale i tak są duże, często nieuzasadnione.
Duży może więcej, niestety. Bolączką demokracji jest to, że w ostatecznym rachunku nie broni przed agresorami: ci mają po swojej stronie tłum, który kupują sobie na miliony sposobów, de facto na koszt tego tłumu. Kiedy korporacja buduje nową fabrykę dostaje zwolnienie z podatku, miasto lub gmina na swój koszt budują drogę wysokiej klasy, podciągają media i otaczają ochroną przed własnymi instytucjami. Kiedy buduje się mała firma, to drenuje się ją jak mleczną krowę. Ale tłum popiera taką politykę, bo w ten sposób za marnych parędziesiąt milionów euro powstaje kilka miejsc pracy…

StB: Właśnie, nauczono się doskonale manipulować tłumem (społeczeństwem, „masami”) – wykorzystując zarówno indywidualne skłonności człowieka, jak i jego zachowanie stadne.
W sumie – w skali cywilizacyjnej – zawsze mamy to, na co sobie zasłużyliśmy.

O: Niestety, niestety…

greydot

Ilustracja: Zdzisław Beksiński (bez tytułu).

Komentarzy 47 to “O BOGACH WOJNY i nie tylko…”

  1. sarna Says:

    Pacyfiści mają jeden zdefiniowany i niezmienny stosunek do każdego rodzaju wojny tj. ta sama postawa zarówno względem wojny obronnej, co i względem agresorów. Kiedyś mi imponowali, ale wówczas jeszcze niewiele rozumiałam, żyłam ideałami. Dziś postrzegam ten ruch jako bezwolny, postawę wbrew głoszonym hasłom, obojętną i sprowadzającą się do oczekiwania aż sprawy tocząc się własnym trybem rozwiążą się same. Staram się nie dyskredytować tego ruchu, bo cel przyświeca mu szczytny, ale żyję już wg zasady oko za oko, ząb za ząb, bo to skuteczniej powstrzymuje wszelkiej maści agresorów niż nadstawianie drugiego policzka.
    Wiem jak to zabrzmiało, ale co tam, żyję na własny rachunek i mam tylko jedno życie, więc nie zamierzam się tłumaczyć.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Warto zauważyć, że pacyfizm nie jest tylko przejawem naiwności, czy – tym bardziej – głupoty. Pacyfistami byli bowiem ludzie wybitni, także pod względem intelektu, ja np. Bertrand Russell czy Albert Einstein (to jest przecież intelektualna awangarda czasów nam współczesnych – umysły nie tylko wybitne z wybitnych, ale wręcz genialne). Trzeba przyznać, że postawa pacyfistyczna opiera się na mocnych przesłankach filozoficznych, a zwłaszcza moralnych. Einstein pisał np.: „Mój pacyfizm jest uczuciem czysto instynktownym; jestem pacyfistą, ponieważ mordowanie ludzi jest dla mnie czymś odrażającym. Moja postawa nie wynika z żadnej teorii intelektualnej, lecz oparta jest na najgłębszej antypatii, jaką żywie dla wszystkich przejawów okrucieństwa i nienawiści.”
      Takim argumentom należy się moim zdaniem uwaga i względy.

      Ja nie jestem wyznawcą zasady „oko za oko, ząb za ząb”. Uważam ją niestety za… zbyt prymitywną. Agresywna zemsta jest atawizmem – prowadzi jedynie do eskalacji agresji – i niekończącego się krwawego łańcucha vendetty.
      Ale nie wiążę tej mojej postawy z biernością, pasywnością ani tym bardziej obojętnością. Uważam, że złu można przeciwstawiać się nie tylko stosując przemoc. Choć rzeczywiście, czasami wydaje się, że jedynym skutecznym środkiem będzie użycie siły. (A taka postawa wyklucza jednak pacyfizm – zdaję więc sobie sprawę, że wyznając ją, nie mogę się uważać za pacyfistę.)

      • sarna Says:

        Ja też nie jestem wyznawcą zasady „oko za oko, …), ale to nie przeszkadza mi czasami tak właśnie żyć, by utrzymać się na powierzchni. Niestety nie zauważyłam u siebie oznak zimnej ryby, więc nie mam wyboru i muszę trwać powyżej lustra wody – nie da się nabierać przez całe życie powietrza w usta i robić głupie miny.
        Ta postawa to jednak bierność (gdzie twierdzę, że wypływająca z obojętności?).

