FLORYDA – JAKA JEST NAPRAWDĘ?

.

Zmierzch nad mokradłami - Everglades

Zmierzch nad mokradłami – Everglades

.

i

Nie roszcząc pretensji, by za jednym zamachem skreślić tu obraz Florydy prawdziwej, pozwolę sobie rzucić kilka uwag o tym stanie, który również w świadomości Polaków, Polonii i Amerykanów polskiego pochodzenia zajmuje sporo miejsca.

.

Wbrew pozorom, tekst ten będzie dotyczył nie tylko samej Florydy. Dotknie zagadnienia szerszego – naszego subiektywnego postrzegania świata. Jest truizmem to, że każdy z nas widzi wszystko ze swej własnej perspektywy, która na dodatek cały czas się zmienia. Natomiast pytanie można zadać następująco:  jak te nasze subiektywne obrazy i opinie do siebie nawzajem przystają?
Dajmy sobie jednak spokój z filozofowaniem i postawmy problem jasno. Czy jest Floryda egzotycznym rajem plaż, palm, oceanu i słońca, czy też nieznośną klimatycznie lepką patelnią, na którą – jak na lep – zwabia się rokrocznie miliony omamionych florydzkim mitem turystów?
Nie będę się silił na trywialny skądinąd wniosek, że prawda musi leżeć gdzieś pośrodku, a spróbuję – starając się mimo wszystko zachować pewien obiektywizm – podzielić się z Czytelnikami moim własnym doświadczeniem Florydy.
Zatem: jak ja widzę ten stan?
Chcę jednak zaznaczyć, aby nie traktować tego jako jeszcze jedną egzotyczną wstawkę, a po prostu jako próbę opisania perypetii poznawczych ścierania się mitu i wyobrażeń z rzeczywistością – doświadczenia Florydy na własnej skórze przez pewnego Polaka rodaka.

TEORIA WZGLĘDNOŚCI EINSTEINA

Kiedy tak sięgnę pamięcią, to okazuje się, że na temat Florydy pisałem w różnych tonacjach. Od sielskiego i bezkrytycznego reportażu z „Cudownego Świata Walta Disney’a”, czy inwentaryzacji turystycznych atrakcji w różnych rejonach stanu; przez dość suchy opis technicznych osiągnięć kosmonautyki i „podboju” Kosmosu na Przylądku Canaveral, dzieje hiszpańskiej konkwisty w poszukiwaniu florydzkiego złota; po dość osobliwy, bo zalatujący pamfletem (traktowany jednak przeze mnie w kategoriach żartu) tekst „obalający” mit Słonecznego Stanu.

Skąd to zróżnicowanie? Czy to jakaś kalkulacja? A może manipulacja?
Od tej ostatniej insynuacji chciałbym się jednak odżegnać. W zasadzie zawsze, pisząc o Florydzie (zresztą tak samo, jak na każdy inny temat), starałem się nie poddawać pokusie manipulacji… może tylko odrobinę słowno-warsztatowej stylizacji.
Lecz doprawdy możliwe jest przedstawienie Florydy w różnym świetle (różnych barwach, kształtach i odcieniach), bez świadomych zafałszowań i ewidentnego mijania się z prawdą. To może chyba świadczyć tylko o tym, że Floryda rzeczywiście przypomina mieniącą się kontrastami mozaikę, jak również kalejdoskop – w zależności od tego jak nią potrząśniesz (ewentualnie – jak potrząśnie ona tobą), taki będziesz miał obraz.
Jeśli więc ktoś napisze, że Floryda to bajeczny eden (bo np. przepłynął się z czarującą go kobietą katamaranem o zachodzie słońca wokół Key West); a kto inny, że to mokre i robaczywe piekiełko (bo np. musiał się męczyć przez całą noc w jakiejś nieklimatyzowanej dziurze pełnej karaluchów), to obaj będą mieli rację. Ponieważ to, jak doświadczają świat nasze zmysły, decyduje zasadniczo o tym, jakie mamy o tym świecie mniemanie (ergo: tak świat widzimy i oceniamy, jak go bezpośrednio odbieramy i odczuwamy).
Poza tym, to czy jest piękno, czy brzydota, urok czy koszmar, pogoda lub smutek tropików – rozstrzyga się w samym człowieku. Innymi słowy: ostrzec to można dopiero w oku patrzącego (in the eye of a beholder – jak mówią tubylcy).
Względność naszego doświadczenia, względność wszystkiego…
Starał się nam to wyjaśnić także Albert Einstein: „Kiedy mężczyzna siedzi z ładną kobietą przez godzinę, to wydaje się mu, że jest to minuta. A posadźcie go na rozpalonym piecu – wtedy to wyda mu się dłużej, niż wiele godzin”, mówił twórca rewolucyjnej teorii względności.

KONTRASTY, KONTRASTY…

Napisać, że Floryda – podobnie jak cała Ameryka – jest ziemią kontrastów, byłoby jeszcze jednym banałem. To prawda, że z jednej strony, oko nasze spocząć może na królewskiej, wycenionej na 30 mln. dolarów rezydencji Trampa w West Palm Beach, albo też na nieprzyzwoicie wystawnej, otoczonych murem i własną security dzielnicy bogaczy w Boca Raton; z drugiej zaś – na tekturowych pudłach bezdomnych w Miami lub barakach slumsów w Homestead; obok Rolls-Royce’a Silver Shadow w Coconut Grove zobaczyć możemy zżartego przez rdzę junka marki Dodge. Idąc tym samym wybrzeżem natrafiamy na malownicze plaże pełne dorodnych palm i kolorowych parasoli, a nieco dalej – na zgniłe wodorosty, brud, smród i wysypisko śmieci…
Podobną litanię można by ciągnąć długo.
Jeden wszak element Florydy pozbawiony jest kontrastów. Jest nim krajobraz – rzeźba terenu. To święta prawda, że półwysep ten jest płaski jak patelnia. Nie bez kozery (zważywszy także na kształt), północno-zachodnia część Florydy (tam, gdzie leży stolica stanu Tallahassee), nosi nazwę panhandle, czyli właśnie „uchwyt patelni”. Najwyższa góra stanu mierzy raptem 100 metrów.
Ta plaskatość Florydy doskonale jest widoczna z lotu ptaka. Daje się również we znaki podczas jazdy samochodem jedną z wielu dróg przecinających tamtejsze lasy na północy i bagna, które stanowią niemal całą południową część półwyspu.
Krajobrazową monotonię pogłębia charakter roślinności, która – niby to bujna – a jednak krzaczasta i taka jakaś… wiecheciowata. Wbrew nazwie nie spotykamy na Florydzie zatrzęsienia kwiatów. Północne lasy są rzadkie, ale i przy tym niedostępne oraz nudne, południowe bagna to właściwie bezkres umoczonych traw i rosnących gdzieniegdzie karłowatych sosen i wysuszonych cyprysów. Wyjątek stanowią bujne cytrusowe gaje i ogrody utrzymywane ręką człowieka – zagajniki palm spotykane tu i ówdzie, olbrzymie drzewa banjanowe sprowadzone z różnych stron świata, więc nie rosnące dziko, a na prywatnych posesjach.

Miami Beach

Ludzie, ocean i parasole – Miami Beach

.

PLAŻE

Plaże, jak już wspomniałem, są różne. Obrok naprawdę ładnych, niczym z reklamowego foldera (ten czysty piasek obmywany falami szmaragdowo-turkusowych wód, kępki malowniczych palm użyczających skąpego cienia), są też zaniedbane, choć przecież nie bezpańskie, gdyż zbyt droga jest działka z dostępem do oceanu, by nie miała ona jeszcze do tej pory właściciela. Najczęściej zdarza się to tam, gdzie hotel zbankrutował lub stoi na granicy bankructwa. To zresztą tutaj normalna kolej rzeczy – jedne resorty upadają, inne, tuż obok, rozwijają się i rozkwitają. Stąd te częste zmiany gospodarzy.
Ci więc, którzy traktują swój biznes na Florydzie poważnie (i mogą sobie na to pozwolić) dbają o jakość plaży. Od tego bowiem głównie zależy nastrój rekreującego się klienta z Północy (bardzo często jest to Europejczyk – Niemiec, Belg, Holender, Skandynaw, Rosjanin…).

Kiedy jeszcze nie znałem Zachodniego Wybrzeża Ameryki, a uroki florydzkie nieco mi się już przejadły (po kilkunastu miesiącach zasadniczo „służbowego” pobytu, nawet Miami Beach powszednieje), wyobrażałem sobie, że dopiero plaże kalifornijskie muszą być prawdziwą bajką, jeżeli chodzi o kąpiel – zarówno wodną, jak i słoneczną. Otóż tak nie jest. Wybrzeże pacyficzne jest o wiele bardziej surowe, mniej przystępne, bardziej ostre i postrzępione, a co najważniejsze – dużo chłodniejsze wskutek prądów oceanicznych i atmosferycznych z północy (Alaska, Arktyka). Półwysep florydzki zaś obmywany jest ciepłymi prądami płynącymi z południa, ze strefy zwrotnikowej, tworząc słynny golfsztrom, który wykorzystywały np. obładowane skarbami galeony hiszpańskie, wywożące łupy i bogactwa z kolonii południowo- i środkowo-amerykańskich do Europy. Stąd mnogość wraków i zatopionych dóbr u wschodnich wybrzeży Florydy (patrz: niesamowite muzeum Mela Fishera na Key West, utworzone przez poszukiwacza skarbów, byłego hodowcy kur z Kalifornii, który odnalazł wrak Nuestra Señora de Atocha i wydobył z niego skarb o szacowanej wartości ponad 4 miliardów dolarów!)

