KIEDY RZĄD JEST TWOIM WROGIEM – o książce Howarda Zinna „Ludowa historia Stanów Zjednoczonych”

Historię cały czas poddaje się rewizji (z tego powodu nieustannie odnosimy wrażenie, że się ona zmienia, choć przecież to, co się stało w przeszłości nie może ulec zmianie) dlatego warto być świadomym tego, w jakim kierunku te rewizje zmierzają i co je powoduje, gdyż nie tylko wpływa to na naszą teraźniejszość, ale będzie decydować o naszej przyszłości. Niedawno przeczytałem książkę Adama Leszczyńskiego „Ludowa historia Polski” (z moim tekstem na jej temat zapoznać się można TUTAJ), teraz przyszła kolej na pozycję, która była niejako jej wzorem. Chodzi o pracę Howarda Zinna „Ludowa historia Stanów Zjednoczonych”, jaka w ostatnich latach miała wielki wpływ nie tylko na to, jak Amerykanie, zwłaszcza młodzi, postrzegają swoją przeszłość, ale również na ich stosunek do siebie samych. Niestety, nie jestem pewien czy jest to wpływ dobry.

.

      Książka Howarda Zinna ukazała się po raz pierwszy w 1980 roku, natychmiast zwracając na siebie uwagę, jako alternatywna przeciwwaga wobec tradycyjnej, obowiązującej dotychczas narracji historycznej, (którą Zinn nazywa wprost „fundamentalnie nacjonalistyczną gloryfikacją” Stanów Zjednoczonych). Zajmowała się ona niemal całkowicie elitami, establishmentem, polityką mainstreamową, tzw. „mężami” stanu i prezydentami; budowaniem gospodarczej i militarnej potęgi państwa; ludźmi znanymi, bogatymi, posiadającymi władzę; rolą i znaczeniem Stanów Zjednoczonych na arenie międzynarodowej jako państwa wyjątkowego, niemal zawsze lokującego się po tej stronie słusznej i prawej, broniącego wolności, demokracji, praw człowieka i sprawiedliwości. Wreszcie: opartego na fundamentach stworzonych przez szlachetnych, pełnych dobrej woli Ojców Założycieli, z konstytucyjną mantrą zapewniającą wszystkim obywatelom boskie w swej proweniencji, a więc nienaruszalne prawo do życia, wolności i dążenia do szczęścia.
Zinn argumentował, że jest to w zasadzie historia widziana z perspektywy 1% uprzywilejowanych (białych) amerykańskich elit i garstki ludzi rządzących, która praktycznie pomija 90% społeczeństwa (ludu) i nie zajmuje się w ogóle szerokimi rzeszami ludzi rządzonych: zwłaszcza biednymi, poddawanymi opresji, wyzyskiwanymi, pozbawionymi de facto praw obywatelskich – a takimi byli oczywiście czarni niewolnicy, Indianie, kobiety; marnie opłacani i niemiłosiernie eksploatowani przez magnatów przemysłowych robotnicy – ludzie z najniższych klas społecznych, żyjący w opłakanych warunkach, egzystujący w permanentnej nędzy. Oni wszyscy byli przez establishmentowych historyków ignorowani (obowiązywała perspektywa uznająca porządek ustalany top-down), więc Zinn postanowił stworzyć taką narrację historyczną, która uwzględniła by wreszcie ich punkt widzenia (i znaczenie społecznych przemian typu bottom up). Napisał więc książkę, której wcześniej szukał, ale jakiej nie znalazł, bo dotychczas żaden historyk nie zajął się historią Stanów Zjednoczonych opowiedzianą z perspektywy „ludu”.

       Tak się jednak stało, że to co miało być suplementem i uzupełnieniem („wypełnieniem luki”) dotychczasowych opracowań historycznych, z czasem przeniknęło do edukacyjnego mainstreamu i zaczęło tam dominować („Ludowa historia Stanów Zjednoczonych” do dzisiaj sprzedała się w ilości blisko 2.5 mln. egzemplarzy, co jest ewenementem, jeśli chodzi o publikację tego typu). Początkowa polemika z tezami zawartymi w książce i jej charakterem została wyparta, a jej miejsce zajęła „jedynie słuszna” narracja (nie tylko historyczna, ale i medialna oraz polityczna) – czego skutków coraz bardziej doświadczamy obecnie. Jeśli więc chcemy zrozumieć to, co się dzieje teraz z amerykańskim społeczeństwem w kontekście fenomenu woke, masowych zamieszek i protestów, obalania pomników, ruchów Me Too, Black Lives Matter i LGBT, aplikacji krytycznej teorii rasy… czyli coraz bardziej ostrego skręcania Ameryki w lewo, to właśnie casus książki (i postawy ideologicznej) Zinna może nam wiele wyjaśnić oraz pomóc w identyfikacji oraz zrozumieniu źródła tych wszystkich zjawisk, które przypominają coś w rodzaju pełzającej rewolucji. Według mnie jest to proces niebezpieczny i w tej rozprawce postaram się wykazać, dlaczego.

       Ktoś może zapytać: dlaczego niebezpieczny? Bo co jest złego w tym, że współczuje się ludziom pokrzywdzonym i solidaryzuje z nimi? Dlaczego mamy pomijać milczeniem niegodziwości tych, którzy posiedli olbrzymie bogactwa (w domyśle: kosztem innych) i mają ogromną władzę (nad „małymi” zwykłymi ludźmi)? Czy zagranicznej polityce Stanów Zjednoczonych (która ma na względzie tylko dobro Ameryki) oraz wszczynaniu wojen przez polityków (którzy zawsze pilnują interesów wielkich korporacji i bogatej elity) należy zawsze przyklaskiwać? Wreszcie: czy domaganie się sprawiedliwości społecznej dla coraz szerszych grup ludzi; otaczanie opieką tych, którzy do tej pory byli (i nadal są) krzywdzeni, ignorowani i wykorzystywani – wzgląd na słabych, dyskryminowanych, wywodzących się z mniejszości etnicznych jest czymś złym?
Oczywiście nie jest. Problemy pojawiają się wtedy, kiedy rzeczywistość zaczyna się przedstawiać tylko w wersji czarno-białej: rządząca i bogacąca się elita to sami niegodziwcy i nikczemnicy (w terminologii komunistycznej: wyzyskiwacze i „krwiopijcy”), zaś ci rządzeni, pozostający w ekonomicznej zależności, to wyłącznie ludzie poddani opresji, wyzyskiwani i krzywdzeni, zwykle będący „nawozem” dziejów. A dzieje się tak dlatego, że system ekonomiczno-społeczny i polityczny istniejący w Stanach Zjednoczonych od początku istnienia tego państwa jest do szpiku kości zły. Naturalnie, krwawicę wysysa z ludzi kapitalizm i rządzące elity podporządkowane interesom 1% stanowionego przez bogaczy.
Taka jest generalnie teza książki Howarda Zinna.
Niestety, jak sądzę, to przesłanie nie bierze się tylko z empatii autora, jego wrażliwości na ludzką krzywdę czy społeczną niesprawiedliwość, ale również (może nawet przede wszystkim?) z jego fiksacji ideologicznej. Bo przecież Zinn – (najprawdopodobniej) były członek partii komunistycznej – nigdy nie ukrywał tego, że jest człowiekiem lewicy („wierzę w demokratyczny socjalizm”), a jego postawa i zachowanie często jednoznacznie wskazywały na to, że jest człowiekiem lewicy radykalnej. Zresztą on sam określił się expressis verbis radykałem.

       Chcę tu być dobrze zrozumiany: ja szanuję ludzi, którzy mają lewicowe poglądy (sam podzielam niektóre z nich), uznaję też ich wagę w społeczno-politycznym dyskursie – pod warunkiem, że nie są one wywrotowe, nawiedzone, radykalne, ślepe i głupie. Toleruję je do momentu, kiedy stają się (jak to się teraz zwykło niezbyt elegancko nazywać) „lewackie”. (Lewak, według mnie, to taka pozerska – często koncesjonowana, zakłamana, oportunistyczna i zmemowana – wersja lewicowca. Swego czasu podobnym tworem dziwolągiem był lewicowiec kanapowo-kawiorowy.)
Nie uważam jednak, że to wszystko, co napisałem przed chwilą o „lewakach”, odnosi się do Howarda Zinna (jest to bowiem człowiek bardzo inteligentny – zbyt świadomy i posiadający szeroką wiedzę), ale że ideologia jaką wyznaje dyskwalifikuje go jako historyka, zaś do jego aktywizmu należy podchodzić krytycznie i ostrożnie.
Gdyż moim zdaniem ideolog nie może być wiarygodnym historykiem. Zwłaszcza nie może być nim ktoś, kto jest bardziej aktywistą niż naukowcem – a kimś takim jest właśnie Zinn. Jego jednowymiarowe i jednostronne – często pozbawione przez to głębi i kompleksowości – przedstawienia historyczne, jakie spotykamy w omawianej tu książce, za bardzo zbliżają się do agitacji, czy wręcz propagandy. Inspirując przy tym lewackie właśnie zachowania, uwodząc pedagogów, indoktrynując dzisiejszą młodzież (o lewicowym wzmożeniu hollywoodzkich „gwiazd” nie wspominając).
Wydaje się, że Zinn robi to w dobrej wierze (nie podejrzewam go o cynizm) usprawiedliwiając swoją, wynikającą z wyznawanej przez siebie ideologii, historyczną metodologię w ten sposób:

  • W świecie głodnym rozwiązań powinniśmy przywitać z zadowoleniem pojawienie się historyka jako uczonego aktywisty, który rzuca się wraz ze swoimi pracami w szalone mechanizmy historii w imię wartości, w które głęboko wierzy. (…) Nie sprzeciwiam się zatem selekcji, podkreślaniu pewnych faktów, są to bowiem [dla historyków] praktyki nieuniknione. Zniekształcenie dokonywane przez historyka ma charakter nie tyle techniczny, co ideologiczny i dotyczy świata rywalizujących wpływów, w którym każdy wybrany rozkład akcentów wspiera czyjeś interesy – ekonomiczne, polityczne, rasowe, narodowe lub płciowe.

       Trudno o bardziej wyrazistą wykładnię stronniczego uprawiania historii przez ideologa, stosującego wybiórczość, ignorującego niewygodne fakty, faworyzującego jedne podmioty polityczne i społeczne kosztem innych… Niestety, przy takim podejściu, śmiechu wartą mrzonką staje się nie tylko obiektywizm, ale i prawda a nawet sprawiedliwość, której pełne usta mają zwykle lewicowcy.
Koniec końców, wszystko wskazuje na to, że Zinn, pisząc swoją książkę, bardziej zainteresowany był tym, aby stała się ona orężem walki klasowej niż tym, by krzewiła historyczną wiedzę. Jest to typowo marksistowskie podejście, które przecież już nieraz w historii (właściwie zawsze) zawodziło swoich wyznawców na manowce.

.

Lawrence Textile Strike, 1912 (Library of Congress)

.

       Artur Domosławski w przedmowie do polskiego wydania „Ludowej historii Stanów Zjednoczonych” pisze: „Opowieść Zinna o Ameryce to opowieść o doświadczeniu podboju i eksterminacji (dużej części autochtonów), a następnie zniewolenia (części mieszkańców uprowadzonych z Afryki), wyzysku i manipulacji. Zniewala, wyzyskuje i manipuluje wąska elita polityczna i gospodarcza, jej ofiarą jest większość Amerykanów. Klasa średnia to bufor oddzielający elitę od biedoty – genialny wynalazek rządzących, gwarant trwałości systemu i jeden z wehikułów amerykańskiego mitu. System utrzymują przy życiu dwa niepodważalne ideały: własności prywatnej i patriotyzmu. Pierwszy gwarantuje elicie dominację. Drugi – stwarza pozór narodowego konsensusu. Zinn uważał, że oba są zakłamane.”

       Podzielam wiele zapatrywań Zinna – zwłaszcza jeśli chodzi o niewolnictwo i długo utrzymujący się na amerykańskiej ziemi rasizm, politykę Stanów Zjednoczonych wobec rdzennej ludności indiańskiej (choć nie nazwałbym jej planową eksterminacją), jego sprzeciw wobec wojny w Wietnamie, jak również solidarność z tymi, którzy walczyli o swobody obywatelskie, prawa socjalne, polepszenie warunków pracy, prawa kobiet… Sam nienawidzę wojny, darzę głęboką niechęcią militaryzm, żywię podejrzenia wobec każdej władzy, odrzucam akceptację imperializmu i kolonializmu, uważam za zbrodnię podbój innych państw i narodów… etc. Jednak mocno polemizowałbym z niektórymi przekonaniami Zinna, na które zwrócił powyżej uwagę Domosławski.
– Na przykład trudno mi się zgodzić ze stwierdzeniem, że tym co robiła amerykańska elita polityczna i gospodarcza w historii państwa, było głównie wyzyskiwaniem i manipulowaniem większości Amerykanów. Owszem, niektóre aspekty tej dominacji można było tak postrzegać, ale należy na to spojrzeć bardziej kompleksowo, głębiej i z większego dystansu, zachowując przy tym właściwe proporcje. Gdyż było to także budowaniem potęgi gospodarczej Stanów Zjednoczonych, która w konsekwencji zaczęła jednak służyć dobru większości społeczeństwa. Dzięki sile militarnej państwa zwalczono faszyzm. Stany Zjednoczone – zwłaszcza po II wojnie światowej – stały się na tyle krajem dobrobytu – rozwiniętym i cywilizowanym – że budziły zazdrość całego świata. W pewnym okresie nie było chyba na świecie kraju, by tak wielka część społeczeństwa żyła na tak wysokim poziomie materialnego komfortu, ciesząc się przy tym szerokimi swobodami obywatelskimi, czy wolnością słowa. To dlatego na całym globie zaczęto Amerykę naśladować (niestety, najczęściej odbywało się to w sferze pop-kultury i śmieciowego jedzenia), a miliony imigrantów chciało (i nadal chce) za wszelką cenę do Stanów Zjednoczonych zewsząd się dostać – tu żyć i pracować (sam jestem tego przykładem). To również są historyczne fakty, w dużej mierze definiujące amerykańską cywilizację oraz panujący tu system polityczny i ekonomiczny, ale Zinn w całej tej swojej 900-stronicowej cegle nie wspomina o nich ani razu. Zamiast tego możemy u niego natrafić na takie interesujące passusy: „My nie pokonaliśmy faszyzmu, raczej, podstawowe faszystowskie elementy, takie jak militaryzm, rasizm, imperializm, zostały zaabsorbowane przez zatrute już kości zwycięzców.”  Sic! Nic więc dziwnego, że polska (lewicowa) Krytyka Polityczna, która książkę Zinna wydała, swojej prezentacji tej pozycji nadała tytuł: „Faszystowskie Stany Zjednoczone”.
– Dalej: dobrobyt klasy średniej powstał nie dlatego, że rządzący chcieli stworzyć „bufor oddzielający elitę od biedoty” i dlatego można to nazwać ich „genialnym wynalazkiem”. To jest jednak strasznie przewrotna i w rzeczy samej kłamliwa i niemądra supozycja – że ponoć rząd, stwarzając klasie średniej warunki do życia na wysokim poziomie, robił to tylko dlatego, żeby spacyfikować i unieszkodliwić niższą klasę społeczną i odgrodzić się od ludzi żyjących w ubóstwie, zagrażającym „trwałości systemu”.
Owszem, dobrobyt klasy średniej zapewnia w dużym stopniu trwałość systemu, jest również – taki drobiazg przeoczony przez Zinna – jest wykładnikiem bogactwa państwa, w którym ta klasa średnia żyje i prosperuje. Nie jest jednak jakimś „genialnym” (w domyśle: diabelskim bo podstępnym) wynalazkiem rządu i elit umożliwiającym im „manipulację” całym społeczeństwem.
– And last but not the least: „dwa niepodważalne amerykańskie ideały: własności prywatnej i patriotyzmu” nie są bynajmniej „zakłamane” (choć czasem – może nawet często – są tak traktowane i przez niektórych polityków wykorzystywane), ale rzeczywiście stanowią dość ważną gwarancję stabilności sytemu – co przecież nie może być zarzutem, jeśli ów system służy wzrostowi dobrobytu większości społeczeństwa i bezpieczeństwu państwa. Domosławski zwraca uwagę na przekonanie Zinna o „przewrotnej doskonałości amerykańskiego systemu: posiada on tyle zaworów bezpieczeństwa, że głębsza jego transformacja, na przykład w kierunku egalitarnym, jest praktycznie niemożliwa”. Ale najwidoczniej Zinnowi nie przychodzi do głowy, że to, co on uważa za wadę systemu, może być jednak (i w rzeczywistości, jak dotychczas, jest) jego zaletą, zapewniającą ciągłość i stabilność państwa. Choć przy tym wcale nie oznacza jego skostnienia i niereformowalności, o czym również świadczą historyczne fakty.

       I tak dotarliśmy to jeszcze jednej uderzającej cechy książki Zinna: dla niego walka opresjonowanych obywateli z opresyjnym rządem, który jest tych obywateli wrogiem, stanowi nigdy niekończące się continuum dlatego, że niezmienny pozostaje opresyjny w swej istocie system (w domyśle: ustrój kapitalistyczny). Dlatego należy zastąpić go socjalizmem. Kiedy pytano Zinna, czy nie obawia się tych wszystkich złych skutków, gdyby ewentualnie taki ustrój (o jaki on de facto walczy) wprowadzono, Zinn dość rozbrajająco odpowiedział, że on tych złych skutków nie widzi (bo ich teraz nie ma), widzi za to złe skutki działania kapitalizmu (bo te już są). A mnie, wobec tego stwierdzenia, zastanawia ślepota tych, którzy przecież mogą się dokładnie zapoznać ze złymi (tragicznymi wręcz) skutkami działania socjalizmu np. w byłych krajach tzw. „demokracji ludowej”, gdzie idee Marksa (które notabene przeżywają dzisiaj kolejny renesans) starano się wprowadzić w życie. No ale to jest ślepota na własne życzenie – nieuleczalna, bo oporna na ewidencję faktów.