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          To już sam nie wiem – żyjesz wg tej zasady („oko za oko, ząb za ząb”), choć nie jesteś jej wyznawcą? ; )

        • sarna Says:

          A dlaczego Cię to Staszku tak dziwi? Ok. 90% Polaków widnieje w księgach parafialnych jako ochrzczeni katolicy, a ilu z nich żyje wg tej zasady? Ty sam wg ksiąg jesteś wyznawcą, a deklarujesz się jako agnostyk, więc skąd zdziwienie, że inni też nie do końca są zdeklarowani?

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Na to, ze wpisywano mnie do ksiąg nie miałem żadnego wpływu.
          Mogę odpowiadać tylko za to, na co sam miałem wpływ, a nie za to, co mi narzucono – bez mojej woli, a nawet świadomości.

          Pod wieloma względami czuję się chrześcijaninem, natomiast zasada „oko za oko, ząb za ząb” nie jest zasadą chrześcijańską (Chrystus głosił coś wręcz przeciwnego), tylko (nota bene dość prymitywną) zasadą starotestamentową.
          A katolicyzmu bym w to wszystko nie mieszał.

        • sarna Says:

          No tak, bliższa Panu Bogu jedna nawrócona czarna owca, niż tłumy zdeklarowanych pacyfistów ;)
          A dlaczego byś do tego nie mieszał katolicyzmu? Dekalog nie pokrywa się z zasadami pacyfistów? Defendo kiedyś szarżowała śmiałymi poglądami, ale jak się okazało śmiałymi tylko na miarę blogowych szpalt :(

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Dekalog na pewno pokrywa się z jedną zasadą pacyfizmu – w przykazaniu V – „nie zabijaj”. Natomiast z resztą na pewno może być różnie, bo przecież pacyfista może być np. ateistą, albo nie uznawać innych przykazań – choćby VI czy IX (tak jak to było właśnie w przypadku ateisty i „cudzołożnika” Bertranda Russella ;) )

  2. Simply Says:

    Podczas I WŚ, jak i póżniej, w Anglii, ruch pacyfistyczny był bardzo silny. Sekundowała temu elita artystyczno – intelektualna z kręgu Towarzystwa Bloomsbury. W pierwszym szeregu jej ,,wojujących pacyfistów” wyróżniał się Lytton Strachey – pisarz, ekscentryk i pedał. Gdy podczas pewnej burzliwej dyskusji ostro zaatakowano jego stanowisko zapytaniem, co by zrobił, widząc niemieckiego żołnierza gwałcącego jego matkę, odparł:
    ,,Jak to, co? Wszedłbym między nich”.

    • sarna Says:

      I wówczas nie byłoby to poczytane za akt gwałtu ? ;) – zawsze istnieje satysfakcjonujące strony rozwiązanie, sztuką jest jego znalezienie.
      Simply, kiedyś tu bywał Miziol, komentator o bystrym umyśle, poczuciu humoru, niekonwencjonalnym podejściu do tematu, zero blogowej sztampy – odnoszę wrażenie, że jesteś jego alter ego :)

      • Simply Says:

        Ciiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiichchch…. o- ni- be wstał… nie oddychajmy przez chwilę, może nas nie wyczuje i se pójdzie..

        • sarna Says:

          :))))) dobrego dnia, bo pogodny to u Ciebie chyba jest normą ?