Nie porównując walorów krajobrazowych wybrzeża pacyficznego z atlantyckim, które jednak zdecydowanie układają się na korzyść tego pierwszego (wybrzeże Kalifornii, Oregonu i Waszyngtonu jest niezwykle malownicze), wypada stwierdzić, że plaże florydzkie są o wiele bardziej przyjazne, cieplejsze – po prostu przyjemniejsze i bardziej gościnne, niż te na Zachodzie Ameryki. Ponadto, praktycznie rzecz biorąc, można się tutaj kąpać i opalać przez cały rok, w odróżnieniu od okresu paru miesięcy w północnej Kalifornii.
Nie bez znaczenia jest też długość tej plaży, ciągnącej się właściwie – przez setki mil – wzdłuż całego wschodniego wybrzeża Florydy. Również po drugiej, zachodniej stronie półwyspu, nad Zatoką Meksykańską, jest wiele znośnych plaż, z piaskiem białym i miałkim niczym cukier puder, zwłaszcza w okolicach Tampa Bay, gdzie znajdują się takie miasta, jak Sarasota, Tampa, Clearwater, St. Petersburg.
Mimo, że na Florydzie nie chciałbym raczej mieszkać na stałe, to zdarza mi się, że wśród ziąbu jesienno-zimowych wariactw pogodowych naszego kochanego Wietrznego Miasta, ciągnie mnie (prawie że mi tęskno) do paru zakątków plażowych na Florydzie. Choćby na plażę Bal Harbour w Miami Beach, na którą najczęściej jechałem dla chwili oddechu w czasie wolnym od stresującej pracy.
Jest też takie kąpielisko w drodze na Key West, obok Holiday Isle Resort (mila NM 84.5), pisz wymaluj jak z wyidealizowanej, kolorowej i błyskotliwej reklamy, gdzie rzeczywiście mamy złudzenie, że oto znaleźliśmy się wewnątrz widokowego foldera.

Plaża w Daytona Beach to jednak zupełnie inna parafia. Niepodobna do żadnej innej. Ze względu na bardziej północne położenie w strefie umiarkowanej, jest tam nieco chłodniej, choć nie zawsze tak, by nie można zażyć tam kąpieli, i to nawet zimą. Daytona Beach to bez wątpienia jedna z najsłynniejszych plaż amerykańskich.
Czy warta jest jednak tej sławy?
Już od dawna nie bije się na niej rekordów prędkości, a i organizowane współcześnie wyścigi nie odbywają się już na samej plaży, tylko na torze Daytona International Speedway, kilkanaście kilometrów od wybrzeża Atlantyku. Do dzisiaj wszak pozostał zwyczaj jeżdżenia samochodami po plaży, która w niektórych miejscach sięga kilkuset metrów szerokości, a piasek ubity jest przez wodę tak, że twardo jest na niej tak, jak na tytanowej bieżni.
Plaża w Daytona Beach to widok niezwykły, głównie ze względu na jej rozmiary, tudzież leniwość, ale i potęgę Oceanu, przejawiającą się w niestrudzonym i nieustannym ruchu spienionych fal. Wrażenia niezapomniane – zwłaszcza o wschodzie słońca.
Plażą osobliwą – ale i chyba najbardziej dziką – o której też wypada tu wspomnieć, jest plaża na Sanibel Island, po stronie Zatoki Meksykańskiej, słynna z nieprzebranej ilości muszli, które ją pokrywają. Zresztą, sama wyspa Sanibel jest uważana za jedno z najciekawszych miejsc stanu, zwłaszcza przez miłośników dzikiego ptactwa, które tam występuje najobficiej.

.

Muszle na plaży - Sanibel Island

Muszle na plaży – Sanibel Island

.

ALIGATORY, PELIKANY, ŻÓŁWIE, ORKI, DELFINY…

Odwiedzający Florydę turyści, zwierzynę tego regionu, niestety widzą najczęściej w niewoli. Aby zobaczyć ją w środowisku naturalnym, na swobodzie, trzeba się zapuścić w dzicz, wybrać do Parku Narodowego Everglades, czy do któregoś z rezerwatów przyrody, ewentualnie wypłynąć jachtem czy łódką na otwarty Ocean. (Słowa te nie dotyczą pelikanów, których zatrzęsienie jest wielkie i dlatego spotkać je można wszędzie.)

Przyznam, że trudno mi jest jednoznacznie określić stosunek do pewnych publicznych pokazów z udziałem tresowanych zwierząt. A te stanowią jedną z żelaznych pozycji florydzkiego przemysłu rozrywkowego. Wystarczy wymienić tylko te największe: Sea World pod Orlando, Seaquarium w Miami, Theatre of the Sea w Islamorada, Ocean World w Fort Lauderdale…
Chodzenie do ZOO nie należy do moich ulubionych rozrywek. Ostatniego lata byłem w pod chicagowskim Brookfield ZOO i już więcej mnie tam nie zobaczą. Nie będę tu pisał dlaczego, bo nie miejsce ani czas po temu.
Sprawa z morskimi parkami tematycznymi na Florydzie ma się nieco inaczej. Taki np. Sea World jest niewiarygodnym gigantem, a cyrkowe pokazy z udziałem kilku orek jednocześnie, mają w sobie – ze względu na swoją rozbuchaną widowiskowość – jakiś odrealniony rys surrealistyczny, zupełnie wyabstrahowany z przyrodniczej rzeczywistości. Te zwierzęta, podobnie jak inne (głównie delfiny), występujące w innych programach, sprawiają wrażenie bawiących się (i zabawnych) maskotek, do czego walnie przyczynia się charakter owych pokazów, ich aranżacja, scenariusz, układ, scenografia, atmosfera. Większość biorących w nich udział zwierząt przyszła na świat w niewoli, nie znają więc innego otoczenia i prawdopodobnie nie byłyby zdolne do życia w środowisku naturalnym. Jest oczywiste, że wolałbym taką orkę zobaczyć w jej pełnej dzikiej krasie na wolności. Ale jak często wybieramy się statkiem wielorybniczym na pełne morze? *

Być  na Florydzie i nie zobaczyć aligatora, to jak być w Tatrach i nie zobaczyć – nie przymierzając – górala. Przy czym, stworzenia te robią znacznie lepsze wrażenie, gdy nie są stłoczone w kojcach hodowlanych na farmach aligatorów, ani tym bardziej zmuszane do tzw. zapasów, czyli kuriozalnych, trącących wręcz groteską pokazów „mrożących krew w żyłach”, które właściwie przypominają znęcanie się nad nieruchawym i rozleniwionym zwierzakiem.
Jeżeli więc chcemy zobaczyć aligatory „na dziko” – w całym tym ich gadzim majestacie – to należy się wybrać na bagna Everglades. Zdarza się też spotkać gada „at large” w innych miejscach Florydy, choćby jadąc po NASA Parkway w kierunku Centrum Badań Kosmicznych im. Kennedy’ego na Przylądku Canaveral, a to dlatego, że otoczony jest on przez rezerwat przyrody Merritt Island.

KLIMAT, BAGNA I CYPRYSY

Tym, co trudno jest znieść na Florydzie – szczególnie nam, Europejczykom – jest klimat. Zwłaszcza latem.
Każdy człowiek na warunki klimatyczne reaguje inaczej, jednak większości z nas uprzykrza się wilgoć, a właśnie ta charakteryzuje najbardziej Florydę, zwłaszcza tę jej południową część, leżącą w tropiku i sub-tropiku. A więc wilgoć, częste zmiany ciśnienia, gwałtowne zachmurzenia, częste choć (zwykle) przelotne deszcze i lepka słoneczność – o groźnych huraganach wiosną i latem nie wspominając – to wszystko może równo dawać w kość i rodzić chęć ucieczki w inne ciepłe strony – ot choćby na pustynny Południowy Zachód (Utah, Nowy Meksyk, Arizona, Kalifornia). Ponadto, gdybym już miał mieszkać na Florydzie dłużej, to – jako nieodrodnemu dziecku Północy – brakowałoby mi niewątpliwie w tym tropiku zmian pór roku, w tym również… tak, tak – zimy!
Lecz jeśli ktoś czuje się na Florydzie dobrze – good for him! Jeżeli uważa, że służy mu klimat, że uzdrawiają go termy i mineralne źródła; że ciepło działa mu na stare kości jak balsam – wspaniale!
Rzeczywiście, wielu ludzi twierdzi, że czuje się na Florydzie dobrze, lecz z drugiej strony, wielu innym ta sama Floryda doskwiera i gotowi są stamtąd uciekać. Takich, oczywiście, również spotkałem. Z medycznego punktu widzenia, na niektóre schorzenia (szczególnie u ludzi starszych – a wiemy jak Floryda jest wśród seniorów popularna), klimat florydzki działa niekorzystnie, na inne zaś – wprost przeciwnie i jest wtedy przez lekarzy zalecany.
Jak widzimy, przyswajalność Florydy – jej dobrodziejstwo lub złoczyństwo – to zależność osobnicza, uwarunkowana indywidualnie. Każdy więc musi to sprawdzić na własnej skórze.

Pora na roślinki. Oprócz palm, trawników – roślinności kultywowanej ludzką ręką (zwłaszcza w obrębie obiektów komercyjnych lub turystycznych), flora tego stanu nie jest bynajmniej zachwycająca. Wystarczy zboczyć nieco z utartych, „cywilizowanych” szlaków, by znaleźć się w niezbyt gościnnych chaszczach, bagnach czy chabaziach. Ratują nieco sytuację niektóre drzewa i krzewy – np. cyprysy, rododendrony czy oleandry. Lasy na północy półwyspu także trudno zaliczyć do miejsc wspaniałych tras pieszej czy rowerowej rekreacji – bo to jeden wielki dziki gąszcz.
Jak więc odbiera przyrodę na Florydzie – tę leżącą poza cywilizacyjnym kręgiem – zwykły śmiertelnik? Otóż zwykle jako bezkresne mokradło – monotonne i nudne, ale budzące też niekiedy lęk, o czym można się było przekonać śledząc doniesienia z miejsca niedawnej katastrofy samolotowej, która miała miejsce pod Miami. Przy czym – gwoli sprawiedliwości muszę to tutaj zdecydowanie podkreślić – nawet takie miejsca, jak bagniste Everglades mogą się niektórym ludziom wydawać fascynujące, warte poświęcenia dlań życiowej pracy, wnikliwych badań, oddania się pasji… Tylko, jak wielu z milionów odwiedzających Florydę turystów to przyrodnicy, zoolodzy, ekolodzy, czy choćby nawet pasjonaci osobliwych miejsc?