       Jak już napisałem, bliskie mi są niektóre poglądy Zinna – jego odczuwanie niesprawiedliwości społecznej i ludzkiej niedoli; patrzę też podobnie na wiele aspektów amerykańskiej rzeczywistości, ale zdecydowanie nie podzielam jego wiary w demokratyczny socjalizm, a tym bardziej w komunizm. Ten ostatni ustrój uważam w konsekwencji (kiedy uzyskuje sankcję państwową) za tyrański i nieludzki. Zresztą nigdy nie udało się go wcielić w życie w nowożytnej erze funkcjonowania wielkich grup społecznych, bo jest on czystą – czy też raczej brudną – utopią. Gdyby (deklarujący powszechną sprawiedliwość i równość) komuniści przejęli władzę, to byłoby to tak samo tragiczne w skutkach, jak wtedy, kiedy władzę polityczną w państwie przejąłby Kościół Katolicki (głoszący z kolei wszechmiłość). Dlatego nie dowierzam żadnym politycznym deklaracjom, zwłaszcza tym, które głoszą, że Cię bezgranicznie ukochają, zbawią i od wszelkiego zła – ostatecznie i raz na zawsze – wyzwolą.
Jeśli zaś chodzi o demokratyczny socjalizm, to sądzę, że usiłowanie wprowadzenia go w Stanach Zjednoczonych skończyłoby się nieobliczalną katastrofą (dlatego rację miał Donald Trump nazywając Sandersa „Szalonym Bernie” – i piszę to wbrew temu, że był czas, kiedy Bernie Sanders cieszył się u mnie pewną sympatią).

.

Demonstracja w Waszyngtonie w proteście przeciwko „rasowej niesprawiedliwości” oraz „brutalności policji” w związku ze śmiercią zatrzymanego przez policję George’a Floyda (fot. Lucas Jackson/Reuters)

.

       Zarzuty jednostronnego przedstawienia historii Stanów Zjednoczonych w pracy Zinna, jakie pojawiły się zaraz po jej publikacji, okazały się jednak uzasadnione – wbrew zaprzeczeniom autora i jego apologetów, twierdzących, że książka ma być jedynie dodatkiem i uzupełnieniem dotychczasowej narracji historycznej. Jednakże, wobec faktu, że nie tyle zaczęła ona wypełniać lukę i suplementować tę narrację, co ją wypierać – tudzież dominować podejście (w szkołach i na uczelniach, w mediach i polityce) do amerykańskich dziejów – stwierdzić można, iż jeszcze bardziej zniekształciła ich obraz, czy wręcz je zafałszowała.
Przypomnę, co napisał kiedyś Zinn, który uważał (podaję to za Domosławskim), że problemem amerykańskiej historiografii nie są bynajmniej kłamstwa, co przemilczenia: „Gdy mówią ci kłamstwa, można je zweryfikować. Kiedy coś jest pominięte, nie ma jak się o tym dowiedzieć.” Domosławski, który notabene wydaje się spijać każde słowo Zinna, jako prawdę objawioną, tak charakteryzuje intencje tego ostatniego: „[Zinn] nie chciał wyrzucać na śmietnik innych podręczników, pragnął, by nauczyciele w szkołach i na uczelniach sięgali po jego książkę, ukazującą inną, równie uprawnioną perspektywę – w trybie uzupełnienia i skomplikowania nazbyt jednoznacznego, niekompletnego, a przez to zafałszowanego obrazu zdarzeń.”
Jak się jednak okazuje, Howard Zinn sam wpadł we własne sidła, bo właśnie dlatego, że jego podejście do amerykańskiej historii jest zdecydowanie (metodycznie wręcz) wybiórcze, stronnicze, jednoznaczne oraz niekompletne – a przez to pomijające najistotniejsze aspekty (fakty) tej historii i pozbawiające je szerszego kontekstu – to można powiedzieć (stosując optykę Zinna, a nawet jego własne słowa), że  Historia ludowa Stanów Zjednoczonych, której jest autorem, przedstawia zafałszowany obraz zdarzeń.

*  *  *

      Zinn wielokrotnie podkreśla w swojej książce to, że jedność narodowa Amerykanów jest jednością iluzoryczną. Stany Zjednoczone tak naprawdę wcale nie są zjednoczone. Mimo że Ojcowie Założyciele głosili jedność całego narodu – co nawet zapisano w stworzonej przez nich Deklaracji Niepodległości i w Konstytucji – to w rzeczywistości tej jedności nigdy nie było. Mało tego, ów brak jedności jest ciągle podtrzymywany przez elity rządzące. Jeśli istnieje jakaś jedność, to jest to „sztuczna jedność bardzo uprzywilejowanych i nieco uprzywilejowanych” i jest ona „jedyną formą solidarności w społeczeństwie”. „Innymi słowy – pisze dalej Zinn – 99 procent społeczeństwa powinno pozostać podzielone na niezliczone sposoby i dawać upust swojej frustracji, walcząc między sobą”.
Oczywiście Zinn ma wiele racji – tak postępują często politycy – ale to nieprawda, że istotą i rdzeniem amerykańskiego narodu jest brak jedności, permanentna wrogość, walka i konflikt. Naturalnie ścierały się tu (i nadal ścierają) różne grupy interesów i poglądy, ale państwowa ciągłość Stanów Zjednoczonych oraz utrzymująca się tu mimo wszystko tożsamość narodowa jest dowodem na to, że Amerykanie z czasem wyzwalali się z dzielących ich podziałów, a ogromna ich większość zaaprobowała występującą w Stanach – jak chyba w żadnym innym kraju na świcie – różnorodność etniczną i kulturową czy wreszcie rasową (wbrew ostatnim pomówieniom ze strony lewicy, że nadal szaleje tu rasizm, który na dodatek jest „systemowy”). Lecz Zinn twierdzi, że każdy amerykański rząd jest nikczemny, podstępny, zakłamany i działający w złej sprawie, i aby to udowodnić posuwa się do takich np. kuriozalnych przykładów: „Jakże sprytnym rozwiązaniem jest wożenie autobusami ubogiej czarnoskórej młodzieży do szkół w dzielnicach białej biedoty, by zrodzić między nimi konflikty”. Czyli, według Zinna, nie robi się tego dlatego, żeby społeczność integrować i wzajemnie asymilować, a wprost przeciwnie: żeby ją konfliktować, bardziej podzielić i zantagonizować. Sic!

       Ostatnie wydarzenia i rozwój sytuacji w Stanach Zjednoczonych wskazują jednak na to, że następuje zwrot w kierunku zwiększania i zaostrzania podziałów w społeczeństwie, ale ma to zupełnie inne przesłanki i źródła, niż te, o których mówił Zinn, umieszczający przyczyny tych podziałów w jądrze amerykańskiego systemu ekonomicznego i politycznego. Moim zdaniem wynikają one z czegoś zupełnie innego – i jest to zjawisko socjologiczne mające bardziej podłoże psychologiczne, niż ustrojowe czy ekonomiczne.

       Aby to wyjaśnić, pozwolę sobie na małą dygresję. Otóż wszystko wskazuje na to, że jesteśmy zaprogramowani na trzymanie się jednej strony jakiejś kulturowej narracji (wywodzącej się z religii, polityki, etnicznego backgroundu, rodzaju edukacji… z wszystkiego, co konstytuuje naszą osobowość i światopogląd). To właśnie dlatego fakty zwykle nie zmieniają naszego sposobu widzenia świata – naszego postrzegania rzeczywistości czy też podejścia do prawdy. Nasza „prawda” jest więc często tylko przekonaniem lub zaledwie przypuszczeniem. Tak naprawdę nie widzimy rzeczywistości, tylko jej przedstawienie, które z kolei interpretujemy, przepuszczając to przez filtr naszej percepcji. Wszyscy żyjemy we mgle mitów – również tych historycznych – zwanych kulturą. A teraz, w dobie masowej (dez)informacji, ta kultura staje się coraz bardziej rozcieńczona i zafałszowana, przez co mamy wrażenie, iż żyjemy w jakiejś erze zagmatwania i post-prawdy.
Według mnie tym właśnie można wytłumaczyć to, co się dzieje obecnie z ludźmi nie tylko w Ameryce, ale i w innych krajach – coraz bardziej podzielonymi i od siebie odseparowanymi – zamykającymi się w swoich bańkach, okopującymi się na własnych pozycjach. Z gniewem reagującymi na poglądy inne, niż wyznawane przez nich samych. Nietolerującymi innego zdania, czy odmiennych opinii i dlatego usuwającymi reprezentujących je ludzi ze swojego pola widzenia, wyrzucającymi ich poza krąg własnego doświadczania świata, bo ci burzą im spokój obrazów tworzonych przez przyjęte już przez nich fikcje i własne iluzje. To dlatego tak ławo jest ludźmi manipulować, antagonizować ich i dzielić. Ponadto, wojna idei – jak każda wojna – jest bardziej destrukcyjna, niż konstruktywna, a jej pierwszą ofiarą jest nie tylko święty (s)pokój, ale i rozum.
Stąd właśnie bierze się „cancel culture” – kultura wykluczania, która jest niczym innym, jak pseudo-kulturą zamykania się i ograniczania (często ogłupiania) na własne życzenie. Nie ma już żadnego dialogu – jest tylko obrzucanie się inwektywami i memami, które odbijają się od obrzucanych, jak ten groch od ściany.
Zjawiska te zaczęły obejmować wszystkie sfery kultury, przenikając do polityki i mediów, a nawet do ekonomii, czy też właśnie do szkół, uczelni i systemów nauczania – w tym nauczania historii. „Wyszły” też na ulice – o inwazji tzw. „społecznościowych” forów nie wspominając.

Martin Luther King: „Wszystko, co widzimy, jest cieniem rzucanym przez to, czego nie widzimy”

.

       Najwięcej miejsca i uwagi w „Ludowej historii Stanów Zjednoczonych” poświęca jej autor buntom i protestom ludzi, którzy czuli się w jakiś sposób pokrzywdzeni – zniewolonych czarnoskórych, wyzuwanych z ziemi autochtonów, pozbawionych praw obywatelskich i zepchniętych na margines społeczny kobiet, nisko opłacanych i eksploatowanych do granicy fizycznej wytrzymałości robotników, pomiatanych przez oficerów szeregowych żołnierzy, czy przetrzymywanych w nieludzkich warunkach więźniów. Trudno się nie solidaryzować z Zinnem w tym pochyleniu nad autentyczną ludzką krzywdą.
W książce mamy też szeroki opis ruchów robotniczych, zakładania i działania przeróżnych, bardziej lub mniej radykalnych partii socjalistycznych, także komunistycznych, przy czym autor w żadnym miejscu nie wyjaśnia dlaczego partie te nigdy nie zdobyły szerokiego poparcia w społeczeństwie. O tym, że związki zawodowe, które – zwłaszcza w początkach swojej działalności – wywalczyły dla robotników lepsze warunki pracy, prawa socjalne i podwyżki płac, ale z czasem zamieniły się w para-mafijne organizacje dbające tylko o swoje wpływy i apanaże, lekceważące położonych niżej w hierarchii związkowej członków, Zinn wspomina jakby mimochodem.
Nader rzadko wtrąca sugestie, że również kapitaliści – elita rządząca i przemysłowa magnateria – starała się niekiedy polepszyć, czy nawet zreformować system na korzyść robotników. W zupełności pomija działalność bogatej elity na rzecz społeczeństwa, ich wkład w kulturowy rozwój kraju czy polepszenie warunków socjalnych, w jakich żyły klasy niższe.
Nie wyjaśnia też – o czym już wspomniałem – powodów, dla których miliony ludzi z całego świata emigrowało do Stanów Zjednoczonych, by się w nich osiedlić i pracować. Czyżby nie odstraszał ich panujący tu kapitalistyczny wyzysk i rząd, który był ich wrogiem? Nie wymagam już od Zinna, aby napisał coś o tym, dlaczego nikt z tych ludzi nie chciał emigrować do krajów socjalistycznych, gdzie panował ustrój przez niego przecież preferowany. Cóż, często całe rzesze ludzi „głosują” nogami.
Zanim jednak zakończę tę rozprawę, której obszerność wymknęła się nieco mojej kontroli, muszę jeszcze raz zaznaczyć, iż gdyby przyszło mi się opowiedzieć po czyjejś stronie w tym wysiłku ludzi dążących do poprawienia swojego bytu i wyegzekwowania prawa życia w godziwych warunkach, jaki miał miejsce w amerykańskiej historii, to byłaby to ich strona.

       Rzecz, którą piszę, ma dotyczyć książki Zinna, więc nie mam tu miejsca na analizę tego, co dzieje się obecnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie establishment (polityczny, korporacyjny, medialny, administracyjny) pod lewicowym przybraniem umacnia tylko swoją pozycję, mamiąc społeczeństwo, kreując w nim nowe – i zaostrzając istniejące już – podziały, podrzucając ludziom kości niezgody, jakimi są bez wątpienia istotne dla bezpośrednio zainteresowanych, ale mało istotne w ekonomiczno-społecznej makro-skali tematy zastępcze (BLM, LGBT, aborcja, domniemana „dyskryminacja” kobiet… etc.) A przy okazji pogłębiając ekonomiczną przepaść dzielącą klasę najwyższą od reszty społeczeństwa, cały czas powiększając swoje – i tak już obsceniczne – bogactwo.
Skonstatuję tylko, że podczas gdy poprzednie protesty społeczne dotyczyły spraw naprawdę ważnych i realnie istotnych – zwykle były też one jak najbardziej uzasadnione – to obecnie coraz bardziej stają się oderwane od rzeczywistości, co ma swoje źródło w zniekształcaniu tej rzeczywistości przez media i polityków – poprzez stosowaną przez nich bardziej lub mniej cyniczną manipulację i granie na ludzkich emocjach.
Niestety, „Ludowa historia Stanów Zjednoczonych” Howarda Zinna, nie przyczynia się według mnie do zmiany tego stanu rzeczy, a wręcz przeciwnie: umacnia jednostronne, czarno-białe widzenie rzeczywistości i wynikające stąd antagonizmy, jak również zaburza prawdziwy obraz amerykańskich dziejów, który jest znacznie bardziej kompleksowy, niż widzi to – i przedstawia – radykalna lewica.

*  *  *

POST SCRIPTUM
Tutaj mała uwaga. Zdaję sobie jednak sprawę z pewnej archaiczności powyższej recenzji/polemiki/krytyki. Nie tylko dlatego, że od ukazania się po raz pierwszy książki Zinna upłynęło wiele lat i od tamtego czasu zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i na świecie zmieniła się sytuacja polityczna – doszły nowe problemy i nastąpiły różne przetasowania (także te związane z pandemią), ale również z tego powodu, że używane przeze mnie pojęcia kapitalizm, prawica czy lewica uległy od tamtego czasu dość gruntownej transformacji. Zwłaszcza w przypadku kapitalizmu czy lewicy przestały być moim zdaniem adekwatne do tego, z czym mamy do czynienia w teraźniejszości. Podczas gdy dawna lewica zajmowała się głównie kwestiami klasowo-ekonomicznymi, to teraz jej działanie przypomina bardziej wojnę obyczajowo-kulturową. Neoliberalizm wzmocnił globalną siłę sprawczą kapitału, o którym zaczęły decydować ponadnarodowe korporacje i międzynarodowe agencje finansowe (system bankowy) w sprzężeniu z politykami i rządami państw, bez względu na to, jaki wpływ ma na nie „prawica”, „lewica”, „narodowcy”, „liberałowie”, „socjaliści”… etc. Sądzę, że to jest właśnie największym zagrożeniem dla społeczeństw w skali globalnej, choć z drugiej strony może też się przyczynić do zbalansowania różnic dzielących kraje biedne od bogatych. Niestety, to ostatnie wydaje mi się dość niepewne i zwodnicze, bo jak na razie uderza ciągle powiększająca się przepaść między bardzo wąską i bogatą elitą a resztą społeczeństwa, coraz bardziej uzależnioną od decyzji nielicznej – w rzeczywistości ponadnarodowej – grupy posiadającej ogromne zasoby finansowe, a tym samym i władzę. Generalnie rzecz biorąc trudno jest przejrzeć i zdiagnozować wszystkie te procesy zachodzące we współczesnym świecie.

       O tej kapitałowej „lepkości” wobec krajów różniących się politycznie czy ekonomiczne, pisałem w jednym z poniższych komentarzy (stosując naturalnie pewne uproszczenia):
Świat przejmują jak najbardziej kapitalistyczne korporacje (wraz z finansjerą), które wykorzystują każdy sposób, (w tym przybrania lewicowo-progresywne – jak np. w Stanach Zjednoczonych), nacjonalistyczno-populistyczne (jak np. w Brazylii, czy Indiach), biurokratyczno-socjalistyczne (jak np. w Unii Europejskiej), czy pseudo-komunistyczne (jak np. w Chinach) by powiększyć swoje zasoby i wpływy, a tym samym poszerzyć i wzmocnić swoją władzę.
Z tego powodu rządy w każdym z tych krajów żyją właśnie w „konkubinacie” z kapitałem – korporacjami i bankami, które wszystko smarują i napędzają. Jesteśmy już tylko przedmiotem, nie podmiotem – jak sami się łudzimy i jak nas łudzą inni, wmawiając nam, że nadal żyjemy w demokracji.
Tak naprawdę, to kapitalizm – po okresie prawidłowego w pewnym sensie rozwoju – obecnie się „wypacza” (podobnie jak „wypaczył się” wolny rynek, liberalizm, korporacjonizm, liberalna demokracja…) przyjmując formę, którą trudno jest przejrzeć i ogarnąć, nawet ekonomicznym ekspertom. To dlatego nasza przyszłość jest tak niepewna. Ale czy tak nie było w cywilizacyjnych dziejach całej ludzkości?

