DOMINIKA – zielony skarb Karaibów

.

Dominika – widok na Scotts Head z półwyspu Cachacrou: po lewej Morze Karaibskie, po prawej Atlantyk

.

       Niekiedy jakaś chwila przesądza o tym, że udajemy się w podróż do miejsca, które było gdzieś na dalszym miejscu na liście destynacji, do jakich chcielibyśmy się wybrać. Dla mnie była to rozmowa z barmanem na jednej z Wysp Dziewiczych (głow bym nie dał, ale było to chyba na Virgin Gorda), który z wszystkich karaibskich wysp właśnie Dominikę (i St. Lucię) polecił jako kierunek naszej następnej podróży. Powiedział, że jeżeli oczekujemy plaży z białym piaskiem, turkusowych wód i luksusowych resortów all-inclusive, to nie mamy tam czego szukać, ale jeżeli chcemy zobaczyć jak wyglądały Karaiby zanim zamieniono je w jedną wielką kolonialną plantację pełną niewolników, to właśnie Dominika i St. Lucia są takimi wyspami, gdzie w miarę dobrze zachowało się ich naturalne piękno. To, że te wyspy oszczędzono (jeśli są tam plantacje, to na stosunkowo niewielkich obszarach) nie zawdzięczamy bynajmniej chęci ochrony przyrody (do niedawna w ogóle nie znano takiego pojęcia), ale ich górzystemu ukształtowaniu i gęstemu zalesieniu – do dzisiaj większość Dominiki porasta tropikalna dżungla nie do przebycia. Są jednak szlaki, które – mimo owej „dzikości” – pozwalają dostać się do najciekawszych zakątków wyspy, wśród których prym wiodą szczyty gór, gorące źródła i wodospady.
Kiedy więc mogliśmy sobie na to pozwolić, zapakowaliśmy się na samolot – i po kilku przesiadkach (na Dominikę wcale nie jest tak tałatwo się dostać) wylądowaliśmy na lotnisku Melville, znajdującym się po wschodniej stronie wyspy. Czego absolutnie nie pożałowaliśmy, bo pobyt na Dominice okazał się jedną z najfajniejszych przygód naszego życia, co przyznała nawet moja żona, mimo, że uwielbia słońce, spacery po plaży oraz kąpiel w ciepłych i spokojnych morzach z krystalicznie czystą, lazurową wodą.

       To, co oferuje nam Dominika, domaga się wręcz naszej aktywności – tym bardziej, że zadziwia różnorodność znajdujących się tu atrakcji. Wspomnę tylko o niektórych z mojej własnej perspektywy – nie rozpisując się zbytnio, bo materiałów w Internecie jest aż nadto i każdy zainteresowany może znaleźć coś dla siebie.

Pod Wodospadami Trafalgar

.

  • Swoistej wizytówce Dominiki – jaką jest szlak do Boiling Lake – poświęcam osobne miejsce poniżej, natomiast tutaj zacznę od Wodospadów Trafalgar – najbardziej imponujących jakie posiada wyspa. Łatwo dostępnych, w pięknym otoczeniu skalnych klifów i deszczowego lasu. Ci bardziej ostrożni – i leniwi – mogą je podziwiać z platformy widokowej; ci z żyłką ryzykanta i bardziej odważni mogą się starać do nich podejść, co nie jest takie łatwe, bo u ich podstawy znajduje się ogromne rumowisko mniejszych lub większych głazów. Ale nagroda jest nie byle jaka: doświadczenie potęgi wodospadów z bliska, kąpiel w naturalnych małych basenach, no i sama wspinaczka po głazach, których pokonanie dostarczyć może sporej satysfakcji, zwłaszcza tym, którzy w całym tym procederze się nie potłuką.
  • Od nikogo nie wymaga się tego, by pokonać „za jednym zamachem” liczącego 200 km szlaku Waitukubuli National Trail, który prowadzi od południowego cypla Dominiki (jakim jest półwysep Cachacrou) przez całą długość wyspy, aż po jej północne krańce z końcówką w Parku Narodowym Cabrits. Można natomiast „powalczyć” – z dżuglą, górami i rzekami – na którymś z 14 segmentów, na jakie cały szlak podzielono.
  • Obrzeża Dominiki (zwłaszcza południowo-zachodnie w rejonie zwanym Soufriere Scotts Head Marine Reserve) są rajem dla płetwonurków. Wprawdzie nam udało się tylko oglądać słynną rafę koralową Champagne Reef (tak, tak widzieliśmy „szampańskie” bąbelki wydostające się z podwodnych fumaroli) przy pomocy snorkella, ale jeszcze większych zachwytów dostarczył nam widok mieszkającej wśród koralowców fauny morskiej – z kolorowymi jak tęcza rybami, żółwiami, krabami, homarami tudzież z innymi osobliwie wyglądającymi stworami.
  • Tym, którzy się jeszcze t moja wyliczanką nie znużyli, poleciłbym również: wyprawę na obserwację delfinów i kaszalotów (w pobliżu Dominiki znajduje się jedno z największych ich zgromadzeń na świecie); kąpiel w Szmaragdowym Stawie i gorących źródłach; przejażdżkę łodzią po Rzece Indiańskiej (kłaniają się „Piraci z Karaibów” wraz z lasami mangrowymi i przeróżnym ptactwem); tzw. canyoning – pokonywanie za pomocą specjalnego sprzętu wąskich kanionów i strumieni, które je wyżłobiły; odwiedziny wodospadów Wiktorii oraz Wąwozu Titou; czy wreszcie eksplorację północnego wybrzeża wyspy, gdzie znajdują się jednak ciekawe plaże: Woodford Hill, Turtle Beach, okolice Pointe Baptiste, Batibou i Hampstead.
  • Wprawdzie licząca 20 tysięcy mieszkańców stolica kraju Roseau nie zachwyca, ale oczywiście należy ją odwiedzić, by przejść się jej uliczkami, zrobić zakupy na tamtejszym targu, wejść w bliższą relację z tubylcami… Trzeba jednak uważać na to, by te odwiedziny nie zbiegły się w czasie z zalewaniem miasta przez tłumy wydostające się z cumujących w porcie kolosalnych statków wycieczkowych.

       Dodam tylko, że serce mi się kroiło, kiedy oglądałem film ukazujący wielkie zniszczenia, jakich na wyspie dokonał cyklon Maria w 2017 roku. Nam udało się odwiedzić Dominikę wcześniej. W ciągu pięciu lat po katastrofie, dzięki pomocy zagranicznej i wytrwałości samych mieszkańców, Dominikę odbudowano stosując strategię odporności na huragany – z lepszą infrastrukturą i zabudowaniami, bardziej przygotowaną na przyszłość. Zaś Natura odnawia się sama i to również w szybkim tempie.

Na targowej uliczce w Roseau

.

Room with a view, czyli radość o poranku – pierwszym na Dominice

.

Plaża, dzika plaża…

.

Nad lazurową zatoczką

.

Palmy to jednak fotogeniczne drzewka są

.

.

greydot

.

GALERIA:

.

greydot.

Boiling Lake Trail – w drodze do Desolation Valley

.

BOILING LAKE TRAIL

       Nie wyobrażam sobie pobytu na Dominice bez całodniowej wyprawy szlakiem Boiling Lake Trail w Parku Narodowym Morne Trois Pitons, notabene wpisanego na listę światowego dziedzictwa Unesco. Czegoś tak unikalnego gdziekolwiek indziej na Karaibach nie uświadczysz. Do dzisiaj wspominam ten dzień jako jedną z największych przygód mojego podróżniczego życia. Boiling Lake Trail to doskonałe połączenie dwóch różnych doświadczeń: pieszej wędrówki przez dżunglę wśród bujnej zieleni deszczowego lasu, z jakiego słynie Dominika oraz bliskiego spotkania z intensywną aktywnością wulkaniczną, przypominającą genezę powstania wyspy (bedącej najmłodszą, bo licząca zaledwie 25 milionów lat wyspą spośród wszystkich karaibskiego archipelagu). Valley of Desolation (Dolina Spustoszenia) oraz samo Boiling Lake (Gotujące się Jezioro, będące drugim co do wielkości gorącym źródłem na świecie), są w rzeczywistości wulkaniczną kalderą wypełnioną fumarolami, błotnymi bulgotkami, gorącymi źródłami i strumieniami – tym wszystkim co przypomina, że stąd już blisko do piekła ognistej lawy znajdującej się w głębi ziemi, po której tam stąpamy. Krajobraz jest niesamowity: nie wiadomo – bardziej straszny czy piękny, z tym swoim żółto-brązowym, szaro-popielatym, rdzawo-pomarańczowym rumowiskiem kamieni, skalnych odłamków, piasku, błota i żwiru – owiany tajemniczo oparami wydostającymi się z podziemnych czeluści.
Nasz przewodnik Kevin (przy okazji wspomnę, że sam parając się przez/co jakiś czas przewodnictwem, chętnie korzystam z pomocy lokalnych tour-guides, bo są oni zwykle kopalnią wiedzy i to nie tej sztampowej spod znaku przewodników papierowych) dostarczał nam po drodze coraz to nowych atrakcji (a to wymazał nas z żoną odmładzającym ponoć błotkiem, to znowu kazał bujać się na lianach w dżungli, by na koniec wykąpać nas w naturalnym stawku z orzeźwiającą wodą). No i oczywiście objaśniał nam to i owo na szlaku, zwracając uwagę również na to, na co pewnie nie zwrócilibyśmy uwagi, gdybyśmy byli sami.
Mam nadzieję, że załączone tutaj zdjęcia, zrobione przeze mnie tego dnia, w jakimś stopniu oddadzą jego atmosferę oraz niezwykłą aparycję tego zakątka wyspy. Jak również frajdę ze wspólnego towarzystwa całej naszej trójki.