.

Różowo mi - stado flamingów i innych ptaków w Bush Garden w Tampie

Różowo mi – stado flamingów i innego ptactwa – Bush Gardens w Tampie

.

ii

Różne słyszymy opinie na temat Florydy. Zdarzają się sądy skrajne. Nawet ci, którzy w tym stanie byli, mają o niej niejednoznaczne zdanie. Dla wielu innych Floryda nadal pozostaje miejscem niemalże mitycznym, a już na pewno takim, które pociąga, kusi, obiecuje… Fama, którą zaraziliśmy się jeszcze w Polsce.

.

Trzeba sobie powiedzieć szczerze, iż wszystkie ożywienia osiedleńcze i turystyczne – te nagłe i okresowe najazdy ludów na Florydę – nie związane były z samymi walorami tej ziemi, (która przez stulecia uważana była przecież za bezużyteczną) a raczej z działalnością i kreacją człowieka. Linia kolejowa Flaglera, niewolnicze plantacje, forty obronne, kolonialne przyczółki, wreszcie handel działkami budowlanymi rozwinięty perfekcyjnie przez przez realnościową spekulację XX wieku. Dzisiaj Floryda jest pod względem demograficznym jednym z najszybciej rozwijających się stanów (dwa tysiące nowych osadników dziennie!) Nieruchomości są tam ciągle o wiele tańsze w porównaniu z innymi rejonami Stanów Zjednoczonych.
Jednakże, prawdziwy fenomen Florydy, to fenomen turystyczny…

„FUN” CZY UTOPIA?

Prawdziwym gigantem turystycznym na skalę światową jest środek stanu – Floryda Centralna, czyli okolice miasta Orlando. Disney World, studia filmowe wytwórni Universal, Sea World… Tylko ten pierwszy kompleks, przez ostatnie 25 lat odwiedziło ponad 300 mln. ludzi. Bez wahania można stwierdzić, iż – co byśmy o „Cudownym Świecie Walta Disney’a” nie sądzili – ten niewiarygodny, cudaczny, pop-kulturowy fenomen amerykański trzeba choć raz w swoim życiu zobaczyć – tak jak wypada zobaczyć, dajmy na to, Niagarę, Wielki Kanion, czy Manhattan, a nawet… Las Vegas.

Jaki można mieć stosunek do Disney World?
Pomijając już oczywisty fakt, że kombinat ten jest konkretnym miliardowym biznesem, ważnym nie tylko dla spadkobierców Walta Disney’a i zarządzających nim ludzi, ale i tysięcy pracowników, jak również dla skarbonki stanowej i federalnej (pieniądze są najbardziej istotną i żywotną racją istnienia Disney World – jakże by mogło być inaczej?), to jest on także fenomenem kulturowym, jakim można tłumaczyć współczesną utopię konsumpcyjnego społeczeństwa amerykańskiego, które jako krainę ucieczki obiera sobie… dziecinność. Nie powinno nas zmylić to, że Walt Disney w zasadzie tworzył wszystko (łącznie z myszką Mickey i filmami animowanymi) z myślą o dzieciach. To jest pozór, że promocja kalifornijskiego DisneyLandu i florydzkiego Disney World skierowana jest głównie do dzieci. Jeżeli to są dzieci, to są to przede wszystkim dorosłe „dzieci” amerykańskie. (Wymowny jest fakt, że wśród odwiedzających, na 1 dziecko w Magic Kingdom – a więc najbardziej „dziecinnym” ze wszystkich trzech parków – przypada aż 4 dorosłych).

Trudno tu skwitować w paru zdaniach przyczyny szalonej kariery i powodzenia disney’owskiego pomysłu (zarówno jeśli chodzi o kino, jak i o rozrywkowe parki tematyczne), ale można wspomnieć o tych najbardziej oczywistych: idealizację i przejrzystość (wyimaginowanego) świata, elementarna uczuciowość, niewinność i naiwność; prostota morału i przesłania; pozytywistyczna wiara w postęp i dobre zakończenie; wreszcie ucieczka od rzeczywistości – wrażenie spełniania się bajecznych marzeń i (fizyczne) wejście do kolorowego „cudownego świata baśni”.
Innymi słowy: utopia szczęśliwości wiecznego dzieciństwa.
Nie komplikujmy jednak sprawy. Najbardziej uczciwym spojrzeniem na Disney World będzie jednak takie, które pozwoli nam po prostu dostrzec w nim miejsce zabawy, odpoczynku i rekreacji – spełnienie i dostarczenie tego, czego przeciętny zapracowany Amerykanin potrzebuje i oczekuje. Zwyczajny „FUN”. A wiadomo, że przeciętny Amerykanin nie zamierza się rekreować na sztuce Szekspira, koncercie Mozarta czy wystawie malarskiej Degasa – i to trzeba uznać za zjawisko naturalne. Niemądrze też byłoby się na taki stan rzeczy obrażać. Wyrafinowanie, z samej swej istoty, nie może być domeną kultury masowej. Zresztą, aby się odprężyć, zapomnieć o sakramentalnych „kłopotach, troskach i zmartwieniach”, rozluźnić się, pozbyć stresu, otrząsnąć z ciężkawego sosu powszedniości, zregenerować fizycznie i psychicznie – w tym raczej nam Szekspir nie pomoże. Trudno też oczekiwać masowej rekreacji po Wagnerze, Bachu czy Degasie. (Co oczywiście nie oznacza, aby pod tym względem zatracać wszelki krytycyzm i nie domagać się pewnego poziomu i wartości w masowej rozrywce, czyli w pop-kulturze).
Jak świadczą o tym liczne przykłady, dość łatwo można ulec pokusie pogardy dla „plebejskości” i „kiczowatości” disney’owskiego świata – spojrzenia na amerykański folklor z intelektualnych i artystycznych wyżyn – może nawet w poczuciu europejskiej wyższości. Te uczone analizy zbyt często przypominają jednak nadęte dysertacje smętnych nudziarzy, którzy wyzbyli się wszelkiej wyrozumiałości dla ludzkiej spontaniczności, bezpretensjonalności i wyzwalającej potrzeby czystej zabawy.

Zresztą, Disney World w wielu miejscach nie jest ani plebejski, ani kiczowaty. Jeśli ktoś szuka czegoś bardziej „wyrafinowanego” – nie sztucznego, jaskrawego, infantylnego, krzykliwego – to w Disney World może też to „coś” znaleźć. Trafi na walory edukacyjne choćby w Epcot Center (zwanym niekiedy parkiem tematycznym myślącego człowieka), usłyszy dobrą muzykę, zetknie się z prawdziwą sztuką i artyzmem, tudzież ze znakomitą, niepodrabiana kuchnią w którymś z pawilonów World Showcase (Świat w Przekroju, gdzie spotykamy autentyczne kulturowo-architektoniczne wycinki różnych krajów z całego świata.)
Listę niewątpliwych zalet Disney World można by ciągnąć dłużej.

Bez względu na zapatrywania kulturowe, estetyczne czy smakowe; bez względu na stosunek do turystyki, podróży i zwiedzania; bez względu na upodobania wypoczynkowo-rozrywkowe, każdy musi przyznać, że Disney World jest przedsięwzięciem i realizacją imponującą rozmachem, skutecznością i profesjonalizmem. Zaś kontestatorom boczącym się na to „niewiarygodne rozdmuchanie osobliwości” i „gigantyczny cyrk”, można przeciwstawić argument trudny do podważenia: lepsza taka oferta rekreacyjna dla ludzi, niż żadna. Tym bardziej, że to oferta w swej klasie solidna i perfekcyjna. Czy nie świadczy to dobrze o Ameryce, że tutaj, w tym kraju, możliwe stało się zrealizowanie takiego właśnie pomysłu, w sumie nieszkodliwego, może trochę dziwacznego i infantylnego, ale przecież dającego całej masie ludzi – i to nie tylko z tzw. plebsu – możliwość przeżycia kolorowej przygody, chwili wakacyjnego wytchnienia? (Czy możemy sobie wyobrazić coś takiego, jak Disney World w Rosji, Chinach, Indiach, Iranie, Kenii czy Zairze?** W Rosji, jak wiadomo, w sferze rozrywki, króluje Pani Pocieszycielka, czyli gorzałka oraz mafia, w Chinach zamordystyczny komunizm bez większych rekreacyjnych szaleństw, w Iranie fundamentalizm, w Iraku Husajn, w Polsce koalicja post-komunistyczna, a o Indiach i Afryce żal mówić…)
Trochę więc na wyrost hasło „disneyland” stało się synonimem bezmyślnej i cyrkowej masówki.
Sam wracam do Disney World dość chętnie (to nieistotne, że są to w zasadzie powroty „służbowe”). Zauważam również, iż na większości przybyszów, którzy park ten widzą po raz pierwszy, wywiera on odpowiednio duże i zdecydowanie dobre wrażenie. A nie o wszystkich znanych miejscach można powiedzieć, że warte są swojej popularności. O Disney World mówi się oficjalnie, że to „największa atrakcja turystyczna świata”. I doprawdy trudno temu zaprzeczyć.

Dawid Michała Anioła... na Florydzie - Sarasota

Dawid Michała Anioła… wśród florydzkich palm – Sarasota

.