.

MIŁOŚĆ, BÓG I KAPITALIZM – „OBCE CIAŁO” ZANUSSIEGO

.

Wśród filmów 50 Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Chicago, znalazł się również najnowszy obraz Krzysztofa Zanussiego pt. „Obce ciało”. Do Wietrznego Miasta trafił także z tej okazji sam reżyser, z którym można się było spotkać po projekcji filmu w szczelnie wypełnionej widzami sali. Czy weteran kina polskiego, jakim bez wątpienia jest Zanussi, dotrzymuje kroku zmieniającej się – nie tylko w naszym kraju – rzeczywistości, rezonując w swojej twórczości najbardziej palącymi kwestiami współczesnego świata?

.

Co zrobić z "wonością absolutną"?  (Agnieszka Grochowska w "Obcym ciele" Zanussiego)

Co zrobić z „wolnością absolutną”? (Agnieszka Grochowska w „Obcym ciele” Krzysztofa Zanussiego)

.

„Obce ciało” Krzysztofa Zanussiego próbuje się znaleźć we współczesnym świecie (wliczając w to świat kina) ale czy kolejny moralitet jaki wychodzi spod ręki słynnego polskiego reżysera – uznanego i z poważnym dorobkiem – dowodzi, że ta próba się udaje? Mam co do tego pewne wątpliwości.

kapitalizm jak bestie Babilonu?

Muszę zaznaczyć, że w sporze między prowokującym – bo wskazującym na ważność etyki w życiu człowieka i społeczeństwa – twórcą a tymi, którzy na samo słowo „moralność” dostają gęsiej skórki i wyszydzają każdego, kto opowiada się za pewnymi (zwłaszcza tradycyjnymi, judeo-chrześcijańskimi) wartościami, jestem po stronie Zanussiego. I choć enuncjację, jaką poczynił w wywiadzie dla włoskiego pisma katolickiego „Avvenire”, o tym, że jego film został zablokowany w Polsce przez „skrajne skrzydło feminizmu”, traktuję z przymrużeniem oka, jako przesadzoną, to jednak uznaję ważkość kwestii, jakie stara się podnieść w swoim najnowszym dziele reżyser, zwracając uwagę na niebezpieczeństwo ulegania siłom, które spychają człowieka na dalszy plan, podważają jego kulturową tożsamość (opartą choćby na tradycji czy religii), propagując swego rodzaju korporacyjny amoralizm: „Dzisiaj żyjemy w społeczeństwie zasadniczo pogańskim, jak w czasach antycznych. Kapitalizm początkowo miał także ludzkie oblicze, dzisiaj stracił je całkowicie. Nabrał nieludzkiego oblicza. Obecnie wielkie koncerny międzynarodowe pożerają ludzi, jak to czyniły wielkie bestie Babilonu. To nie do przyjęcia, to ogromne niebezpieczeństwo. Trzeba jednak zgodzić się co do tego, co uważamy za wartość nadrzędną: zysk czy człowieka?” – stwierdził we wspomnianym wywiadzie Zanussi, zaznaczając przy tym, że według niego jest możliwe pogodzenie praw ekonomicznych z etyką chrześcijańską.

Korporacyjny, bezwzględny amoralizm to jedno, a zachowanie wiary w mocno zlaicyzowanym świecie – to drugie. W „Obcym ciele” konfrontowane są dwie zasadnicze ludzkie postawy: ta, która wynika z wiary – czyli z wierności zasadom moralnym mającym swoje źródło w religii – z tą, która odrzuca tzw. „wartości tradycyjne” w imię tzw. „wolności absolutnej”, co sprowadza się zwykle do kierowania się w swoim postępowaniu skrajnym egoizmem.

Zanussi buduje swój film wokół tego konfliktu, przedstawiając parę dwojga młodych ludzi: Kasia (Agata Buzek) poznaje we Włoszech Angela (Riccardo Leonelli), który podobnie jak ona jest wierzącym i praktykującym katolikiem. Młodzi zakochują się w sobie, jednak Kasia postanawia swoje życie poświęcić czemuś, co według niej jest od tej miłości ważniejsze (miłość do Boga, powołanie) i wstępuje do klasztoru. Angelo jedzie za dziewczyną do Polski mając nadzieję, że w ciągu roku, jaki dzieli ją od ślubów zakonnych, zmieni ona zdanie i miłość ziemska zwycięży nad tą niebiańską. Szczęśliwym (?) trafem dostaje w naszym kraju pracę w pewnej międzynarodowej korporacji, dzięki czemu jego pobyt w Polsce staje się jeszcze bardziej sensowny (zapewniając mu taki drobiazg, jak utrzymanie) – umożliwia mu też przebywanie w pobliżu klasztoru, w którym znajduje się Kasia. Niestety, w pracy Angelo zmuszony jest obcować ze swoją szefową Kris (Agnieszka Grochowska), która okazuje się być wyzbytą wszelkich skrupułów „suką” (szkoda, że w języku polskim słowo to ma nieco inny – bardziej prostacki i wulgarny – wydźwięk, niż popularna – ale jakże adekwatna – w świecie anglosaskim bitch), jak również z jej przyjaciółką Mirą (Monika Rosati), reprezentującą podobny rodzaj kobiecości, by nie napisać – pardon my French – kurewskości. Obie panie postanawiają przetestować, czy też wręcz „złamać” cnotliwego nomen omen Angela – rozdziewiczyć go, skorumpować i skłonić do innych, równie niecnych, postępków.

zderzenie ciał obcych

Wprawdzie (domniemany?) konflikt sumienia ludzi „zaprzedających się” korporacyjnym układom, wynikający z konieczności poświęcenia pewnych zasad moralnych w imię kariery i zysku, nie jest według mnie konfliktem na miarę tragedii antycznej, ani nawet faustowskim „dealem” – będąc w rzeczywistości zaledwie (?) uleganiem jakże ludzkiej i powszechnej skłonności do oportunizmu i konformizmu – to jednak koncept Zanussiego, by zderzyć ze sobą pewne siły, które wpływają obecnie na formowanie się (zmianę) tożsamości nie tylko polskiej, ale i europejskiej w kontekście wartości chrześcijańskich, na których bądź co bądź – choćby tylko deklaratywnie – opiera się cywilizacja zachodnia, był obiecujący. Niestety, sposób egzekucji tego dylematu przez reżysera zaowocował filmem, który wydał mi się elaboratem sztucznym, nieprzekonywującym, dopuszczającym się schematyczności, niewiarygodności i ulegającym zbyt daleko idącym uproszczeniom. Innymi słowy, to co widziałem na ekranie, to nie było życie – to był ekstrakt pewnych idei, tez, koncepcji zamieniony w obraz, ale w taki sposób, który nigdy mi nie pozwolił na to, by zapomnieć o tym, że oglądam kino (czyli swego rodzaju maszynerię) – że na ekranie widzę aktorów, a nie prawdziwych ludzi (a z prawdziwą sztuką kina mamy do czynienia wtedy, kiedy oglądając film zapominamy o tym, że jesteśmy w kinie, bowiem przenosi on nas do świata, jaki – pozostając sztucznie wygenerowanym – budzi w nas autentyczne uczucia i empatię, dzięki czemu odnosimy wrażenie, iż obcujemy z czymś prawdziwym w rzeczywistości, którą zaczynamy utożsamiać z tą, w jakiej żyjemy naprawdę).

Konflikt między zmysłami a wiarą? Jaka miłość zwycięży?

Konflikt między zmysłami a wiarą?

Według mnie słabym elementem filmu było zarówno to, co wiązało zakochaną parę z chrześcijaństwem (trudno było nam uwierzyć w mocną wiarę bezbarwnego i słabego dramaturgicznie Angelo; wiele do życzenia pozostawiała także motywacja Kasi, w którą, nota bene, nie wierzył nawet jej ojciec), jak i związek dwóch kobiet-bohaterek z wielkim biznesem (niestety, ani przez chwilę nie odniosłem wrażenia, iż grana przez Agnieszkę Grochowską Kris jest szefową firmy – gdyż praktycznie cały czas ekranowy wypełniały jej knowania i manipulacja otaczającymi ją ludźmi, głownie za pomocą traktowanego instrumentalnie seksu). Czyli nie funkcjonowało już właściwie to, co miało być kluczowe, jeśli chodzi o oś dramaturgiczną całej historii, stanowiąc fundament konfliktu etycznego między dwoma różnymi światami: wiary i niewiary, idealizmu i cynizmu, duchowości i bezduszności, altruizmu i egoizmu, przyzwoitości i nikczemności, wartości wyższych i hedonistycznej próżności… etc.

feminizm jak cholesterol?

Domyślam się, że w założeniu autorskim Zanussiego, Kris i Mira miały być przedstawicielkami postępu, nowego „porządku”, kapitalizmu bez ludzkiej twarzy (jakim ponoć staje się globalny korporacjonizm), w którym dążenie do osiągnięcia egoistycznych celów przestaje się opierać na jakiejkolwiek etyce, przy jednoczesnym odrzuceniu jakichkolwiek wzajemnych zobowiązań, przyzwoitości, uczciwości, miłosierdzia, empatii, altruizmu – tego, co kojarzone jest z ludzkim sercem i sumieniem. Trochę więc zdziwiło mnie to, że dyskusja na temat filmu zaczęła się toczyć wokół feminizmu, a miało to miejsce parę lat temu w momencie odrzucenia projektu Zanussiego przez tzw. komisją ekspercką Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, w reakcji na co nasz zasłużony reżyser podniósł larum, że jest atakowany przez owo słynne już „radykalne skrzydło polskiego feminizmu” (czy miał tu na myśli Dorotę Kędzierzawską i Małgorzatę Szumowską? – bo przecież nie Agnieszkę Holland, która była za przyjęciem jego filmu do realizacji, ani tym bardziej Filipa Bajona, Andrzeja Jakimowskiego czy Macieja Wojtyszkę, którzy także znaleźli się w tej komisji, a których raczej trudno zaliczyć w poczet polskich feministek). Tak czy owak sam Zanussi położył nacisk na feminizm, powtarzając przy różnych okazjach (także podczas spotkania po projekcji filmu na Festiwalu w Chicago, co słyszałem na własne uszy) swoją „złotą myśl” o tym, że feminizm jest jak cholesterol: „… bywa dobry i zły. Jestem więc za tym dobrym feminizmem, który kazał paniom domagać się praw wyborczych, możliwości kształcenia, równości płac itd… Ale przeciw temu złemu, który ma je uczynić identycznymi jak mężczyźni – w karierowiczostwie, bezwzględności, wulgarności. Przecież dzisiaj to powszechne schamienie, traktowane jest jako przejaw emancypacji, wulgarny język używany przez kobiety jako triumf feminizmu, a moim zdaniem to akurat wielka przegrana. W Polsce feminizm jest spóźniony. Obserwuję losy kobiet, które uwierzyły, że w walce o karierę, w pazerności na władzę, pieniądze, mają być jeszcze gorsze od mężczyzn. Ten feminizm walczy o zrównanie szans nie w prawach, co jest słuszne, ale w bestialstwie. Na szczęście kobiety są na to mniej podatne, ale kobiety biznesu czy władzy czasem mogą budzić grozę. Nie chcę czynić żadnego despektu słusznym i szlachetnym feministkom. Jestem z nimi tam, gdzie chodzi o równe prawa, tam trzeba walczyć. Ale jest taki nurt skrajnego feminizmu, który głosi, że kobiety mają być takie jak mężczyźni, a mężczyźni tacy jak kobiety. Uważam, że jest on szkodliwy, gdyż zaciera granice między płciami.”

Ponoć prof. Magdalena Środa, czołowa polska feministka, zareagowała śmiechem na pytanie o działalność „skrajnego skrzydła feminizmu”: „Po pierwsze, takiego feminizmu w ogóle u nas nie ma. Mówienie o nim to jest jak sen o złych ludach. Widocznie Zanussi dołączył do Macierewicza z problemami psychicznymi. (…) Dziwię się, że Zanussi w ogóle mówi o feministkach w kontekście najnowszego filmu, bo nie słyszałam, by ktokolwiek protestował. Żadna feministka nie widziała scenariusza tego filmu i zapewniam, że nikt się nie interesuje twórczością tego reżysera. To jest widocznie nadęty starszy pan, który chce się za wszelką cenę wypromować, dlatego mówi o jakimś lobbingu ‚skrajnego skrzydła feminizmu’, które nie istnieje.”

ciężar właściwy

Pomijając złośliwości wymieniane przy tej okazji przez adwersarzy, jestem gotów przyznać rację tym, którzy zarzucają Zanussiemu pewną manipulację (być może wymyślona ona została przez niego na użytek medialny w celu wyprowadzenia dyskusji o filmie na szersze forum, nadania jej pewnego światopoglądowej ostrości i dramatyzmu), ale mimo wszystko solidaryzuję się z reżyserem, bowiem podzielam jego poglądy na skrajny feminizm, tudzież obawy wynikające z zagrożenia europejskiej tożsamości przez cyniczny, amoralny, bezwzględny korporacjonizm, dla którego zysk stał się bogiem, a wydajność ekonomiczna ważniejsza od jakiegokolwiek humanitaryzmu.
Wprawdzie Zanussi podkreśla, że on robi film, ale już to, co ten film będzie oznaczał, zależy od samego widza, to jednak zdradza swoje intencje i mówi nawet o przesłaniu, jakie ma „Obce ciało”: „I najważniejsze, co pokazuję w filmie, to fakt, że mentalność korporacyjna, jest nie do pogodzenia z całą tradycja judeo-chrześcijańską. I jak łatwo – wywalczywszy sobie wreszcie wolność polityczną, sprzedajemy ją na rzecz nowej władzy jaką stałą się korporacja, z jej przemożną potrzebą bogacenia się. To jest tak naprawdę przesłanie tego filmu.”
Wydaje się, że przyłapaliśmy tutaj twórcę na sprzeczności: z jednej strony bowiem uznaje on, że prawa ekonomii nie muszą być sprzeczne z etyką chrześcijańską, z drugiej zaś wskazuje na to, że nie da się jej pogodzić z „mentalnością korporacyjną”. Jednakże, moim zdaniem, jest to sprzeczność pozorna, która zwraca nam uwagę na to, że „mentalność” korporacyjna wcale nie musi być mentalnością pozbawioną etyki, by kierować się prawami panującymi w ekonomii. Czym innym są te prawa (domena ekonomii), czym innym moralność (domena etyki) – każde zachowanie cywilizowanego człowieka (również ekonomisty czy korporacjonisty) powinno się stosować do przyjętego (zaakceptowanego cywilizacyjnie) systemu etycznego, według którego dobro powszechne i sam człowiek (również ten „zwykły” – common man) są ważniejsze niż ekonomiczny zysk i imperatyw bogacenia się za wszelką cenę. (W tym kontekście atakowanie Zanussiego jako tego, który jest po stronie „prawicowców” jest pewną niedorzecznością, bo przecież mamy tu do czynienia z postulatem typowo „lewicowym”.)

Ale przecież „Obce ciało” nie jest filmem politycznym, nie jest też filmem atakującym feminizm – według mnie to, co się zaczęło dziać wokół obrazu Zanussiego jest sporem wywołanym sztucznie. Ale to prawda, że pojawienie się „Obcego ciała” na ekranach można potraktować jako pretekst do dyskusji nad zmianami współczesnego świata i europejskiej tożsamości, miejscem Boga w przestrzeni publicznej i w życiu samych ludzi, związku etyki z ekonomią… etc. Tylko czy „Obce ciało” Zanussiego zdolne jest udźwignąć ciężar tych kwestii?

6.9/10

greydot

Miłość (niebiańska?) Boga silniejsza od miłości (ziemskiej) do mężczyzny?   (Agata Buzek w "Obcym ciele")

Miłość (niebiańska?) do Boga silniejsza od miłości (ziemskiej) do mężczyzny? (Agata Buzek w „Obcym ciele”)

.

O BOGACH WOJNY i nie tylko…

(rozmowa z Onibe)

Jedną z tych dobrych stron prowadzenia bloga jest to, że można czasami ciekawie z kimś porozmawiać. Pamiętam takie rozmowy prowadzone choćby z Kartką z podróży (TUTAJ), czy też z Telemachem (TUTAJ)… Jednym z najciekawszych rozmówców jest także Onibe, który zazwyczaj – jeśli już na to się zdecyduje – wnikliwie, inteligentnie i uważnie podchodzi do poruszonych we wpisach tematów, umieszczając pod nimi równie wnikliwe, inteligentne i ważne komentarze. Cenię je sobie szczególnie, bo inspirują mnie one do odpowiedzi, które same w sobie są próbą uporządkowania myśli, wyrobienia sobie jaśniejszej opinii, lepszego zrozumienia pewnych zagadnień – również przeze mnie samego. Uważam, że jako takie mogą one zaciekawić też innych Czytelników bloga, tym bardziej, że poruszają ważne sprawy dotyczące współczesnego świata i nas samych –  tak jak ta rozmowa poniżej, która odbyła się pod wpisem „Dalaj Lama i gwiazdy”. Zdecydowałem się ją tutaj przytoczyć, bo według mnie jest tego warta, a przecież mogła umknąć uwadze niektórym Czytelnikom – i zaginąć w przepastnych czeluściach internetu. Byłoby szkoda, gdyby tak się stało. Oto więc jej wskrzeszenie.