.

Zielone wzgórza Dominiki

.

Droga przez dżunglę

.

Kevin (prawie) sam w Dolinie Spustoszenia

.

.

greydot.

Na targu w Roseau

.

LUDZIE DOMINIKI

       Ze względu na geopolityczne położenie wyspy i jej burzliwą historię, 75 tysięcy mieszkańców Dominiki tworzy unikalną grupę ludzi, zdominowaną jednak rasowo przez potomków afrykańskich niewolników. Aż 90 % mieszkańców wyspy ma swoje korzenie w Afryce, 7% to mieszańcy (głównie mulaci), a tylko 2% stanowią biali, Syryjczycy, Libańczycy, Chińczycy i Portugalczycy. Wprawdzie językiem urzędowym jest angielski, to jednak większy wpływ na tożsamość Dominikańczyków miała kultura kreolska oparta na dziedzictwie kolonizatorów francuskich i potomków czarnych niewolników, z domieszką wpływów karibskich. I stało się tak mimo tego, że Dominika jest członkiem brytyjskiej Wspólnoty Narodów (w ramach której uzyskała niepodległość w 1978 roku).
Wprawdzie wszyscy mieszkańcy Dominiki mają mocne poczucie lokalnego patriotyzmu, to jednak istnieją w ich społeczeństwie podziały, ale bardziej po linii przynależności klasowej (bogaci vs. biedni), profesjonalnej, edukacyjnej, językowej, czy miejsca zamieszkania (miasto vs. wieś), niż etnicznej (chić pewne wywodzące się stąd rasowe stereotypy istnieją).
Jeśli chodzi o nas, to podczas pobytu na wyspie – i we wszystkich naszych kontaktach z jej mieszkańcami – doznaliśmy jedynie gościnności.

Dzieci z wioski Karibów

    .  

       Dominika jest jedyną karaibską wyspą, na której przetrwali potomkowie Karibów, rdzennego ludu Ameryki zamieszkującego karaibskie Małe Antyle w epoce pre-kolumbijskiej (należy tu podkreślić, że dzielnie opierali się francuskim i brytyjskim kolonizatorom, w czym pomagała im topografia wyspy i niedostępność jej interioru). Wprawdzie wydzielone na Dominice, liczące półtora tysiąca hektarów nazywa się Terytorium Indian Karibów, to poprawną nazwą tej grupy etnicznej jest Kalinago. Żyje tu około 2 tysięcy tych ludzi, ale tylko niewielka część uważa się za czystej krwi Kalinago. Prawdę mówiąc niewiele przetrwało z ich kultury – jakieś szczątki języka (Kalinago nazywali wyspę “Waitukubuli”, co znaczyło „wysoka jest jej postać„), pewne elementy dekoracyjne, sztuka wyplatania koszy z bambusowych włókien, jak również umiejętność budowy kanoe.

W drodze do L’Escalier Tête Chien

.

L’Escalier Tête Chien

.

       Odwiedziliśmy Terytorium Karibów w naszej podróży z południowej części wyspy na północną, wzdłuż wschodniego wybrzeża z Atlantykiem. Zatrzymywaliśmy się we wioskach Kalinago. W jednej z nich podszedł do nas młody człowiek i zaoferował swoją pomoc w dotarciu do mitycznego dla tutejszej rdzennej ludności miejsca zwanego L’Escalier Tête Chien (co w języku kreolskim oznacza Schody Wielkiego Węża). Rzeczywiście, spływająca do oceanu lawa uformowała coś w rodzajów schodów. To właśnie tutaj, zgodnie z legendą Kalinago, Wielki Wąż wynurzył się z wody i wydostał na ląd. Ma on powrócić w otchłań oceanu, kiedy naród Karibów zniknie z powierzchni ziemi. Moment ten będzie końcem świata.
Zapewniono nas jednak, że to jeszcze nie teraz, więc uspokojeni skierowaliśmy się w naszą dalszą drogę.

Dzieciaki spotkane na szlaku do Schodów Wielkiego Węża

.

greydot

.

LUDZIE DOMINIKI – GALERIA:

.

greydot.

© ZDJĘCIA WŁASNE

MAUI

.

Zmierzch na Maui (Makena Beach)

.

Pytanie o to, którą z hawajskich wysp najlepiej jest odwiedzić, nie ma większego sensu – tak różne są to destynacje, oferujące unikalne doświadczenia, jakich nie spotkamy gdzie indziej. Wszystko zależy więc od indywidualnych preferencji i naszych oczekiwań. I każda wyspa według mnie jest niezmiernie ciekawa. Jednak, jeśli ktoś przyparłby mnie do muru, to poleciłbym przede wszystkim pobyt na Maui, gdzie oprócz hawajskiej „klasyki”, takiej jak piękne plaże, palmy, słońce, błękitne niebo i lazurowy ocean – wraz z rdzennymi Hawajczykami i ich kulturą – czeka nas spotkanie z lasem deszczowym, jazda jedną z najbardziej scenicznych dróg na świecie, czy wizyta na szczycie wulkanu, gdzie można przeżyć niezapomniane wschody i zachody słońca.
Warto przypomnieć, że wszystkie hawajskie wyspy są pochodzenia wulkanicznego, będąc w rzeczywistości wierzchołkami potężnych wulkanów, zatopionych na głębokość około 5 kilometrów pod powierzchnią Oceanu. W miejscu, gdzie leży teraz Maui, była przed milionem lat wielka wyspa (zwana Maui Nui), która z czasem zatopiła się i zerodowała, a ląd, który widzimy teraz nad powierzchnią wody, stanowią cztery wyspy: Molokaʻi, Lānaʻi, Kahoʻolawe i największa z nich Maui. Tym górotwórczym perypetiom zawdzięczamy dzisiaj krajobrazową różnorodność i niezwykłą urodę wysp.

Całą Maui można podzielić na co najmniej 6 regionów, z których każdy jest inny ze względu na klimat, rzeźbę terenu, stopień zasiedlenia, turystyczną infrastrukturę, kultywację ziemi i ludzką aktywność; rodzaj występującej tam fauny i flory, czy też historyczną przeszłość. Nie zamierzam ich tutaj wyszczególniać, bo nie chcę by wpis ten zamienił się w jakiś sążnisty elaborat, wspomnę tylko o tym, co najbardziej utkwiło w mojej pamięci po kilku pobytach na Maui – które z moich wrażeń i doświadczeń cenię najbardziej.

Położone w dolinie między wschodnią a zachodnią częścią wyspy (z których każda jest wulkanem) aglomeracje Wailuku i Kahului stanowią administracyjne centrum Maui i jako takie niewiele nas interesują, ale zaledwie parę kilometrów na zachód od Wailuku położona jest Dolina ʻĪao, którą każdy z przybywających na wyspę chce odwiedzić. I ja się temu nie dziwię, bo to naprawdę ciekawe miejsce. Przez ten porośnięty lasem deszczowym i wyżłobiony przez rzekę wąwóz prowadzi szlak, dzięki któremu można zagłębić się w bujnej tropikalnej roślinności. Nad wszystkim góruje osobliwa skała zwana ʻĪao Needle – falliczny symbol związany z jednym z lokalnych bogów podziemi.

Makena Beach

.

Największa ilość gości odwiedzających Maui zatrzymuje się w zachodniej części wyspy, głównie w okolicach Kāʻanapali Beach i to też można zrozumieć, gdyż plaża ta jest piękna i długa – i zdołała jakoś zachować swój naturalny charakter, mimo dziesiątków bardziej lub mniej luksusowych resortów wybudowanych w jej sąsiedztwie.
Stąd też jest niedaleko do miasteczka Lahaina, dawnej stolicy Hawajów, o bogatej historii, niegdysiejszego centrum „przemysłu” wielorybniczego, dzięki któremu w połowie XIX wieku ściągało tu seki statków z całego świata. Na szczęście wszystkich wielorybów nie wytępiono i obecnie, w miesiącach zimowych, z okolic Alaski przybywa tu około 10 tysięcy humbaków (stanowiąc oczywiście jeszcze jedną atrakcję „must-see” nie tylko Maui, ale i całego hawajskiego archipelagu).