        • sarna Says:

          Może zanim zaczniemy roztrząsać źródła konfliktów międzynarodowych przyjrzyjmy się naszej własnej naturze. Narody i państwa to duże i złożone struktury, więc nic dziwnego, że zwyczajnie coś nie zatrybi i następuje zwarcie. Nie powinno to dziwić, skoro na co dzień nie potrafią się zrozumieć bliskie sobie osoby tworzące najmniejszą, podstawową komórkę społeczną tj. kobieta i mężczyzna.

          miłego dnia dla wszystkich

        • Simply Says:

          Dzięki, siostro, Tobie również. I do tego piękne groovy dwoch bogów basu:

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          @Sarno,
          kierując się teorią tego pana, posiadam mózg bardziej kobiecy, niż męski ;)

          @Simply,
          gods rule… even the bass ;)

    • Ijon Says:

      Wojna jest niewątpliwie największą tragedią uczestniczących w niej narodów i szczególnie jednostek. Wyzwala w człowieku impulsy przetrwania, jak i agresji, co prowadzi wprost do zezwierzęcenia. Przy ogromnych szkodach: biologicznych, moralnych, na wojnie potrafią wzbogacić się nieliczni, sterujący konfliktami, finansujący i napuszczający na siebie strony konfliktu, wzmacniający wzajemne antagonizmy. Jednak dalej w wojnie na pierwszy planie pozostaje odczłowieczenie, w wymiarze ogólnoludzkim. Zgodzę się – wojna to tragedia.
      Ruch pacyfistyczny samookreślał się wraz z rozwojem humanizmu i był z nim sprzężony. Sukcesem takiej postawy było ustanowienie Czerwonego Krzyża, pokojowej Nagrody Nobla, również przyjęcia trzech konwencji haskich, do dzisiaj istotnych elementów w prawie międzynarodowym. Wielu znanych ludzi kultury XIX w. było ideologami pacyfistycznymi, np. Dostojewski ukuł powiedzenie, że “pokój jest możliwy w każdej chwili, jeżeli tylko wszyscy w niego uwierzą” – to jest parafraza, ponieważ mówił o “powszechnej szczęśliwości”, co, na marginesie, nie przeszkadzało mu lansować, że jest możliwa pod “butem” Rosji (teoria panslawizmu) – Lew Tołstoj też był pacyfistą, bardziej nawet szczerym, jednak znamienne jest, że nie potępiał obronę, tylko agresję.
      I wojna światowa spowodowała masową eksplozję popularności ruchu pacyfistycznego zrzeszającego intelektualistów, a ich “mentorem” był Bertrand Russell, angielski arystokrata. Wpłynął znacząco na takich myślicieli jak Einstein, czy Tomasz Mann, ba, później na Stanisława Lema. Zapominamy jednak, że właśnie russellowski pacyfizm mocno funkcjonował w okresie przedwojennym, a zarażone nim było znaczne środowisko polityków, głównie w Anglii, „dziwnym” trafem ochoczo wspieranym przez nazistów. Lekceważenie zagrożenia i silne dążenie do pokojowego konsensusu doprowadziło do sytuacji, jaką znamy ze wszystkich książek historycznych. Obecnie pacyfizm kojarzony jest z ruchem hippisowskim, dzieckiem “zimnej wojny” i rewolucji seksualnej.
      Przydługi wstęp posłużył do stwierdzenia, że pacyfizm jest szlachetnym odruchem humanizmu, jednak tak naiwnym, że można nim w dowolny sposób pokierować, jak szeregowymi działaczami Greenpeace przywiązującymi się do drzew lub działaczami PETA, którzy w pogoni za ochroną fauny i flory zapominają o człowieku. Jaki jest współczesny pacyfizm? Jest zgoła inny, od tego, jaki poprzednio mieliśmy do czynienia, czyli zrodzonego z protestu do krzywdy – jako ewidentne zaprzeczenie wojny, często doświadczanej osobiście. Za to współczesny pacyfizm jest modą, chociaż nie tylko, bowiem jest konsekwencją czasów dobrobytu, z którego nikt nie chce zrezygnować. Stanowi mechanizm obronny przed możliwą utratą spokoju i luksusu. Orwell w “1984” pisał, że społeczeństwem kieruje się poczuciem stałego zagrożenia, alarmu, jak i ignorancją – możliwe, że “terrorystyczny alert” ku temu służy. Lecz jest jeszcze jeden sposób kontroli nad społeczeństwami, stosowanym głównie na europejskim kontynencie dobrobytu – “pacyfizmem apatii“. Mianownikiem obu sposobów jest ignorancja.
      W użytku dalej powinno funkcjonować nieśmiertelne, rzymskie powiedzenie: “chcesz mieć pokój, szykuj się na wojnę”. W tym kierunku powinniśmy dążyć.