.

Zdzislaw Beksinski

.

ONIBE: Przyznam się, że kiedyś z pobłażaniem podchodziłem do hinduizmu, buddyzmu. Ktoś mnie zmotywował jednak do przemyślenia swojego stanowiska zadając kilka prostych pytań. Wyszło mi, że wyżej cenię religię chrześcijańską czy islam, bo są bardziej wojownicze, bardziej bezkompromisowe. Teraz już staram się nie mylić siły ze słabością. Wydaje mi się, że buddyzm i hinduizm mają w sobie wiele mocy – nigdy ich nie zaakceptowałem w pełni, nie odczuwam potrzeby zmiany religii, (która wszak jest tylko płaszczem bez większego znaczenia, jeśli człowiek opiera się na uniwersalnym rdzeniu etyki i moralności) lecz mam do nich wielki szacunek. I do Dalajlamy jako – jak to określiłeś – Bożego Szaleńca, człowieka, który może stanowić przykład i jest autorytetem. Zapewne nie tak kryształowym jak się może wydawać, ale mimo wszystko autorytetem.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Chodzi też o to, by nie mylić „wojowniczości” (czegoś, co uznajemy za wartość pozytywną) z ekspansywną i zaczepną agresją, która jest zazwyczaj pędem do destrukcji i dążeniem do podporządkowania sobie innych społeczeństw, celem osiągnięcia korzyści z ich eksploatacji. Myślę, że na tyle dojrzałem do tego, by poddać to ocenie etycznej, uznając to za zło (a pisząc językiem bardziej dosadnym: nikczemność).
Oczywiście, pamiętam czasy, kiedy będąc chłopcem, zauroczony byłem „wojowniczością” (Winnetou, Czterej Pancerni, Ivanhoe, John Wayne, Brudny Harry i inni), ale z czasem mi to przeszło. Wyrosłem z tego tak, jak się wyrasta z krótkich majteczek i zabaw „w wojnę”. I w końcu objawiła mi się cała paranoja krwiożerczych podbojów i wojennej destrukcji uosobiona choćby w megalomańskiej kreaturze Napoleona.

Dawno też przestałem utożsamiać (mylić) dobroć ze słabością. Wbrew moim młodzieńczym złudzeniom, uważam teraz, że to właśnie czynienie dobra wymaga częściej większej odwagi i siły, niż uleganie swojej „wojowniczości” i skłonności do agresji.
I właśnie na tym wyrósł buddyzm. Na tym też opiera się nauka jaką głosił Chrystus. Ty piszesz o wojowniczości Chrześcijaństwa, ale moim zdaniem, ta „wojowniczość” – podboje kolonialne, krucjaty, wojny religijne… etc. – to jest właśnie zaprzeczenie idei chrześcijaństwa i gwałtem na chrześcijańskim duchu – a tym samym z istotą prawdziwego chrześcijaństwa nie ma nic wspólnego. Podobnie jak zdegenerowane moralnie „występy” papiestwa na przestrzeni wieków – ci wszyscy kościelni nepoci i wielmoże byli tak naprawdę uzurpatorami Chrześcijaństwa, a nie jego wyznawcami i krzewicielami w duchu nauk Jezusa Chrystusa.
Ten tekst pisałem 17 lat temu. Do tego czasu zmieniła mi się nieco perspektywa z jakiej patrzę na pewne poruszone w nim kwestie, choć sam ich rdzeń pozostał chyba nienaruszony.
Nie sądzę teraz, że Dalajlama jest takim „Bożym Szaleńcem”. On w rzeczywistości jest człowiekiem silnym, o mocnej osobowości i mimo wszystko racjonalnym. I oczywiście – jest także człowiekiem, który popełnia błędy (takim błędem było np. zawierzenie Mao, ulegnięcie komunistycznej iluzji…), czasami wypowiada się niezbyt fortunnie, ulega czemuś, co kto inny mógłby nazwać idealizmem (choć w rzeczywistości jest realistą). Jednak generalnie Dalajlama zasługuje na to, by traktować go w pewnych sprawach jako autorytet. Innymi słowy – jest kimś, kogo warto słuchać.

O: Winnetou, podobnie jak inni bohaterowie Karola Maya, był pacyfistą. Nie lubił zabijać i nie zabijał, jeśli nie musiał. Może dlatego nie jest teraz zbyt popularny… Brudny Harry, choć był bardziej agresywny, to jednak też tępił zło i nikczemność. Brutalność rzadko kiedy podawana jest bez upiększeń i usprawiedliwień, to zresztą poważny problem naszej kultury. Zabawne co piszesz o Napoleonie – zawsze wydawało mi się, że jestem jedynym Polakiem, który ma negatywne zdanie o małym-wielkim kapralu. Co prawda, nasuwa się pytanie, kto był od niego lepszy? Król Prus? Car Rosji? No właśnie…

Zgodzę się, że akcje czynione pod sztandarem chrześcijaństwa nijak się mają do chrześcijańskiej ideologii. Ale gdybyś się przeszedł do kościoła to usłyszałbyś w nim długą listę nienawiści, co prawda nie pod kątem Turków czy Murzynów, ale określonych ludzi. Kościół zawsze udawał, że wierzy w coś innego niż czyni. Kto zatem gwałci kościół? On sam siebie, jak mniemam… i czyni to skutecznie od dwóch tysięcy lat. Pytanie: co jest obecnie prawdziwym chrześcijaństwem, skoro nie słowo niesione przez kościół? Czy prawdziwe chrześcijaństwo tkwi ukryte przed kościołem?
Zawsze warto słuchać kogoś, kto sugeruje nam byśmy byli lepsi, silniejsi, sprawiedliwsi.

StB: Konsekwentny (prawdziwy) pacyfista nie bierze udziału w walce i nie zabija. Ale to jest – jak na obecny stan naszej cywilizacji – idealizm. Ale czy utopia? Tego nie wiem. Choć czasami skłaniam się do niezbyt optymistycznego poglądu, że wojen (walki człowieka z człowiekiem) ludzkość nie pozbędzie się nigdy. Obym się mylił.
W sumie sądzę jednak, że cywilizacja bez wojen jest możliwa.
Napoleon o tyle był gorszy od innych władców, że swój pęd do podbojów i agresję najeźdźcy urzeczywistniał bardziej konsekwentnie – z pełną siłą i rozmachem, która do dzisiaj budzi podziw wielu ludzi. Dlaczego więc napisałem „gorszym”? Bo według mnie – zaznaczyłem to już wcześniej – podbój innych krajów w celu podporządkowania sobie zamieszkujących je społeczeństw i eksploatowania ich, jest złem. Tylko pokrętna etyka – albo zupełny brak etyki – może to usprawiedliwiać.
Oczywiście, że Napoleon robił też dobre rzeczy (ale to samo można powiedzieć o Hitlerze, czy Stalinie), ale jeśli tak bliżej przyjrzeć się epoce napoleońskiej – całemu temu ogromowi zniszczenia, cierpienia, nieszczęść i wzajemnego mordowania się uskutecznianego w niekończących się wojnach – z perspektywy zwykłych ludzi, obywateli ówczesnej Europy – to megalomańskie posunięcia małego kaprala z Korsyki, były szubrawstwem na ogromną skalę.

Ja już od dawna nie utożsamiam prawdziwego Chrześcijaństwa z Kościołem – który dla mnie jest tylko instytucją ludzką, a więc ułomną – ale oczywiście wierzę, że wśród „wiernych” Kościoła Katolickiego, jak również wśród samych księży, są ludzie, których można nazwać prawdziwymi Chrześcijanami.
W kierunku „prawdziwego” Chrześcijaństwa idzie według mnie papież Franciszek. Także wielu misjonarzy. Wielka szkoda, że w obrębie Kościoła Katolickiego dokonują się rzeczy, które dają pretekst wrogom tego Kościoła do walki z nim. Dzięki temu Zło w Kościele wydaje się przyćmiewać Dobro, a przecież – moim zdaniem – tak nie jest. Bowiem, mimo mojego dość luźnego związku z instytucją kościelną, jestem przekonany, że w naukach chrześcijańskich tkwią wielkie pokłady Dobra – coś, co może przynieść wszystkim ludziom wiele dobrego.

O: Chyba jednak Napoleon był lepszy od Stalina czy Hitlera. Ci dwaj smutni panowie byli jednak niemal wyłącznie mordercami, Napoleon mordował bo był dzieckiem swoich czasów – był synem Rewolucji. I epoka napoleońska, w przeciwieństwie do mrocznych czasów władztwa nazistowsko-komunistycznego pchnęła ludzkość do przodu. Zauważ, że to właśnie Napoleon wdrożył wiele rozwiązań umożliwiających powstanie nowoczesnego społeczeństwa obywatelskiego. To on był adwokatem równości obywateli wobec prawa (jego przepisy zniosły nierówną odpowiedzialność osób z różnych warstw społecznych za tą samą przewinę). I, mimo wszystko, zbudował fundament pod Europę bez królów i arystokratów. Za to go akurat cenię. Reszta, jak napisałem wcześniej, nie zasługuje na aż taki podziw. Był geniuszem wojskowości, ale jego taktyka bitewna to po prostu szafowanie ludzkim życiem.

W naukach chrześcijańskich oczywiście, że tkwią pokłady Dobra. Problem w tym, że ludzie którzy je głoszą, sami w nie nie wierzą lub nie chcą respektować tych założeń. Poza tym, o jakich naukach i prawdach mówimy? Nie zabijaj, nie kradnij, nie krzywdź, staraj się być sprawiedliwym… itd. itp. – do tego nie potrzeba żadnego kościoła, wszyscy to wiemy i akceptujemy, choć nie zawsze się do tego stosujemy. Decyzja o stosowaniu się lub nie, stanowi jednak indywidualną, suwerenną dziedzinę każdego człowieka. Kościół, z kolei, bardziej niż uniwersalnymi prawdami jest zainteresowany własną wizją moralności i etyki: chodź do kościoła, nie chodź w niedziele do sklepu, uprawiaj sex po ślubie i tylko w celach prokreacyjnych itd. Spojenie tych dwóch wątków w jedną, względnie spójną naukę kościoła powoduje, że nie akceptując pojedynczych punktów, przestajemy akceptować całość nauk.
Naukę Dalajlamy rozumiem prościej: uniwersalna moralność plus zgoda z własnym sumieniem. To mi odpowiada.

StB: Osoba Napoleona obrosła tak wieloma interpretacjami i mitami, że teraz trudno dotrzeć do sedna tego, kim w istocie był ten człowiek, czy zło przeważało w nim nad dobrem, czy też było odwrotnie? Ocena Napoleona zależy też od kryteriów, jakie przyjmiemy – od perspektywy z jakiej na niego spojrzymy.
Polacy zawsze gloryfikowali Napoleona, bo wydawało się, że sprzyja on aspiracjom wolnościowym Polski (choć oczywiście nie wynikało to z miłości do naszego kraju, tylko z planów strategicznych Napoleona wobec Rosji i Prus).
Jest on do tej pory oceniany krytycznie przez historyków z krajów, które były dawniej jego wrogami: Anglię, Niemcy, Rosję… (ze zrozumiałych raczej względów).
W samej Francji zrobiono z niego w końcu narodowe bożyszcze, mimo, że tak naprawdę, epoka napoleońska była dla tego kraju katastrofą (góry trupów i ludzi okaleczonych, utracone kolonie, obniżony status Francji na arenie międzynarodowej… etc.).
Naturalnie masz rację wskazując na to, że, koniec końców, epoka napoleońska pchnęła do przodu europejską cywilizację, choć są i tacy, którzy twierdzą, że wskutek zrujnowania przez wojny napoleońskie Europy, opóźnił się jej rozwój ekonomiczny, o pogłębionych antagonizmach między poszczególnymi państwami nie wspominając.
Ja to wszystko wiem, ale osobiście, oceniając Napoleona, stosuję wobec niego kryteria, że tak powiem, humanitarne. Ja mu jednak nie mogę zapomnieć tych sześciu milionów trupów, po których chciał się on wspiąć na szczyty władzy, realizując swoje megalomańskie, imperialne zapędy. Nie mogę też znieść tego jego EGO i za każdym razem, kiedy patrzę na ten jego napuszony, pawi portret (wykonany przez Ingresa – TUTAJ), to ogarnia mnie pusty śmiech.
Rzeczywiście, nie ma większego sensu zestawiać ze sobą takie postacie, jak Napoleon, Hitler i Stalin. Już choćby dlatego, że każdy z tych władców reprezentował inny system, a na dodatek Napoleon żył w zupełnie inne epoce. A jednak znaleźli się w XX wieku całkiem poważni historycy, którzy nie wahali się porównywać Napoleona z Hitlerem.
Tak, tak… Napoleon był pod pewnymi względami genialny, ale podziw dla jego geniuszu nie powinien wpływać na etyczną ocenę tej postaci. Nawiasem mówiąc, o „wielkości” Napoleona i jemu podobnych popełniłem kiedyś tekst („Wielkości urojone”). Pod wpisem tym odbyła się zresztą wtedy ciekawa dyskusja.

A wracając do spraw etycznych. Według mnie nie istnieje coś takiego, jak „uniwersalny rdzeń etyki i moralności”, a i do „uniwersalnych”, czyli absolutnych prawd nie mamy chyba dostępu (za pomocą nauki poznajemy tylko – czy też usiłujemy poznać – prawa rządzące postrzeganym przez nas światem).
System etyczny jest funkcją rozwijającej się (i zmiennej) cywilizacji – w każdych więc warunkach obowiązuje inna moralność, która jest niczym innym jak rodzajem umowy społecznej – czyli czymś zmiennym, a więc chyba jednak nie „uniwersalnym”.
Moim zdaniem Universum jest a-moralne – czyli nie ma w nim podziału na Dobro i Zło. To są bowiem wartości ludzkie (stworzone przez ludzi), czyli nie uniwersalne.

O: Nie mogę się zgodzić ze stwierdzeniem, że nie istnieje uniwersalna etyka. Pojęcia takie jak dbanie o życie (nie tylko swoje ale i cudze), uczciwość… itd., wpisują się właśnie w taką kategorię. Nie twierdzę, że wzięły się znikąd, wręcz przeciwnie: religie miały swój udział w ich kształtowaniu. Ale obecnie są to pojęcia ponad religijne. Oczywiście możemy wprowadzić utrudniacz w postaci teoretycznej społeczności wyznającej śmierć zamiast życia i wierzącej, że zabijanie jest dobre, życie jest złe. Aby nie wpaść w widełki absolutyzmu etnocentrycznego musielibyśmy zarezerwować na taką okoliczność jakieś wątpliwości. Z drugiej strony, może jest ze mnie prymitywny człowiek, ale niezabijanie jest dla mnie bardziej absolutne niż zabijanie. Choć, jak już zauważyłeś, nie wierzę w świat bez zabijania. Niestety.

Co do Kaprala. Panujący w Polsce mit napoleoński to właśnie mit. Bardzo, bardzo odrealniony. Tak naprawdę, choć Napoleona uwielbiamy (trafił nawet do naszego hymnu… rzecz niezwykła) to nie za to co trzeba. Nie za wpływ na rozwój cywilizacji, nie za postępy prawne i społeczne, ale za bardzo kuriozalne wsparcie dla sprawy polskiej. A przecież nawet umiarkowanie nie-naiwni ludzie zdają sobie sprawę z faktu, że Napoleon miał Polskę głęboko gdzieś. Dla niego Polska była peryferyjnym krajem (nawet nie krajem, ale kolonią Rosji), który dało się instrumentalnie wykorzystać i tyle. Ciekawie piszesz o postrzeganiu Napoleona przez Francuzów: w tym przypadku jednak nad zapaść ekonomiczną i ogromne straty społeczne Francuzi cenią chwilę dumy i chwały, bo przez kilkanaście lat mieli u stóp niemal cały świat. W dodatku Napoleon, w przeciwieństwie do Welleseya, określany bywa Bogiem Wojny i uchodzi za największego stratega od czasów Aleksandra Wielkiego. W jednym są sobie równi: ich osiągnięcia polityczne i zdobycze terytorialne okazały się bardzo nietrwałe, w przeciwieństwie do pozostawionych przez nich kultów własnej osoby.