Bardzo dobrze wspominam plażę Makena, która jest na tyle duża, że może pomieścić setki plażowiczów, a jeśli ktoś chce odseparować się od zgiełku, to nie jest to takie trudne – wystarczy oddalić się nieco od tłumów, i wcale nie musi to być pobliska plaża nudystów. Pewnego razu zostałem na Makena Beach aż do zachodu słońca i muszę stwierdzić, że były to jedne z najbardziej niezapomnianych chwil na wyspie – także z powodu niezwykłej fotogeniczności tych momentów, które starałem się utrwalić na zdjęciach (być może w jakimś stopniu udało mi się to oddać na załączonym do tego artykułu zdjęciu).

Jeśli możemy sobie pozwolić na dłuższy pobyt na Maui, to polecam wybrać się na cały dzień do regionu Upcountry Maui, gdzie na wschodnich, położonych na wyższych wysokościach stokach wulkanu Haleakala, znajduje się zupełnie inny od plażowego świat farm, winnic, pastwisk – gdzie hoduje się bydło i kozy; gdzie uprawia się ananasy, lawendę i kawę; gdzie pędzi się Pau Maui Vodka i produkuje lokalny rum i whiskey.

Droga do Hana

.

DROGA DO HANA

Jeśli miałbym wymienić najbardziej sceniczne i ekscytujące drogi, jakimi w życiu jechałem, to – obok Going-to-the-Sun Road w Montanie, pacyficznej Highway One w Kalifornii, czy górskiej drogi prowadzącej przez Park Narodowy Mt. Rainier w stanie Waszyngton – na pewno wśród nich znalazłaby się słynna Droga do Hana na Maui. Po raz pierwszy udało mi się przejechać nią w czasach, kiedy jeszcze nie roiła się od turystów, ani nie trzeba było robić żadnych rezerwacji, by zatrzymać się w niektórych miejscach położonych na tej trasie, tak jak to jest teraz. (To jeden z dowodów na to, że jednak świat zmierza w złym kierunku ;) )
Wprawdzie przestrzegano mnie przed ponad 600 zakrętami, prawie 60 jedno-pasmowymi mostami i jazdą nad skalnymi urwiskami, ale przecież… that’s where the fun is! Choć oczywiście nie tylko z wyzwania technicznego jakie stanowi pokonanie tej drogi samochodem ma się frajdę, ale przede wszystkim z naturalnego piękna terenu, przez jaki ona prowadzi.
Przede wszystkim uderza niesamowita bujność roślinności porastającej zbocza, po których wije się droga. Zieleń tej dżungli jest tak nasycona, że twoim oczom trudno jest do tego przywyknąć. Podobnie zadziwiają bambusowe zagajniki, czy kwiaty, którymi pokryte są niektóre drzewa i przydrożne krzewy. A kiedy przed tobą roztacza się widok na czarną lub czerwoną pażę – to nie masz wątpliwości, że jesteś w jednym z najbardziej niezwykłych miejsc na naszej planecie.
Dużo by można pisać o Drodze do Hana (internet jest pełen informacji o niej), wspomnę tylko, że nie wyobrażam sobie pobytu na Maui bez zakosztowania tej atrakcji – nie tylko przejechania się tą drogą, ale i zwiedzenia najciekawszych miejsc znajdujących się na tej trasie, do jakich zaliczam przede wszystkim park stanowy Waiʻānapanapa z jego czarną plażą, także położony w samym miasteczku Hana Koki Beach Park (plaża czerwona), czy wreszcie ʻOheʻo Gulch i szlak Pipiwai Trail prowadzący do wodospadu Waimoku na terenie Parku Narodowego Haleakala.
Dodam tylko, że warto przejechanie Drogi do Hana zaplanować tak, by zobaczyć te wszystkie miejsca oraz mieć czas na przebycie szlaku Pipiwai (co najmniej 2 godziny) i nie wracać w przeciwnym kierunku (do Paia), ale objechać tę część wyspy zgodnie ze wskazówkami zegara (do Kula). Niektórzy straszą, że jest to droga nieutwardzona, niebezpieczna – i zakazana przez wypożyczalnie samochodów – ale naprawdę nie jest tak źle i nam udało się ją przejechać niezbyt dużym SUV-em (a na tym odcinku spotkaliśmy nawet samochody osobowe) – więc nie taki diabeł straszny, jak go malują.

Krater Haleakala

.

HALEAKALA

Oprócz przejechania Drogi do Hana, wspięcie się na szczyt wulkanu Haleakala (3,055 m. n.p.m.) i obserwacja stamtąd wschodu lub zachodu słońca (notabene nazwa tej góry oznacza w języku hawajskim Dom Słońca), należy według mnie do dwóch najbardziej unikalnych i dostarczających największych wrażeń aktywności podczas pobytu na Maui. To wystarczający powód do tego, żeby wybrać się w trans-pacyficzną eskapadę na Hawaje. Oczywiście są jeszcze plaże, ale tymi – tak po prawdzie – to można się nacieszyć równie dobrze w wielu innych zakątkach naszego globu, chociaż te na Maui są w światowej czołówce.
Większa część wulkanu Haleakala została desygnowana jako park narodowy, lecz zanim to się stało, poczyniono tu wiele szkód, pozwalając na rozprzestrzenienie się flory nierodzimej, która zdewastowała gatunki endemiczne. Poza tym, w żadnym innym parku amerykańskim nie ma tak wielu zagrożonych wymarciem gatunków roślin i zwierząt (zwłaszcza ptaków). No ale prawie nikt z odwiedzających park nie zdaje sobie z tego sprawy, więc nie psuje to humoru gości zachwyconych niezwykłością otaczającej ich scenerii.
Koronę wulkanu popularnie nazywa się kraterem, ale w rzeczywistości jest to zerodowana dolina, przypominająca tylko wulkaniczną kalderę. Krajobraz ten jest niczym z innej planety – podobnie nieziemska jest jego kolorystyka: od ciemnych brązów i czerwieni, po sino-niebieskie granaty, z szarością wzbogaconą tu i ówdzie jakąś wielce zaskakującą nas barwą. Najlepszym sposobem, aby to wszystko docenić, jest wybranie się na jeden z parkowych szlaków (istnieje nawet możliość spędzenia we wnętrzu krateru nocy w specjalnym schronisku).
Jeśli chodzi o moją pierwszą wizytę na wulkanie, to sensację wzbudziły we mnie niesamowici przedstawiciele tutejszej flory zwani… sorry!… Argyroxiphium sandwicense subsp. macrocephalum, a pisząc już w bardziej zrozumiałym języku – rośliny Silverswords (w dosłownym tłumaczeniu: Srebrny Miecz). Rdzenni Hawajczycy też nadali jej ładną nazwę: ʻahinahina (siwowłosa). Jest to gatunek endemiczny, co oznacza, że Haleakala jest jedynym środowiskiem naturalnym, w jakim ta osobliwie piękna roślina żyje.
Trudno powiedzieć jaka pora dnia jest najlepsza, by znaleźć się na szczycie wulkanu. Ci, którzy bedą chcieli zobaczyć wschód słońca, powitają dzień w ciszy niebiańskiego spokoju; ci którzy wybiorą się tam wieczorem, by pożegnać zachodzące słońce, mogą zostać dłużej, by doznać olśnienia widokiem rozgwieżdżonego nieba, jako że wulkan Haleakala jest jednym z najlepszych miejsc na Ziemi do obserwacji nocnego nieba.

greydot.

Breaking the waves

.

.

Mała zatoka – wielka fala

.

.

Waiʻānapanapa – czarna plaża

.

.

Red Sand Beach

greydot.

GALERIA

.

greydot

Inne wpisy o Hawajach: „Eden w środku niczego” oraz „O’ahu”.

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

BIRMA – JEZIORO INLE

.

Piktorialny minimalizm na Jeziorze Inle

.

       Tak się złożyło, że po Birmie podróżowałem w zasadzie sam – ewentualnie w (dość krótkotrwałym) towarzystwie jakiegoś lokalnego przewodnika. Takich kompanów podróży cenię bardzo, bo nikt inny „z zewnątrz” nie jest w stanie przekazać nam informacji, jakich raczej nie znajdziemy w turystycznych przewodnikach. Autentyzm naszego doświadczenia podróżnego zyskuje przez to niezmiernie.
W Birmie (pozostanę przy tej zwyczajowej dla mnie nazwie kraju, bo oficjalnej „Mjanmy” nie znoszę) spędziłem niemal cały miesiąc – a i tak nie mogłem być wszędzie, gdzie chciałbym być. Niemniej jednak ilość wrażeń jakie wywiozłem stamtąd jest nieprzebrana i mimo, że od tamtego czasu upłynęło kilka lat, to są one we mnie ciągle bardzo żywe – do czego na pewno przyczyniają się liczne zdjęcia, na których utrwaliłem moją podróż po tym niesamowicie ciekawym azjatyckim kraju.