      • Stanisław Błaszczyna Says:

        Ja uważam, że jednak nie powinniśmy dążyć w tym kierunku – bo przez to nigdy nie wyzwolimy się z błędnego koła destrukcji i zabijania.
        Ponadto, hasło “chcesz mieć pokój, szykuj się na wojnę”, nie tylko że jest niesamowitą przewrotnością (ta sytuacja sprawdza się tylko w nielicznych przypadkach), ale stanowi „muzykę dla uszu” tych, którzy na wojnie chcą zbijać majątek, o umocnieniu własnej władzy nie wspominając.

  3. Onibe Says:

    zaszczyt mnie spotkał ;-). Bardzo miło, że wskrzesiłeś naszą rozmowę… ze zdumieniem ujrzałem jak długa i spójna konwersacja nam wyszła. Nie pierwszy i nie ostatni raz oczywiście ;-)

  4. Onibe Says:

    Reblogged this on onibe and commented:
    Ostatnio coraz mniej udzielamy się na blogach – zarówno własnych jak i cudzych. Zdarza się jednak, od czasu do czasu, spędzić trochę czasu na elektronicznej dyskusji o tematach nie tylko ważnych lecz i ciekawych. Kiedyś, wiele elektronów temu, właśnie takie dyskusje były dla nas największym magnesem przyciągającym do blogosfery. Logos Amicus z bloga Wizja Lokalna opublikował właśnie w formie osobnego postu jedną z takich dyskusji. Wydarzyła się ona pomiędzy nami a Logosem i dotyczyła m.in. pacyfizmu, wolnego rynku oraz paru innych takich zjawisk ;-). Mamy nadzieję, że nie poczytacie tego za przejaw naszej megalomanii, ale miło nam było, że Logos spróbował ocalić od zapomnienia tamtą dyskusję. A skoro jemu się chciało poświęcić dodatkowo trochę czasu by stworzyć nowy post, to i nam wypada podlinkować do niego…
    Zapraszamy do lektury. A może i do nowej, świeżej dyskusji? Pewne stare powiedzenie głosi, że lepiej z mądrym zgubić, niż z głupim znaleźć. Z Logosem, bez dwóch zdań, warto się zgubić w dyskusji. Mimo częstej różnicy zdań i – bywa – dość emocjonalnych starć na argumenty, zawsze dochodzimy do czegoś w rodzaju konstruktywnego porozumienia ;-)

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      To prawda, rozmowy z Tobą są nie tylko ciekawe, ale i konstruktywne ;)
      No i udaje się nam uniknąć agrsji, mimo że jesteś (jak mi się wydaje) zadeklarowanym wrogiem pacyfizmu, a i ja nie uznję pacyfizmu za jedyne wyjście z błędnego koła (nie)ludzkich wojen.

      • Onibe Says:

        zadeklarowanym niekoniecznie ;-). Nie mam nic przeciwko pokojowym rozwiązaniom – nawet sama idea rozwiązywania problemów bez walenia się po głowach szalenie mi odpowiada. Zdecydowanie nie chcę ginąć w obronie granic mojej kochanej ojczyzny… Ale na dłuższą metę pacyfizm się nie sprawdza. I nie wierzę by sprawdził się kiedykolwiek jako jedyne narzędzie rozwiązywania problemów. Może jednak rozwój cywilizacyjny doprowadzi nas do takiego etapu, w którym wojna zostanie zepchnięta do ciasnego i ciemnego narożnika…

        a z agresją bywało… blisko ;-). Mieliśmy momenty ;-)

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Przyznaję, że użycie przeze mnie słowa „zadeklarowanym” było taką małą prowokacją ;)
          W sumie, to podzielam to, co napisałeś w ostatnim komentarzu o pacyfizmie: na tym etapie rozwoju cywilizacyjnego (i stanu umysłu) w jakim znajduje się obecnie nasz gatunek Homo sapiens, pacyfizm rzeczywiście wydaje się być nieskuteczny. Ale – powtórzę to jeszcze raz – uważam iż nasza ludzka cywilizacja bez wojen jest jednak możliwa. W sumie, tworzymy jednak kulturę, która jest jednak w stanie przeciwstawić się owej „samolubności genów” (co ciekawe, uważa tak chyba sam Dawkins).