StB: Nasze nieporozumienie z tzw. „uniwersalną” etyką bierze się stąd, że ja traktuję ją w sposób absolutny, czyli odnosząc się do Universum, w którym moim zdaniem nie ma ani Dobra, ani Zła w znaczeniu immanentnym; Ty zaś bardziej – że tak się wyrażę – lokalnie, antropocentrycznie. Bo rzeczywiście w różnych kulturach wydają się obowiązywać podobne zasady i wzorce moralne.
Czy w Naturze istnieje coś takiego, jak „uniwersalna” etyka? Moim zdaniem – nie. Możemy tylko mówić ewentualnie o tzw. prawie naturalnym, (które, nota bene, nie jest tożsame z prawem tworzonym przez człowieka, mało tego: człowiek dość często prawu naturalnemu się sprzeciwia, czy też raczej chce się sprzeciwić – i być może właśnie ta opozycyjność jest jednym z głównych źródeł ludzkiej kultury).
Jeśli się przyjrzeć Naturze, to wydaje się w niej obowiązywać jedna „uniwersalna” zasada: chroń swoje geny, staraj się utrzymać przy życiu, zabijaj wtedy, kiedy przyniesie ci to korzyść (zachowa twoje geny, umożliwi ci dalsze życie, przekazanie twoich genów dalej…) To dlatego w świecie przyrody panuje jeden wielki festiwal zabijania – wojna wszystkich ze wszystkimi, którą bardziej eufemistycznie nazywamy rywalizacją, czy też konkurencją.
No, ale przecież istnieje też coś tak jakiego jak kooperacja, symbioza, wzajemne wspieranie się (przedstawicieli tego samego gatunku, rodu, społeczności…)

A wracając do Napoleona: sam widzisz, jak wielką rolę w ocenie jego postaci odgrywa mit. A Bonaparte doskonale potrafił zadbać o – jak byśmy to dzisiaj powiedzieli – PR: był doskonałym propagandystą i kreatorem własnego image. Zaprzągł do tego najwybitniejszych artystów swojej epoki, kupując też swoich apologetów wśród ludzi pióra – a prasa była już wówczas całkiem dobrze rozwinięta.
Wybacz, ale jeśli osiągnięcia polityczne (a nawet zdobycze terytorialne) jakiegoś władcy okazują się nietrwałe w przeciwieństwie do kultu jego osoby, to jak to o nas – ludziach oceniających tego władcę z perspektywy czasu – świadczy? Niezbyt dobrze. Bo kult ten wyrasta tu z atawizmu, jakim jest nasze uwielbienie i respekt dla siły – i to bez względu na to, czy została ona użyta w sposób moralny, czy też nie. (Kto by się tam teraz przejmował sześcioma milionami trupów jakie zostawiły wojny napoleońskie, skoro Napoleon Wielkim Wodzem – i Bogiem Wojny – był? A ponadto chciał ponoć pomóc Polsce)
To nie znaczy, że ja jestem ślepy na to, co dobrego zostawił Napoleon Europie (kodeks, podwaliny nowoczesnego państwa obywatelskiego, ciosy zadane coraz bardziej zepsutemu systemowi monarchistycznemu) – bo i to jest faktem. Tyle że w moich oczach przyćmionym jego imperialną megalomanią i szafowaniem ludzkim życiem – tym wszystkim, co w końcu spowodowało jego klęskę.

O: Małe nieporozumienie. Ja nie o prawie naturalnym mówiłem. Zauważyłeś zapewne, że natura mnie fascynuje i chętnie ją podglądam – vide mój blog makro. Obserwując owady i ucząc się o nich dawno już uświadomiłem sobie, w stanie jak bardzo intensywnej wojny żyją miliony gatunków. Masz o tym pojęcie, tak jak każdy, ale zaufaj mi na słowo: wgryzając się w ten świat bardziej i tak byłbyś zaszokowany, bo ta wiedza – w gruncie rzeczy oczywista – przekracza po wielokroć wszystko to, do czego przywykliśmy…

Trupy nie przeszkadzają w gloryfikacji jednostek. Napoleon wszak walczył z monarchistycznym zepsuciem (szło mu tak dobrze, że sam stał się monarchą – jakże zadziwiająca ironia losu, prawda?). Lincoln jest w pewnym sensie odpowiedzialny za dewastację południa i ogromne ofiary cywilne i wojskowe. Z drugiej strony, taki Chamberlain zachował czyste ręce wygrywając pokój dla swoich czasów i przesuwając w rachunkach na późniejsze lata ponad 30 milionów trupów.
Napoleona lubię przeciwstawiać Wellingtonowi, który go ostatecznie pokonał. Geniusz kontra warsztat. Bonaparte znalazł godnego przeciwnika na polu walki, ale w jego czasach zabrakło odpowiednio wielkich przeciwników na scenie politycznej – zastanawiam się czy te 6 milionów zabitych to efekt takiej próżni (obraziliby się na mnie wielbiciele caratu) czy odwrotnie, gdyby przeciwko Napoleonowi stanął ktoś będący połączeniem Pitta i cara Aleksandra, to skończyłoby się na wyludnieniu Europy i regresie cywilizacyjnym? Zauważ, że Francja, mimo wszystko, podniosła się dość szybko.

StB: Musi być więc w nas jakiś stadny instynkt zatracenia, skoro tak łatwo dajemy się prowadzić na rzeź, i nawet miliony trupów (traktujemy się wtedy jak insekty) nie powstrzymują nas przed uwielbieniem dla tych, którzy nas na tę rzeź prowadzą. Jest w człowieku jakiś mechanizm, który w takich sytuacjach wyłącza mu mózg i powstrzymuje od racjonalnego myślenia (ogłupienie). Pęd do destrukcji, ukryta krwiożerczość, skrywający się w nas drapieżnik i zabójca? Oczywiście, my wolimy mówić o „męstwie”, wojowniczości, bohaterstwie… I kiedy pędzimy do walki, zalewa nas adrenalina, stajemy się zwierzęcym automatem, bez wyobraźni, posłusznym rozkazom, wypranym z wszelkiej etyki. Dochodzi do tego konformizm (bo w stadzie lepiej jest robić to, co robią inni), strach przed siłą, która ma nad nami władzę (bo lepiej nie ryzykować sprzeciwu), perspektywa łupów…
A potem, tym którzy przetrwali, też przydaje się brak wyobraźni (tak naprawdę nie możemy dziś sobie wyobrazić… nie dociera to do nas, czym było Borodino, Verdun, Stalingrad, Powstanie Warszawskie…) i amnezja (prawdziwe ofiary zamieniają się w statystykę, tragedie – w daty i historię). Więc po jakimś czasie znów jesteśmy gotowi na powtórkę z rozrywki.

O: Pięć śmierci to tragedia, milion to statystyka. Niestety, coś w tym jest. Nasz umysł nie potrafi ogarnąć takich skali, więc przetwarza je na informacje abstrakcyjne. Na suche dane, których nie potrafimy połączyć z rozumianą przez nas tragedią jednostek. Innymi słowy, nasz umysł nie pozwala na multiplikację rozumienia cierpienia. Poziom empatii zatrzymuje się w strefach dwucyfrowych, dalej nie idzie.
Dla mnie najlepszym przykładem zdrady ideałów jest pierwsza wojna światowa i zachodni front. Posyłanie hurtem setek tysięcy ludzi na karabiny bez nadziei, że to coś zmieni. Dowódcy, którzy to czynili powinni zawisnąć. Nota bene czytałem kiedyś – nie potrafię sobie przypomnieć gdzie, ale pracuję nad tym – że druga wojna światowa była w gruncie rzeczy zemstą weteranów. Była wymyślona przez ludzi w mundurach, którzy w pierwszej wojnie światowej byli rzucani tysiącami na stos, podczas kiedy cywile byli na ogół bezpieczni i nie uświadamiali sobie tego, co działo się nad Sommą, pod Verdun itd. Druga wojna światowa była bardziej egalitarna: dotknęła wszystkich bez wyjątku. I może dlatego, póki co, nie ma trzeciej…

StB: „…nasz umysł nie pozwala na multiplikację rozumienia cierpienia.” Innymi słowy: brakuje nam wyobraźni empatycznej. Zresztą, tu nie tyle chodzi o empatię, co o brak wyobraźni w ogóle.
Poza tym łudzimy się, że tragedia jaka spotkała miliony ludzi, nas akurat nie dosięgnie. Albo, że nas w ogóle nie dotyczy. To dlatego, gdy to wszystko staje się naszym udziałem, otwieramy szeroko zdziwione oczy i nie możemy uwierzyć, że oto i my jesteśmy w samym środku szamba (akurat tutaj mówimy o szambie wojennym).
Były różne próby ustalenia nieuświadomionych przyczyn II wojny światowej. Znaleźli się i tacy, którzy mówili o zbiorowym samobójstwie Europy. Jeśli tak, to można się zastanowić, co z kolei było przyczyną tego samobójstwa? Może zupełny rozpad porządku państwowego i społecznego, który do tej pory (a ściślej: do XVIII w.) był normalizowany z namaszczenia Boga – a tego przecież w XIX wieku uśmiercono? Nagle okazało się, że wolno wszystko, a ludzie takiej wolności nie mogą jednak znieść (unieść).

O: Myślę, że przyczyną główną drugiej wojny światowej był kolaps systemu politycznego, który wykreował dużą próżnię i nie był w stanie nią zarządzać. Konkurencyjny „koncert mocarstw” z lat wcześniejszych działał sprawniej, bo miał jasno określone cele i odpowiednie do ich realizacji środki. Europa międzywojenna sama nie wiedziała czego chce. Liga Narodów okazała się wydmuszką, która dała nadzieję słabszym państwom, ale w gruncie rzeczy nie miała czym tych nadziei pokryć. Anglia i Stany Zjednoczone jako jedyne państwa mogły spacyfikować sytuację w punkcie wyjścia, ale nie były tym zainteresowane, bo w owym czasie ich priorytety były inne.
Czy była to kwestia wolności? Raczej nie… bo tej wolności nie było zbyt wiele. III Rzesza demokracją nie grzeszyła, Polska też nie (choć była już ideałowi bliższa), Rosja… wiadomo. Stalin doszedł do władzy po trupach, nie w ramach procesów demokratycznych, czyli nie wolność go wniosła w mury Kremla. Hitler nieco lepiej wykorzystał mechanizmy demokratyczne, ale jego ultima ratio okazały się rozmaite koszule, w owym czasie głównie brunatne.

StB: Nie zrozumieliśmy się z tą „wolnością”. Ja uważam, że człowiek nadal pozostawał zniewolony tak jak zawsze, tylko mu się raptem WYDAŁO, że jest wolny i że może wszystko, począwszy od wypełniania historycznej misji, manipulowania ustrojem, po decydowanie o własnym przeznaczeniu. Zawierzenie ROZUMOWI, wbrew pozorom, zaczęło często sprowadzać człowieka na manowce (ot, choćby Rewolucja Francuska z jej morderczym chaosem; niepohamowana industrializacja i związany z nią imperializm…), bo jednak nie mógł on unieść nagle odsłoniętej przed nim omnipotencji, (która zresztą była złudna).
Przecież całe „masy” zaczęły się (na przełomie XIX i XX wieku) „buntować” (pisał o tym choćby Ortega y Gasset w swoim słynnym eseju „Bunt mas”) – z tych samych względów zapragnęły właśnie wolności, której później nie mogły udźwignąć, co wepchnęło je w totalitaryzmy: zarówno komunistyczny, jak i faszystowski. Innymi słowy: dążąc do wolności same się zniewoliły, bo aspiracje przerosły jej możliwości.
Pisząc o przyczynach „samobójstwa” Europy (I i II wojna światowa), nawiązałem do aspektów, że tak powiem, filozoficznych i psychoanalitycznych – do tego co było raczej mało uświadomione. Nie pisałem o przyczynach politycznych, bo te dość wyraźnie zostały zbadane, wyartykułowane i przedstawione – nawet jako oczywistość: upokorzenie Niemiec przez traktat wersalski, agresywna, imperialno-rasistowska polityka Hitlera, słabość i niezdecydowanie koalicji anty-hitlerowskiej, obawa przed komunizmem… etc. To wszyscy wiedzą i raczej nikt z tym nie polemizuje. Ale to jest powierzchnia, ewidentna naoczność – chodzi o to, by dotrzeć do przyczyn głębiej osadzonych w ludzkiej psychice, tych „podskórnych”, nieuświadomionych – bo to one najczęściej, jak mi się wydaje, powodują ludzkim działaniem.

O: Rozum i wolność to filary nieba i raju, ale zarazem autostrady do piekła. Wolność jest błogosławieństwem i przekleństwem. Rozum zaś daje człowiekowi siłę, będąc zarazem jego głównym wrogiem.
Oprócz rozumu i wolności, jako element układanki określił bym także wielkość populacji. Bo to ona w ostatecznym rozrachunku dała miliony trupów zamiast tysięcy. Plus technologia, niekoniecznie tylko ta wojenna.

StB: Doskonale to ująłeś. To są właśnie te paradoksy człowieka par excellence: to, co nas ratuje może też być powodem naszej zguby. Tutaj możemy stworzyć długą listę: biotechnologia, genetyka, automatyzacja, industrializacja, zbrojenia, globalizacja, internetyzacja… itd. Czasami mam wrażenie, że świat i warunki w jakich człowiek musi żyć (wliczając w to jego genetyczne zdeterminowanie i podległość Naturze) są dla niego pewnym rodzajem pułapki, z której nie sposób jest się uwolnić.
To prawda, wzrost ludzkiej populacji – jak również produkcja coraz bardziej zabójczych „broni” – walnie przyczyniły się do wzrostu liczby ofiar wojny. Podobno procentowo nie mordujemy się na większą skalę, niż (niektóre) społeczeństwa prymitywne (np. w dorzeczu Amazonki pewne plemiona, mimo, że nie prowadzą regularnych i zorganizowanych wojen – ponadto dysponując jedynie dzidami, łukami i kamieniami – potrafią wymordować się wzajemnie w 30 – 50 %). Ot, człowiek jest drapieżnikiem – wystarczy spojrzeć na nasze kły i pazury.

O: Niejedna wojna toczona przez naszych królów wiązała się ze stratami procentowo porównywalnymi ze współczesnymi bestialstwami. Mam wrażenie, że żyjemy jednak pod coraz większą presją – tak bardzo szukamy absolutu, postępu i szczęścia, że podnosimy wysokość kosztów uznawanych za warte poniesienia. Przeraża mnie  – u wszelkiej maści fundamentalistów – sposób w jaki traktują ludzi myślących inaczej: odbierają im właściwie ludzkość, traktują jak szkodniki, przedmioty, śmieci do usunięcia…

StB: Najgorsze w tym wszystkim jest to, że to co jeszcze nie tak dawno wydawało się nam pewną gwarancją stabilności i kursu świata w dobrą stronę – a więc wolny rynek, zdrowa ekonomiczna konkurencja wolna od dogmatycznych, ideologicznych nawisów i obciążeń, fundamentalistycznego religijnego fanatyzmu… – też przestało się sprawdzać, skompromitowane choćby przez przekręty i chciwość światowej finansjery w ostatniej dekadzie (powiedzenie „masz jak w banku” nabrało przez to diametralnie innego znaczenia) oraz przez kapitalizm bez ludzkiej twarzy, czyli traktujący ludzi przedmiotowo, niczym towar, który trzeba wszystkim „maluczkim” za wszelka cenę wcisnąć. Rozwarstwienie klas (przepaść między wąską grupą ludzi posiadających olbrzymie środki – a tym samym władzę – a tzw. „klasą średnią”, która cały czas się kurczy, podczas gdy zwiększa się zasięg biedy, a więc liczebność klas niższych) pogłębia się ostatnio w tempie zastraszającym, podobnie jak ilość ludzi „zbędnych” czyli takich, którzy nie mają co ze sobą zrobić (cała rzesza młodych ludzi bezrobotnych)… Nie, historia wcale się nie skończyła (na ustroju liberalno-demokratycznym, jako najlepszym z wszelkich możliwych, jak zbyt optymistycznie ogłosił to przed kilkunastoma laty Fukuyama) i zapewne ludzkość zafunduje sobie jeszcze niejedną bolesną niespodziankę… na drodze nie wiadomo dokąd.

O: Nie istnieje coś takiego jak wolny rynek. Nie twierdzę, że wolny rynek w czystej postaci uzdrowiłby świat, ale obecna forma układów rynkowych jest dość chora. Kapitalizm bez ludzkiej twarzy… cóż, niestety, to akurat występuje w nadmiarze. Oczywiście zależy co rozumiemy jako „bez ludzkiej twarzy”, bo wiadomo, że aby przetrwać na rynku trzeba najpierw pieniądze zarabiać, a dopiero później wydawać (na ogół, poprzez „ludzką twarz” rozumie się rozdawnictwo).
Przydałoby się więcej średniej klasy, to fakt, ale klasy świadomej, inteligentnej. A nie buców, którzy za pierwsze zarobione pieniądze kupują mercedesy i chodzą z głową w chmurach. Klasa średnia bardzo chce być klasą wyższą, a że nie może przeskoczyć realnej przepaści materialnej, nadrabia miną i chamstwem. Teoretycznie sam jestem przedstawicielem tej klasy, ale raczej nie jestem zadowolony z tego co widzę wokół siebie…
Historia się nie skończyła, sam Fukuyama to w końcu przyznał. Umarło także kilka nowszych modeli geopolitycznych, obecnie panuje chaos. Wszystkiego możemy się spodziewać i nic nie jest pewne…

StB: Nic nie jest pewne… I nic nie jest wolne – oprócz wolności absolutnej. No ale ta jest nam niedostępna.
Określenie „wolny rynek” miało jakiś sens na początku, ale później stało się tylko językową kalką, a i przykrywką do tego, by ci silniejsi na rynku (nieważne w jaki sposób swoją dominująca pozycję zdobyli) dyktowali swoje warunki słabszym, nie zawsze przecież fair. Dzięki temu umacniał się tylko społeczny darwinizm, ale to inna śpiewka.
Innymi słowy, wraz z rozwojem korporacyjnych gigantów, (jak również z idącą za tym globalizacją) „wolny rynek” przestaje funkcjonować, stając się swoistą dyktaturą.
Pisząc o „kapitalizmie z ludzka twarzą” nie miałem na myśli „rozdawnictwa”, tylko bardziej sprawiedliwy podział wypracowanych dóbr, a pisząc prościej: zapewnienie ludziom zatrudnionym przez „kapitalistów” godziwej wypłaty za ich pracę. Ponadto, zysk nie może być „bogiem”, czymś ważniejszym od samego człowieka – również i ekonomia powinna być podporządkowana jakiejś etyce, jak również uwzględniać potrzeby socjalne społeczeństwa. Chodzi mi z grubsza o wypracowanie czegoś w rodzaju złotego środka między kapitalizmem a socjalizmem (jeśli przyjmiemy, że pojęcia te jeszcze się nie zdewaluowały – i że coś takiego jest w ogóle możliwe).