       Do tej pory udało mi się opublikować tu i ówdzie sporo tych fotografii (pewien ich wybór trafił do mojej książki „PODRÓŻE”); napisałem także kilka tekstów odnoszących się do tej wyprawy (o klasztorze Shwe Yan Pyay TUTAJ, o rybakach z Jeziora Inle TUTAJ), ale zostało jeszcze tyle tematów, że postanowiłem ponownie przeszukać moją kolekcję zdjęć oraz poczynione w czasie tej podróży zapiski, by podzielić się tym z innymi – zarówno z tymi, którzy ciekawi są świata, jak i z tymi, którzy sami chcą się wybrać w ten rejon naszego globu. (Mnie samego do tej podróży zainspirowały właśnie tego typu relacje.)

.

Dzień jak co dzień na jeziorze

.     

       Zacznę od Jeziora Inle, które na swoją listę miejsc nie do przeoczenia wpisują niemal wszyscy odwiedzający Birmę. A dzieje się tak nie bez kozery, bo jest to naprawdę niezwykle interesująca destynacja, którą na dodatek cechuje ogromna różnorodność tzw. „atrakcji”. Ujmuję to słowo w cudzysłowie, bo nie lubię za bardzo tego wyświechtanego określenia, zwykle oznaczającego coś do cna turystycznie skomercjalizowanego.
Wprawdzie trudno jest w naszych czasach tej komercyjnej skazy uniknąć, jednak mnie się to udało – i nawet „balet rybaków”, którzy dla zarobku odgrywają przed turystami swój show niewiele mający wspólnego z ich rzeczywistym życiem i pracą na jeziorze, nie za bardzo mnie zniesmaczył. Zwłaszcza jak sobie uświadomiłem, że mają oni coraz mniejszy wybór, jeśli chodzi o zarobkowanie, bo ryb w Inle jest niestety coraz mniej.
Prawdę pisząc, ów „balet” nie tylko mnie nie zniesmaczył, ale wręcz zafascynował, bo jego fotogeniczność okazała się nie do przecenienia – zdolna pieścić oko każdego estety łasego na piękne kadry, zwłaszcza w promieniach wschodzącego, czy zachodzącego słońca (udało mi się spotkać z tymi rybakami-tancerzami zarówno o świcie, jak i o zmierzchu – a każda z tych pór była inna).
Mimo tego, co przed chwilą napisałem, w moim fotoreportażu stanowiącym temat niniejszego wpisu nie uwzględnię tych zdjęć „baletowych”, a pokażę prawdziwych rybaków przy pracy, która być może nie jest aż tak spektakularna, ale jest za to autentyczna. Podobnie jak autentyczne były wszystkie stojące na palach domy ludzi, jakie zobaczyłem w czasie kilku moich „rejsów” po jeziorze – wraz z codziennymi czynnościami ich mieszkańców, dzięki którym utrzymują się oni przy życiu.

       Jezioro Inle jest ogromne (liczy 115 km. kwadratowych), więc nawet jeśli wydaje się być „oblegane” przez turystów, to nie odnosi się takiego wrażenia kiedy się na nie wypłynie – bo przestrzenie tamże są niezmierne. A kiedy „kapitan” łodzi, na której jesteś, wyłączy napędzający ją silnik Diesla, to i cisza jest błoga i kojąca zmysły. Dobrze więc było mknąć tą długą łodzią Intheinów, czuć wiatr we włosach, słońce na twarzy i cieszyć się towarzystwem lecących z tobą ptaków, ale jeszcze lepiej było kołysać się bezgłośnie na niczym niezmąconej tafli wody, obserwując z daleka ludzi przy pracy, biegnąc wzrokiem po horyzont, patrząc na snujące się po odległych wzgórzach mgły.
Takie chwile są bezcenne.

.   

Jedna z wodnych „ulic” jeziorowego miasta

Mieszkanka domu na wodzie przy pracy

.

       Unikalność Jeziora Inle to nie tylko umieszczone na palach ludzkie sadyby, ale i liczne odnogi wodnych kanałów prowadzących do wiosek, z których każda jest inna. Przyciągają uwagę pełne stup świątynie, odbywające się cyklicznie targi, na które ściągają mieszkańcy okolicznych wiosek; wreszcie klasztory i pałace ze swoją tajemniczą atmosferą.
Kiedy zacząłem pisać o Inle, to myślałem, że uda mi się w jednym wpisie uwzględnić to, co wydało mi się najciekawsze w mojej peregrynacji jeziora i jego okolic. Ale, jak się okazuje, nie taka łatwa to sprawa, by zmieścić taki materiał (tekst i zdjęcia) w jakichś rozsądnych granicach, dlatego o fantastycznej Świątyni Buddyjskiej Shwe Inn Thein Paya i jeszcze bardziej fantastycznym targu w Thaung Tho postaram się napisać w osobnym wpisie. Nie można również nie wspomnieć o największym mieście regionu, jakim jest kolorowe Nyaungshwe, będące dla większości przybyszów bazą wypadową do eksploracji jeziora i jego okolic.

       Wszystko co spotkałem na Jeziorze Inle było dla mnie niezwykłe i zaskakujące. Rok wcześniej widziałem „pływające” wioski na jeziorze Tonle Sap w Kambodży, ale to jezioro birmańskie było zupełnie inne – tworząc swoisty mikrokosmos odzwierciedlający różne aspekty tętniącego w nim życia. Rzadko to robię, ale tym razem zdałem się na swojego kapitana-cicerone i dobrze zrobiłem, bo prowadził mnie do miejsc intrygujących: tam gdzie kuje się żelazo i wytapia srebro; tam gdzie z korzeni lotosu tka się przepiękne „jedwabne” suknie, chusty i szale; tam gdzie tubylcy oddają się namiętnie w gry zupełnie mi nieznane; tam gdzie raczy się człowieka winem z okolicznych winnic; czy wreszcie do imponującej pagody Phaung Daw Oo, gdzie posążki Buddy przez setki lat zostały oblepione taką ilością złotych płatków, że przypominają jakieś złote bulwy.

.   

Posążki Buddy pokryte złotem w pagodzie Phaung Daw Oo

.    

       Płynęliśmy do tych wszystkich miejsc kanałami lub wodnymi „ulicami”, mijając setki osobliwych (dla mnie) domów na palach, pozdrawiając mieszkających w nich ludzi, zajętych swoimi codziennymi sprawami; patrząc na zbiór owoców i warzyw w unoszących się na wodzie ogrodach, które pewnie by gdzieś odpłynęły, gdyby nie długie bambusowe tyki utrzymujące je w jednym miejscu. No i ci prawdziwi rybacy poruszający się po jeziorze za pomocą nogi owiniętej wokół wiosła (nie, nie piszę głupot: tak właśnie, jak nigdzie indziej na świecie, wiosłują tu rybacy Intha); uderzający z całej siły wiosłem o wodę, by ogłuszyć ryby; zarzucający sieci, z których niektóre są w kształcie stożka więżącego na dnie ryby, przebijane następnie dzidą lub ostrym dwójzębem… Można się było temu wszystkiemu przypatrywać bez końca.

       Lecz Jezioro Inle to bynajmniej nie sielanka – o czym jednak dowiedziałem się już później, zapoznając się z problemami natury głównie ekologicznej – ale i ekonomicznej także – po powrocie do domu. O kurczących się zasobach ryb już wspomniałem. Ponadto wprowadzono tu gatunki – zarówno roślin, jak i zwierząt – które okazały się inwazyjne, wypierające czy wręcz niszczące te, które żyły tutaj od lat w ekosystemowej równowadze, wliczając w to wymagające szczególnej ochrony gatunki endemiczne. Sam areał wodny szybko się kurczy, a przyczyn jest kilka: coraz większa powierzchnia ogrodów na wodzie; inwazja wodnego hiacynta (którego nazwa wprawdzie ładna jest tudzież piękne jest jego kwiecie, ale rozrasta się to cudo w galopującym tempie, dławiąc inne rośliny). Ponadto, na otaczających jeziorze zboczach gór wykarczowano lasy, cały czas wypala się krzewy i trawę (ta widoczna na zdjęciach „magiczna” mgiełka, to często jest właśnie dym), w związku z czym do jeziora wraz z nurtem rzek wpływa coraz większa ilość osadów, które zamulają Inle, „wzbogacając” go też o minerały, które bynajmniej nie użyźnbiaja ogrodów, ale przyczyniają się do bujniejszego rozrastania się wodnych chwastów.
Tak więc, to nie turystyka jest przyczyną największych kłopotów tutejszych mieszkańców (wręcz przeciwnie: ich poziom życia dzięki turystom znacznie się podniósł), ale to co robią oni sami ze swoim naturalnym środowiskiem. Czy nie jest za późno na odwrócenie tego procesu? Nie wiem.