          PS. Jeśli nawet były takie „momenty”, to ta nasza agresja była zupełnie nieszkodliwa ;)

        • Onibe Says:

          przeceniasz ludzi, Logosie. W naszym gatunku jest wiele dobra ale jeszcze więcej skłonności do autodestrukcji. Człowiek lubi sobie odstrzelić nogę czy odmrozić uszy tylko po to by ktoś poczuł z tego tytułu dyskomfort… a my chcemy, aby ten sam człowiek wyrzekł się kiedyś wojny? I zysków z akcji koncernów zbrojeniowych? I zysków z zajmowania nisz rynkowych utworzonych w wyniku wymiecenia konkurencji przez wojnę? Nie wierzę ;-). Ale… chętnie się rozczaruję ;-)

          Jasne, byliśmy ogólnie nieszkodliwi ;-D

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Nie wiem, czy przeceniam ludzi. Ale jednak czasem chciałbym im dać jakiś kredyt. ;)

          W sumie to ja podziwiam ten nasz gatunek Homo sapiens (np. za inteligencję i kulturę piękna, jaką stworzył), ale też – z drugiej strony – boleję nad jego niezmierzoną, bezdenną głupotą.

        • Onibe Says:

          owszem, chciałoby się dać kredyt, tylko pokrycia brak. Wiesz, nie dla wszystkich pokój jest opłacalny. Spójrz na nasze podwórko, państwa które nie jest mocarstwem: ilu znajdziesz polityków nawołujących do korzystania z siły? I ilu popleczników wśród ludu? Skąd oni się biorą w państwie, które z siłą nie ma nic wspólnego?

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Ale ma już dużo wspólnego z chęcią zysku – z synekurą, z posadką, z wejściem do układu… z utrzymaniem władzy, z uleganiem tzw. sojusznikom, którzy z kolei mają swoje własne interesy… I tak toczy się światek – na kołach armat, skrzydłach bombowców, rakietowych wyrzutniach…
          Wbrew pozorom, im więcej będzie baz amerykańskich (i amerykańskiej broni) na terenie naszego kraju, tym bardziej będzie to niebezpieczne dla naszego kraju. Tak mi się wydaje.
          Bo to nie ma nic wspólnego z utrzymaniem naszego bezpieczeństwa. Natomiast ma wiele (wszystko?) wspólnego z utrzymaniem władzy, a tym samym korzystnego dla siebie układu ekonomicznego.

        • Onibe Says:

          co do amerykańskich baz – pewnie jest jakiś punkt przełamania. Po jednej stronie tego punktu są one opłacalne, bo sygnalizują że jakieś obce państwo ma ochotę nas bronić lub przynajmniej podnieść koszty ewentualnej agresji na nasz teren. Po drugiej stronie, bazy mogą przyciągnąć wroga, który do nas nic nie ma, ale do USA owszem. Każda wojna to jednak kalkulacja zysków i strat. Szans i zagrożeń.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Widzę, że pod Twoim „reblogowym wpisem” głos zabrał Caddi:

      „Teraz jest mało takich osób, jak Logos, którym się chce i którzy mają czas na słowo. Codzienność goni nas tak, że nie starcza nam siły, czasu i chęci, by przeczytać wypowiedź dłuższą niż kartka A4. Przyznaję to z przykrością, gdyż kiedyś na takich dyskusjach lubiłem spędzać czas. Dlatego teraz z przyjemnością, przy porannej kawie, przeczytam to, co zaserwował Logos Amicus.”