MIASTA

Wyraziłem się kiedyś, że Miami to „wielka i kolorowa metropolia”. Nie jest to prawda zupełna. Istnieje kilka zakątków tego miasta wartych tej swojej egzotycznej sławy, jednakże reszta nie przedstawia się już tak pasjonująco. Owszem, metropolia to „kolorowa”, ale w znaczeniu murzyńsko-latynoskim. Ale nas ta klasyfikacja ras tutaj nie obchodzi.
Miami, a właściwie Dade County, to dziesiątki mil kwadratowych terenu, nie tyle zabudowanych, co wypełnionych głównie tysiącami tekturowych, barakopodobnych domków pudełkowych. Odnosi się to zwłaszcza do południowych obszarów tzw. Większego Miami. Nic dziwnego, że niedawno huragan Andrew jednym podmuchem zrównał to wszystko z ziemią. Ale i w tych dzielnicach bardziej solidnych, turysta nie znajdzie raczej zbyt wielu powodów do zachwytu. Lepiej się więc tam nie zapuszczać, bo i po co?
A jednak jest w Miami kilka takich zakątków, gdzie warto zagościć – by odczuć tę południową egzotykę, doznać niecodziennych wrażeń. Jedną z tych bardziej oczywistych atrakcji jest kolorowy, głośny i pełen życia deptak Bayside Marketplace, położony w samym śródmieściu Miami, a jednocześnie – jak zdradza nazwa – nad zatoką. I ten portowy charakter doskonale podkreślają drzemiące nieopodal kolosalne cielska transatlantyków, a także przeróżne stateczki, statki, jachty, łodzie… wśród nich również ta, na której pływał w serialu „Miami Vice” Don Johnson ze swoim aligatorem i nie tylko…
Na nabrzeżu tym panuje atmosfera wiecznego jarmarku i festynu – wszędzie mnóstwo restauracji, sklepów, butików; dookoła rozlegają się południowe rytmy, muzyka jak najbardziej „na żywo”.
Niewątpliwie warto też zajrzeć do ekskluzywnej, modnej, a nawet nieco snobistycznej dzielnicy Coconut Grove, w której często dzieje się coś ciekawego. Zaskakującym „zabytkiem” jest Villa Vizcaya, wybudowana w XIX wieku w stylu włoskiego Renesansu. Interesującym doświadczeniem mogą być odwiedziny w Małej Hawanie lub w Małym Haiti. Bardzo malowniczym miejscem jest Parrot Jungle, która niestety dotkliwie ucierpiała wskutek huraganu, podobnie jak tropikalne ogrody Fairchilde’a, czy rezerwat przyrody na Key Biscayne.

Miami Beach to temat osobny, niewiele mający wspólnego z samym Miami. Właśnie tam – na tym wyspowym pasku ziemi, w dużej części wydartej oceanowi – znajdują się wypoczynkowe resorty, do których zjeżdżają się wakacjusze z całego świata. Kondominia, townhousy, hotele, motele… bardziej lub mniej eleganckie, wraz z takimi wizytówkami, jak dystrykt w architektonicznym stylu Art Deco (tam właśnie znajduje się słynna, zwłaszcza z życia nocnego, South Beach, gdzie mieszka slynny projektant mody Versace***), czy też luksusowy Hotel Fontainbleau. Wreszcie: gwiazdorskie rezydencje (tzw. „Millionairs Row”, gdzie znajdują się domy m.in. Julio Iglesiasa, Sophii Loren, Glorii Estefan, braci Gibb…), nie wspominając o domu w którym mieszkał (i zmarł) słynny chicagowski gangster Al Capone.
Tutaj zaczyna się także wielusetmilowy ciąg hoteli i plaż, przeróżnych ośrodków wypoczynkowych i klubów, biegnących przez North Miami Beach, Hollywood, Fort Lauderdale, do West Palm Beach i jeszcze dalej w kierunku północnym. I właściwie wokół tego wąskiego pasa skupia się aktywność tych, którzy odwiedzają południową Florydę. Nikt raczej nie zapuszcza się wgłąb lądu, chyba że chce zobaczyć Park Narodowy Everglades (czyli to, jak naprawdę wygląda środowisko naturalne półwyspu), ewentualnie pragnie odwiedzić Indian Miccosukee.

Jeżeli na południe Florydy trafimy w czasie ładnej pogody, znajdziemy znośne locum z dostępem do zadbanej plaży, to rzeczywiście możemy liczyć na udany wypoczynek, no a później – na wspomnienia godne naszych wcześniejszych wyobrażeń i oczekiwań. Kąpiel w ciepłym Oceanie, opalanie się, pływanie, spacer po plaży – czy to w słońcu, czy też w pełni księżyca – będzie niewątpliwie satysfakcjonującą gratyfikacją za nasz trud i wydatki związane z odlotem do południowych krajów.

Przed domem Hemingway'a na Key West

Przed domem Hemingway’a na Key West

Zupełnie inny, bardzo swoisty charakter, posiada Key West. Dużo można by pisać o tym najdalej na południe wysuniętym kontynentalnym miasteczku Stanów Zjednoczonych, w którym mieszkał Hemingway i gdzie napisał on m.in. „Komu bije dzwon”, „Towarzysze broni”, „Stary człowiek i morze”… Już sam dojazd tamże stumilową drogą prowadzącą kluczem wysepek połączonych długimi, wysoko wiszącymi mostami – z których, po lewej stronie widzimy Atlantyk, z prawej zaś Zatokę Meksykańską – może być ekscytujący. Nie wspominając o szalonej atmosferze panującej na miejscu: na Duvall Street czy w barze Sloppy Joe, w którym najczęściej topił w trunkach swe frasunki Papa Hemingway.
Położone na północ od Miami, West Palm Beach jest w zasadzie miastem bogaczy, którzy, podobnie jak w innych rejonach Florydy, odgradzają się od biedniejszego świata murem. Z tego względu ulica z takimi rezydencjami wywiera dość ponure wrażenie – bo wydaje się jakby opustoszała po jakimś zadżumieniu. Straszą też puste i niszczejące biurowce wybudowane przez Trumpa, amerykańskiego bohatera finansjery, któremu lekką ręką pożyczono setki milionów dolarów (cudzych, bo należących przecież do zwykłych ciułaczy i podatników), które ten z kolei topił w poronionych, a megalomańskich pomysłach inwestycyjno-budowalnych.
Umiejscowione centralnie Orlando gubi się wśród otaczających go parków tematycznych, o których już była mowa (Disney World, Sea World, Universal Studios…) Przyjezdni (a są ich miliony), zazwyczaj od razu kierują się do tych turystycznych przybytków i atrakcji, omijając samo miasto, w którym oprócz Church Street Station raczej niewiele jest miejsc godnych uwagi.
Można natomiast zajrzeć do Daytona Beach. Oprócz wspomnianej już wcześniej plaży bardzo szerokiej, toru wyścigowego Formuły 1, jest tam kilka fajnych zakątków, także kulinarnych – choćby niezłe garkuchnie serwujące smaczne a świeże morskie żarcie. Poza tym, Daytona Beach to mekka amerykańskiej młodzieży, która chce zasmakować wolności, wyrywając się spod kurateli starszych, właśnie do nocnych klubów i dyskotek Daytony. To również przyczynia się do swoistego charakteru i kolorytu miasta.
W tym ekspresowym przeglądzie florydzkich miast nie sposób pominąć miasto St. Augustine uważane za najstarszą, założoną na kontynencie Ameryki Północnej osadę (1565 r.), która dotrwała do naszych czasów. Dodajmy, że dotrwała w znakomitej kondycji i po drodze rozwinęła się, mimo naprawdę burzliwej i tragicznej historii, której jednym z najbardziej znaczących – a jednocześnie wielkich – świadków jest zwalista twierdza Castillo de San Marcos.
St. Augustine to miasteczko ciekawe, malownicze, zaskakujące… Taką południową niespodzianką bardzo przypominającą Hiszpanię. Niektórzy uważają, że jest to najładniejsze miasto Florydy. A mnie się wydaje, że nie ma w tym przesady.

KONKLUZJA OPTYMISTYCZNA

Wspomniałem już o tekście, (który może jednak zbyt mocno przypominał pamflet), jaki popełniłem kiedyś na temat Florydy. Niewątpliwie mógł on zdenerwować ludzi, którym stan ten jest miły, a przede wszystkim tych, którzy z Florydą związani są w jakiś sposób „biznesowo”. Doszło do tego, że niedługo później jeden z redaktorów „Dziennika Chicagowskiego” musiał dla równowagi napisać tekst o różnych florydzkich walorach, a przede wszystkim o opłacalności inwestowania tamże.
Ja to dobrze rozumie, ale i od innych oczekuję większego dystansu i poczucia humoru. Zastrzegam sobie również prawo do wyrażania osobistych uwag i pretensji wobec Florydy, która nieraz na tyle dawała mi w kość, że tylko siąść i pamflet na nią smarować. Jednakże były to momenty stosunkowo nieliczne, bardzo subiektywne, związane z różnymi okolicznościami, w jakich przyszło mi w tym stanie mieszkać.
Zupełnie czymś innym jest turystyczny kontakt z Florydą, a właśnie od strony turystycznej chciałem tutaj naszkicować jej portret.
Starałem się też unikać jednoznaczności. Zresztą – zważywszy na wspomniany już subiektywizm – cudzy opis, zdanie, sąd, opinię czy zwłaszcza wrażenie – winno się oczywiście brać pod uwagę, lecz dla nas, w ostatecznym rozrachunku, najbardziej liczy się doświadczenie osobiste, własne. Dlatego też z dystansem warto się odnosić zarówno do bezkrytycznych apologetów Florydy, jak i do niepoprawnych malkontentów, których zwłaszcza wśród naszych rodaków nie brakuje. Sami więc musimy zobaczyć Florydę na własne oczy, by przekonać się, że naprawdę jest ona jednym z najbardziej interesujących amerykańskich stanów.

greydot

(Artykuł ukazał się na łamach “Dziennika Chicagowskiego”, 14 lutego, 1995 r. – cz. I i 21 lutego, 1995 r. – cz. II)

* Oczywiście, aby zobaczyć orki w ich naturalnym środowisku, niekoniecznie trzeba się wybierać na ocean statkiem wielorybniczym. Na Alasce, w Kanadzie, czy w stanie Waszyngton organizowane są wycieczki, które umożliwiają zwykłemu śmiertelnikowi zobaczenie z bliska tych wspaniałych zwierząt żyjących na wolności. Przy odrobinie szczęścia, można je nawet zaobserwować z brzegu.
** Tekst został napisany 17 lat temu, w czasach, kiedy rzeczywiście trudno było sobie jeszcze wyobrazić coś takiego, jak Disney World w Chinach, czy w Rosji. (No cóż… The Times They Are a-Changin’)
***  Pół roku później (w lipcu, 1997 r.), Versace został zastrzelony przed swoim domem w South Beach w Miami.