       Żeby jednak nie kończyć w minorowym nastroju wyznam, że mimo wszystko tydzień spędzony na Jeziorze Inle i w jego okolicach, uważam za jeden z najpiękniejszych i najciekawszych tygodni mojego życia.

.

Łowiąc ryby

.

Rybak o zmierzchu

.     

* * *

GALERIA

.

.

.

Poranne mgły
ścielą się w dolinie
Plusk wody
w jeziorze
i cisza
Rybak z wiosłem
u nogi
Mistrz równowagi
na łodzi
snującej się, sunącej
po blado niebieskiej tafli
Chwila
mogąca być Wiecznością
* * *

© ZDJĘCIA WŁASNE

O’AHU

.

Surfując na O’ahu

.

      Mark Twain nazwał Hawaje Tęczowymi Wyspami (przypominam, że było to w czasach kiedy jeszcze tęcza nie budziła takich kontrowersji jak teraz – co świadczy o tym, że chyba jednak psujemy pewne rzeczy coraz bardziej, skacząc sobie do oczu nawet z powodu tak pięknego zjawiska jakim jest właśnie tęcza); James Michener poświęcił im tysiąc-stronicową cegłę; ja swego czasu opisałem swoje doświadczenia wyniesione z kilku (służbowych i prywatnych) wizyt na Hawajach w tekście, który zatytułowałem „Raj w środku niczego”… a piszę to nie dlatego, aby się ustawiać w jednym szeregu z geniuszem Twaina czy Michenera ;) ale po to, by przypomnieć pewną oczywistość, że każdy, kto odwiedza hawajskie wyspy, odbiera je na swój indywidualny sposób i że mogą one stanowić całe Universum, zwłaszcza że znajdują się na końcu świata i tak naprawdę są wierzchołkami zanurzonych w Oceanie wulkanów.
Niestety, niemal wszyscy zaglądają tu na krótko jako turyści i sami nie wiedzą, co przez to tracą, mimo że te niesamowite skrawki lądu otoczone bezmiarem wód mogą wzbudzić ich zachwyt i zaspokoić wszelkie hedonistyczne zachcianki. Jednak nie musi się być hedonistą, by przyjemność przebywania na wyspach ogarnęła człowieka od stóp do głów i wypełniła jego pamięć, zostawiając w niej ślad na zawsze.

* * *

      O’Ahu to dla 99% ludzi przybywających na Hawaje pierwsza z wysp tego archipelagu położonego na środku Pacyfiku, jaką odwiedzają – i niestety często jedyna. Wprawdzie wielu z nich traktuje ją jako przystanek i odskocznię na inne wyspy – głównie na Maui, Hawai’i i Kauai – to jednak spora część zostaje tu na dłużej i spędza swoje wakacje w Honolulu, a konkretnie w pobliżu najsłynniejszej chyba (obok brazylijskiej Copacabany w Rio) plaży na świecie, jaką jest Waikiki Beach.

       Często słyszałem, jak mówiono (z nutą besserwissera w głosie), że jednak O’ahu to nie jest to – bo tłumy turystów, wielkomiejska zabudowa, traffic, pstrokacizna i w ogóle to małpi gaj hałaśliwy i męczący, który ma się do raju jak pięść do nosa – a jednak bronię tej wyspy przed taką denuncjacją, bo zasługuje ona na znacznie lepszą opinię. Jest tutaj bowiem wszystko, co mogą oferować Hawaje (no może z wyjątkiem czynnych wulkanów) i wystarczy wyrwać się z honolulskiej metropolii, przejechać kilkadziesiąt minut samochodem, by mieć do dyspozycji wszelkie kojarzone z tą destynacją atrakcje: począwszy od spaceru po pustej niemal plaży, czy kąpieli w nieskazitelnie czystej i przejrzystej wodzie; przez snorkeling i nurkowanie w sąsiedztwie kolorowych morskich stworzeń, wspinaczkę na szczyt wulkanu i przemierzanie szlaku w dżungli; po wyprawę kajakiem na bezludną wyspę, surfing na kilkunastometrowej fali, czy żeglowanie po Oceanie na spotkanie z wielorybem czy delfinami.

       Oczywiście są tu jeszcze: egzotyczna roślinność i wodospady, pokryte soczystą zielenią zbocza gór, lazurowe laguny i rozległe plantacje ananasów… A nad tym wszystkim rozpościera się wielkie błękitne niebo, które pod koniec dnia płonie, dostarczając nam spektaklu w postaci jednych z najpiękniejszych zachodów słońca na naszej planecie. Nie wspominając już o tym, że O’ahu ma najlepszą pogodę z wszystkich hawajskich wysp, które i tak cieszą się łagodnym klimatem, bez większych niepokojących tutejszych mieszkańców ekstremów.

       Poza tym – last but not the least – jest tu wszystko, czym napawać się mogą zmysły i to nie tylko hedonistów: koncerty, występy i pokazy wszelkiego rodzaju, doskonałe jedzenie, uczty lūʻau, bardzo dobre restauracje i bary, bujne życie nocne – and not only for nocturnal animals… (ale może o tym nie będę się rozpisywał, żeby się jeszcze bardziej nie pogrążać w oczach tych, którzy mają o mnie w miarę dobre zdanie ;))

       Z kolekcji moich zdjęć zrobionych na O’ahu przedstawiam mały ich wybór – z nadzieją, że ta mozaika da Wam lepsze wyobrażenie, jak różnorodna i ciekawa jest ta hawajska wyspa.

* * *

Świątynia Byodo-In

.

Waikiki Beach

.

Ucieczka

.

Tancerki na występie w Centrum Kultury Polinezyjskiej

.

Przełamując fale

.

Zachód słońca nad Honolulu

*  *  *

greydot

Inne wpisy o Hawajach: „Eden w środku niczego” oraz „Maui”.

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

ŻYCIE JEST PODRÓŻĄ, PODRÓŻ JEST ŻYCIEM – MOJA POLSKA DROGA 2022

.

Wieki minęły jak nic tutaj nie pisałem i nie pokazywałem. Ostatni wpis nosi datę lutową. Dużo się działo ostatnio w moim życiu. Niekiedy wszystko wokół mnie stawało na głowie – i to nie tylko dlatego, że świat się zmieniał (i to nawet bardzo), ale i zmieniała się też moja perspektywa. Było dobrze i było źle. Wiele z uprawianych przeze mnie wcześniej poletek leżało odłogiem, ale i wkroczyłem na nowe terytoria, nie mając pojęcia, jak też skończą się te moje nowe przygody. Kiepską stroną nowej sytuacji było to, że nie miałem czasu na książki i kino – chleb mój powszedni prawie całego życia – ale za to mierzyłem się z wyzwaniami, które w moim wieku mogły zakończyć się… różnie. Stąd moja nieobecność tutaj. Przełamuję się teraz jednak – choć tylko połowicznie, bo zamieszczam materiał, który wcześniej ukazał się na mojej stronie Facebookowej. FB to błachostka i medium niezbyt poważne, a jednak notatki te poruszają ważne dla mnie sprawy. Są też pewnym śladem życiowych zakrętów, doświadczeń i przeszkód, na jakie natrafiałem na przemierzanych ostatnio drogach, z których wiele prowadziło przez kraj mój ojczysty. Oto kilka z nich.

.

Dom mój o świcie

.

EUFORIA I CIERPIENIE

       Pierwszy raz w życiu spałem sam w moim rodzinnym domu. Poprzedniego dnia przeleciałem przez Atlantyk więc jetlag dawał się jak najbardziej we znaki. Mimo to zasnąłem dość szybko (zmęczenie kilkunastogodzinną podróżą robiło swoje) jednak obudziłem się jeszcze szybciej. Za oknem była szarówka. Ptaki też już nie spały i ich śpiew rozlegał się z każdego zakątka ogrodu.
Wyszedłem na dwór. Uderzyło mnie rześkie powietrze i zapach kwitnącego nieopodal dzikiego bzu. Coraz śmielsze promienie wschodzącego słońca przedzierały się przez drzewa i krzewy.
W tym momencie zalała mnie fala wspomnień, a żal po utraconych rodzicach osiadł ciężko na duszy.
Pustka jaką za sobą pozostawili jest dla mnie czasem nie do zniesienia. Nic dziwnego, że odczułem ją szczególnie dojmująco tu i teraz – w opuszczonym przez nich na zawsze domu, pamiętającym wszystkie te szczęśliwe chwile dzieciństwa i wczesnej młodości, kiedy wszystkim nam się zdawało, że jesteśmy nieśmiertelni.