      Na co Onibe odpowiedział następująco:

      „Ano właśnie… gdzieś wyparował cały czas, którym kiedyś dysponowaliśmy ;-(. Ruszamy sie coraz szybciej a i tak coraz więcej rzeczy umyka, z coraz większej liczby przyjemności musimy rezygnować… chore, ale prawdziwe ;-(„

      Również i ja zdecydowałem się zamieścić tam swoją uwagę na komentarz Caddiego:

      Caddi, sorry, ale nie kupuję tego argumnetu, że nie prowadzimy takich rozmów z braku czasu.
      Wytarczy spojrzeć na niektóre blogi czy fora dyskusyjne – tudzież na aktywość większości użytkowników np. Facebooka – by stwierdzić, jaką masę czasu marnujemy na różne takie bzdety i duperele.
      Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że nazbyt często prawdziwą przyczyną tego, że nie poruszamy poważniejszyh wątków, nie prowadzimy głębszych (a przez to trudniejszych rozmów) jest… cóż… nasze umysłowe lenistwo i niechęć do bardziej analitycznego myślenia. Zadawalamy się błogą – a płytką w istocie – zabawą w chat.

      • Onibe Says:

        to trochę jak w ekonomii – konkretnie chodzi mi o paradoks Giffena. Popyt na pewne dobra wzrasta mimo wzrostu ceny, czyli – de facto – choć cena określonych dóbr wzrasta to i tak stają się one bardziej konkurencyjne niż inne dobra, których ceny nie rosną. Im mniej czasu, tym łatwiej go nam przeznaczać na bzdety, choć temporalna cena tych bzdetów de facto rośnie ;-). Taką to teorię sobie wykułem o tej miłej, wieczornej godzinie ;-)

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Wychodzi na to, że nasze przywiązanie do bzdetów funkcjonuje, mimo ceny jaką za to płacimy, którą jest marnowanie naszego – bardzo cennego przecież w naszym życiu – czasu.
          Z czego to wynika? Może z tego, że życie – w swojej pierwotnej i fundamentalnej istocie – bardziej niż na aktywności, zasadza się na trwaniu i wegetacji? Innymi słowy: jeśli nie jesteśmy zmuszani do wysiłku, to zadowala nas już samo istnienie?
          Ale chyba jednak tak nie jest – przeczy temu choćby rozwój naszej cywilizacji – pęd człowieka do przodu, ciekawość, pomysłowość, ekspansywność… A może jednak dotyczy to tylko tych, co są w awangardzie?

        • Onibe Says:

          jesteśmy roślinami na sterydach ;-) Przyroda jest przede wszystkim dobrym ekonomistą: stawia na najniższe koszty. To my, pod presją cywilizacji i zrodzonej z niej kultury, gotowi jesteśmy (często tylko na poziomie deklaratywnym) podnosić partykularne koszty aby osiągnąć coś, co teoretycznie się nie opłaca, ale jest ładne, wartościowe itd.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Ale skoro jest „ładne, wartościowe…” to jednak się opłaca ;)
          Wszystko to, co jest wartościowe dla ludzkiej kultury, (która jest przecież wyznacznikiem naszego człowieczeństwa), leży ponad czystą wegetacją.

        • Onibe Says:

          a propos opłacalności estetyki: popatrzmy jak urządzano osiedla, miasta i fabryki w PRLu. Dzisiaj projektujesz fabrykę optymalizując zysk, ale nie zapomnisz o obsianiu trawy, posadzeniu paru iglaków i pomalowaniu ścian. Wtedy jednak kalkulacja była chyba jednak inna ;-)

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Bo estetyka np. może być naszym orężem przeciwko dehumanizacji człowieka, jaka często idzie w parze z ekonomicznym nastawieniem się tylko i wyłącznie na zysk.

          Zresztą, nawet w przyrodzie – w której wydaje się funkcjonować czysty darwinizm – estetyka odgrywa ogromną rolę (np. pawi ogon ;), wszystkie te kwiatuszki, puszenie się samców, niesamowita aparycja wielu zwierzątek… etc.) i często wydaje się działać wbrew „ekonomii” przetrwania (pojedynczego osobnika).

        • Onibe Says:

          Ale czy rzeczywiście wbrew? Może w przyrodzie jest to jednak ekonomiczne…

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Czy naprawdę uważasz, że pawi ogon jest ekonomiczny? ;)

        • Onibe Says:

          Może bardziej niż jakieś feromony :-)

          Właściwie to nie wiemy jaka byłaby alternatywa :-)

        • Onibe Says:

          buahaha ;-D. Dobre ;-)

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Ciekawy dokument, warty obejrzenia, ale wydaje mi się taki zbyt… szkolny. Nie sięga jednak głębiej w istotę przyczyn tego, co się działo w Europie w epoce napoleońskiej – a i samego fenomenu Napoleona.