Coś mi się wydaje, że piszesz o klasie średniej, tak jak ją widzisz w Polsce. A tam rzeczywiście trudno mówić o kulturze klasy średniej – raczej o jej braku. Bo nie można tej kultury wypracować, czy też stworzyć w pół pokolenia – zwłaszcza jeśli ma się za sobą obciążenia mentalnością peerelowską, a na sumieniu – wszystkie grzechy popełniane przez nuworyszostwo (życie ponad stan, pozerstwo, wpatrzenie we wzory o wątpliwej jakości, arogancja, zakompleksienie a jednocześnie zarozumiałość, zwykłe chamstwo…).
W Europie Zachodniej, jak również w Stanach klasa średnia jest jednak – en masse – inna. I osobiście ubolewam, że jeśli chodzi o tę amerykańską, to ona się teraz kurczy (bo jednak pozostaje prawdą to, że zamożność kraju/państwa mierzy się zamożnością klasy średniej). Ponadto, im klasa średnia jest bogatsze, tym większa stabilizacja danego kraju. To są rzeczy oczywiste. (Abstrahuję od tego, że każda klasa średnia jest obciążona – w mniejszym lub większym stopniu – pewnym filisterstwem.)
Nic nie jest pewne… to fakt (nic nie jest pewne – oprócz śmierci i podatków, jak mówił Benjamin Franklin). Ale tak naprawdę nigdy nic pewne nie było. W tym jednak zawarty jest zarówno fatalizm (paradoksalnie, bo przecież fatum oznacza pewną nieuniknioność), jak i nadzieja (wbrew fatalizmowi – żeby było śmieszniej).

O: W sprawie ludzkiej twarzy kapitalizmu – jako anonimowa osoba mogę napisać co mi ślina na język przyniesie, więc zdaję sobie sprawę z tego, że moje słowa nie muszą być traktowane jako święta prawda. Mimo to powiem Ci, że staram się u siebie, w swojej niewielkiej firmie, stosować w miarę możliwości zasady „ludzkiej twarzy”. Wątpię jednak, by któryś z moich pracowników był zadowolony i by któryś mnie chwalił, bo dla nich pensja jest zawsze za mała. Zresztą, ja to rozumiem i nie mam do nich żalu. Przykro mi jest, że nie mogę dać więcej, a moje zarobki są dopiero na czwartym miejscu w mojej własnej firmie (żaden mój pracownik nigdy w to nie uwierzy, nota bene).(…)

Wolny rynek to pic na wodę, ale i konkurencja ze strony gigantów korporacyjnych schodzi na drugie miejsce wobec tego, co robi państwo. W takim układzie nigdy nie nastąpi polepszenie sytuacji.
Dodam jeszcze jedną rzecz: ludzie zapominają, że aby lepiej zarabiać, trzeba trochę inaczej wydawać pieniądze. Przemysł całej Europy ledwo zipie, bo przeciętny Kowalski – ten sam, który chciałby dostać jakąś podwyżkę w pracy – zamiast kupić produkt polski, niemiecki czy angielski skusi się na chiński. Mały handel pada, wzrasta ilość marketów… Nie można nikomu nic zabronić, ale odrobina zdrowego rozsądku podpowiedziałaby ludziom, że nie żyją w próżni, ich wybory kształtują rzeczywistość. Tymczasem dominuje „chcizm”: ja chcę podwyżkę, ja chcę tego, ja chcę owego. Ja nie chcę za to płacić. Niech płaci „ono” – państwo i „oni” – źli kapitaliści. Dramat.

Złoty środek pomiędzy kapitalizmem a socjalizmem? Musielibyśmy doczekać się rynku, w którym jest równowaga pomiędzy producentem, handlowcem a konsumentem. Rynek konsumenta zawsze i wszędzie doprowadzi do konkurencji cenowej, która w ostatecznym rozdaniu zepchnie pracowników do roli niewolników, którym zwyczajnie nie będzie z czego płacić.
Masz rację pisząc, że średnia klasa zapewnia stabilność. Choćby z tego powodu, że średniacy rekrutują się z dołów. Im więcej klasy średniej, tym mniej dołów, a zatem mniejsze prawdopodobieństwo rewolty. Brak klasy średniej to też brak nadziei: bo kto może mieć nadzieję, że z pucybuta awansuje na milionera? Łatwiej już otworzyć małą firmę, zatrudnić kilku innych pucybutów i wczołgać się do klasy średniej, prawda?
Gospodarka… głęboki temat. To co napisałem powyżej to właściwie westchnienia i okrzyki żalu. Problematyka współczesnych gospodarek jest tak szalenie skomplikowana, że nawet nie wiadomo od czego zacząć analizę…

StB: No tak, ale Ty piszesz o małych firmach (czyli o skali mikro), ja miałem na myśli wielkie korporacje, które dysponują ogromnymi możliwościami finansowanymi i które de facto dyktują warunki produkcji, zatrudnienia, dystrybucji, sprzedaży… – mają decydujący wpływ na rynek konsumencki, kreując np. popyt (reklama), styl konsumpcji, trendy…
Pisząc to miałem ponadto na uwadze sytuację w Stanach Zjednoczonych, gdzie ma miejsce coraz bardziej pogłębiająca się i szalona już teraz dysproporcja między zarobkami tych, którzy są na topie zarządzania (właściciele, CEOs) a szeregowymi pracownikami, których pensje są groszowe i nie wystarczają na godziwe życie, czyli na zaspokojenie podstawowych potrzeb – do tego stopnia, że ci ludzie zmuszeniu są korzystać z tzw. food stamps, czyli z kuponów żywnościowych, nota bene fundowanych przez rząd z naszych podatków (dość głośna ostatnio sprawa pracowników Walmartu – korporacji, która jest największym pracodawcą na amerykańskim rynku – ale tu chodzi nie tylko o Walmart, w takiej samej sytuacji są miliony innych pracowników zatrudnianych prze wielkie firmy i korporacje).
Być może w Europie państwo się bardziej szarogęsi, ale jeśli chodzi o globalną skalę, to coraz bardziej wielki kapitał korporacyjny zaczyna wpływać na politykę państw, dyktując warunki i ustalając reguły gry. Tak jest już w Sanach Zjednoczonych, bądź co bądź nadal największej potędze gospodarczej świata, gdzie korporacje mają w swoich kieszeniach większość polityków, wpływając przemożnie na politykę państwa.
A Chiny? Może się nam wydawać, że tam państwo ma decydujący głos, ale to jest złudzenie, bo owo chińskie „państwo” bardziej jest teraz (robiącą interesy) jedną gigantyczną korporacją, niż państwem.

O: Masz niestety rację. To proces globalny, nie uzasadniony ani dobrem społeczeństw, ani poprawą kondycji gospodarek. Zresztą, o współczesnej gospodarce coraz pewniej można mówić, że ma charakter syndykalny, choć jest to syndykalizm ukryty, pozornie wręcz niezgodny z prawem, które jednak jest fasadowe.
Różnice pomiędzy zarobkami są większe w USA niż Europie. Pamiętam jeszcze ze studiów, kiedy zajmowaliśmy się kulturami kapitalizmu, że w USA różnica pomiędzy zarobkami CEO a szeregowca jest wyrażona w liczbie trzycyfrowej (częściej będzie to zapewne okolica stukrotności niż większa). W Europie różnice są o jeden rząd mniejsze. Ale i tak są duże, często nieuzasadnione.
Duży może więcej, niestety. Bolączką demokracji jest to, że w ostatecznym rachunku nie broni przed agresorami: ci mają po swojej stronie tłum, który kupują sobie na miliony sposobów, de facto na koszt tego tłumu. Kiedy korporacja buduje nową fabrykę dostaje zwolnienie z podatku, miasto lub gmina na swój koszt budują drogę wysokiej klasy, podciągają media i otaczają ochroną przed własnymi instytucjami. Kiedy buduje się mała firma, to drenuje się ją jak mleczną krowę. Ale tłum popiera taką politykę, bo w ten sposób za marnych parędziesiąt milionów euro powstaje kilka miejsc pracy…

StB: Właśnie, nauczono się doskonale manipulować tłumem (społeczeństwem, „masami”) – wykorzystując zarówno indywidualne skłonności człowieka, jak i jego zachowanie stadne.
W sumie – w skali cywilizacyjnej – zawsze mamy to, na co sobie zasłużyliśmy.

O: Niestety, niestety…

greydot

Ilustracja: Zdzisław Beksiński (bez tytułu).

MIŁOŚĆ CZY NIENAWIŚĆ? (czyli Europejczyków stosunek do Ameryki)

.

O wiele łatwiej być krytycznym, niż nieomylnym.

Benjamin Disraeli

.

Wszyscy jesteśmy dyletantami, w takiej czy innej dziedzinie. Ogólnie rzecz biorąc, człowiekowi zawsze bliżej jest do ignorancji, niż do wszechwiedzy. A w sprawach naprawdę istotnych dla naszej egzystencji, nie ma większej różnicy między dyletantyzmem uniwersyteckiego profesora, a – dajmy na to – maszynisty, rzemieślnika, czy rolnika. Bowiem wiedza ilościowa nie przekłada się na metafizyczną jakość.

.

Stąd takie stwierdzenia, jak to, którego autorem jest Waldemar Łysiak: „Prostakowi lub nawet człowiekowi przeciętnemu, zawsze się wydaje, że filozofowie coś jakby bredzą, a najśmieszniejsze jest to, że ma on rację.” Podobna nuta zabrzmiała w tym, co powiedział kiedyś André Breton: “Filozof, którego nie rozumiem, jest draniem”. Nota bene wyrażone to było w kontekście „mądrości” wywodów filozoficznych Heideggera, o którym Cioran napisał w jednym ze swoich esejów coś takiego: “Przeczytałem właśnie ‘Gelasseheit’ Heideggera. Gdy tylko zaczyna on używać potocznego języka, widzimy, jak MAŁO ma do powiedzenia. Zawsze uważałem, że żargon to wielkie szalbierstwo. (…) Ogromna sława Heideggera. Wszyscy dali się nabrać jego potwornemu szalbierstwu językowemu. Jednak moja o nim opinia jest niezachwiana. Zbudowało mnie to, co Ioan Alexandru opowiedział mi o swojej rozmowie z wielkim człowiekiem: na proste i głębokie pytania rumuńskiego poety filozof odpowiadał banałami. Nie mogąc używać swego zwykłego żargonu, nie potrafił powiedzieć niczego językiem potocznym, żywym, normalnym. Nie dało się szachrować”.

Choć w słowach tych jest wiele racji, to jednak nie jestem zwolennikiem tego typu sformułowań, gdyż mogą prowadzić do usprawiedliwiania prostactwa, a z drugiej strony – mogą być zachętą do pogardy dla ludzkiego intelektu, który przecież – sięgając swoich „wyżyn” – służyć może zarówno dobrej, jak i złej sprawie.
Poza tym, wydaje się, że świat zawsze bardziej jednak cierpiał od prostactw, arogancji i brutalności despotów, niż wskutek filozoficznych analiz myślicieli… mimo, że to właśnie tych ostatnich uważa się często za prowokatorów szaleńczych rojeń ideologicznych w głowach imperatorów typu Hitlera czy Stalina. Ci jednak, za ostatni argument zawsze uważali armatę i pięść. Ponadto, ich inspiracją nigdy nie była wyrafinowana myśl a przede wszystkim żądza władzy, megalomania i agresywny, atawistyczny instynkt podboju

Niepostrzeżenie, wstęp ten zamienił mi się w małą dysertację na temat wad i zalet intensywniejszego używania ludzkiego intelektu. To dlatego, że głównymi bohaterami tego artykułu będą właśnie intelektualiści: reżyser Lech Majewski i literat Leopold Tyrmand. Właściwiej jednak byłoby na pisać, że bohaterami nie będą ich osoby, a raczej poglądy tych twórców na Amerykę.
Obaj wychowali się i wykształcili w kręgu kultury europejskiej, a jednak reprezentują dwie odmienne perspektywy spojrzenia na Amerykę. Z jednej strony mamy krytykę negatywną Majewskiego, z drugiej – apologię Tyrmanda. Obaj odznaczają się nieprzeciętną inteligencją i przenikliwością, a swoje myśli formułują ostro, zdecydowanie i zajmująco. Uważam to za dostateczne usprawiedliwienie dokonanego tu zestawienia.
Zamieńmy się więc w arbitrów ich biegunowych opinii o Ameryce.

MAJEWSKI OSKARŻYCIEL, CZYLI O PODNOSZENIU SIĘ Z KOLAN

Lech Majewski:  ... (zdjęcie własne)

Lech Majewski: „To, w czym żyjemy, to żadna demokracja, ale totalitaryzm ukryty. W Ameryce nie da się nic zrobić. To kraj totalitarny, maoistyczny… Rządzi tu jeden typ kultury, a kto się wyłamuje, skazuje się na śmierć.” (zdjęcie własne)

Z Lechem Majewskim spotkałem się osobiście, kiedy przyjechał on do Chicago z wyreżyserowanym przez siebie filmem „Ewangelia według Harry’ego” zaprezentowanym w ramach Festiwalu Filmu Polskiego w Ameryce.
Majewski od 12 lat (moje spotkanie z reżyserem miało miejsce w 1994 r.) mieszka i tworzy poza granicami Polski, zajmując się również eseistyką kina oraz reżyseria teatralną (mając na koncie m.in. operę Krzysztofa Pendereckiego „Król Ubu”, a ostatnio, wystawioną z wielkim hukiem w Warszawie, bizetowską „Carmen”). Film pokazany w Chicago był rodzajem alegorii poddającej krytyce pewne zjawiska społeczno-obyczajowe współczesnej Ameryki. Przytoczą te fragmenty naszej rozmowy, które obrazują stosunek reżysera do tego kraju i jego kultury. Rozpocząłem wywiad stwierdzeniem, że sądząc po tym najnowszym filmie Majewskiego, nie jest on dobrego zdania o tym kraju, na co reżyser odparł:

– „Faktem jest, że Ameryka jest w tej chwili awangardą świata, to znaczy, że na całym świecie żyjemy w ‚cesarstwie amerykańskim’. Można to porównać do Cesarstwa Rzymskiego. Produkty amerykańskie zalewają świat. Porobiły się takie dziwne standardy. Przyjął się McDonald, Coca-Cola… choć przecież są lepsze soft-drinki i lepsze dania barowe. Przyjął się także McDonald filmowy – taka bardzo zmechanizowana, rutyniarska ucieczka od świata. Pomimo więc tego, że doceniam pewne aspekty tzw. kultury masowej, czuję się człowiekiem oszukanym. (…) Żyjemy w czasach, kiedy mamy nowa religię. Wszyscy się modlimy codziennie przed tym małym migającym ołtarzykiem. To on kreuje teraz wartości. To są bardzo dziwne czasy. Czasy, w których najlepiej zarabiającym tzw. ‚aktorem’ jest facet będący kulturystą. Kiedyś nie do pomyślenia było, żeby taki pływak Weissmuller – Tarzan był ceniony bardziej, niż np. Gregory Peck, który oprócz tego, że był gwiazdą, to był jeszcze prawdziwym aktorem. (…) Nastąpiło więc jakby przesunięcie punktu ciężkości na absolutny brak wartości, na fasadę, blichtr, kasowość… Palmę pierwszeństwa wcześniej miał Stallone, teraz przejął ją Schwarzenegger. Świadczy to też o pewnym zmierzchu mężczyzny. Oni wyrażają sobą coś, czego już mężczyźni dzisiaj nie mają: wspaniałe ciało, duże mięśnie i spluwę na dwa metry – symbol bardzo erotyczny.
Poznałem w tym kraju kilka osób, które przy proponowanym przez Amerykę, czy w ogóle – przez dzisiejsze czasy – świecie wartości, osiągnęły absolutny szczyt wszystkich możliwości. Weźmy np. taką Liz Taylor. Co by nie mówić, zdobyła ona wszystko, co było do zdobycia. Uważana była za najpiękniejszą kobietę świata, osiągnęła rzecz dla tej kultury bardzo ważną, a mianowicie sławę; miała wspaniałych mężów, pieniądze, Kleopatry, Hollywoody… A jest to – jak się tak z bliska ją zobaczy i z nią porozmawia – bardzo samotna postać, wręcz tragiczna. To jest paradoks tego kraju.
Podobnie jest z Marlonem Brando, Michaelem Jacksonem… To są ludzie wykolejeni, nie znający normalnego życia – zostali go pozbawieni i po prostu szaleją. Czy są to narkotyki, alkohol, obżeranie się… Tak np. jak robi to Brando, którego służący przywiązuje na noc do łóżka, żeby ten nie wstał w nocy i nie zjadł 10 hamburgerów i nie wypił 20 piw. A jednocześnie ludzi ci uważani są za królów życia. I każdy o tym marzy – bo to taki ideał naszych czasów.
Byłem niedawno w Polsce, gdzie przygotowywałem operę Pendereckiego i widziałem, jak bardzo ta kultura amerykańska zalała kraj. Wracam teraz z Festiwalu Filmowego w Rio de Janeiro, gdzie zobaczyłem jak zalała Brazylię – kraj o bardzo silniej i pięknej kulturze. Podbój świata przez McDonalda i Schwarzeneggera to naprawdę potężna siła, która zwycięża. Powaliła komunizm, powali wszystko, co znajdzie na swojej drodze.”

– Jakie to będzie miało konsekwencje dla naszej kultury, cywilizacji, świata?

– „Konsekwencje będą takie, że wszyscy będziemy siedzieć w kinie na filmie ze Schwarzeneggerem i popijać Coca-Colę. Ja osobiście w demokrację nie wierzę, bo uważam, że ludzie ogólnie nie dorośli nigdy w historii do tego, by decydować demokratycznie. Jeżeli w Stanach Zjednoczonych jest ponad 200 mln. mieszkańców i ci ludzie demokratycznie wybierają Billa Clintona jako najlepszego prezydenta, syna swojego narodu, to coś w tym systemie nie funkcjonuje. Czy jest to człowiek, który ma wizję, który jest kimś? Nie. To jest facet, który właśnie je McDonalda, ogląda Schwarzeneggera i nie potrafi podjąć żadnej decyzji.”

– Na pewne sprawy jesteśmy bardziej wyczuleni, choćby dlatego, że wychowaliśmy się w innej kulturze. Może nie doceniamy zalet, jakie cywilizacja zachodnia mimo wszystko ze sobą niesie?

– „Kultura zachodnia jest bardziej przyczynowo-skutkowa, logiczna. Pochodzimy z kraju, gdzie obowiązywała także logika paradoksalna. Sen, poezja, sztuka… Umieliśmy się fantastycznie porozumiewać za pomocą symboli, ponieważ tzw. ‚prawda’ była zabroniona. W Polsce mieliśmy np. bardzo dobry teatr. Kiedyś mieszkałem w Nowym Jorku, chodziłem na premiery broadwayowskie. Jest tam blichtr, pieniądze, ale nie ma żadnej kultury inscenizacyjnej. Takie walenie po oczach latającymi światłami. Rzeczywiście, ci ludzie są doskonali technicznie, świetnie wyszkoleni – tańczą, śpiewają, fikołki robią… Ale jak tak pójść do Teatru Starego w Krakowie, a pójść na Broadway na Manhattanie – to nie ma żądnego porównania.”

– Czy rzeczywiście istnieje konflikt między kinem komercyjnym, a tzw. artystycznym?

– „Żadnego konfliktu nie ma, ponieważ jedynym królem jest kino komercyjne. Kino artystyczne nie ma żadnych szans. Pracuję w umierającej branży i trochę mnie to przeraża. Znam wiele osób, zarówno w Polsce, jak i w Hollywood, które nie mogą się przebić ze swoimi pomysłami. Bo to, w czym żyjemy, to żadna demokracja, ale totalitaryzm ukryty. W Ameryce nie da się nic zrobić. To kraj totalitarny, maoistyczny… Rządzi tu jeden typ kultury, a kto się wyłamuje, skazuje się na śmierć..”

– Pan się odważył.

– „Stanąłem przed wyborem: wsiąść na ten bandwagon i jechać z tym dzikim tłumem Schwarzeneggerów, albo nie wsiadać. Wybrałem samotną podróż w innym kierunku.”

– Pierwsze mocne wrażenie po przekroczeniu Atlantyku. Jakie ono było?

– „Znalazłem się na Wall Street i zobaczyłem, że wszyscy ludzie ubrani są identycznie, że wszystkie sekretarki mają identyczne prochowce, identyczne kokardy pod brodami, identyczne snickersy na nogach, a w siatkach szpilki, które założą, jak wejdą do biura. Faceci zaś mają identyczne łososiowate krawaty i dokładnie te same koszule z Brooks Brothers… I że wszyscy gnają, jakby poszaleli. Wtedy nagle zdałem sobie sprawę: przecież to jest Mao Tse Tung, tyle że bardziej podkolorowany. Wydało mi się to wszystko chore. Rozbił się mit.”

– Siłą rzeczy, każdy po przyjeździe do Ameryki przeżywa konfrontację swoich wyobrażeń z obrazem rzeczywistym…

– „Jesteśmy typowymi prowincjuszami, którzy przyjeżdżają do Ameryki i padają na kolana. Potem się z tych kolan stopniowo podnosimy. To jest jednak taki szok dla organizmu, kiedy tu się człowiek zjawia i nasz ludzki organizm musi się zaadoptować. Tak samo, jak w małżeństwie. Najpierw wszystko bierze się za dobrą monetę. Problemy zaczynają się dopiero po paru latach, kiedy te wyidealizowane rzeczy zaczynają nieco czeznąć.”

– Musi pan jednak przyznać, że był czas, kiedy to społeczeństwo osiągnęło w wielu dziedzinach rzeczy imponujące.

– „Na przykład?”

– Stosunkowo wysoki standard życia klasy średniej. Wprawdzie ten najlepszy okres pod tym względem Stany Zjednoczone wydają się mieć za sobą, to jednak z zamożnością o takim zasięgu mogą się równać jedynie rozwinięte kraje Europy Zachodniej. Cięgle jednak jest tutaj tak, że jeśli ktoś, kto ma normalną, pewną i stałą pracę, to może żyć w niezłych, a niekiedy i w komfortowych warunkach. Sztuka sztuką – ale życie powszednie – życiem. Poza tym, dałoby się wskazać na niezwykłe osiągnięcia w innych dziedzinach: przemysł, nauka, technologia…

– „Pan raczy żartować! Co nazywa pan standardem? Właśnie się przejechałem dzisiaj po Chicago. Same rudery. Każdy budynek poza downtown wygląda jak jakaś katastrofa architektoniczna.”

– Powinien się pan przejechać dalej, na północno-zachodnie przedmieścia Chicago.

– „Wystarczy pojechać do Szwajcarii, czy do Francji i zobaczyć, że te wszystkie budynki wybudowano tam z cieplejszym, ludzkim duchem. A tutaj to jest wszystko tak: zarabiaj pieniądze, płać taksy, umieraj i… na drzewo!”

– Dlaczego więc tak pchają się wszyscy do tej Ameryki? Z całego świata: z Polski, Chin, Meksyku, Kuby…

– „Bo to jest Cesarstwo Rzymskie, a jak wiemy, wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. To jest cywilizacja, która podbiła, zwyciężyła świat. W bardzo dziwny sposób. Nie militarny, a ekonomiczny, kulturowy… Podbiła też mózgi wszystkich ludzi.”

– Miejmy nadzieję, że jest to jednak zjawisko powierzchowne. Mówimy w zasadzie o kulturze masowej, pewne rzeczy możemy więc widzieć jakby w powiększeniu, nie w tych proporcjach, co trzeba. Myślę jednak, że ta ekspansja kultury amerykańskiej jest bardziej spektakularna, niż głęboka.

– „Również staram się patrzeć na to realistycznie. Wydaje mi się, że jestem człowiekiem na tyle dojrzałym i na tyle otrzaskałem się w Ameryce, robiąc filmy. Ja też korzystam z tego systemu. Zgadzam się z panem, że tu lepiej płacą, niż np. w Polsce. Zbyt blisko widziałem jednak, jak to się odbywa, na czym to polega… Komercja jest komercją – tu rządzi pieniądz. Najgorsze jest to, że nie służy to sztuce, kulturze, a blichtrowi, picowi…
Wie pan, to jest naprawdę przerażające. Wszyscy np. chodzą i mówią „hałarju”, „fajn”, „grejt”, a potem człowiek siada przed telewizorem, gdzie jest tych 90 kanałów i jak tak przeleci się po tych kanałach, to widzi: tutaj ktoś komuś wybija oko, tutaj strzelają z kul dum-dum, tutaj świdrują komuś dziurę w głowie albo rozwalają mu czaszkę młotem pneumatycznym. I tak przez całą noc. To tak, jakby się wylewała ta podświadomość, jakby to telewizja płaciła za te uśmiechy w trakcie dnia. Pan uważa, że to normalne?”

– Uważam jednak, że pan przesadza. Repertuar telewizji amerykańskiej jest bardziej miałki i głupi, niż okrutny. Tak słucham pana, jak i innych moich rodaków narzekających na ten kraj i sobie myślę: dlaczego więc nie uciekacie z tej Ameryki, skoro ona taka przerażająca i okropna!?

– „Bo nie wypada uciekać z frontu.”

– W takim razie co jest szansą dla tego kraju?

– „To nie tylko o Amerykę chodzi. Wiemy, że nauka zna postęp, sport zna postęp… Ale kultura? Nie zna czegoś takiego, jak ‚postęp’. Nikt nie może powiedzieć, że dziś dramaturdzy są lepsi, niż Szekspir, albo lepsi malarze, niż Leonardo da Vinci. Generalnie rzecz biorąc, zawsze istniały dwie kultury w historii świata: kultura wyższa i niższa.”

– Wyższa – elitarna, niższa – masowa?

– „Tak, z tym, że teraz ta elitarna prawie że zanikła. To jest takie coś zdychające, dogorywające, podtrzymywane sztucznie przez namioty tlenowe różnych instytucji, ministerstwa kultury… itp. Niższa kultura pożarła wszystko.”

– Czy to nie jest aby normalną konsekwencją równania do średniej, czyli właśnie demokracji?

– „Naturalnie. Elity straciły władzę. Jestem człowiekiem anachronicznym i tęsknię np. za Medyceuszami, choć i oni niejedno mieli na sumieniu.”

– Muszę przyznać, że brzmi to wszystko po dekadencku.

– „Bo w takich dziwnych czasach żyjemy. Muzyka na dobrą sprawę umarła. Nie mamy już Mozartów, Bachów, Beethovenów.. są za to Madonny i inne Jacksony. Literatura też właściwie robi bokami, nie ma dobrych powieści, nie ma Dostojewskich, Dickensów, Balzaków… bo nikogo już dziś nie stać na to, by usiąść i przeczytać 400 – 500 stron. Teatr też nie funkcjonuje dobrze, kino zrobiło się na wskroś hollywoodzkie… Właściwie, potęgą teraz jest telewizja. (…)
Zmienił się nasz stosunek do czasu, wartości… Nikt nie pisze listów, nikt nie zabawia się głębszą konwersacją. Cały język amerykański, którym się tu posługują, sprowadza się do 20 wyrazów, jest maksymalnie uproszczony. Zrobił się właściwie taki stosunek przerywany – nie tylko ze sztuką. Naprawdę trudno jest wyciągnąć wnioski, gdzie to wszystko prowadzi.”

greydot

Nie ma tu miejsca na polemikę z Majewskim. Jego wypowiedzi są tyle sugestywne, co przesadzone. Działają na wyobraźnię i emocje, mając jednocześnie pozory intelektualnej istoty.
Wydaje mi się, że nastąpi teraz ciekawe zderzenie owych sądów Majewskiego z krytyką (i obroną) Ameryki, dokonaną w zupełnie innym tonie i kładącą nacisk na nieco inne aspekty amerykańskiej rzeczywistości, kultury i cywilizacji.

Leopold Tyrmand: Paru pisarzy i dramaturgów, głównie obcego pochodzenia i obywatelstwa, świetnie żyje z okazywania w słowie i druku swojej nienawiści do Ameryki. (zdjęcie: Archiwum Emigracji)

Leopold Tyrmand: „Paru pisarzy i dramaturgów, głównie obcego pochodzenia i obywatelstwa, świetnie żyje z okazywania w słowie i druku swojej nienawiści do Ameryki.” (zdjęcie: Archiwum Emigracji)

TYRMAND OBROŃCA, CZYLI O WYŻSZOŚCI AMERYKI NAD CAŁĄ RESZTĄ

Moje nieśmiałe próby oponowania Majewskiemu były bardziej stwierdzeniami wyznaczającymi tok wywiadu, może nawet małymi prowokacjami, niż rzeczywistymi argumentami polemicznymi. Prawdziwej obrony Ameryki – i to przed nią samą! – podjął się natomiast Leopold Tyrmand, który w jednej ze swoich książek przytacza taką oto scenkę, w której uczestniczył on sam i osoba, która uważała siebie za prawdziwą Amerykankę.

Nienawidzę Ameryki – rzekła pewna dama, smakując kęs kaczki, by upewnić się, czy jest odpowiednio miękka i krucha. – Ameryka to złożenie podstępności i prostactwa.” Ostrożnie wypiła kieliszek wiona. „Życie – kontynuowała – stało się niemożliwe pod nieludzkim naciskiem olbrzymich zrzeszonych struktur.”
Pani – wiek średni, przystojna, wypielęgnowana, parokrotnie zamężna, każdorazowo z kimś bogatszym, niż jego poprzednik. „Diabelnie zorganizowany ucisk dławi tu każdy przejaw indywidualności – zapewniała z przekonaniem. – Nawet spokojnych i bezstronnych ludzi porywa nakaz walki z tą plagą; nakaz buntu, konieczność przeprowadzenia zmian. Jedyna nadzieja w tych biednych, gnębionych dzieciakach z uniwersytetów. Oni wiedzą czego i jak chcą.”
W tym momencie Tyrmand poczuł przypływ współczucia i litości, spotęgowany zwłaszcza jej nieskazitelną cerą. „Nie myślała pani o emigracji?” – szukał rozwiązania. – „Może gdzie indziej odnalazłaby pani pełnię życia”?
„Nigdy – rzekła zdecydowanie – to moja ojczyzna. Nienawidzę jej, ale także nienawidzę jej nienawidzić. Znajduję wielką pociechę w swej pozytywnej, konstruktywnej nienawiści”.
– „Oczywiście – zgodził się Tyrmand. – To może nawet przejść w pomyślny stan ducha, przynajmniej z finansowego punktu widzenia. Paru pisarzy i dramaturgów, głównie obcego pochodzenia i obywatelstwa, świetnie żyje z okazywania w słowie i druku swojej nienawiści do Ameryki. Nazywają to śmiałą i konstruktywną krytyką. Im bardziej nienawidzą i gardzą, tym więcej mają czytelników i widzów na Broadwayu. Zastanawiam się jak godzą tę bezdenną wzgardę z braniem w kieszeń. A jednak plucie na Amerykę okazuje się dla obcego artysty w tym kraju najlepszą drogą do pokaźnych dochodów. Najmniej zasłużone obelgi cieszą się największym wzięciem.”
„To odpowiada naszym najlepszym tradycjom – rzekła w zamyśleniu. – Ameryka jest niedorzecznie prowincjonalna, a prowincjusze są zbyt zakłamani, by przyznać się do swych wadliwych instytucji i do swego upadku. Dlatego tylko ludzie z zewnątrz mówią im prawdę.”
Tyrmand w tym momencie westchnął: „A jednak ich gotowość do płacenia za to wydaje mi się całkiem światowa. Poza tym, jak ci zaślepieni nienawiścią krytycy mogą dojrzeć prawdę z wierzchołków swej wyniosłej, pseudointelektualnej odrazy?”
„A co my mamy zrobić z pieniędzmi? – spytała drwiąco. – Już wystarczająco dużo idzie na te wszystkie fałszywe, fasadowe organizacje antykomunistyczne. Przygniata nas własna niezdolność przeciwstawienia się im, co jeszcze raz potwierdza wstrętną przebiegłość naszych prześladowców.”
– „Pani jest cudowna – stwierdził Tyrmand. – Nigdy nie pojmę jak to się dzieje, że uwielbiają ten kraj ludzie skromni, przepracowani, marnie ubrani, a nienawidzą ci, którzy wszystko od niego dostali.”
„To bardzo proste – rzekła. – Jesteśmy wrażliwi. Radykalizm to wrażliwość.”
Tyrmand westchnął jeszcze głębiej: „To byłoby zbyt proste. Radykalizm jest bardzo skomplikowaną, psychologicznie niewytłumaczalną niemożnością poddania się czyjemuś rozumowaniu, przyznaniu mu racji, nawet jeśli jego argumentacja zawiera obiektywną prawdę. Myślę, że jest pani w Stanach Zjednoczonych, bo amerykańska demokracja to rzeczywistość społeczno-polityczna pod każdym względem lepsza od takich ustrojów, jak np. rosyjski, kubański lub chiński komunizm”.
„Nonsens” – odpaliła.
– „Ależ nie. Nienawidząc Ameryki nie jest pani naturalnie zdolna przyznać, że może ona wszystko przewyższać. To nie godzi się z pani najgłębszymi przekonaniami i z gotowym systemem wartości. Ale dla mnie zabobon intelektualny jest najgorszym z przesądów. Kapitalizm to chyba najbardziej zdyskredytowane słowo we współczesnym słownictwie. Niemniej, trzeba stwierdzić otwarcie, że po stuleciu doświadczeń okazał się lepszy, niż socjalizm. Wiem, takie stwierdzenie może tylko wywołać wzruszenie ramion, lecz kapitalizm wyłania się jako system bardziej giętki i podatny na zmiany w zależności od potrzeb, zadań i wymagań życia, niż socjalizm znany we współczesnych wersjach. Co więcej – i to wydaje się rozstrzygające – kapitalizm szybciej ewoluuje w praktyce niż socjalizm w teorii, co może się dla tego ostatniego okazać zgubne. Może pani nienawidzić kapitalizmu i Ameryki, ta postawa może nawet zawierać szczyptę prowokującego czaru, ale obawiam się, że życie jest przeciwko pani.”

Wypada zaznaczyć, że rozmowa ta odbyła się w czasie, kiedy nikomu nie przychodziło jeszcze do głowy, że blok wschodni może się wkrótce rozpaść. Także demokracja amerykańska nie trzyma się już teraz tak dobrze, a monopolizm kapitałowy wykazuje pewne symptomy zwyrodnienia. Jednak pewne wątki poruszone w tej rozmowie, do dzisiaj pozostały aktualne i w dalszym ciągu prowokują.
Oczywiście Tyrmand posiadał zbyt krytyczny umysł, aby tylko gloryfikować Amerykę. To właśnie on pisał: „Nie uważam, by społeczeństwo amerykańskie było całkiem zdrowe, praworządne, by dobrze funkcjonowało, przestrzegało obyczajów i zapewniało każdemu równe szanse…”, jednak zaraz dodawał, że przynajmniej stara się takie być i do tej pory zdobyło już nawet w tej rozgrywce kilka punktów. Potrafił więc oddać Ameryce sprawiedliwość, zachowując jednocześnie wobec niej pewien dystans.

greydot

Zostawiam Państwa z tymi opiniami, rezygnując z komentarza, w którym miałbym sugerować komuś takie, a nie inne wybory. Każdy bowiem sam – na własny rachunek – musi się uporać z problemem przychylności czy też niechęci wobec Ameryki. A jeśli jest obojętny? W takim razie jest także jego osobiste zmartwienie.

greydot

(Artykuł ukazał się na łamach “Dziennika Chicagowskiego”, 16 lutego, 1996 r.)