       A jednak wraca jeszcze do mnie czasem upojenie światem. Tak było i tym razem, kiedy przechadzałem się o brzasku dnia po budzącym się do życia ogrodzie mojego rodzinnego domu. I odczuwałem coś w rodzaju euforii pomieszanej z zachwytem.
Kontrast między pustką wewnątrz domu a pełnią życia tętniącego wokół niego był oszałamiający i wprowadzał do mojej głowy spore zamieszanie.
Bujność tych wszystkich roślin – krzewów, drzew, traw i kwiatów – uświadomiła mi po raz nie wiadomo który, że Natura jest niestrudzona w tej swojej witalnej autokreacji, przetrwaniu i regeneracji. Dzięki temu życie wiecznie się odradza, pleni się i wybucha – kiedykolwiek i gdziekolwiek jest to możliwe. Mimo, że jednocześnie coś obumiera i przemija – tak jak umierają i odchodzą na zawsze ludzie, których jednak cały czas kochamy, choć po ich śmierci ta miłość robi się gorzka i często przynosi nam cierpienie.

       Tak po prawdzie to nie spałem sam – spałem z kotką, która jeszcze kilka tygodni temu towarzyszyła tu mojemu Tacie. Nie wiem czy tylko tak mi się wydawało, ale w jej dużych jasnych oczach wyczytałem zdziwienie, że to ja patrzę na nią, a nie jej prawdziwy gospodarz, który ją zostawił i poszedł sobie nie wiadomo gdzie. Tego nie robi się kotu!

.

*  *  *

.

W PUSTYM DOMU

Jeśli ten dom wypełni się szczęściem
– to już nie będzie moje szczęście
Jeśli się będzie rozlegał tu śmiech
– to już nie będzie mój śmiech
Jeśli zagości tu młodość
– to na ruinach mojej straconej młodości
Jeśli wszyscy będą się dookoła weselić
– to nie przepędzi mojej samotności
Jeśli ktoś zatraci się tu w radości
– to nie będzie mnie mniej boleć
Jeśli wspominam tych, którzy naprawdę mnie kochali, a odeszli
– to wiem, że już nigdy nie zaznam ich miłości

.

Gęstwina za płotem


*  *  *

.

MOJA POLSKA 2022

       Jak tu określić moją obecną wizytę w kraju po, tym razem dłuższej, bo czteroletniej w nim nieobecności? Słodko-gorzka, radosno-smutna, a nawet – uderzając już w nieco bardziej patetyczne tony – euforyczno-cierpiętnicza?
Tak, to są dobre określenia, bo wszystkie te uczucia – wraz z całą gamą pośrednich – dane mi było dość intensywnie przeżyć.
Po raz pierwszy odwiedzałem Ojczyznę, w której nie było już wśród żywych ani jednego z moich Kochanych Rodziców. A każde odwiedziny Ich grobu sprawiały mi nieopisany ból – bo już nie mogłem odczuć ich miłości, jaką mnie obdarzali, kiedy jeszcze żyli. Niestety, nie mogła wypełnić tej pustki przychylność, jaka zazwyczaj spotykała mnie ze strony Rodziny, znajomych i przyjaciół – ludzi, jakich spotykałem podczas tego pobytu w kraju.

Niech mi zostanie wybaczony ten ekshibicjonizm i patos (tym bardziej, że zazwyczaj jestem powściągliwy w ujawnianiu tego, co dzieje się w moim życiu rodzinnym) lecz nie sposób jest bez tego opisać choćby szkicowo moje wrażenia – i to co mnie spotkało podczas podróży po Polsce AD 2022.

Od razu wyznam coś, co już nieraz mówiłem tym, którzy pytali mnie o wrażenia, jakie ta 10-dniowa eskapada po Polsce we mnie wzbudziła: otóż nie zamieniłbym tej podróży na żadną inną w najbardziej nawet egzotycznym kraju – odpowiadałem.
I to jest prawda.

Takim pięknem przywitało mnie Podlasie (Kodeń)

.

        Piękno, jakie otwarło się przed moimi oczami, kiedy tak przemierzałem drogi i dróżki Podlasia, Suwalszczyzny, Mazur, Warmii i Pomorza, Mazowsza i Podkarpacia, było niepowtarzalne – i nieporównywalne z niczym innym, co widziałem i czego byłem świadkiem w wielu innych krajach, na kilku kontynentach.
I bynajmniej nie były to jakieś niesamowite, dramatyczne pejzaże, czy niesłychana różnorodność etniczna tudzież kulturowa, jakiej doświadczałem podczas moich podróży po całym świecie, ale piękno bardziej subtelne, swojskie – czekające na odkrycie i nieoczywiste – łagodne, może nawet (w dobrym znaczeniu tego słowa)… przyziemne. Choć polskie niebo i chmury każdego niemal dnia wzbudzały mój zachwyt – podobnie jak wszechobecna, otaczająca mnie, intensywna zwłaszcza o tej porze roku, zieleń.
Naturalnie, była w tym wszystkim spora doza ojczyźnianego sentymentu, może nawet (tak ostatnimi laty niemodnego i traktowanego wstydliwie) patriotyzmu.
I jeszcze ten śpiew ptaków w każdym zakątku, gdzie byłem – poczynając od ogrodu mojego domu rodzinnego i pogrążonego w kwiatach domu siostry, przez białowieską puszczę i mazurskie bory, po zalesione pomorskie jary, rozlewiska i rzeczne przełomy Podlasia.
Cóż, piszę to wszystko w pewnym uniesieniu, więc mogę też dodać tu bezwstydnie i nie zważając na nic: jadąc polskimi drogami, słuchając muzyki i napawając się obrazami, odwiedzając wszystkie te piękne miejsca, przeżywałem chwile nieopisanego wręcz szczęścia, którego nic i nikt mi już nie odbierze, bo utrwalone to zostało nie tylko w moich – jakże nietrwałych przecież – komórkach mózgowych i nerwach, ale i w jakichś metafizycznych niwach kosmicznej pamięci 😉
Bo jest to sprawa i domena duszy, a nie tylko materii.

       Nie byłbym sobą, gdybym w czasie tej podróży nie robił zdjęć. W moim smartfonie utworzyłem sobie nawet album zatytułowany „Cream of Poland” (sorry za ten makaronizm), w którym odkładałem obrazy w jakiś sposób się wyróżniające, zwłaszcza pod względem estetycznym, ale też i sentymentalnym. Muszę przyznać, że trudno mi było dokonać wśród tych zdjęć selekcji. Warto więc mieć na uwadze, że jest to jednak bardzo ograniczony wybór, a nie jakieś szersze spektrum obrazowego bogactwa, które objawiło mi się w kraju.

.

*  *  *

BRUTALIZM I SACRUM – o katedrze Nuestra Señora de la Altagracia w Higüey na Dominikanie

.

Basílica Catedral Nuestra Señora de la Altagracia

.

       Była to moja kolejna wizyta w dominikańskiej bazylice-katedrze w Higüey. Odkładając na bok religijne doświadczenie (za każdym razem uczestniczyliśmy z żoną wraz z setkami Dominikańczyków we mszy świętej, będąc zresztą jedynymi „białymi” w katedrze) było to również spotkanie z architekturą – zarówno bulwersujące, jak i pouczające.
Już za pierwszym razem dziwiłem się temu, że potworkowatość architektury brutalistycznej dotarła również tutaj, do słonecznego tropiku, ale tym razem przyglądnąłem się temu fenomenowi bliżej, przez co uświadomiłem sobie kilka nowych aspektów istnienia i funkcjonowania tej zaskakującej budowli w Higüey, położonej zaledwie o godzinę jazdy od hedonistycznych przybytków masowego wakacjowania się w resortach typu „all inclusive” wschodniego wybrzeża Dominikany.
Odkąd pamiętam nie lubiłem „brutalizmu” w architekturze, przede wszystkim ze względów estetycznych (brzydota tych szarych betonowych konstrukcji odrzucała mnie od nich na kilometr), ale także z powodów… nazwę je ideologicznymi, gdyż z czasem brutalizm zaczęto wiązać z europejskimi totalitaryzmami XX wieku. Dochodziła do tego moja rezerwa do pewnych przejawów modernizmu, który tak namieszał w głowach (nie tylko) twórcom i artystom (w tym nieludzkim stuleciu dwóch światowych wojen i kilku niewydarzonych ideologii), że do dzisiaj odbija się czkawką w literaturze i sztuce, a w wielu miejscach straszy złomową rzeźbą (ot choćby metalowa pokraka Picassa w chicagowskim downtown).
Głównym budulcem w brutalistycznych projektach jest beton (kolejny przyczynek do mojej idiosynkrazji wobec tego stylu), i – co ciekawe – wykorzystywany był on przez projektantów nie tylko ze względu na taniość i budowlaną wygodę, ale także z powodu… jego walorów estetycznych (sic!) Tak, jakby nie zauważano tego, że betonowa bryła urąga wszelkim kanonom piękna wypracowanym przez ludzką kulturę i sztukę na przestrzeni wieków (kto wie, może właśnie dlatego tak ochoczo przyjęto ten nowy styl?)
Na domiar złego, chcąc wzmocnić efekt powiązany z aparycją budulca, celowo pozostawiano na ścianach budynków ślady po szalunkach i formach, by podkreślić jego betonową fakturę. No i otrzymywano béton brut (fr. „surowy beton”) z całą jego krasą.
Zastanawiam się teraz dlaczego tak ochoczo niemalże czczono beton w architekturze XX wieku? Może dlatego, że w czasie, kiedy brutalizm święcił swoje tryumfy (lata 50. i 60. ubiegłego stulecia) nie dostrzegano jeszcze tak wyraźnie betonowej brzydoty, jak to ma miejsce teraz?
W końcu jednak zauważono jak szybko i brzydko starzeje się beton – coraz bardziej widoczne były tego ślady w postaci różnych smug, zacieków, liszajów… Niekiedy, patrząc na takie podupadające „dzieło” można było odnieść wrażenie, że to jakiś popadający w ruinę szary bunkier. Nic dziwnego, że kiedy wyburzano pewne zawadzające miastom budynki, to większość nich stanowiły właśnie konstrukcje brutalistyczne.
Brutalizm krytykowano też jako „nieludzki”, pozbawiony duszy, monstrualny, odrażający, a jeden z prominentnych architektów nazwał go nawet „duchową, intelektualną i moralną deformacją”. I choć rzeczywiście dzięki projektowej swobodzie, brutalizm tworzył sporo ciekawych formalnie brył architektonicznych, to coraz powszechniej widziano jego produkty jako skażone brzydotą zwały betonu.