Nową wystawę zdjęć z Florydy obejrzeć można TUTAJ – na stronie ŚWIATA W OBRAZACH.

.

Florydzki zachód Słońca

Florydzki zachód Słońca – Zatoka Meksykańska

© ZDJĘCIA WŁASNE

.

Komentarzy 60 to “FLORYDA – JAKA JEST NAPRAWDĘ?”

  1. Torlin Says:

    A nie wiem, czy wiesz, że przed wiekami Floryda dzieliła się na dwie części, była Floryda Wschodnia i Floryda Zachodnia.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Region Florydy, (który swego czasu obejmował nie tylko półwysep florydzki, ale i północne obrzeża Zatoki Meksykańskiej), w ciągu setek lat przechodził z rąk do rąk, przekazywany sobie (na mocy traktatów) lub wydzierany sobie nawzajem (zbrojnie) przez Brytyjczyków, Francuzów i Hiszpanów.
      Rzeczywiście, przez pewien czas istniał podział na Florydę Wschodnią (mniej więcej obszar dzisiejszego stanu Floryda) i Florydę Zachodnią (dzisiejsze stany Missisipi, Luizjany i Alabamy), ale na przełomie XVIII i XIX wieku to się przetasowało i Florydą nazwano to, co stanowiło dawniej Florydę Wschodnią (z dodatkiem stosunkowo małego obszaru leżącego na kontynencie, zwanego Panhandle, który wcześniej należał do Florydy Zachodniej).
      Floryda została włączona do Unii (jako 27 stan) w 1845 roku.

  2. Dragonfly Says:

    Ach, to się czyta z wypiekami na twarzy. Powinieneś napisać przewodnik po USA. Byłabym pierwsza w kolejce. Planuję rodzinną wyprawę (co prawda na Zachodnie Wybrzeże) za 4 lata, więc takie wpisy są dla mnie na wagę złota.

  3. ulotna_wiecznosc Says:

    L.A. piszesz ,, Poza tym, to czy jest piękno, czy brzydota, urok czy koszmar, pogoda lub smutek tropików – rozstrzyga się w samym człowieku. Innymi słowy: dostrzec to można dopiero w oku patrzącego…”

    Myślę że Innuitom też podoba się ich krajobraz, ale masz rację, człowiek ma w sobie to wszystko i wybiera :-)
    Mi nieodmiennie bardzo podobają się Twoje fotografie a ta pierwsza fascynująca. Można zanurzyć się w tym krajobrazie nie zważając na czas :-)

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      „Poza tym, to czy jest piękno, czy brzydota, urok czy koszmar, pogoda lub smutek tropików – rozstrzyga się w samym człowieku.”
      Tak napisałem, ale teraz musiałby zrobić pewne zastrzeżenie: do pewnego stopnia ;)
      Bo doprawy, jeśli coś jest rzeczywiście jawnym koszmarem, to trudno dostrzec w nim jakikolwiek urok (nie piszę o rekreacyjnym zauroczeniu np. filmami grozy, czy horrorami ;) ) Podobnie z pogodą i niepogodą – jak marzniemy bo plucha i ziąb, to trudno się taka pogodą zachwycać. ;)

      Ale np. jeśli chodzi o krajobraz – a nawet, w szerszym znaczeniu: o Naturę – to moje stwierdzenie jak najbardziej wydaje się być na rzeczy. Dotyczy to zwłaszcza piękna: ono „rodzi się” w naszym oku.

  4. Onibe Says:

    ciekawie napisałeś. Nie byłem na Florydzie, w ogóle nie ciągnie mnie do USA, ale myślę, że takie wyważone stanowisko mógłbym przyjąć, gdybym był i widział. Zaskoczyła mnie Twoja opinia o Disneyu, nie pomyślałem o nim nigdy w ten sposób. Byłem we francuskim DW, to oczywiście zupełnie inna jakość, a i znacznie skromniejsze przedsięwzięcie. Podobałaby mi się wycieczka tropami Hemiego, a więc „zaliczenie” Key West. Na Kubie udało mi się być w kilku „jego” miejscach, a i daikiri nigdzie indziej nie smakuje tak jak tam… pewnie na Key West odkryłbym dalsze – szeroko rozumiane – smaczki.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      A co Cię zaskoczyło w mojej opinii o Disney’u (a właściwie o Disney World, bo o tym miejscu pisałem)?

      • Onibe Says:

        Chodziło mi oczywiście o DW. Zaskoczyło mnie, że można tam znaleźć coś ambitniejszego – bynajmniej nie chodzi mi tutaj o przerzucanie się metkami i identyfikowaniem co jest głupie a co mądre, natomiast z przekazów, które do tej pory dostawałem wynikało, że jest to park rozrywki urządzony z rozmachem, ale nie pod kątem myślenia. Wcale nie twierdzę, że byłaby to jego słaba strona… Ale i tak się zaskoczyłem ;-)

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          No, z tym myśleniem w Disney World to rzeczywiście nie ma co przesadzać – ono odbywa się na poziomie popularnym i jest mocno uproszczone. Niemniej jednak próby są podejmowane – by przemycić coś mądrzejszego, zwłaszcza w takich parkach, jak Animal Kingdom czy (szczególnie) w Epcot Center.
          Jednakże DW, podobnie zresztą, jak Universal Studios, czy Sea World, nastawiony jest głównie na dostarczenie lekkiej, prostej rozrywki.

          Ale nie ma tym jednak tandety. Zdziwiłbyś się, jak to może człowieka wciągnąć i to nawet takiego, który jest nastawiony krytycznie do pewnych sposobów „rozrywania” mas ;)

          A czy możesz mi powiedzieć, dlaczego nie ciągnie Cię do tego, by zobaczyć Amerykę? Co jest tego przyczyną? Czy sprawa mało pociągającej kultury masowej, estetyki, czy może amerykańskiego sposobu życia? No bo chyba nie chodzi chyba o sprzeciw wobec amerykańskiej polityki zagranicznej? ;)

        • Onibe Says:

          nie twierdzę, że każda rozrywka musi być elitarna, wyleczyłem się już z tej przypadłości ;-). Rozrywka musi być po prostu dobra, ale i urozmaicona. Raz głupsza, raz mądrzejsza ;-)

          Czemu mnie nie ciągnie do USA? Może dlatego, że lista miejsc, które naprawdę chciałbym zobaczyć jest znacznie dłuższa niż potrzebny do jej realizacji czas życia ;-). Powrót na Kubę wydaje mi się mimo wszystko ciekawszy niż zwiedzenie Miami, choć i w Miami są kubańczycy. Na Kubie nie ma zbyt wielu Amerykanów i może to przesądza ;-D. Australia, Kanada, Meksyk, parę miejsc w Afryce oraz całkiem sporo punktów w Europie (obiecuję sobie dogłębnie zwiedzić Anglię i bynajmniej nie o miasta mi tutaj chodzi). Ale, jeśli starczy czasu to kto wie… zresztą, może się trafi wizyta robocza, trochę z jankesami próbujemy od pewnego czasu współpracować (traktuję to jako karę za liczne i przyjemne grzechy)…

          ;-)

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Tak więc, mimo, że to nie jest mój rodzaj rozrywki, to mogę stwierdzić, że w tych parkach tematycznych na Florydzie (DW, US, SW) rozrywka jest dobra i bardzo urozmaicona.
          Każdego bym namawiał, aby się o tym przekonał osobiście.

          W tym co piszesz o Ameryce wyczuwam jakąś (podskórną?) niechęć do samych Amerykanów.
          Otóż, jeśli tak, to niepotrzebnie, bo gdybyś podróżował po USA, to jestem pewien, że najczęściej spotykałbyś się z przychylnością, życzliwością i sympatią. A ja np. nie mogę tego samego powiedzieć o Europie (mam na myśli kraje Europy Zachodniej) – tzn. w Europie częściej, niż w Stanach, spotykałem się z niesympatycznym zachowaniem wobec przybyszów z zewnątrz (zwłaszcza we Francji).
          (Chociaż, generalnie, nie było tak źle – nie chcę przecież niczego uogólniać – bo zdecydowana większość ludzi była wobec nas po prostu obojętna.)

        • Onibe Says:

          jest tak jak piszesz: Europa jest bardziej (zapewne) szowinistyczna, choć to jest na pewno uzależnione od regionu. Nie mam dobrego zdania o Francuzach, przeciętnie oceniam Niemców (dla których nie jest niczym dziwnym, że idą sobie np. do domu na obiad zostawiając Ciebie pod domem), natomiast doceniam Anglików (zaskakująco sympatyczni i otwarci), Hiszpanów, nieco mniej Włochów. Ogólnie rzecz biorąc, obojętność jednak faktycznie dominuje ;-(

        • Torlin Says:

          Ja tak jak Onibe, samodzielnie nie wybrałbym się do Stanów Zjednoczonych. Z trzech powodów. Nie znam języka. Boję się olbrzymich przestrzeni. Bałbym się wynająć samochód przy swoich marnych umiejętnościach technicznych i jechać kilometrami nie widząc człowieka. Pozostaje wycieczka zorganizowana.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Onibe – a Amerykanie?