  5. ulotna_wiecznosc Says:

    „Teraz jest mało takich osób, jak Logos, którym się chce i którzy mają czas na słowo. Codzienność goni nas tak, że nie starcza nam siły, czasu i chęci, by przeczytać wypowiedź dłuższą niż kartka A4.”

    Pamiętam swoje pierwsze wrażenie gdy dwa lata temu przypadkiem (za sprawa Modiglianiego w zasadzie) trafiłam na blog LA. :-)
    Wydał mi się różnorodny ciekawy i wart tego, by go odwiedzać.
    Logosie cieszę się, że ci się chce i nie sięgam głębiej w istotę przyczyny tego :-)

  6. NikBer Says:

    Kapitalizm jeszcze nie tak dawno kojarzył się z systemem, który oparty jest na własnej zapobiegliwości obywateli, szacunku dla pracy, samorządności, uczciwości, prawie i wolnej konkurencji. Niestety, ten obraz świata w ogóle nie przystaje do obecnej rzeczywistości. W jakim więc systemie żyjemy?

    Wolna konkurencja jest we współczesnym świecie pustym sloganem. Globalne rynki zostały opanowane przez globalne korporacje. Są to niekiedy organizmy tak ogromne, że ich budżety znacznie przekraczają budżety większości państw, w tym Polski. Organizmy te bez przerwy akumulują kapitał, skupują firmy mniejsze, łączą się z konkurentami. Przepisy „antymonopolowe” wprowadzone w różnych krajach w ogóle nie działają. „Fuzje i przejęcia” ekscytują giełdy i wydaje się, że od szaleńczej akumulacji kapitału nie ma odwrotu.
    Globalne korporacje są oczywiście w stanie wyjałowić dowolny rynek z firm małych i średnich. Są poszukiwanymi inwestorami, zatrudniają dużo ludzi. Ich pojawienie się początkowo rozwiązuje wiele problemów. Później jednak rządy państw stają się ich zakładnikami. Nie mogą już zmienić polityki przychylnej dla korporacji, gdyż te zagrożą: zwolnieniem ludzi i przerzuceniem działalności do innych krajów. Ponadto korporacje zatrudniają byłych lub przejściowo „nieczynnych” polityków.
    Szary obywatel ma do wyboru – zostać korporacyjnym wyrobnikiem lub umrzeć z głodu. Ta alternatywa z biegiem czasu będzie coraz bardziej wyraźna.

    Globalne korporacje starają się lokować produkcję towarów tam, gdzie siła robocza jest tania, zaś wartość wymienną swoich produktów „pompować” poprzez reklamę. Dochodzi do takich absurdów, że koszulka, której wyprodukowanie w kraju biednym kosztuje 5 centów, jest potem jako „markowa” sprzedawana za kilkadziesiąt dolarów. Wartość wymienna została już całkowicie oderwana od pracy. Pracy, a już szczególnie uczciwej pracy, nikt nie szanuje. Szanuje się wartość wymienną. Powiedzmy po prostu. Bogiem świata korporacji jest pieniądz. Dlatego kopacz piłki, którego można wykorzystać do „pompowania” marki, do reklamy, otrzymuje miliony, zaś nauczyciel, czy inny, naprawdę pracujący człowiek, grosze. Oczywiście znany kopacz piłki mógłby i w „uczciwym świecie” stawiać finansowe warunki, ale sytuacja, w której nauczyciel musi oszczędzać kilka tysięcy lat, żeby odłożyć roczną gażę kopacza, to już jest patologia. Nic nie wskazuje, żeby ta patologia miała minąć. Wręcz przeciwnie.
    NB

    http://obserwatorpolityczny.pl/?p=1683

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Molochy mają to do siebie, że same sobie szykują samozagładę – załamują się pod własnym ciężarem.
      Wydaje mi się, że istnieje jakie optimum władzy i bogactwa – punkt krytyczny, poza którym zaczyna się już jedynie „jazda w dół”.
      Cywilizacja niepohamowanej konsumpcji musi się w końcu zakrztusić.


Co o tym myślisz?