*  *  *

Wnętrze katedry – polifoniczna pieśń zakrzywień

.   

       Sam się teraz dziwię temu, jak wstęp do wpisu o katedrze Nuestra Señora de la Altagracia w Higüey przerodził się w jakąś przydługą filipikę przeciwko brutalizmowi w architekturze, tym bardziej, że summa summarum moje doświadczenie – zwłaszcza z ostatniego spotkania z tą świątynią – było pozytywne, a nawet dostarczyło mi sporej przyjemności estetycznej. Ze swoim doświadczeniem duchowo-religijnym nie chcę się tu obnosić, wspomnę tylko, że uczestnictwo we mszy świętej w bazylice wraz z rzeszą wiernych Dominikańczyków wywarło na mnie wielkie wrażenie.
Wróćmy jednak do tej niezwykłej budowli.
W znajdującym się obok katedry muzeum można się dowiedzieć, że o wybudowaniu wielkiej świątyni w miejscu małego kościółka pamiętającego jeszcze czasy hiszpańskiej „okupacji” zdecydowano w latach 40. XX wieku, a w roku 1947 ogłoszono konkurs na jej projekt, na który zgłoszono ponoć 40 propozycji. Pisze „ponoć” gdyż niektóre informacje dostępne w muzeum wydały mi się nieścisłe. Jak np. ta, że wygrali dwaj „architekci” z Francji: André Dunoyer de Segonzac i Pierre Dupré. Z tego co wiem ten pierwszy był raczej malarzem i grafikiem, o drugim zaś nie mogłem znaleźć żadnych informacji w Internecie. Koniec końców budowę rozpoczęto dopiero w 1957 roku i ciągnęła się ona przez kilkanaście lat. Po jej zakończeniu papież Paweł VI wyniósł katedrę do rangi bazyliki (1971 r.) Warto tu dodać, że Jan Paweł II pielgrzymował do tego miejsca dwukrotnie, co zostało utrwalone w kilku miejscach katedry, m. in. jako jeden z reliefów na jej olbrzymich drzwiach.
Trzeba zaznaczyć, że decyzja wzniesienia tak wielkiej budowli w miasteczku liczącym w tamtym czasie zaledwie 10 tys. mieszkańców, była śmiała i perspektywiczna, bo obecnie populacja Higüey wynosi 170 tys. mieszkańców, a bazylika stała się najważniejszym obiektem religijnym na Karaibach.
Każdy z Dominikańczyków wie, że to właśnie w Basílica Catedral Nuestra Señora de la Altagracia znajduje się święty wizerunek Matki Bożej z La Altagracia, notabene patronki Dominikany – matki duchowej i opiekunki kraju – który w sposób cudowny trafił do Higüey jeszcze na początku XVI wieku i nadal – zgodnie z wiarą ludzi religijnych – jest źródłem cudów i uzdrowień.
Moja wiara w cuda jest umiarkowana, ale i tak po mszy stanęliśmy z żoną w długim ogonku wiernych, by zobaczyć (znajdujący się w centrum ołtarza) święty obrazek z bliska.

       Moja tyrada względem architektury brutalistycznej staje się tym mniej adekwatna im bardziej przyglądam się temu, co zastałem we wnętrzu katedry – a co starałem się oddać i utrwalić na moich zdjęciach.
Najbardziej charakterystyczny element budowli to wysoki na 80 m. łuk (niektórzy dopatrują się w nim złożonych jak do modlitwy dłoni) co przenosi się na harmonijną paraboliczną „łukowatość” jej wnętrza – o której sam De Segonzac wyraził się, jako o „polifonicznej pieśni zakrzywień” – wzbogaconą istną symfonią uporządkowanej materii – grą światła, cieni i kolorów. Niewątpliwie przyczyniają się do tego barwne witraże, nawiasem mówiąc odporne – jak zresztą cała katedra – na częste w tym rejonie Ziemi huragany i cyklony.
Wydaje mi się, że swoiste bądź co bądź piękno katedralnego wnętrza ma swoje źródło w odstąpieniu od „brutalistycznych” zasad (według których w środkach budynków eksponowano wręcz ich „bebechy” np. w postaci rur kanalizacyjnych, przewodów elektrycznych, belek konstrukcyjnych i surowego budulca) co chyba było możliwe właśnie dzięki temu, że budowano katedrę stosunkowo długo, więc był czas na to, by się zreflektować i zastosować bardziej znośną dla oka estetykę.
Wspomnę jeszcze o niezwykłym otoczeniu katedry, które stanowi rozległy zagajnik królewskich palm, przypominający o tym, że jesteśmy jednak w tropiku, a przy okazji chroniący nas od zgiełku dość bałaganiarskiego niestety i nie grzeszącego zbytnio urodą miasta.

*  *  *

SIGIRIJA – ósmy cud świata w sercu Sri Lanki

Jedno z najciekawszych miejsc, nie tylko na Sri Lance, ale i w całej Azji – może nawet w skali całego naszego globu. Górująca prawie 200 metrów nad dżunglą, olbrzymia bryła magmy, fascynuje nie tylko swoim nieziemskim kształtem, ale również tym, że zachowały się na niej – i wokół niej – ślady starożytnej stolicy Królestwa Anuradhapura, w postaci ogrodów, pałacu i fortecy Kassapy I, władcy królestwa, sprawującego tu rządy przez 18 lat w V wieku. Mowa oczywiście o Sigiriji – Lwiej Skale będącej magnesem dla setek tysięcy przybyszów z całego świata, którzy odwiedzają Sri Lankę każdego roku.

.

Sigirija

.

Jeśli wierzyć zachowanym zapiskom, Kassapa I – pochodzący z „nieprawego łoża” (spłodzony z konkubiną) – syn króla Dhatusena, wraz z dowódcą wojsk królewskich (mszczącym się w ten sposób na władcy za zabicie jego matki), w 477 roku dokonał przewrotu detronizując swojego ojca (którego następnie ponoć zamurował żywcem). Jego brat Moggallan I, prawowity następca tronu, w obawie o swoje życie natychmiast salwował się ucieczką do Indii. W tym samym roku Kassapa I przeniósł stolicę państwa z Anuradhapury do lepiej położonej pod względem strategicznym Sigiriji, którą rozbudował i obwarował, tworząc u podnóża Lwiej Skały imponujące ogrody, zbiorniki wodne, fosy i kanały, a na jej szczycie: swoją królewską rezydencję. Przypominała ona mini miasto: z pałacem, tarasowymi ogrodami i służącymi najprawdopodobniej do kąpieli basenami. Kres jego rządom położył Moggallan I, który w 495 roku wrócił z Indii i z towarzyszącymi mu wojakami pobił wojska Kassapy I. Ten, widząc, że przegrywa bitwę, podciął sobie gardło swoim własnym nożem (niektórzy twierdzą, że rzucił się na swój miecz – co na jedno wychodzi).