          Torlinie – podróżowanie po Stanach Zjednoczonych jest ogromnie łatwe. Infrastruktura (drogi, autostrady, hotele…) jest znakomicie rozwinięta.
          Poza tym, to nie jest tak, że jedziesz kilometrami i nie widzisz człowieka (no, chyba że chcesz zboczyć z trasy i zapuścić się na jakieś odludzie – ale to nie ma takiej potrzeby, jeśli chcesz zwiedzić najciekawsze miejsca w Ameryce).
          A wyjazd zorganizowany to też jest dobry pomysł. Lecz wcześniej warto byłoby sprawdzić dobrze program (itinerary) i opinię jaką ma biuro, które organizuje wycieczkę.
          Jakby coś, to możesz liczyć na moją pomoc w tym względzie.

        • Onibe Says:

          a Amerykanów to właściwie nie znam ;-)

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          I to jest prawidłowa odpowiedź :)

          Ale, ale… sam napisałeś, że współpracujecie z jankesami i że traktujesz to jako karę za grzechy…
          Czyżby tak się dawali we znaki?

        • Onibe Says:

          bardzo niesumienni, olewczy… Prowadzenie z nimi negocjacji to droga przez mękę. Zero konkretów. Masakra. Od lipca zeszłego roku walczę aby sprowadzać ze Stanów surowiec (konkretnie chodzi o orzecha amerykańskiego). Zaraz minie rok, a pierwszy kontener dopiero jest w drodze. Mało tego, załadowany podobno w połowie lutego, utknął gdzieś i do mnie dotrze w połowie kwietnia…

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          No to źle trafiłeś.
          Bo to nie jest amerykański standard robienia interesów.

          A jakie są Twoje doświadczenia z Ukraińcami?

        • Onibe Says:

          mniej więcej identyczne ;-)

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Nie chcę być złośliwy, ale… być może to dlatego, że na Ukrainie to jest jednak standard?

        • Onibe Says:

          pewnie tak. Ukraina to inny świat. Drugi, może trzeci. USA to pierwszy świat i lider. Ale ewolucja czasami daje zbieżne rezultaty ;-). Nawet jeśli mechanizmy są inne.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          To okropne, że taki duży kraj – i z taką wielką liczbą ludności – i to w samym środku Europy – stał się taki zaniedbany, zepsuty, zapóźniony, stłamszony, poddany marazmowi… (Przynajmniej ja to tak widzę.)
          Dlaczego tak się stało? Czyja to wina? Kiedy to się zmieni?

          Przecież to nie Średniowiecze (ani nawet wiek XVIII), żeby kasta wybranych opływała w bogactwa, a społeczeństwo klepało biedę. Ale czy na Zachodzie to kogoś obchodziło? Robili interesy z gangsterami oligarchami, którzy de facto rozgrabiali kraj. W ten sposób umacniany był ten mafijny układ. I właśnie w tej chwili odbija się to w całej Europie czkawką.

          Niestety, kiedy tak patrzy się na nowe władze i posunięcia nowego rządu Ukrainy, to też nie nastraja to optymistycznie.
          Ale cieszyłbym się bardzo, gdyby Ukraińcy zaskoczyli mnie pozytywnie.

          I tak, tak… fortuna kołem się toczy. Mam nadzieję jednak, że Stany Zjednoczone nie podupadną w jakiś drastyczny sposób – przynajmniej jeszcze w ciągu następnych kilku pokoleń. A kiedy tak się stanie, to nie będzie to dobre dla nikogo z kręgu cywilizacji zachodniej – a zwłaszcza dla Europy, która pewnie w tym czasie dodatkowo będzie się borykać z potomkami imigrantów z Afryki i wyznawcami islamu.
          Rosja natomiast będzie miała na karku Chińczyków.

          Nasze „ucywilizowanie” jest jednak naskórkowe i wygląda na to, że kruche (kilkadziesiąt lat względnego spokoju nie daje jeszcze podstaw do tego, by sądzić, że pozbyliśmy się niebezpieczeństwa kolejnej totalnej jatki).

        • Onibe Says:

          Francuzi chyba zawsze byli bardzo mocno zapatrzeni w siebie i mocno szowinistyczni. Poza tym… czego oczekiwać od narodu, który jest pierwszy do rządzenia, ale do sprzątania po sobie zawsze ostatni?

          Rosja faktycznie, powinna już czuć na karku oddech Chin, które – notabene – coraz aktywniejsze są w Afryce i nie tylko. Wkrótce okaże się, że Chiny kontrolują mnóstwo światowych surowców, i tylko Rosja będzie stała pomiędzy nimi a kompletną niemal hegemonią…

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Olbrzymia Syberia to jest/będzie wielka pokusa dla Chin – jako Lebensraum.
          Kiedy Rosjanie osłabną, a Chiny wzrosną jeszcze bardziej w potęgę (a są przesłanki po temu by sądzić, że wszystko idzie w tym właśnie kierunku) to jest to chyba nie do uniknięcia.
          Jedyna pociecha w tym, że my tego nie doczekamy, bo to będzie oznaczać kolejną zawieruchę wojenna na globalną skalę.

          Ale chyba nie ma większego sensu bawienie się w taką futurystykę, bo przyszłości nie można jednak przewidzieć. Można tylko tworzyć hipotezy i snuć przypuszczenia.

        • Onibe Says:

          Można, można… wielu pisarzom ta sztuka się już udała ;-). Ale faktycznie, my możemy sobie tylko dywagować, bo jesteśmy niemalże na końcu ścieżki wiedzy…

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          …jesteśmy niemalże na końcu ścieżki wiedzy…

          Na końcu, czy na początku ? :)
          Czyżbyś sugerował, że już pozjadaliśmy wszelkie rozumy i że wiemy już prawie wszystko?

          I co oznacza Twoje „można, można”?
          Można przewidzieć przyszłość, czy też można sobie tworzyć hipotezy i przypuszczenia?

          Ja tutaj jestem sceptykiem i przychylam się raczej do stwierdzenie Lema, który w swojej „Bombie megabitowej” napisał: „Przyszłość wygląda zawsze inaczej, aniżeli potrafimy ją sobie wyobrazić”.

          Zresztą, w podobnym tonie, co Lem, wypowiedział się kiedyś Claude Levi-Strauss: “Taka jest liczba zmiennych, tyle jest parametrów, że być może jedynie boska inteligencja mogłaby stwierdzić, co się dzieje i co się będzie działo. Istoty ludzkie mylą się za każdym razem; pokazuje to historia. Mówi się ‘z dwóch rzeczy jedna’, a to zawsze jest ta trzecia.”

        • Onibe Says:

          koniec, początek… zależy od której strony patrzeć ;-). Mnie chodziło o bycie w miejscu, do którego dochodzi towar przechodzony i niekompletny ;-)

          można i należy tworzyć hipotezy. Jestem optymistą w tym temacie. Poza rzeczami nieprzewidywalnymi są też przewidywalne: chciwość, głupota i takie tam ;-)

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          No tak, ale to jest przewidywanie typu: będą kryzysy, będą wojny, będzie postęp techniczny, będą ludzie posiadający dwoje rąk i nóg… etc. ;)

          A na hipotezy jesteśmy skazani.

        • Onibe Says:

          myślę, że przewidywanie – próba przewidywania – to jakiś kamień węgielny cywilizacji. Gdybyśmy sobie odpuścili przewidywanie, to po co w ogóle się uczyć? Po co bawić się w historię? Co ma być to będzie… W procesie przewidywania chodzi o to by nie strzelać w ciemno, by nie bawić się we wróżbitę. Zawsze mamy jakieś dane, na ogół zbyt mało, ale to co jest, musi służyć za podstawę merytoryczną… Oczywiście na naszym poziomie to tylko zabawa w hipotezy ;-)

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Coś mi się wydaje, że trochę inaczej rozumiemy „przewidywanie”. Ty ujmujesz to bardziej w znaczeniu prognozy-planowania, ja natomiast myślę właśnie w kategoriach hipotetycznych prób usiłujących opisać świat przyszłości.
          Masz rację, że w tym pierwszym znaczeniu, przewidywanie jest ważne, będąc nawet racjonalnym wymogiem w naszych wysiłkach panowania nad cywilizacyjnym rozwojem i historią.
          W drugim zaś – niestety, poza fantazjowanie i snucie hipotez, wyjść nie możemy. (Jeszcze raz Lem: „Nic się tak nie zmienia, jak przyszłość oglądana przez kalejdoskop futurologi.”)

          PS. Nota bene, ten sam Lem przewidział jednak parę rzeczy w swoich książkach.

        • Onibe Says:

          paradoksem jest, że wiele wynalazków jest tworzonych pod katem predykcji pisarzy fantastów ;-)

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Co masz na myśli pisząc „pod kątem”?
          Czyżby wynalazcy i naukowcy szukali w fantazjach pisarzy sc-fi jakichś wskazówek?
          Piszesz, że „wiele” wynalazków jest tak tworzonych.
          Czy mógłbyś więc podać jakieś przykłady?

        • Onibe Says:

          tworzonych nie zawsze oznacza stworzonych, ale lista jest dłuższa, niż się powszechnie wydaje. Weźmy na przykład teleportację (obecnie jeszcze niezaawansowaną), poszukiwania generatorów antygrawitacyjnych, plany budowy windy gwiezdnej itd itp. Czytałem na ten temat kilka ciekawych artykułów, muszę poszukać bo z pamięci trudno mi rzucać konkretami.
          Faktem jest, że naukowcy nierzadko do swoich badań przyjmują założenia zaczerpnięte z literatury. To nie plagiat, po prostu literatura (czy film) stanowią bazę kulturową w której się wychowujemy. Niejeden naukowiec został zapewne naukowcem po lekturze powieści science fiction i swoim dorobkiem próbuje urzeczywistnić marzenia z dzieciństwa. Granica pomiędzy „wskazówkami” pisarskimi i a zbieżnością czy oczywistością wynalazków jest płynna ;-)

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Z ciekawością przeczytałem to, co napisałeś.
          Oczywiście płonne byłoby szukanie w literaturze sc-fi – czyli, jak by na to nie patrzeć, produktu ludzkiej fantazji – instrukcji budowy jakiegoś urządzenia, danych technicznych, czy też konkretnych wskazówek wynalazczych. Jest jednak tak, jak zauważyłeś: wyobraźnia pisarzy krąży często w tych samych sferach i obszarach, co umysły naukowców – stąd niekiedy uderzająca zbieżność kierunków ich poszukiwań.