Inne odcinki cyklu: TUTAJ.

CHINY – UPADEK I NARODZINY WIELKIEJ POTĘGI

O książce Jonathana Fenby’ego, „Chiny”

Każde państwo uważa się za pępek świata, a co za tym idzie – za coś, co jest „najważniejsze”. I Państwo Środka nie jest pod tym względem wyjątkiem… Lecz tak naprawdę Chiny są jednak wyjątkowe pod wieloma innymi względami: to najludniejszy kraj świata (1 miliard 300 milionów mieszkańców – każdego dnia rodzi się tam 44 tysięcy małych Chińczyków!); olbrzymi obszarowo (stanowiąc niejako cały kontynent); posiadający najstarszą, istniejącą nieprzerwanie od dwóch i pół tysiąca lat cywilizację. Ponadto jest to państwo, którym rządzi jedna partia mieniąca się – o dziwo! – nadal „partią komunistyczną” ale przyzwalająca na funkcjonowanie gospodarki charakterystycznej dla państw kapitalistycznych… I to z jakim skutkiem! Żaden inny kraj na świecie nie rozwija się w sposób tak gwałtowny i jeśli proces ten nie zostanie zahamowany, to już wkrótce Chiny wysforują się na czoło globalnej awangardy i prześcigając Stany Zjednoczone staną się największym mocarstwem na planecie Ziemia. Ponadto, wszystko wskazuje na to, że Państwo Środka, stając się potęgą gospodarczą, nie zrezygnuje ze sposobności, by stać się przy tym także największą potęgą militarną w dziejach ludzkości, a co za tym idzie – rzeczywistym Panem Świata. Tak więc jeśli komuś do tej pory nie podobało się to, że w roli globalnego policjanta występuje Ameryka, to wizja policjanta o skośnych oczach powinna jednak budzić jeszcze większą jego obawę, by nie napisać „zgrozę”.

CHIŃSKA TAJEMNICA

Chiny to jedna Wielka Zagadka. Niestety (?) po przeczytaniu opasłego, liczącego 1000 stron tomiszcza Jonathana Fenby’ego, zajmującego się historią Chin ostatnich 160 lat, muszę szczerze wyznać, że owa zagadka w mojej głowie wcale to a wcale się nie wyjaśniła. Wprost przeciwnie – stała się Zagadką Jeszcze Większą. Lecz bynajmniej nie jest to winą autora. Właściwie, świadczy to na jego korzyść, ponieważ oznacza, iż nie wyartykułował on w swojej pracy sądów jednoznacznych, definitywnych, stronniczych… dzięki czemu interpretacja „chińskich przypadków” pozostaje dla czytelnika kwestią otwartą. Zagadka nierozwiązana może się przez to stać zagadką jeszcze bardziej pasjonującą.
Zresztą: wydaje się, że nie sposób jest jednak wyartykułować na temat Chin prawdy jednej i jedynej – jasno zdefiniować to, co się w Pastwie Środka tak naprawdę wyprawia.

Fenby, jak przystało rasowemu dziennikarzowi, skupia swoją uwagę na wydarzeniach, które tworzyły chińską historię począwszy od połowy XIX wieku do roku 2008, a więc na tym w jaki sposób doszło do upadku cesarstwa (1912) co się działo w okresie tzw. interludium, japońskiej okupacji, krwawej walki nacjonalistów z komunistami o władzę (1941 – 45), powstanie Chińskiej Republiki Ludowej (1949), umacnianie się władzy komunistów i rządy Mao Zedonga, za których doszło do niewyobrażalnych ,   dotykających szeregowych Chińczyków, nieszczęść (głód na przełomie lat 50-tych i 60-tych, powodujący śmierć ok. 30 mln. ludzi – efekt tzw. Wielkiego Skoku ale i wielkiej suszy jaka nawiedziła kraj w tym samym czasie; szaleństwo Rewolucji Kulturalnej końca lat 60-tych). Dalej: śmierć Wielkiego Sternika, upadek tzw. „bandy czworga”; przejęcie władzy (schedy po Mao) przez Deng Xiaopinga, który mimo poważnych kłopotów po drodze (Masakra na Placu Bramy Niebiańskiego Pokoju w 1989 roku) skierował Chiny na nową drogę bezprecedensowego w dziejach świata rozwoju gospodarczego, który trwa do dzisiaj i oszałamia wszystkich na globalną skalę.

KŁANIAJĄC SIĘ MAO

Przyznam się, że ze szczególną uwagą czytałem to, co autor ma do powiedzenia o Mao Zedongu. Uważałem, że nie sposób jest zachować wobec tej postaci całkowity obiektywizm i że stosunek jaki ma Fenby do Mao, będzie wydatnie wpływał na to, co napisze on o nim (a także o samych Chinach) w swojej książce.
I chyba się nie pomyliłem.
Mao Fenby’ego jest dość marnym – szalonym, narcystycznym, małostkowym, knującym coś nieustannie i popełniającym błąd za błędem – człowieczkiem, który skupił w swoich rękach niebywałą władzę.
Szkopuł w tym, że patrząc na Mao w takim świetle nie sposób jest zrozumieć jak doszło do tego, że stał się on władcą absolutnym najliczniejszego ludu świata i przetrwał w tej roli przez blisko 40 lat. Jedynym wytłumaczeniem – na pierwszy rzut oka – wydaje się to, że musiał on być Wielkim i Wyjątkowym Człowiekiem, posiadającym niezwykłą charyzmę, dysponującym genialnym potencjałem umysłowym, obdarzonym wybitnymi zdolnościami przywódczymi a nawet…  jakąś nadprzyrodzoną siłą.
Ale czyż nie są to nasze złudzenia? Czy rozumując w ten sposób sami nie ulegamy mitologicznej sile kultu jednostki, którą reprezentowany przez Mao system zaszczepiał w sercach i umysłach swoich pokornych oddanych? Może więc Mao był w rzeczywistości dość przeciętnym, a nawet małym człowiekiem, który w sposób przypadkowy (ale i wskutek własnej determinacji) znalazł się na szczycie hierarchii wypracowanej przez liczącą kilka tysięcy lat cywilizację i że to właśnie wiążąca się z tą pozycją moc (sakralizowana na dodatek przez odwołanie się do tzw. Mandatu Niebios) dawała mu ową absolutną władzę i swoistą nietykalność, dzięki czemu nawet okrucieństwo, obłęd i ewidentnie idiotyczne decyzje nie spowodowały jego haniebnego upadku?
Tak, tak… wszystko to stało się możliwe tylko dlatego, że Mao Zedong stał się kolejnym chińskim cesarzem.

Przyszły Syn Niebios i Wielki Sternik Mao Zedong wraz ze swym adiutantem Zhou Enlaiem (w czapce) po zakończeniu Długiego Marszu w 1937 r.

Jestem za coś wdzięczny Jonathanowi Fenby’emu. Mianowicie za to, że umieścił jednak Mao w rzędzie największych zbrodniarzy XX wieku. Bo to, że Mao był odpowiedzialnym za masowe ludobójstwo „potworem”, nie wydaje się być tak oczywiste w świecie dzisiejszej oficjalnej polityki globalnej. Należy zaznaczyć, że to właśnie Stany Zjednoczone zapoczątkowały – i to jeszcze za życia Mao (konkretnie: Nixon w 1972 r.) – ignorowanie zbrodniczych poczynań ChRL, legitymizację komunistycznego reżimu na arenie międzynarodowej – w imię „współpracy” gospodarczej i normalizacji dyplomatycznych stosunków między Chinami a państwami demokratycznymi. I proces ten trwa w najlepsze po dziś dzień: pragmatyzm i „biznes” bierze górę nad jakimikolwiek skrupułami natury moralnej. A przecież jest to – ujmując sprawę w kategoriach etycznych – nic innego jak degenerowanie wartości uznanych za „niezbywalne” przez szczycącą się ideałami demokratycznymi i poszanowaniem praw człowieka cywilizację zachodnią. I wydaje mi się, że przyjdzie czas, kiedy Zachód będzie za to musiał zapłacić słoną cenę.
Prawda jest taka, że Mao Zedong odpowiedzialny jest za podobne zbrodnicze poczynania jak Hitler czy Stalin, a na swoim koncie ma nawet więcej ofiar niż oni. Jedyną różnicą jest to że imperia niemieckie (Rzesza) oraz rosyjskie (Sowiety) upadły, a imperium  chińskie przetrwało. Mało tego – ono urasta w jeszcze większą, niewyobrażalną potęgę przy współudziale i kooperacji niemal wszystkich krajów świata. Co byśmy powiedzieli o takiej współpracy z hitlerowskimi Niemcami, gdyby dotrwały one do naszych czasów? Czy zapomnielibyśmy nagle o Holokauście? Dlaczego holokausty zaserwowane milionom ludzi w Chinach są mniej ważne od tych, które zafundował Żydom (i innym nacjom) Hitler a Rosjanom (a także Polakom) Stalin?
Jednak muszę zaznaczyć, że są to moje dywagacje – Fenby nie posuwa się w swojej książce tak daleko. Lecz wnioski nasuwają się same. Stanowisko autora wydaje się być nam jednoznaczne, zwłaszcza gdy czytamy takie ustępy: „Z okazji sto dziesiątej rocznicy narodzin Wielkiego Sternika partyjny sekretarz generalny Hu Jintao (obecny przywódca polityczny Chin, przyjmowany z wszelkimi honorami na wszystkich znaczniejszych dworach politycznych współczesnego świataprzyp. LA) wygłosił składające się z dziesięciu tysięcy sinogramów przemówienie wynoszące pod niebiosa wielkie osiągnięcia ojca założyciela Chińskiej Republiki Ludowej. Jeszcze przed przemową Hu udał się do mauzoleum położonego nieopodal placu Tian’anmen, by trzykrotnie pokłonić się posągowi człowieka odpowiedzialnego za śmierć wielu dziesiątek milionów ludzi.”

GLOBALNE WEJŚCIE SMOKA

Po śmierci Mao tylko ślepcy mogli nie zauważyć tego, że kontynuowanie narzuconej przez niego polityki opierającej się wyłącznie na ideologii, maoistycznym dogmatyzmie i oderwanego zupełnie od rzeczywistości partyjnego – zmieniającego się jak chorągiewka na wietrze – widzimisię, doprowadzi wkrótce do kolejnej klęski i pogrąży Chiny w chronicznej zapaści. Dlatego też  jego następca (i ostatni chyba chiński satrapa wielkiego formatu) Deng Xiaoping obrał inny kurs polegający na szerszym otwarciu się na to, co dzieje się na świecie, wykorzystywaniu doświadczeń innych państw, większym poszanowaniu mechanizmów rynkowych, rozwijaniu gospodarki przy wykorzystaniu nowoczesnych technologii… etc.
Dzięki temu, status państwowego rządcy, czyli Chińskiej Partii Komunistycznej, zaczął wyglądać cokolwiek cudacznie, zupełnie już w swojej marksistowsko-leninowsko-maoistycznej dogmatyce odrywając się od rzeczywistości, czyniąc tym samym z Państwa Środka jakiś bez mała schizofreniczny stwór, dziwaczną ustrojową hybrydę: państwo komunistyczno-kapitalistyczne, autorytarne, reżimowe, stanowiące dyktaturę jednej partii, de facto tylko nominalnie „komunistycznej”.
Oczywiście nie obyło się to bez ostrych spięć i mocnych tarć między bardziej konserwatywnym partyjnym „betonem” a (z pozoru) liberalnym odłamem reformatorów stawiających na wolny rynek, uaktywnienie „sił produkcyjnych, „wolną” konkurencję i ekonomiczne otwarcie się na świat. Ci ostatni np. w sposób sarkastyczny proponowali, by utworzyć specjalną strefę, „w której wprowadzono by w życie postulaty skrajnej lewicy, narzucając całkowite centralne planowanie, racjonowanie i kolejki po żywność, a także zakazano by zagranicznych inwestycji, nie wpuszczano cudzoziemców, natomiast mieszkańcom zabroniono by podróżowania czy wysyłania zagranicę” (autorem tych słów był wicepremier Tian Jiyun, który wyraziwszy to zapytał, czy lewaccy przywódcy byliby gotowi przeprowadzić się w takie miejsce).

Co przyniesie najbliższa przyszłość? Nie wiadomo. Według wracającego w ostatnich dekadach do łask Konfucjusza, nie da się zrozumieć przyszłości bez wiedzy o przeszłości. Jednak to, co się działo z Chinami w przeszłości, nie wróży w tym kontekście niczego dobrego. Lecz akurat nie dlatego, że państwo to już kilkakrotnie nie wykorzystało szansy, by stać się dominującym globalnie imperium (czego akurat nie powinniśmy sobie życzyć). Prawdziwe niebezpieczeństwo leży w możliwości kolejnej, katastrofalnej destabilizacji i upadku giganta, co będzie tragiczne w skutkach nie tylko dla samych Chińczyków, ale i dla wielu innych ludzi na świecie.
A wbrew pozorom, Chiny dzisiejsze nie są państwem stabilnym. Wydaje się nam, że wszystko jest tam pod kontrolą, że sterowane jest wg kolejnego „mistrzowskiego” planu, jakiejś złotej reguły, która w sposób spektakularny i godny pozazdroszczenia prowadzi Chiny ku nowoczesności, czyniąc zeń państwo bogate, nowoczesne i potężne. Lecz jest to złudzenie. Mimo rozbudowywanego stale do niespotykanych dotąd rozmiarów aparatu represji (służby specjalne, policja, wojsko), monopolu władzy na „prawdę” i zawłaszczania historią, kneblowania ust dysydentom i opozycji, decyzyjnej centralizacji… władze chińskie nie panują jednak nad żywiołowo rozwijającą się gospodarką, nie mają jasnej koncepcji stabilizacji materialnej społeczeństwa, nie są w stanie zapewnić bezpieczeństwa socjalnego setkom milionów ludzi (dopuszczając do zwiększania się różnic społecznych, przez co przepaść między bogatymi a biednymi jest już w tej chwili kolosalna); w najmniejszym stopniu nie przeciwdziałają degradacji środowiska naturalnego… etc.

Pozycja Chin w dzisiejszym świecie jest wyjątkowa z wielu względów. Podobnie jak w przeszłości, nie da się do analizy tego kraju stosować tego, czym można było opisać rozwijające się państwa zachodnie, takie jak np. Stany Zjednoczone czy Wielka Brytania – a tym samym przewidzieć mniej więcej w jakim kierunku zdąża.
Tę specyfikę Jonathan Fenby starał się ująć w swojej książce konkludując, że ustrojowo Chiny są „państwem kapitalizmu biurokratycznego, podpartego przemocą, oferującego obywatelom niewielką  ilość czasu wolnego, który mógłby zostać przeznaczony na promocję ludzkiego szczęścia na innej płaszczyźnie niż tylko pod kątem dochodu materialnego; (…) narodu, którego wpływy zmieniają cały świat, ale który pozostaje zupełnie niezgłębiony, a sami jego władcy zmagają się z kłopotami o bezprecedensowym wymiarze”, kończąc swoje obszerne dzieło słowami: „Chiny biorą na swoje barki odgrywanie głównej roli na scenie międzynarodowej, nie uporawszy się wcześniej z własną historią, która wciąż wyznacza przyszłość.”

Jeśli Konfucjusz miał rację.

*  *  *

Chińskie dzieci na szkolnym apelu (widok z hotelowego okna w Xi'an, zdjęcie własne)

*

DOPISEK: Powyższa nota o książce Jonathana Fenby’ego powstała jeszcze przed moim wyjazdem do Chin. Czy teraz – po powrocie stamtąd – napisałbym ją inaczej? Niewątpliwie tak, choć w ogólnych zarysach pozostałaby ona niezmieniona. Mam wrażenie, iż ten kilkutygodniowy pobyt w Państwie Środka był tylko czymś w rodzaju wprowadzenia do Chin, dotknięciem wierzchołka góry lodowej, liźnięciem jego powierzchni… Niemniej jednak dał mi poczuć smak tego kraju, pozwolił dostrzec jego specyfikę, „sznyt”, koloryt (ale także i szarość), a zetknięcie się… a właściwie bliższe poznanie kilku jego mieszkańców (wśród których znaleźli się głównie młodzi ludzie, tacy jak Hu Xin, Wang Xan Tang, Zhang Dan, Fang Ling, Song Shan Hu, jak również Tybetańczyk Pema) umożliwiło mi (do pewnego stopnia) wniknięcie w duszę i umysł konkretnego, prawdziwego człowieka. Zobaczyłem przy tym kilka rejonów Chin  – m. in. Pekin, Szanghaj, dawną stolicę cesarstwa Xi’an, Czengdu w Seczuanie, Guilin (wraz z rzeką Li i miastem Yangshuo)… Udało się nam również zrobić kilkudniowy wypad do Tybetu (Lhasa i okolice). Jednym słowem – wrażeń wywiozłem z tej podróży mnóstwo i mam nadzieję, że przynajmniej z kilkoma z nich zdołam się z Wami podzielić.

*