Po śmierci króla Sigirija się wyludniła, później stała się siedzibą buddyjskich mnichów, którzy przebywali w niej do XIV wieku. Przez następne pół tysiąca lat urzędowały w niej głównie małpy (jeśli nie liczyć strażników posterunku, który ustanowiło tu Królestwo Kandy), zabudowania popadły w ruinę, kanały i baseny wypełniły się mułem, całość stopniowo przejęła dżungla. Dopiero w 1831 roku Sigirija została „odkryta” przez Zachód, a dokonał tego angielski oficer Jonathan Forbes, który dotarł do Lwiej Skały podróżując konno po Sri Lance (Cejlonie, jak jeszcze do 1972 roku brzmiała oficjalna nazwa tego państwa). Nieśmiałe prace archeologiczne podjęto pod koniec XIX wieku ale dopiero w 1982 roku, kiedy to Sigiriję (wraz z innymi miejscami Kulturowego Trójkąta Sri Lanki) wpisano na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, zajęto się tymi pracami da dobre, nie tylko odkupując to, co pozostało z miasta Kassapy I, ale i podejmując się jego (częściowej) rekonstrukcji.

Ogrody Sigiriji widziane ze szczytu Lwiej Skały

.

W sąsiedztwie Sigiriji zatrzymałem się na kilka dni, planując wizyty w co najmniej czterech miejscach wspomnianego już Kulturowego Trójkąta. Były to Dambulla, Kandy i Polonnaruwa (którymi chcę poświęcić osobny artykuł) oraz właśnie Sigirija, jaką zajmuję się tutaj. Nocowałem w otoczonej dżunglą Kuwera Eco Lodge – nie kryję, że wspaniałej kwaterze, w której przebywanie było samą przyjemnością, zwłaszcza że umożliwiało bliski kontakt z naturą, jak również z ludźmi, którzy tworzyli tu fantastyczną atmosferę. Tropikalny las był na wyciągnięcie ręki, okoliczne ścieżki umożliwiały zagłębienie się wśród drzew, lian i odgłosów dżungli – trzeba było tylko uważać na dzikie słonie, które często podchodziły w sąsiedztwo resortu.

Tego dnia, w którym miałem zwiedzać Sigiriję, obudziłem się jeszcze przed świtem i wkrótce po śniadaniu, wypożyczonym jeszcze w Colombo samochodem wyruszyłem w kierunku Skały. Zależało mi na tym, alby dostać się pod nią jak najwcześniej, głównie z dwóch powodów: by uniknąć tłumów fanów turystyki masowej oraz dziennego upału. Byłem niepocieszony, kiedy dotarłszy na miejsce zobaczyłem, że cała Sigirija spowita jest we mgle. Ale też nie rozpaczałem z tego powodu, bo wiedziałem, że pogoda powinna się niedługo poprawić i mgły się rozwieją. Co też się stało, lecz dopiero wtedy, kiedy już dotarłem na szczyt Lwiej Skały.

Na szczęście panująca nad ranem aura w żaden sposób nie popsuła mi spotkania z tym, co znajdowało się u jej podnóża, czyli z ogrodami i pozostałościami starożytnych pałaców. Tutaj wyręczę się słowami Senake Bandaranayake, dyrektora kierującego pracami archeologicznymi w Sigiriji, który w swojej książce „Sigiriya: City, Palace and Royal Gardens” wykazał jak znakomicie architektura tego miejsca łączyła planową symetrię z asymetrią, spajając formy naturalne z geometrycznymi, pisząc: „Ogrody w Sigiriji składają się z trzech wyróżniających się ale powiązanych wzajemnie sekcji: symetrycznie lub geometrycznie rozplanowanych ogrodów wodnych; asymetrycznych lub organicznych ogrodów jaskiń i głazów; tarasowych lub schodowych ogrodów okrążających Lwią Skałę; i wreszcie wodnych i pałacowych ogrodów znajdujących się na szczycie skały”.

Ogrody, schody, tarasy i ścieżki skomponowano z olbrzymimi głazami znajdującymi się u stóp Lwiej Skały

.

Zanim dotarłem na ów szczyt, po drodze czekało na mnie kilka niespodzianek. Meandrując wśród olbrzymich głazów leżących u stóp Lwiej Skały, dotarłem do schodów, które zaprowadziły do jaskini, gdzie znajdowały się naskalne malowidła przedstawiające obnażone do pasa kobiety. Podobno jeszcze niedawno można było na jednej ze ścian Skały obejrzeć kilkaset takich pań (do dzisiaj nie jest pewne, czy były to kobiety biorące udział w jakichś religijnych ceremoniach, niebiańskie apsary, czy po prostu żony i konkubiny króla), ale do dzisiaj zachowały się tylko te, które namalowano w jaskini. Intensywne kolory i wyraziste linie sprawiają, że obrazy nagich kobiet z obnażonymi piersiami i mocno zarysowanymi sutkami mają bardziej umowny, niż realistyczny charakter. Ich wyzywająca seksualność skłoniła niektórych do podejrzeń co do erotomańskich skłonności króla-playboya. Owoce jakie niosą kobiety jeszcze bardziej sugerują hedonizm i upodobanie do spijania soków życia, jakie prawdopodobnie opanowały władcę i jego dwór. Inni z kolei zwracają uwagę na kwiaty, które być może miały symbolizować jedność pochodzących z różnych grup etnicznych kobiet.

Schody prowadziły mnie dalej i coraz wyżej wzdłuż długiej ściany zwanej Ścianą Lustrzaną, która ponoć w czasach świetności Kassapa I była tak wypolerowana, że król mógł widzieć w niej własne odbicie, nie wspominając o refleksach jakie rzucały na nią wizerunki naskalnych kobiet. Można te fantazje traktować z przymrużeniem oka, ale obecnie ściana ma jednak bardzo ważne znaczenie dla… językowego dziedzictwa Sri Lanki, gdyż przez wieki służyła ona jako miejsce, gdzie odwiedzający Sigiriję ludzie zapisywali swoje wiersze, uwagi i wrażenia, najczęściej dotyczące namalowanych kobiet. Jest tych napisów ponad półtora tysiąca, a niektóre z nich liczą ponad 1000 lat. Poezja jest oczywiście bardziej lub mniej (górno)lotna, ale zwraca uwagę jeden wers, w którym ktoś utrwalił swój ironiczny stosunek do tych wyskrobków: „Moje imię jest Budal. Przyszedłem tu z setkami ludzi, by zobaczyć Sigiriję. Wszyscy inni pisali tu wiersze, a ja nie.

Na krótki odpoczynek zatrzymałem się na dużym tarasie, gdzie znajdowała się Lwia Brama, przez którą wchodzi się wykutymi w skale schodami prowadzącymi na sam szczyt Sigiriji. Po obu stronach wejścia zobaczyłem wielkie łapy lwa. Kiedyś na skalnej ścianie wykuta też była jego głowa (do górnego pałacu króla wchodziło się przez lwią paszczę) ale jeszcze przed wiekami runęła ona w dół. To właśnie temu gigantycznemu kamiennemu lwu skała – i całe starożytne miasto- zawdzięcza swoją nazwę (określenie Sīnhāgiri w języku syngaleskim dosłownie oznacza Lwią Skałę). Zachęcony tym, że zaczęło się wreszcie wypogadzać, zacząłem wdrapywać się na górę. Czekało mnie pokonanie (niemalże w pionie) 1200 schodów, ale dzięki fantastycznym widokom jakie się przede mną podczas tej wspinaczki roztoczyły, zapomniałem o wysiłku, jakiego ona wymagała.

Na szczycie, który tworzy spora powierzchniowo, pochylona w jednym kierunku płaszczyzna, czekało na mnie to, co pozostało tu z królewskiego pałacu: fragmenty ścian i fundamentów, wypełnione wodą cysterny i baseny (które najprawdopodobniej służyły królowi i jego dworzanom do kąpieli, pływania i ochłody), ogrodowe tarasy, kamienne ławy i ścieżki… Dzięki tym, odkrytym przez archeologów pozostałościom, z górnego tarasu, który zapewne był częścią pałacu, można było sobie wyobrazić, jak cały ten kompleks wyglądał w czasach swojej świetności. Miałem oto przede sobą doskonale zarysowany architektonicznie plan, a intensywnie barwne, ceglasto-czerwone ruiny kontrastowały z mocno nasyconą zielenią otaczającej je roślinności. Ze wszystkich stron otaczało Lwią Skałę szmaragdowo zielone morze dżungli, z majaczącymi na horyzoncie górami. Dopiero tutaj dotarło do mnie to, że oto znalazłem się w sercu pięknego kraju, jakim jest Sri Lanka.

* * *

Na szczycie Lwiej Skały był kiedyś królewski pałac. Zadziwia nawet to, co pozostało po nim po półtora tysiącu lat.

.

.

Aby się znaleźć na szczycie Lwiej Skały, trzeba się wspiąć po 1200 schodach.

.

.

Łapa lwa, który strzegł kiedyś wejścia prowadzącego do królewskiego pałacu na szczycie.

.

.

Natura i architektura – u podnóża Lwiej Skały

.

.

W połowie drogi na szczyt czekają na nas namalowane na ścianie jaskini wizerunki kobiet.

.

.

Lwia Skała – widok od strony południowej

.

* * *