          Ponadto, są pisarze, których ambicją jest utrzymanie standardów naukowych przy wymyślaniu i opisywaniu świata przyszłości (tym różnią się, jak myślę, od pisarzy czystej fantasy). Innymi słowy: nie chcą oni odwoływać się do magii, a do logiki, racjonalności, realności – ich ambicją jest tworzenie światów możliwych.
          To samo robią naukowcy. Ale, wbrew pozorom, im fantazjowanie też jest potrzebne ;)
          Ludzkie umysły aż tak bardzo nie różnią się od siebie, nawet jeśli wydaje się, że jeśli chodzi o rodzaj wyobraźni, mentalności, wiedzy, sposobu myślenia… są od siebie oddalone.

        • Onibe Says:

          wszyscy ulegamy tym samym wzorcom, a twórcy kultury mają szczególną możliwość tworzenia scenariuszy, które później bywają nawet na siłę wdrażane…

        • Onibe Says:

          przypadkiem trafiłem na takie coś: http://gadzetomania.pl/2013/05/14/naped-warp-ze-star-treka-w-rzeczywistosci-to-nareszcie-mozliwe-no-prawie

          szukałem czegoś innego, ale skojarzyło mi się od razu z naszą rozmową ;-)

  5. LILA Says:

    No wiec wlasnie. Floryda. Jaka jest? Jaka była dla mnie?
    Lot zabukowalam przez biuro podrozy w Niemczech (Lipsk czy Drezno juz nie pamietam, ale dla ciekawych odszukam), bo mieli najtansza oferte. Zadne LTUR i zadne linie sie nie umywaly, a tamci moze mieli kontyngent (?)
    Hotele rezerwowalam w wiekszosci przez internet i dobrze, bo na miejscu ten sam hotel zwykle z podatkiem o 20 usd drozszy. Wybieralam hotele z planem miasta w reku, zeby wiedziec gdzie mieszkam i na czym mi zalezy to biore. Patrzylam jaka infrastruktura, odleglosc od centrum, od plazy, dojazdy etc. Calkiem planowo, a nie, bo tylko najtaniej.
    Pierwsza noc w Fort Myers gdzie wyladowalismy i zatrzymalismy sie tylko na jedna noc, potem bylismy 3 dni w Orlando zwiedzalismy kazdego dnia inny park

    https://www.google.at/search?svnum=10&hl=de&lr=&q=orlando+magic+kingdom&btnG=Suche&tbm=isch

    (1.Magic Kingdom 2. Epcot 3. Universal Studios). Po 2 dniu bylismy juz tak wykonczeni ze zastanawialismy sie czy nie zrobic przerwy w WetnWild albo innej Lagunie i przedluzyc o 1 noc. Ale jakos to przezylismy. Dziecko bylo zachwycone, my w sumie nie narzekalismy, fajna zabawa. Z hotelu (RED HORS przy nternational Drive) byly shuttle-busy do polnocy wiec nie trzeba bylo szukac po nocy dojazdow. A nie wzielismy samochodu z nawigacja wiec trzeba bylo sie niezle czasem nawysilac, zanim zrozumielismy system amerykanski. Mapy oczywiscie kupilismy, bez tego nie wyobrazam sobie poruszania sie gdziekolwiek.

    Z Orlando pojechalismy do St.Augustine, bo ciekawa bylam miasteczka. Potem pojechalismy w Cocoa, zeby blisko Cap Canaveral i nastepnego dnia zwiedzalismy NASA i Cap Canaveral.

    https://www.google.at/search?svnum=10&hl=de&lr=&q=orlando+magic+kingdom&btnG=Suche&tbm=isch

    Fantastyczne wrazenie, szczegolnie ze niedlugo potem mial startowac prom i chyba bylo go widac na podescie (jak ogladam teraz zdjecie).
    Potem bylismy kilka dni w Miami i wcale tlumow nie bylo, przeciez to nie sezon. Spedzilismy tam kilka dni, chyba z 5 , bo czekalismy az huragan przejdzie, bo chcielismy jechac do Key West i spotkac sie tam ze znajomym.

    https://www.google.at/search?svnum=10&hl=de&lr=&q=miami&btnG=Suche&tbm=isch

    W Miami zrobilismy jedna zorganizowana wycieczke po miescie + statkiem, troche lazilismy po miescie, troche siedzielismy na plazy, bylismy praktycznie gdzie sie dalo. Bardzo fajne miasto, bardzo na luzie, swietnie sie tam czulam.
    Potem pojechalismy do Key West gdzie bylismy 3 dni, szkoda tylko ze plaze byly pozamykane po huraganie. Bylismy oczywiscie w domu Hemingwaya

    https://www.google.at/search?q=hemingway+key+west&hl=de&btnG=Bilder-Suche%28&tbm=isch

    (o tyle fajnie ze 2 lata temu bylismy na Kubie i chodzilismy tez jego sladami), a naprzeciwko domu Hemingwaya jest super resort hotelowy

    https://www.google.at/search?q=hotel+lighthouse+key+west&hl=de&btnG=Bilder-Suche&tbm=isch

    A potem pojechalismy sobie do Naples, gdzie podobala mi sie plaza, bo byla bardzo muszelkowa, no a potem to niestety musielismy juz odfruwac do Europy, ale mysle ze do USA to sobie jeszcze pojade.

  6. Jula :D Says:

    No tak , miasto Miami – kojarzę z szalenie popularny serial w TV pt. ” policjanci z Miami” w latach 80-tych szedł u nas w Polsce. :D))) Fajne chłopaki co na łajbie mieszkały razem z aligatorem. ;)
    Oglądało to się dobrze, ale nie chciałabym mieć za sąsiada takiego gada. Psy dosyć mi nerwów napsują, zwłaszcza jak się nudzą i wyją.
    No co do Rosji , to się mylisz, tam poza wódką na klimat ;), jest też bardzo popularny od zawsze Cyrk !.. Artyści cyrkowcy , za czasów ZSRR byli kształceni w wyższej szkole , podobny statut jak aktorzy i są znani na cały świat.
    W tym corocznym święcie cyrku w Monako są najlepsi obok Chińczyków.
    Kultura Chińska też przez tysiąclecie swojego istnienia wypracowała jakiś specyficzny rodzaj sztuki jarmarcznej , znany tylko im i tylko przez nich zrozumiały. :D
    Coś podobnego do Japończyków . Jakieś cienie na białym tle. W obecnej Polsce popularne są występy dla gawiedzi na ulicach .kiedyś sylwester był organizowany w fabrykach , teraz po ich likwidacji , kultura zeszła do bruku ulicznego. ;D
    Ja jeszcze oglądam „zagadki kryminalne Miami”. To też na tle pięknego krajobrazu , uchwycony nie zawsze legalny sposób dorabiania się fortuny. Głównie handel narkotykami ale nie tylko.
    Pozdrawiam, miło oglądać i czytać Twoje relacje z tamtych regionów. ;D ))

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Masz rację, Rosjanie, generalnie, oprócz wódki, uwielbiają też cyrk ;)
      (I nie mam tu tylko na myśli cyrku wyborczego ;) )

      A propos cyrku… w Stanach Zjednoczonych też miał on wysokie notowania. Nota bene, najsłynniejszym cyrkiem był Ringling Brothers and Barnum & Bailey Circus (ze swoim słynnym „The Greatest Show on Earth”), który miał swoją siedzibę (zimową) właśnie na Florydzie. Do dzisiaj można zwiedzać tam (a konkretnie w Sarasocie) posiadłość założycieli i właścicieli tego cyrku (Ringling Brother’s Museum), które to miejsce przekształciło się w znaczącą instytucję kulturalną, zwaną The Ringlig (zgromadzono tam niezłą kolekcję sztuki i mlararstwa).

      Każdy naród ma jakąś swoją ulubioną rozrywkę. Rozrywki „elit” zwykle się różniły od rozrywek „plebsu”, ale jednak niekiedy się ze sobą pokrywały (igrzyska, walki gladiatorów, turnieje rycerskie, palenie na stosie, publiczne egzekucje… ;) )

      • Jula :D Says:

        No i kościół. To też teatr. Ludzie lubią celebrować. Może stąd ci współcześni celebry-ci?.. ;)

        • Jula :D Says:

          Co do picia, to Finowie są też nieźli. Podobno umawiają się na komórkę (tel.) i pija jednocześnie, by nie pić do przysłowiowego lustra. ;) :D))))

  7. sarna Says:

    Rosjanie to bardzo zróżnicowana, a zatem trudna do zdefiniowania nacja. Myślę, że zbyt łatwo trywializujemy sprowadzając wyobrażenie o tym narodzie do prymitywizmu i groteski. Polska rusofobia ma poniekąd swoje wytłumaczenie, ale czy w XXI w ma usprawiedliwienie? Rosja to nie tylko cyrk i wódka.
    Herling Grudziński pisał w swoim dzienniku, że być może rozpadnie się ZSRR, być może upadnie komunizm, ale człowiek radziecki pozostanie. Być może miał rację, a może chcemy by miał, bo jest to nam na rękę? Śmiejemy się z Rosjan czczących swoją matuszkę Rosiję, a zapominamy, że w Polsce ciągle jeszcze słychać tęsknoty za dobrymi, minionymi czasami.
    Floryda to zapewne interesujący zakątek, ale gdybym miała wybierać to w pierwszej kolejności wybrałabym tereny byłego Związku Radzieckiego z ich barwną, wspaniałą kulturą.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Czy nie prawdy w moim stwierdzeniu, że „Rosjanie, generalnie, oprócz wódki, uwielbiają też cyrk?”
      W tym, że lubią cyrk, nie ma nic złego (nie pisałem tego w formie zarzutu, choć to absolutnie nie jest mój rodzaj rozrywki). Ale z wódką to już trochę inna sprawa, bo żaden inny naród na świecie nie jest tak rozpity, jak Rosjanie – nie jest żadną tajemnicą to, jak alkohol niszczy tam ludzi.
      Ja nie chcę tego narodu trywializować, ani traktować go w kategoriach stereotypów

      Oczywiście, że Rosja to nie tylko cyrk i wódka. I że w jej kulturze nie brakuje barw i wspaniałości. Ale jest to również kraj pełen biedy, o bardzo zaniedbanej prowincji, z rozpanoszoną kastą nowobogackich (coś wiem o ich sposobie zachowania się, kiedy wyjeżdżają na wakacje do południowych krajów, takich jak Karaiby, Meksyk, Tajlandia… – jakoś trudno mi wtedy dostrzec w tej ich kulturze jakiejkolwiek wspaniałości).

      I wcale się nie śmieję z tego, że czczą swoją matuszkę Rosję, choć jest to także źródło ich nacjonalizmu, imperialnych złudzeń i wywyższania się ponad inne narody.

      Akurat w czasie zajmowania Krymu przez Rosję, Daniel Passent na swoim blogu sprokurował wpis, w którym zarzucił Polakom rusofobię. Myślę, że będzie na miejscu to, co napisałem tam w komentarzu:

      Zastosowany przez Gospodarza w tym wpisie chwyt jest swego rodzaju szantażem, sugerując, iż sprzeciw wobec imperialnej polityki Putina, tudzież brak akceptacji dla jego autorytarnego sposobu sprawowania rządów, (który de facto przekreśla demokrację, wolność słowa, swobody obywatelskie i inne tego typu „drobiazgi”) wynika z rusofobii (trudno zresztą ukryć, że na ową „rusofobię” Rosja zapracowała sobie solidnie i to znowu nie w tak odległej przeszłości). Nota bene, chodzi o „rusofobię”, do której nie tak dawno przyczynił się sam red. Passent, pisząc o wyszczerzonych „kłach Putina”. Czyżby tak szybko o nich zapomniał?
      A publikowanie tego w momencie, kiedy Rosja siłą (plebiscyt nie powinien być uznany za ważny, bo odbywa się pod presją karabinów i na warunkach agresora) anektuje Krym, będący terenem suwerennego państwa, jest niestety bliskie syndromu „pożytecznych idiotów”. (W tym przypadku jestem po stronie stanowiska, jakie zajęli Amerykanie i niemal wszystkie kraje wchodzące w skład Rady Bezpieczeństwa.)
      Czym innym jest obawa przed autorytarnymi, imperialnymi poczynaniami reżimu Putina, a czym innym obawa przed Rosjanami, jako narodem. Ja nie utożsamiam narodu rosyjskiego z gangiem trzymającym obecnie w Rosji władzę, tak jak nie utożsamiałem narodu Ukraińskiego z mafijnym układem oligarchicznym Janukowycza.
      Ja się nie boję Rosjan. Obawiam się jedynie przywiązania niektórych z nich do rojeń o Wielkomocarstwowej Rosji i wyrastającego z mentalności poddańczej poparcia dla rządów twardej pięści.

      • REM Says:

        Jak piją w Rosji?

      • sarna Says:

        Staszku, stwierdzenia każdego akapitu z Twojego komentarza można śmiało przypisać wielu innym narodom i też będą zgodne z prawdą, bo ostatecznie:
        – alkohol niszczy ludzi nie tylko w Rosji,
        – ostatnio gościłam Irlandczyków, którzy pili nie tylko bardzo dużo ale i bardzo mocne alkohole, twierdzili że w ich klimacie to konieczność i norma, tak więc Rosjanie to jedni spośród wielu. Na ich usprawiedliwienie należy dodać, że są poniekąd genetycznie zaprogramowani na picie przez totalitaryzm, który w ten sposób dążył do unicestwienia ducha narodu, sprowadzenia człowieka do roli biernego narzędzia. Owszem, alkoholizm w Rosji jest problemem, ale czy mówiąc Rosjanin musimy od razu dodawać „pijak”? W ten sposób tworzy się krzywdzące opinie, bo zaraz Niemiec doda, że Polak to złodziej, inni za nim powtórzą i nikt nie będzie pamiętał, że największym złodziejem w dziejach świata byli Niemcy w okresie II wojny światowej i dziś ich muzea są składami zagrabionego mienia.
        – każdy patriotyzm (nie tylko ten źle pojmowany) jest dobrą bazą dla ” nacjonalizmu, imperialnych złudzeń i wywyższania się ponad inne narody” i aż chce się zawołać: który naród bez winy niech pierwszy rzuci kamieniem.
        – gdybym zacytowała Twoje słowa ” kraj pełen biedy, o bardzo zaniedbanej prowincji, z rozpanoszoną kastą nowobogackich” i w formie quizu poprosiła kogokolwiek spoza czytających tego posta o odpowiedź na pytanie: Jaki to kraj ? sądzisz, że odpowiedź byłaby jednoznaczna?

        Co do cyrku i wódki: używając słowa „generalnie” pokusiłeś się o dość kategoryczną charakterystykę profilu Rosjanina, która niestety trąci stereotypem.

        Mam swoją opinię o obecnej sytuacji na Ukrainie, ale pozostawmy to bez roztrząsania. Byłoby dobrze gdybyśmy zmienianie świata zaczęli od zmieniania siebie – spokojnie;) nie mam tu nikogo konkretnego na myśli, poza sobą oczywiście. Nie wiem czy już tu kiedyś nie cytowałam mądrej przypowieści:
        Pewien indiański chłopiec zapytał kiedyś dziadka:
        – Co sądzisz o sytuacji w świecie?
        Dziadek odpowiedział:
        – Czuję się tak, jakby w moim sercu toczyły walkę dwa wilki. Jeden jest pełen złości i nienawiści. Drugiego przepełnia miłość, przebaczenie i pokój.
        – Który zwycięży? – chciał wiedzieć chłopiec.
        – Ten, którego karmię – odrzekł na to dziadek.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Masz rację, pisząc „generalnie”, uległem stereotypowi Rosjanina jako pijaka.
          Ale ja pisząc o pijaństwie Rosjan nie robię dlatego, że nimi gardzę – czy też dlatego, żeby im to wypominać – tylko dlatego, że mi ich po prostu szkoda. Bo od niepamiętnych czasów naród ten był traktowany niewolniczo, poniewierany, okłamywany, niszczony przez swoich władców… a mimo to nadal popiera dyktaturę, imponuje mu siła, tęskni nawet za kimś takim, jak Stalin. No a teraz przysposobił sobie nowego „cara”, Putina. (Oczywiście to też są uogólnienia, bo zapewne są w Rosji ludzie, którzy pragną wolności – ale oni tam nie mają żadnego głosu, są tłamszeni i miażdżeni.)

          A jakie jest Twoje zdanie o Ukrainie? (teraz chyba łatwiej je wyrazić, niż w trakcie dziania się tego wszystkiego, bo to co się mówiło wtedy jednego dnia, drugiego traciło swoją aktualność).

          A przypowiastka mądra i ładna (gdybyśmy jeszcze mogli tak łatwo opanowywać nasze złe emocje – ale to nie wszyscy chcą i nie wszyscy mogą).
          Również uważam, że lepiej jest karmić „wilka” miłości, przebaczenia i pokoju, niż „wilka” nienawiści, złości, nienawiści i agresji.
          Przy okazji mojej „polemiki” z Szostkiewiczem, który zestawił współczesnych Ukraińców „gorliwymi katami Stalina i Hitlera”, zbulwersowany głupotą tego porównania, napisałem coś takiego:

          „Czasami jest lepiej podejść do ludzi, zauważając przede wszystkim ich dobre strony, zwłaszcza kiedy występują w dobrej sprawie (a dla mnie przeciwstawienie się mafijnej oligarchii wschodniej i rządom autorytarnym jest słuszną sprawą), a nie dokopywanie się od razu do ich najgorszych cech i instynktów.”

        • sarna Says:

          Wow! karmisz dobrego wilka, nie pozostaje mi nic innego jak pozostać w niemym zachwycie.

          Moja opinia co do Ukrainy od początku jest jedna i niezmienna, nie mają na nią wpływu opinie ani postawy innych, zadecydowała postawa Ukraińców i tylko oni mogliby wpłynąć na jej zmianę. W jednym masz rację – zaważy ekonomia.
          macham

  8. Bogdan Says:

    Dla tych, co do Ameryki
    I tych co w Ameryci
    (zwlaszcza dla Staszka)

  9. AMERYKA, albo o konflikcie Norwida z Kaczorem Donaldem | WIZJA LOKALNA Says:

    […] dolarów kolosa (mam tu oczywiście na myśli także jego tematyczne parki masowej rozrywki typu Walt Disney World na Florydzie i Disneyland w Kalifornii) jest zaiste zdumiewające i bez precedensu w historii naszej […]

  10. Michał Says:

    od 30 lat jest mniej więcej taki:

  11. Jola Says:

    Za dwa tygodnie po raz kolejny wybieram się na Florydę i trafiłam na tekst przeglądając internet w poszukiwaniu miejsc, które chciałabym tym razem odwiedzić i znalazłam kilka takich:) Bardzo dziękuję! Należę do tych osób, które Florydę bardzo polubiły, między innymi za klimat, ale ja jestem wybitnie ciepłolubna;)


Co o tym myślisz?

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: