PLANKTON

.

.

       W swoich znakomitych „Szkicach piórkiem” Andrzej Bobkowski pisze:
„A ja unikam, jak tylko mogę, stania w jakichkolwiek ogonkach. Ogonek, to jedna z najperfidniejszych metod poskramiania w człowieku samodzielnego myślenia. Staję w ogonku i natychmiast czuję w sobie la bête humaine rampante, zamieniam się w amebę, w jakiś plankton, któremu wszystko jedno, który skłonny jest pozwolić na wszystko, w którym dusza zostaje skolektywizowana i zamienia się w coś w rodzaju kołchozu: tracę poczucie własności siebie i wreszcie, gdy po długim staniu, otrzymam jakiś ochłap, wydaje mi się, że świat jest piękny i że wcale nie jest tak źle. Po czym, z takim optymistą robi się, co się chce. To też metoda, i to zupełnie inteligentna. Ogonkiem ‘zmiękcza się’ ludzi, jak w przesłuchaniu śledczym.”

       Doskonale rozumiem Bobkowskiego, bo świat wokół mnie codziennie dostarcza mi przykładów formowania się grup ludzkich w coś, co przypomina właśnie jakiś dryfujący bezwolnie plankton – taki skolektywizowany, pozbawiony samodzielnego myślenia kołchoz, gdzie poczucie „własności siebie” jest złudne, bo wymuszone jakąś dominującą nad wszystkimi „kołchoźnikami” ideą, która bardzo często jest po prostu fikcją. Ludzkie „myślenie” skupia się tu zwykle wokół jakiegoś stereotypu, schematu, memu… jedynie słusznego poglądu i przekonania. No i oczywiście jest nieomylne.

       Człowiek, to takie dziwne zwierzę stadne, w którym rozwinięta ponad miarę i rozbudzona świadomość indywidualna znajduje się w nieustannym konflikcie z koniecznością podporządkowania się grupie, gdzie obowiązują „glajchszaltujące” wszystkich prawa, zasady, reguły i trendy. Zwykle wygrywa to drugie. Właściwie nikt z nas, tak naprawdę, nie wybiera swojego światopoglądu – to światopogląd wybiera nas. (Podobnie jak nie wybieramy sobie naszego charakteru.)

       Paradoksalne w tym wszystkim jest to, że de facto zniewolony w ten sposób człowiek łudzi się, że dysponuje wolnością – że jego wybory są niezależne i autonomiczne – a tak naprawdę jest niewolnikiem uwikłanym w jakąś kolektywną strukturę, która decyduje o jego myśleniu i zachowaniu. I wygląda na to, że często niewolnik nawet nie zdaje sobie przy tym sprawy z tego, że jest niewolnikiem (co byłoby śmieszne, gdyby nie było tragiczne).

       Tym oto sposobem docieramy do słynnych w naszej epoce internetowej nawalanki baniek, które wydają się być planktonem wręcz modelowym. Co ciekawe, przynależność do konkretnego planktonu nie zależy, jak sądzę, od poziomu inteligencji, ani nawet od wykształcenia. Mało tego: im wyższy ten poziom, tym redukcja do planktonowych właściwości jest bardziej uderzająca – a zakres ograniczania rozumu większy. To właśnie zjawisko sprowokowało mnie kiedyś do sparafrazowania słynnego powiedzenia Lema: gdyby nie Internet, to nigdy nie zdawałbym sobie sprawy z tego, jak wielu jest głupców wśród ludzi inteligentnych.

       Mimo tego, że ten fenomen rozumiem, to niezmiennie zdumiewa mnie gotowość i ochoczość wielu ludzi do etykietowania samego siebie. Nalepienie sobie znaczka – często w dobrej i szlachetnej intencji – który powoduje, że nie tylko manifestujemy jakąś wartość, którą cenimy, ale dajemy się zaszufladkować, przypisać do tego a nie innego „planktonu” – na własne życzenie przyczepiamy się do pewnego stereotypu, który zawsze jest przeciwieństwem refleksji (będącej warunkiem pogłębionego myślenia). Satysfakcja „przylepienia” się do „planktonu” (bo w grupie raźniej, bo nec Hercules contra plures) to właśnie ten „ochłap”, o którym pisał Bobkowski, konkludując: „Po czym, z takim optymistą robi się, co się chce. To też metoda, i to zupełnie inteligentna.

       Kto to robi? Kto to wykorzystuje?
Otóż wszelkiej maści manipulatorzy – najczęściej władza, ideolodzy, media i politycy, do których wręcz należy formowanie różnego rodzaju planktonów, a następnie zawiadowanie nimi. I zaszczepianie nam złudzenia, że wybór należy do nas.

       Na przekór temu wszystkiemu co nas niewoli, wierzę w to, iż możemy poszerzyć pole naszej wolności – zwłaszcza tego, które jest w nas samych.
Pierwszym warunkiem jest niezbijanie się w plankton.
Trudne, ale jednak możliwe.

* * *

ZAPISKI – garść cytatów

Garść cytatów z mojej książki:

.

• Człowiek mówi, wiatr słowa nosi…
.
• Dlaczego czas ucieka, skoro nic go nie goni?
.
• Paradoks postępu: to co nas zabija, może też nas ocalić; to co nas ratuje, może też nas zabić.
.
• Raj na ziemi to dla nas takie miejsce, gdzie nie ma jeszcze śladów współczesnej cywilizacji. To może świadczyć o tym, jak wielką jest ona pomyłką
.
• Każdy kwiat jest narcyzem.
.
• Jesteśmy dziwnym zlepkiem narcyzmu i niechęci do samego siebie.
.
• Potrzebny jest również ktoś, kto wśród płonących lasów chce ocalić róże.
.
• Nasza rzeczywistość raczy nas rzeczami, o których nie śniło się surrealistom.
.
• Im większą wiedzę posiadamy, tym odważniej możemy się przyznać do naszej niewiedzy.
.
• Im więcej śmierci w kulturze masowej, tym mniej refleksji o niej. I właśnie o to chodzi społeczeństwu.
.
• Najbardziej nośne w kulturze jest to, co najbardziej pierwotne – bez względu na to, jak po drodze staje się wyrafinowane
.
• Paradoksalnie, piękno jest obiektywne i subiektywne zarazem. To obiektywne można odkryć, to subiektywne… wynaleźć. Zawsze jednak musi być w to uwikłany człowiek.
.
• Im dłużej żyję, tym bardziej mi się wydaje, że umieć żyć to jest to samo, co umieć umierać.
.
• Bez śmierci możliwe jest istnienie, ale nie życie.
.
• Co jest pod podszewką rzeczywistości? Chyba następna podszewka. Warstwy świata odsłaniają się przed nami – jeden wymiar przechodzi w drugi – i znów się coś zasłania, ginie nam z oczu. Rzeczywistość pulsuje, wszystko ma swój rytm – pojawiania się i znikania. Tak, jak po każdej fali przychodzi kolejna fala, czas kurczy się i rozszerza przypominając nam o nieskończoności.
Jednak czy Ocean jest wieczny?
.
*  *  *
.

Więcej o książce TUTAJ

.

LIST OD STEFANA CHWINA

.

W związku z wydawaniem moich książek zwróciłem się o opinię do prof. Stefana Chwina – cenionego przeze mnie pisarza, którego kilka dzieł przeczytałem kiedyś z wielkim zainteresowaniem, dając temu wyraz w recenzjach jakie im poświęciłem (vide: Dziennik dla dorosłych, Kartki z dziennika, Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni). Na odpowiedź czekałem długo ale w końcu ona do mnie dotarła. Poniżej przedstawiam list jaki otrzymałem od Pana Profesora, jak również moją odpowiedź.

greydot.

Stefan Chwin

Stefan Chwin

Szanowny Panie,
proszę wybaczyć, że odpowiadam dopiero teraz, ale bieżący rok był dla mnie rokiem trudnym, w którym nie wszystkie moje zamiary udało mi się zrealizować, a Pan przesłał mi do lektury bardzo obszerny materiał.

A teraz kilka uwag po lekturze pierwszej części:
Pana książka jest bardzo ciekawa jako świadectwo życia intelektualnego agnostyka, który jest w gruncie rzeczy człowiekiem religijnym i tylko chwilami wmawia sobie, że jest agnostykiem. I jeszcze na dodatek ma fobię na punkcie sekty ateistów… wyraźny zgryz na punkcie intelektualistów… absolutny brak krytycyzmu wobec Papieża z Wadowic… oraz pogardliwą wyniosłość wobec besserwisserów… Tak, to jest w Pana rozważaniach ciekawa, drażniąca, rozgrzewająca mieszanka jakości – także w sensie literackim, ale psuje ją Pan, kiedy chwilami ludzi dzisiejszych, o których Pan pisze, ma Pan za durniów i głupców „epoki konsumpcjonizmu”. Lepiej takich wypowiedzi unikać, bo nie przyciągają one czytelników.

Wiele jest w Pana książce rzeczy świetnych, które czytałem z wielkim zainteresowaniem, zdarzają się jednak też myśli banalne, z których radziłbym Panu zrezygnować w edycji książkowej. Na przykład:

„Jaką wartość może mieć słowo?
To zależy od tego, jaką ma ono treść, kto i w jakim momencie je wypowiada.
Słowa więc mogą ulatywać na wietrze, potrafią też zabić (nie tylko te, które są wyrokiem śmierci); słowo może uleczyć albo wpędzić w chorobę. Niektórzy pisarze sądzą, iż słowami mogą uderzać w ludzi”.

Generalnie rzecz biorąc, wszystko to prawda, tyle, że wiemy już o tym od dawna, więc chyba jednak nie warto tego przypominać raz jeszcze w prywatnych zapiskach.

Zdarza się w Pana tekstach, że już w punkcie wyjścia obezwładnia Pan swoich przeciwników, wygodnie ustawiając ich do uderzenia. Radzę Panu, niech Pan nie pisze o  „literatach” w ogóle i o ich myśleniu. Zamiast tego lepiej, żeby Pan napisał, co Pan sądzi o konkretnym literacie np. Dostojewskim czy Faulknerze i jego sposobie myślenia. Wtedy tekst będzie bardziej mięsisty… W podobny, ogólnikowy sposób pisze Pan o ateistach, chrześcijanach, komunistach itd… Tymczasem zamiast pisać o „materializmie” w ogóle, niech Pan napisze, co Pan myśli na przykład o konkretnym materializmie Holbacha czy La Mettrie’go. Bo samo pojęcie materializmu – wcale niejednolite – nikogo ani ziębi ani grzeje. Jako czytelników Pana zapisków obchodzi nas, co Pan myśli o konkretnych osobach z krwi i kości, które materializm wyznają – i to z nimi warto się zderzać własną myślą.

Podobnie rozmyślania o „słowie w ogóle”. Niech się Pan mierzy z konkretnymi opiniami konkretnych wielkich pisarzy, bo jeśli Pan pisze tylko o „słowie w ogóle”, to powstają rozrzedzone uogólnienia, które nie rozgrzewają uwagi czytelnika. Warto „dobierać się” do myśli i słów konkretnych osób, o których Pan pisze i to w taki sposób, by z tego wynikła uniwersalistyczna obserwacja, dotycząca nas wszystkich. Same uogólnienia, nawet rozbudowane, w dłuższym czytaniu nużą…

Wątpliwe w Pana pisaniu jest także „my”, w którego imieniu Pan pisze. Np. „musimy budować nasz świat”, „błąkamy się jak dzieci we mgle…” – „My”? To znaczy kto? Pięć miliardów ludzi? Naród polski? Nasze pokolenie? Europejczycy? Oczywiście najgorsze co się przytrafia rozmaitym pisarzom, to pisać o „człowieku współczesnym” albo o „człowieku Zachodu”. Bo ani jeden ani drugi nie istnieje. To wytwory dziennikarskiej wyobraźni, mające ułatwić pisanie. Lepiej już pisać np. o konkretnych ludziach, których Pan zna i pisarzach, których Pan czyta. Wtedy wiadomo, że Pana uwagi mają mocne zaczepienie we własnej obserwacji. Bo ogólna teoria kultury, którą Pan buduje w swoich zapiskach, składa się, niestety, w jakiejś części z opinii dość rozpowszechnionych wśród polskich inteligentów umiarkowanie konserwatywnych… „zaczęliśmy błądzić, jak te pijane dzieci we mgle, powodowani impulsami, odruchami i jakimś stadnym instynktem: kultura masowa, konsumpcjonizm”. Niby kto błądzi? Pan? Ja? Papież Franciszek? Prezydent Niemiec? Brad Pitt? Beata Szydło? „Człowiek współczesny”, który nie istnieje? „Stulecie kłamliwych ideologii i największych zbrodni ludzkości”, „doba rozpasanego postmodernizmu”, „W poezji, według mnie, bardzo ważne są autentyzm oraz szczerość” – wszystkie takie sformułowania, które pojawiają się w Pana pisaniu, to są banały, których powinien Pan unikać, nie dlatego, że są nieprawdziwe, tylko dlatego, że są nieciekawe. Niech Pan swoją książkę z tego oczyści.
Bo widzi Pan, kiedy Pan spiera się bezpośrednio np. z Kapuścińskim, to od razu Pana pisanie nabiera rumieńców… Ale kiedy Pan Sartre’a i Gombrowicza zbywa lekceważącym określeniem: „W sumie – perspektywy to mało sympatyczne”, to jednak czytelnik ma mocne poczucie niedosytu, bo oczekiwał czegoś więcej. Bo jak się już spierać z Sartre’em czy Gombrowiczem, to na całego, a nie rzucając mimochodem jakieś drobne uwagi.

Słabością Pana rozumowania jest z góry przyjęte założenie: unikam skrajności, wybieram złoty środek. Taki wybór drogi pisania, nawet jeśli słuszny, powinien dla czytelnika wynikać niespodziewanie np. z zaskakującej linii rozumowania, a nie z ogólnej etycznej zasady umiarkowania, do której jest Pan wyraźnie przywiązany.
Ale kiedy Pan pisze konkretnie o Kunderze, to od razu lektura przyśpiesza. Radziłbym Panu wykasować z Pana zapisków przynajmniej część uogólnień na temat ludzkości, kosmosu, świata, słowa itd., bo jest w nich Pan dzieckiem swojego czasu i środowiska, to znaczy przestaje być Pan indywidualnością, a staje się reprezentantem powszechnych opinii. Warto byłoby wyjść trochę poza… może wbrew… może pod prąd… może inaczej… Kiedy jednak Pan twierdzi, że Kundera nie zna ironii, żartu, kpiny, a nawet nie ma bezczelnego poczucia humoru, to już lekka przesada…

W uogólnieniach aforystycznych jest Pan statyczny, przeźroczysty jak ze szkła i zupełnie niewidoczny jako konkretna, pisząca osoba z krwi i kości, ale kiedy Pan spiera się wprost z np. Cioranem, to czytelnik zaczyna w Panu widzieć interesującą osobę – i o to właśnie chodzi. Przeźroczystość podmiotu w zapiskach autobiograficznych to nie jest zaleta. Po prostu czytając, chcemy widzieć całościowy obraz człowieka, który w naszej obecności zapisuje swoje myśli. Kiedy Pan osobiście zmaga się z Cioranem i pokazuje Pan, że nie wie Pan, jak sobie z nim poradzić – to jest ciekawe. Ale tutaj pojawia się niebezpieczeństwo –  Pana fragment o Cioranie mocno zalatuje Gombrowiczem z „Dzienników”, co zaletą już być przestaje.

Irytują też trochę aforyzmy, które czasem brzmią jak puste obietnice. Jeśli Pan pisze: „Są sprawy, w które lepiej Boga nie mieszać” – to czytelnik chce wiedzieć, jakie to niby są konkretnie sprawy. A Pan pozostaje przy poetyce insynuacji, którą czytelnik nie za bardzo może się pożywić. Tak zdarza się u Pana co jakiś czas. Np. w jakimś fragmencie stwierdza Pan, że Nietzsche „pisał też wierutne bzdury”. Jest to pusta, negatywna ocena, bo przecież dużo ciekawsze byłoby, gdyby Pan pokazał w pismach Nietzschego konkretną „wierutną bzdurę” i jaką to własną mądrość chce jej Pan przeciwstawić. A już prawdziwym wyczynem byłoby znaleźć jakąś konkretną „bzdurę” w  jego pismach, o której nikt dotąd przed Panem nie pisał! Bo o to chodzi w polemicznym notatniku myśli, żeby dostrzec coś, czego inni nie dostrzegli. Same stwierdzenie, że on nie stworzył żadnego systemu, to jest ogólnik tyle razy powtarzany, że nie warto go powtarzać. Albo sformułowanie: „potworność wyklucza mądrość”. A niby dlaczego ma wykluczać? Powinien Pan dać jakiś soczysty przykład takiej potworności, wtedy byłoby ciekawiej. Cały zresztą osąd Nietzschego – mocno lekceważący – nie jest u Pana oparty na przykładach konkretnych fragmentów z jego pism, tylko na tzw. ogólnikowej opinii. Kiedy jednak sprowadza Pan refleksję Nietzschego nad chrześcijaństwem do „klinicznego, zaślepionego pieniactwa” – nie wygląda to interesująco, bo znowu to są puste potępienia zamiast konkretów…

Wydaje się też, że Pana umiarkowany konserwatyzm i dyskretna antyoświeceniowość trochę krępują swobodę pisania. Oskarża Pan bezbożników o potworności Rewolucji, ale bierze Pan wodę w usta, kiedy należałoby coś powiedzieć o potwornościach choćby Inkwizycji, która była paroksyzmem najgłębiej bogobojnej religijności. Zresztą nie da się wybronić ani Oświecenia ani Religii przed oskarżeniami o zbrodniczość, bo fanatyzm religijny jest równie okropny jak fanatyzm postępowo-ateistyczny. A Pan próbuje zwalić winę na polityczne nadużycia religii – wmawiając sobie, że Inkwizycja to nie było prawdziwe chrześcijaństwo, tylko  „błędy i wypaczenia” chrześcijaństwa, tak jak to Chruszczow mówił o stalinizmie, że to niby były „błędy i wypaczenia” prawdziwego marksizmu. To wygląda, niestety, w Pana książce na konserwatywne wykręty umiarkowanego agnostyka. Z pewnością w prywatnych zapiskach takie rzeczy są dopuszczalne, bo jakoś one uwyraźniają Pana jako pisarską osobowość, chociaż budzą elementarny sprzeciw, bo mogą być odebrane jako intelektualne ułatwienia, podobnie jak stereotypowe określenia w rodzaju „nieprzejednani wrogowie religii”.

Poza tym radzę Panu, niech Pan częściej używa w swoich zapiskach słowa „ja”. Radziłbym, żeby Pan pokazał dokładnie w swoim  pisaniu, jak się np. Pan kłóci z M. To by uczłowieczyłoby Pana nadmiernie mózgową czasem narrację.

Problemem Pana książki jest kompozycja. Chwilami miałem wrażenie, że trudno uchwycić porządek układu setek oderwanych od siebie fragmentów. Czy nie lepiej by było, gdyby Pan to pogrupował w jakieś rozdziały, podrozdziały, części i dał tytuły orientujące czytelnika? Albo wpisał w jakąś quasi-fabułę z Panem w roli głównej? Teraz to wszystko trochę się rozsypuje. Nagłe przeskoki z tematu na temat…

Druga część tego, co Pan mi przesłał, jest zbiorem recenzji, w których Pan występuje jako osoba prywatna, oceniająca różne książki. Pana oceny jednak mają dość często charakter moralnego osądu, trochę się więc z literaturą rozmijają. Poza tym często stosuje Pan dość nieskomplikowane kryterium życiowego prawdopodobieństwa, jakby w literaturze chodziło wyłącznie o tego rodzaju prawdopodobieństwo. Ani Hamlet, ani Don Kichot, ani Józef K. z powieści Kafki nie są postaciami prawdopodobnymi w sensie życiowym. Nigdy Pan kogoś takiego nie spotka na ulicy. Ale w recenzji mojej książki o samobójstwie kpi Pan sobie np. z Kiryłłowa czy bohatera Mdłości Sartre’a, że są to postacie wydumane. Jest to słaby argument. Bo jak się zajmujemy literaturą to musimy pamiętać, że to są wielkie kreacje literackie. I te wykreowane postacie mnie fascynują nie dlatego, że mają ochotę sobie odebrać życie, jak Pan sugeruje, tylko dlatego, że one zostały świetnie wymyślone przez pisarzy pod względem filozoficzno-literackim. Ani Pan, ani ja, nie umielibyśmy wymyślić takich osób, a Dostojewski i Sartre potrafili  – więc chwała im za to, nawet jeśli stworzyli postacie samobójców, a nie jakichś entuzjastów życia. Literaturę mierzy się innymi miarami niż życie.

Ostatnia część Pana tekstów – czyli internetowe dialogi – jest bardzo ciekawa, chociaż biegnie linią kapryśnych skojarzeń. Ale wywiady, które Pan chce publikować teraz, robił Pan dobre, bo umiał Pan stawiać swoich rozmówców w kłopotliwych sytuacjach, w których oni musieli się odsłonić, albo zrezygnować z rozmowy.

Proponuję więc – o ile nie jest już za późno – taką zapowiedź na skrzydełko pierwszej części:

Bohaterem tej książki jest żywa, ruchliwa myśl, która nie cofa się przed stawianiem ryzykownych pytań – i dlatego jest interesująca. Choć wiele tez prowokuje tu do sprzeciwu, mamy do czynienia z ważnym sporem między materialistyczną kulturą konsumpcjonizmu a kulturą duchowości, który wciąż pozostaje nierozstrzygnięty… Ten intrygujący autoportret życia duchowego polskiego inteligenta naszego czasu z pewnością zasługuje na uważną lekturę.

Z wyrazami szacunku
Stefan Chwin

*  *  *

Stanisław Błaszczyna

Szanowny Panie Profesorze,
przepraszam, że dopiero teraz odpisuję na Pana list, ale – zważywszy na poczynione w nim konkretne uwagi i ich wagę – nie chciałem robić tego zdawkowo, a moc zajęć wszelakich i obowiązków, jakim musiałem podołać ostatnio, skutecznie moją odpowiedź opóźniły.

Przede wszystkim wdzięczny jestem Panu za czas jaki poświęcił Pan na lekturę moich tekstów oraz za cenne rady i opnie, jakimi mnie Pan zaszczycił. Dały mi one wiele do myślenia, ale też wzbudziły potrzebę czegoś w rodzaju polemiki, czemu chciałbym dać wyraz niniejszym listem. Mam nadzieję, że nie poczyta mi to Pan jako brak szacunku, a wręcz przeciwnie – jako dowód tego, że poniekąd się nimi przejąłem i potraktowałem poważnie.

Niestety, Pana odpowiedź dotarła do mnie zbyt późno, by dokonać w wydawanej książce jakichś gruntownych zmian, choć w międzyczasie – w korekcie – sporo błędów zostało wyłapanych i poprawionych. W sumie materiał okazał się zbyt obszerny, by wydać go w jednej książce więc razem z wydawcą postanowiliśmy go umieścić w dwóch tomach.
Radził mi Pan w liście, by „wyczyścić” książkę z pewnych wątpliwej jakości fragmentów, ale to wymagałoby jednak sporo dodatkowego czasu – a przede wszystkim: musiałby to zrobić ktoś inny niż ja; ktoś kto podszedłby do tych tekstów z pewnym krytycyzmem, ale i z wyczuciem ich charakteru, problematyki i „poetyki”. Ja chyba z czasem zatraciłem dystans do tego, co napisałem, więc trudno byłoby mi to zrobić samemu. A przecież zdaję sobie sprawę z tego, że „wyrzucenie”, dajmy na to ok. 10 – 15% materiału, wyszłoby tylko książce na dobre. A tak, pozostaje mi nadzieja, że w ostatecznym wydaniu znajdzie się jak najmniej kompromitujących mnie rzeczy.

Teraz chciałbym odnieść się do konkretnych Pana uwag, opinii i zarzutów – bo tak chyba mogę traktować niektóre ustępy (Muszę się przyznać, że zapoznając się z nimi, czułem się niekiedy jak besztany nieco student).
Tak więc – ad rem.

Czy w rzeczywistości jestem człowiekiem religijnym, który wmawia sobie to, że jest agnostykiem? Nie wiem. To prawda – odczuwam swego rodzaju metafizyczną tęsknotę za jakimś Wyższym Sensem. Intuicja (ale też i rozum) mówi mi, że istnieje jednak jakiś wyższy Byt, Siła Nadrzędna – że wszyscy jesteśmy częścią jakiegoś niepojętego przez nas Planu; zaś uczciwość intelektualna, ontologiczna i epistemologiczna (którą chcę zachować) sprawia, że jestem jednak jednocześnie człowiekiem sceptycznym i wątpiącym. Stąd ten agnostycyzm. Ale ja go sobie nie wmawiam – raczej bardziej się przed nim chronię, a mimo to, on zawsze mi jakoś w moim racjonalizmie wychodzi na wierzch i daje o sobie znać.
Koniec końców nie jestem przywiązany do konkretnej religijnej instytucji, jak również – już od dziecka – miałem wielkie opory, by poddawać się gremialnym rytuałom i religijnej ceremonialności.
Zawsze jednak czułem się chrześcijaninem.

Nie wydaje mi się, abym miał fobię na punkcie ateistów. Odczuwam jednak zdecydowaną niechęć wobec tzw. „wojującego” ateizmu, który na dodatek poniża ludzi religijnych, często z nich szydzi – gardząc nimi i ich potrzebą wiary.
Intelektualistom już nie dowierzam. Kiedyś byli moimi idolami ale z czasem uświadomiłem sobie to, że cierpią na takie same przypadłości jak ludzie „zwykli” (czyli: przede wszystkim mogą się mylić), choć uzurpują sobie (zazwyczaj) prawo do besserwisserstwa – no i, dzięki swojej sile perswazji, mogą poczynić w świecie więcej szkód, niż ludzie, którzy nie występują pod sztandarem intelektualizmu, wynosząc się ponad innych, uważając, że wszystko wiedzą najlepiej.
Wobec papieża z Wadowic nie jestem – jak mi Pan zarzuca – „absolutnie” bezkrytyczny, ale to prawda, że bardzo tego Człowieka szanuję i poważam (jest w tym nawet pewna doza miłości). Uważam, że rzadko który człowiek w historii ludzkiej cywilizacji, emanował (w moim pojęciu) Dobrem na taką skalę i o takim zasięgu, jak właśnie Jan Paweł II. Jego „konkurentem” pod tym względem jest chyba tylko sam Jezus Chrystus (można się z tego co napisałem śmiać, ale tak właśnie sądzę).

Czy mam ludzi dzisiejszych za durniów?
Tę kwestię można odnieść szerzej do opinii jaką mam o gatunku Homo sapiens en masse (do którego sam przecież się zaliczam) i zdaję sobie sprawę, że jeśli odpowiedź na to pytanie będzie twierdząca, to będzie to jednoznaczne z przyznaniem się do mizantropii.
Otóż mizantropem jestem czasami. Ale odnosi się to nie tyle do samych ludzi, co do pewnych ludzkich zachowań.
Bowiem któż z nas nie dziwił się – choćby tylko czasami – bezmiarem oceanu ludzkiej głupoty, jaki wylewa(ł) się niekiedy z pustych czerepów osobników Homo sapiens? Niestety, wydaje mi się, że głupota jest dla człowieka czymś przyrodzonym (oczywiście zdaję sobie z tego sprawę, że sam nie jestem wolny od głupoty – żaden człowiek nie jest).
Nie chcę tutaj – mówiąc o głupocie (a zarazem potworności) naszego gatunku – wytaczać najcięższych armat, wytykając mu (nam) takie występy cywilizacyjne, jak I i II wojna światowa, gułagi, obozy masowej zagłady, krematoria…

A jeśli chodzi o współczesność?
Czy naprawdę nie widzi Pan głupoty i pustoty niektórych zachować społecznych – jak np. właśnie gremialnej uległości wobec komercyjnej perswazji i oddawaniu się konsumpcyjnej orgii? (te zakupy milionów rzeczy, które tak naprawdę nie są nikomu do niczego potrzebne). Albo bezkrytycznego poddawania się politycznej indoktrynacji i manipulacjom wszelkiej maści (nie tylko politycznych) cwaniaków? Powszechnej podatności na medialne ogłupianie? Brania pozorów za prawdę?
A zachowanie się człowieka w przestrzeni wirtualnej? Zapewne zna Pan oświadczenie Lema, że nie wiedział on, iż na świecie jest tylu idiotów, dopóki nie poznał Internetu.
Kto nigdy nie był przeświadczony o bezmiarze ludzkiej głupoty, niech pierwszy rzuci kamieniem.

Ale ja przecież człowieka bronię. Zawsze byłem po stronie ofiar – ludzi represjonowanych, wykorzystywanych, krzywdzonych, zabijanych, męczonych…
Sprzeciwiam się traktowaniu ludzi jak „masy”. Nie wywyższam się ponad innych, nie uważam się za kogoś lepszego i mądrzejszego. Sądzę również, że intelekt (czy też sprawność mentalna) nie jest najważniejszym wyznacznikiem wartości człowieka.
Koniec końców uważam się za humanistę. Myślę, że niejednokrotnie dałem temu wyraz w tym, co piszę.

Wytyka mi Pan również myśli banalne, dając tego przykład w tym, co napisałem o słowie.
Gotów jestem się z Panem Profesorem zgodzić – wiele z rzeczy, które napisałem, może się wydać banalnymi, może nawet naiwnymi. Skupmy się jednak tutaj na tym, czemu poświęca Pan w swoim liście najwięcej miejsca. A jest to właśnie słowo i literatura.
Otóż wiele moich wątpliwości i rozterek – jeśli chodzi o wartość i jakość mojego pisania – brało się właśnie z braku wiary w moją literacką sprawność, ze świadomości niedostatków oraz luk w mojej wiedzy i tzw. „wykształceniu”.
Jest Pan uniwersyteckim wykładowcą literatury, ma Pan kanon literacki w małym paluszku, studenci (a zwłaszcza studentki) są wpatrzeni (wpatrzone) w Pana jak w obrazek… Gdzież mi się z Panem równać. Pewnie na bezczelność zakrawa już to, że ośmielam się z Panem polemizować.
Ale proszę zważyć na to, że (biorąc pod uwagę powyższy kontekst) to, co wydaje się banałem Panu, większości czytelnikom banałem wcale się wydawać nie musi. (Podobnie: to co jest już banałem dla Pana, dla mnie może być dopiero odkryciem.)
Poza tym – wiem, że nie można tego traktować jako moje usprawiedliwienie – proszę także wziąć pod uwagę to, że ja nie posiadam formalnego wykształcenia „humanistycznego” – nie studiowałem literatury, filologii, historii, dziennikarstwa… Studiowałem metalurgię na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, a w liceum zapisano mnie (wbrew mojej woli zresztą) do klasy matematyczno-fizycznej.
Lecz jeszcze raz podkreślam: mam świadomość, że nie może to stanowić usprawiedliwienia moich ewentualnych braków, błędów – i dyletanctwa (ja zresztą uważam, że każdy człowiek jest – w większości dziedzin – dyletantem).

Pisze Pan, że za często używam słowa „my”, natomiast zbyt rzadko „ja”.
No bo niby kto to są ci „my”?
Otóż pisząc „my” chcę zaznaczyć to, że jakieś zjawisko występuje dość powszechnie, że w jakiś sposób oddaje pewną widoczną i znaczącą tendencję (kulturową, społeczną, cywilizacyjną…). Wiem, że jest to skażone błędem uogólnienia i zapewne lepiej byłoby, gdybym zamiast tego używał bardziej poprawnej formy bezosobowej.
Zaś używania (nadużywania) „ja” unikam świadomie – dość często zdarza mi się np. wykreślać słowo „ja”, by nie za bardzo rozpychać się ze swoim Ego. Ze mnie żaden Gombrowicz, żeby pisać tak, jak on: „Poniedziałek – ja, wtorek – ja, środa – ja, czwartek – ja.” Jemu ta bufonada uchodzi na sucho, mnie by poniekąd było za nią wstyd.
Ale rozumiem Pańską sugestię: radzi mi Pan wypowiadać się bardziej „osobiście”, konkretnie, osobniczo, indywidualistycznie… Wtedy nie będę tak „przezroczysty” i dla czytelnika nieuchwytny, bo niewidoczny. Jest to rada słuszna.

Uważa Pan, że słabością mojego rozumowania jest z góry przyjęte założenie: unikam skrajności, wybieram złoty środek. Coś w tym jest, bo ja rzeczywiście uważam „etyczną zasadę umiarkowania” – jak ją Pan nazywa – za mądrą, a tym samym za wartą uwagi i (przynajmniej) próby aplikacji we własnym życiu. Z tym, że ja dość często (zwłaszcza kiedy byłem młody) ulegałem właśnie skrajnościom i mijałem się zupełnie z jakimkolwiek złotym środkiem. Za co oczywiście płaciłem swoim zdrowiem fizycznym i psychicznym. W pewnym momencie mojego życia poszukiwanie umiaru (i znalezienie go) stało się wręcz warunkiem mojego przetrwania – zachowania, a nie utraty „zmysłów”.
Mój stosunek do tego zawarłem po części w eseju o poetach przeklętych. Zaś z miotaniem się między skrajnościami (ascetyzm – hedonizm, eksces – umiarkowanie, duchowość – materializm, być – mieć) starałem się rozprawić pisząc o książce Hessego Siddhartha.
Ale zdecydowanie zgadzam się z tym, że umiar i powściągliwość niekoniecznie wychodzi literaturze na dobre – że stosowanie tego w pisaniu zwykle sprawia, iż to pisanie jest blade, miałkie, mdłe i nijakie. Wiec mimo wszystko staram się tego unikać, czasem nawet uciekając się do prowokacji (co się mi pewnie udaje, skoro sam Pan Profesor zauważył, że w mojej książce zawarta jest „ciekawa, drażniąca, rozgrzewająca mieszanka jakości”). I nie sądzę, że jestem jak ta rybka, która płynie z prądem, bo chyba często wypowiadam się „pod włos”, staję okoniem tudzież idę „pod prąd” obiegowym opiniom. Zawsze (przez to?) odczuwałem swoją „inność”.
Nie czuję jednak, że mój „umiarkowany konserwatyzm” czy „dyskretna antyoświeceniowość” krępuje moją swobodę pisania. Może tylko nadaje jej pewnego charakteru – bo ja naprawdę piszę to, co chcę.

Przywołuje Pan moje nawiązania do Sartre’a, Dostojewskiego, Kundery, Ciorana, Nietzschego… ale jednak nie jest Pan konsekwentny, bo z jednej strony zarzuca mi Pan, że moje sądy o nich są w swoim nietrafieniu (zarzutach?) zbyt daleko posunięte, z drugiej zaś – chwali mnie Pan za to, że kiedy się z nimi spieram (ewentualnie coś im tam wytykam) to od razu moje pisanie „nabiera rumieńców”.
Proszę zważyć na to, że charakter moich zapisków (ich forma) wyklucza jednak jakieś kompleksowe analizy twórczości tych pisarzy/filozofów. Często więc są to wtręty, czynione mimochodem uwagi, zaznaczenia, wskazania… Kiedy piszę, że Nietzsche czasem pisał bzdury, to nie są to czcze wymysły, tylko moje myśli i odczucia jakich doznawałem czytając niektóre jego rzeczy (proszę mi wierzyć, że cytatów – i argumentów – by mi tu nie brakło). Nota bene, to właśnie dlatego niektóre idee (wymysły) Nietzschego nie są brane dzisiaj na poważnie – podobnie jak rozległe obszary jego filozofii, które bardziej uważane są za literaturę, niż za asumpt do uznania ich za jakiś spójny filozoficzny system.
Zdecydowanie zaprzeczam, jakoby mój osąd Nietzschego był – jak Pan to nazwał – „mocno lekceważący”. Już sama uwaga, jaką poświęciłem Nietzschemu w swoim życiu, temu przeczy. Gdybym lekceważył wszystko, co on napisał, to nigdy by on w mojej świadomości nie zajął takiego miejsca, jakie tam ma. Podobnie jest z Cioranem, czy z Dostojewskim.
A tak à propos nietzscheańskiego postulatu wytępienia gorszych ludzi i zastosowania cywilizacyjnego suprematyzmu Nadludzi: jestem jednak przekonany o tym, że potworność wyklucza mądrość. Historia ludzkości świadczy o tym, że wszelkie potworności jakie ludzie sobie wzajem aplikowali, zawsze uderzały w nich rykoszetem, ujawniając przy tym zwykle ich bezdenną głupotę – o okrucieństwie i etycznym skandalu nie wspominając.

To nieprawda, że „zbywam” Sartre’a i Gombrowicza „lekceważącym określeniem”, które Pan przytacza cytując moje zdanie: „W sumie – perspektywy to mało sympatyczne”. Należy wziąć pod uwagę kontekst, w jakim to zostało napisane. Odnosiło się bowiem do pewnego konstruktu myślowego i światopoglądowego, jaki oni stworzyli (wyłożyli w swoich książkach) – do ich fikcyjnych bohaterów i tez – a nie do nich samych. Nadmieniam, że jest to przecież stwierdzenie oczywistości, bo czyż to, co oni pisali, było sympatyczne?
Podobnie: ja nigdzie nie pisałem, że Kundera „nie zna ironii, żartu, kpiny”. Jeśli zasugerowałem coś podobnego, to odnosiło się to konkretnie do jego Nieznośnej lekkości bytu, która moim zdaniem jest mistrzostwem świata w konkurencji pt. „smętny pesymizm”. Tam wszystko jęczy a cała rzeczywistość skrzeczy. Żartu – tudzież humoru – nie ma tam za grosz. Na szczęście, w innych książkach Kundery jest już inaczej.

Czy literaturę mierzy się innymi miarami, niż życie?
To zależy jaką literaturę.
Oczywiste jest to, że kiedy mierzymy Władcę pierścieni Tolkiena, Harry’ego Pottera Rowling, fantazje Le Guin lub Sapkowskiego, czy też Opowieści z Narnii Lewisa, to trudno do tego przykładać werystyczne miarki (choć i tam musi przecież obowiązywać jakaś logika i psychologiczna przynajmniej wiarygodność). Jednakże, kiedy autor – pod pretekstem fabuły i postaci przez siebie wymyślonych – przemyca do naszej świadomości zasadnicze tezy (filozofię) swojego postrzegania (jak najbardziej rzeczywistego już) świata, to zasadne jest moim zdaniem pytanie o to, czy są to postaci „życiowo prawdopodobne”. Bo jeśli takie nie są, to przenosimy się do świata fikcji i na pole jakichś ludycznych fantazji, którymi niezupełnie musimy się przejmować w naszym konkretnym życiu, zważywszy na ich „odlotowe” nieprawdopodobieństwo właśnie.

Natomiast słusznie Pan zauważył, że niekiedy to co piszę (recenzując np. film czy książkę) ma charakter moralnego osądu. Sam się na tym łapię. Ale to wynika z tego, że ja rzeczywiście – podskórnie, czy też raczej podkorowo – sadzę, że każda wielka literatura (a i ta mniejsza też) jest w swojej istocie (bardziej lub mniej ukrytym) moralitetem. (Czy może Pan temu z czystym sumieniem zaprzeczyć?)

Inny problem (dość chyba istotny): czy rzeczywiście wmawiam sobie to, że takie rzeczy jak np. Inkwizycja to nie było prawdziwe chrześcijaństwo, (podobnie jak np. stalinizm – czystki i gułagi, które były „błędami” i „wypaczeniami” prawdziwego marksizmu).
To zestawienie rzeczywiście jest kłopotliwe, niemniej jednak uważam, że zbrodnie jakie popełniał Kościół – jak również niektórzy jego „wyznawcy” – były zaprzeczeniem przesłania i nauk Jezusa z Nazaretu, a tym samym z prawdziwym „duchem” i ideą (etyczną obligacją) chrześcijaństwa niewiele miały wspólnego. To właśnie dlatego użyłem określenia chrześcijanie „nominalni” (czyli tylko „tak zwani”), którzy niejako uzurpowali sobie tę nazwę, pod sztandarem chrześcijaństwa dopuszczając się wszelkiej niegodziwości – często potworności właśnie.
Lecz zdaję tu sobie sprawę z pewnej słabości mojej argumentacji, bo przecież istotność nominalna też jest rzeczywista, może nawet definicyjna.

Jak Pan zapewne się zorientował, nie jest to książka typowa. W związku z tym nietypowa jest również jej kompozycja. Zapiski to siłą rzeczy miszmasz – kalejdoskop przeróżnych tematów, ale też i form. Mimo wszystko starałem się, aby to nie był bigos i w jakiś sposób chciałem uporządkować te notatki, tworząc coś w rodzaju sekwencji tematycznych (np. „ciąg” zapisków z podróży, dotyczących kina, sztuki, natury, Ameryki, miłości, przemocy, narcyzmu, Nietzschego… etc.) To była taka próba opanowania żywiołu – ujęcia chaosu w pewne ryzy i na swój sposób zsynchronizowane formy. Zdaję sobie sprawę, że trudno będzie czytać Zapiski tzw. „jednym cięgiem”. I one tak wcale czytane być nie muszą, tym bardziej, że często są one „gęste” jeśli chodzi o sens i znaczenie – wymagają jednak uwagi i czasu na ich przetrawienie. Można wiec do nich podchodzić „na wyrywki”. Bardziej koherentne formalnie są natomiast części na jakie został podzielony tom drugi: Artykuły, Lektury, Rozmowy… znalazła się tam nawet wkładka zawierająca moje próby – nazwijmy to – „poetyckie”. Wprawdzie tematyka tych tekstów jest bardzo różnorodna, to jednak łączą ją wątki, które przewijają się – w formie bardziej lapidarnej i esencjonalnej – w stanowiących tom pierwszy Zapiskach. Zaś jeśli chodzi o narrację czy fabułę, to nigdy nie czułem się w tym mocny (nigdy zresztą tej formy nie próbowałem). Lepiej mi chyba wychodzi relacjonowanie historii, niż ich wymyślanie.

Kończąc ten mój elaborat, chciałbym jeszcze raz podziękować Panu za czas i uwagę poświęconą mojemu pisaniu, jak również za wszystkie uwagi, które były dla mnie czymś wielce inspirującym, pouczającym i cennym.

Z poważaniem,
Stanisław Błaszczyna

*  *  *

.

ZAPISKI, ARTYKUŁY LEKTURY ROZMOWY – słowo o nowych książkach

.

Wreszcie nadszedł ten czas, kiedy wziąłem do ręki nowe, pachnące jeszcze drukarnią książki. Zwykle sprawia mi to wielką przyjemność – ta fizyczna bliskość ujętych w formę, zadrukowanych kartek papieru – lecz tym razem była to satysfakcja szczególna, bo autorem tychże książek jest nikt inny, tylko ja. Wszystko to kosztowało mnie (i nie tylko mnie, bo w projekt ten zaangażowanych było wiele innych osób) masę czasu, nerwów i wysiłku – wydawnicza „harówka” trwała niemal dwa lata – jednakże to wszystko blednie wobec glorii gotowego już artefaktu, który tak naprawdę zaczyna żyć swoim własnym życiem, trafiając do ludzi i znacząc w nich swoją obecność. Radość odczuwam tym większą, że wszystkie książki wydane zostały znakomicie – dokładnie tak, jak to sobie wręcz wymarzyłem (no i „zacnie” – jak to zgrabnie określił jeden z ich recenzentów).

Wpis ten poświęcam ich prezentacji – a gdzież jak nie na stronach Wizji Lokalnej znajduje się najlepsze do tego celu miejsce? Tym bardziej, że najprawdopodobniej bez Wizji – bez tego blogowego dopingu i Czytelników – te książki nie mogłyby się zmaterializować. Dziękuję wszystkim tym, którzy się do tego przyczynili.

greydot

tom I – ZAPISKI

Obejmujący niemal dwie dekady wybór zapisków autora, czynionych na marginesie jego podróży po świecie, spotkań z ludźmi, pisanych artykułów, przeczytanych lektur, obejrzanych filmów i obrazów – zarówno tych znajdujących się w galeriach, jak i stworzonych przez Naturę. Komentarze do cywilizacji i przeżywanego świata – do wytworów ludzkiej kultury w postaci zarówno artefaktów sztuki, jak i myśli człowieka szukającego sensu i zrozumienia racji swojego istnienia w przepastnym Wszechświecie. Sentencje i noty ujęte niekiedy w formę aforyzmu, maksymy, konkluzji, puenty… odnoszące się do szeroko rozumianej kultury – filozofii, psychologii, literatury, kina, malarstwa, sztuki… jak również do świata przyrody, którego piękno i brzydota powodują nie tylko nasz zachwyt, ale i przerażenie. Współczesne silva rerum.

*  *  *

517 stron; oprawa twarda, płócienna + obwoluta; 50 ilustracji barwnych; ISBN 978-83-62844-72-2

Noty o książce:

Bohaterem tej książki jest żywa, ruchliwa myśl, która nie cofa się przed stawianiem ryzykownych pytań – i dlatego jest interesująca. Choć wiele też prowokuje tu do sprzeciwu, mamy do czynienia z ważnym sporem między materialistyczną kulturą konsumpcjonizmu a kulturą duchowości, który wciąż pozostaje nierozstrzygnięty… Ten intrygujący autoportret życia duchowego polskiego inteligenta naszego czasu z pewnością zasługuje na uważną lekturę.

Stefan Chwin

Brak rozstrzygnięć nie oznacza stanu zawieszenia. Autor ma sceptyczny stosunek do oświeceniowego kultu rozumu, choć sam kieruje się logiką i racjonalną argumentacją. Broni emocji, intuicji i wiary, ale dostrzega, że mogą prowadzić na manowce. Absurd to coś, co akceptuje z trudem i nie bez licznych zastrzeżeń. Nihiliści to „metafizyczni nic-ponie”, którzy grandzą i sieją zamęt. Ale już wobec rozpaczy ma duże pokłady zrozumienia: „Każdy człowiek ma w swojej duszy miejsce, gdzie czai się rozpacz”. Wierzy jednak, że istnieją siły, którymi można ją oswoić lub przeczekać.

Renata Borowiak

Znajdujemy tu wiele tropów, a podążanie za każdym z nich jest niczym przechodzenie przez coraz to nowe drzwi, za którymi czai się każdorazowo nowy, gotowy do odkrycia świat.

Dariusz Barczewski

Autor nie głosi chwały fenomenu, jakim jest przywilej bycia światłą ludzką istotą. On po prostu z tego przywileju korzysta.

Jacek Dygoń

greydot.

tom II – ARTYKUŁY LEKTURY ROZMOWY

Wybór artykułów autora publikowanych na łamach pism polskich i zagranicznych, obejmujących szeroką tematykę społeczną, historyczną i kulturalną (poeci przeklęci, wojna, Ameryka, Indianie, holocaust, erotyzm…). Eseje i recenzje przeczytanych książek – zarówno klasyki (Nietzsche, Ortega y Gasset, H. Hesse, A. Bobkowski), jak i literatury współczesnej (m.in. J.M. Coetzee, S. Chwin, O. Tokarczuk…). Zbiór wywiadów ze znanymi twórcami kultury (A. Holland, K. Zanussi, J. Stuhr, Cz. Niemen, H.M. Górecki i in.); rozmów z przyjaciółmi i czytelnikami bloga Wizja Lokalna (literatura, sztuka, kino, mit, religia, popkultura…) oraz prób poetyckich z wątkami autobiograficznymi w tle.

*  *  *

 

584 strony; oprawa twarda, płócienna + obwoluta; 35 ilustracji barwnych, 11 czarno-białych
ISBN 978-83-62844-73-9

Noty o książce:

Ciekawa, drażniąca, rozgrzewająca mieszanka jakości – także w sensie literackim. Jest w tej książce wiele rzeczy świetnych, które czytałem z wielkim zainteresowaniem.

Stefan Chwin

Bogactwo tematów do jakich nawiązuje się w książce – i dziedzin, w jakich się ona zanurza – jest oszałamiające. Czytelnik znajdzie tu aforystyczną gęstość, ale i eseistyczny rozmach; odwołania zarówno do cywilizacji i kultury, jak i jednostkowej „doli człowieczej”. Obok wędrówek w przeszłość, jest diagnoza stawiana współczesności. Są odniesienia do kina, literatury, filozofii, psychologii, socjologii, historii… nawet do polityki, wbrew apolitycznym deklaracjom Autora i jego niezależności od jakiejkolwiek ideologicznej koniunktury.

Bogdan M. Kwiatek

Podróż to słowo kluczowe w tej lekturze. Podróż przez meandry kultury, cywilizacji i ludzkiej psyche. Trudne wybory pomiędzy rozumem i intelektem a czuciem i wiarą. Zawieszenie między zachwytem nad światem a przerażeniem wagą obecnego w nim cierpienia – wreszcie między jego brzydotą a pięknem. Zastanawia to, czy ta podróż jest pogonią za czymś, czy też ucieczką przed czymś?

Elżbieta Kondyra

Od błysku i zadry po logiczny wywód i polemiczną dysertację. Po kobiecemu określę tę książkę analogią do perfum. Nuta głowy (faza wrażeń) to wszechstronność, różnorodność tematów i form, mnogość obserwowanych zjawisk i bodźców. Nutę serca (spoiwo) tworzy rozmowa – z bohaterami wywiadów, z tekstami kultury i z sobą samym. Nuta bazy (głębi) to metafizyczny głód sensu i potrzeba stawiania pytań. I tak jak rozwija się zapach, tak zmienia się oddziaływanie tej książki. Co warto na sobie przetestować.

Renata Borowiak

greydot.

.

.

.

.

RECENZJE

.

.Poniżej przedstawiam recenzje książek (tom I i II recenzowane były jako całość), ponownie dziękując przy tej okazji ich pierwszym Czytelnikom, którzy zarazem stali się jej recenzentami. Dziękuję im za czas jaki poświęcili tej lekturze oraz za ich teksty, które były tego rezultatem. Ich uwagi, zachęty i opinie były dla mnie bardzo pomocne, utwierdzając mnie w przekonaniu, że opublikowanie moich tekstów w formie książkowej jest zasadne i ma sens. Jestem Wam wszystkim bardzo wdzięczny.

greydot

.

METAFIZYCZNY SURVIVAL

.

„Może to zwyczajne – wracać późną porą do domu, do miejsc ziemi rodzinnej, do wspomnień tego, co już się w naszym życiu wydarzyło. Do refleksji – jak, po co i dlaczego? Do pytania o to, kim naprawdę jesteśmy i jak się zmieniamy? O to, jaki sens i kierunek ma droga, trakt, na który weszliśmy – wszystkie te nasze pogonie, ucieczki, powroty…”

*

Ta książka jest zapisem podróży i spotkań. Tych rozgrywających się realnie, ale przede wszystkim tych, które zdarzyły się w sferze mentalnej. Podczas lektury, seansu, wywiadu, w przestrzeni wirtualnej i po prostu w podróży przez życie. O podróżach, którymi dzieli się Autor, i podróży, w którą może wyruszyć Czytelnik.

Silva rerum

Porządkowanie uniwersum tej książki jest zadaniem tyleż ambitnym, co zbytecznym. W roli drogowskazu świetnie spełnia się spis treści. Mamy tu: zapiski z notatnika, teksty o lekturach, rozmowy z artystami i przy­jaciółmi, zbiór artykułów, utwory liryczne i najskromniejszy w formacie, lecz z zakusami na mikrokosmos, dział ŹRÓDŁA. Każda z tych szuflad rozrasta się i mieni tematami, mirażami, kontekstami. Silva rerum – praw­dziwy las rzeczy.
Zadanie porządkowania jest ambitne, gdyż uchwycenie istoty każ­dego z rozdziałów to nie tylko zdefiniowanie formy. Już to niełatwe, bo wywiad, recenzja, szkic czy wiersz to terminy dość umowne. Notatki wcale nie są szkicowe, często zmierzają w stronę aforyzmu lub miniarty­kułu czy eseju. Omówienia książek to trampolina do filozoficznych roz­ważań. Wywiad równoważy rozmówców i nawet tam, gdzie bohater jest wyraźnie wskazany – gdy tematem jest jego twórczość – ten, który pyta, wcale nie chowa się w cieniu. Poezja rozpościera się „pomiędzy” liryką pojedynczych wzruszeń czy błysków a poematem o przypadkach uniwer­salnych i ponadjednostkowych. Gdyby ktoś zamierzył sobie sklasyfikować pytania, wokół których ogniskuje się narracja, też nie rozjaśniłby zbyt wiele. Mógłby wskazać na rozważanie antynomii: afirmacja – nihilizm, ciało – duchowość, natura – sztuka, racjonalizm – emocjonalność. Są to jednak etykiety bardzo ogólne, a teksty Stanisława Błaszczyny rodzą się z konkretnych impulsów.
Zadanie porządkowania jest zbyteczne, bo po cóż segregować coś, co mimo pozornego miszmaszu, rządzi się wewnętrzną logiką, jest dostępne i czytelne zarówno wtedy, gdy mierzymy się z tym po kolei, od strony pierwszej po ostatnią, jak i wówczas, gdy wybieramy z wnętrza fragmenty, zwabieni nazwiskiem czy celnym zdaniem. Subiektywny odbiór rozstrzyga o tym, czym dla kogo ta książka może się okazać. Mnie przyciągały roz­ważania metaliterackie (po co i jak pisać), uwagi o książkach (zwłaszcza o Hańbie Coetzeego czy Losie utraconym Kertésza), rozmowy o potrzebie mitu. Ktoś inny wskaże na niepokorne dyskusje z autorytetami, pytania egzystencjalno-religijne, starcia z nihilizmem, rozmyślania o wolnej woli i determinizmie czy dyskusje o konfliktach politycznych współczesności.
Spis treści i podtytuły są wskazówką wystarczającą, by wybierać, wer­tować, przeskakiwać strony i wracać do miejsc podkreślonych. Do tych, które ktoś uzna za wyjątkowo celne lub zaczepne.

Kim jesteś – zgadnę po lekturach

Można odnaleźć w tej książce niejeden trop autobiograficzny. Wszystko zaczęło się na Podkarpaciu, w małej ojczyźnie, która wyposażyła Autora w pakiet swojskości i głód wielkiego świata. Były studia w Krakowie. Może stąd (a może zewsząd) bierze się przywiązanie do polskiej tradycji, intelektu­alny ferment, skłonność do roztrząsań i zadawania „pytań naiwnych”, które wracają, domagając się odpowiadania na nie wciąż od nowa. Były podróże. Ta, która wyznaczyła nowe miejsce na ziemi – w Chicago lub okolicach. Krocie innych, które do perspektywy polskiej i zachodniej (amerykańskiej) dodały spojrzenie z innych kultur, niszowe i egzotyczne. Autobiograficzne ślady prowadzą w głąb natury i do festiwalowego świata filmu i muzyki.
Życiorys jedno, biografia intelektualna drugie. Teksty zawarte w tym tomie tworzą portret wewnętrzny. Impresjonistyczny – bo jego percepcja jest subiektywna, zależna od światła i nastroju, kontury niejednoznaczne, kolory nakładane warstwami. Pisane były latami, więc czasem, by dotrzeć do sedna poglądów Autora, warto zderzyć wypowiedzi, które ten sam pro­blem ujmują pod wpływem różnych inspiracji i osadzają go w odmiennym kontekście. Mam wrażenie spójności, choć tonacji tu wiele: od zachwytu i afirmacji (podkreślonej ostatnim zdaniem ZAPISKÓW), przez polemiczną zaczepność, krytyczny sceptycyzm, neutralną rzeczowość, pokorną niepew­ność i ufność, że wie się swoje.
Dla tych, którym rekonstruowanie portretu wyda się istotne i dla tych, którzy szukają tylko bodźca do własnych poszukiwań, nie bez znaczenia będzie wgląd w dobór kontekstów. Przywołam tu inspiracje literackie wyodrębnione rozdziałem LEKTURY, ale można by rzucić światło również na kontekst filmowy, muzyczny, historyczny, społeczny, podróżniczy etc.
Oddzielne szkice poświęcone zostały tekstom Andrzeja Bobkowskiego, Stefana Chwina, Stefana Kisielewskiego, J.M. Coetzeego, Hessego, Nie­tzschego, Olgi Tokarczuk, Ortegi y Gasseta czy Fenby’ego (LEKTURY). Literatura przywoływana jest również w rozdziale ZAPISKI. Pojawia się Dostojewski i Cioran, Kundera i Miłosz, Pascal, Schopenhauer, Kierkegaard, Kołakowski i Tischner, Herling-Grudziński i Mrożek, Montaigne i Szek­spir, Imre Kertész i Sándor Márai. Na marginesie wspomnę o pismach czy wypowiedziach popularyzatorów myśli naukowej z psychologii (Wolfgang Prinz), socjologii (Zimbardo), filozofii (Mikołejko), neurobiologii (Vetu­lani) czy dziedzin jeszcze ściślej biologicznych.
Po pierwsze: mało tu fabuły. Dominują dzienniki i teksty eseistyczne, wolne od pośrednictwa fikcji. Nie jest to przypadkowa zbieżność, lecz świadomy wybór. Zabłąkana w tym towarzystwie powieść Olgi Tokarczuk pojawia się jako pretekst. Autora wyraźnie irytuje kryminalna intryga (Pro­wadź swój pług przez kości umarłych), odrzuca sposób podejścia do cier­pień zadawanych zwierzętom, ale już temat uzurpowanych przez człowieka praw, zawłaszczających zwierzęce życie bezkarnie i bezmyślnie, zasługuje na inkrustowany pytaniami komentarz.
Dzienniki górują nad beletrystyką tym, że mają pełnokrwistego, osadzonego w świecie bohatera. Rzecz jasna: ważne, co piszący dzienniki myśli, jego poglądy poddane są analizie, storpedowane kontrą lub przywołane jako zaczyn reflek­sji. Ale nie bez znaczenia jest osobowość: „chuligan wolności” (Bobkowski), kontestator peerelowskich absurdów (Kisiel), autystyczny wrażliwiec (Coet­zee) i filozof komentujący „dorosłym” „sprawy trudne do zniesienia” (Chwin).
Każda z tych postaci jest wybranym przez Stanisława Błaszczynę Roz­mówcą, o niepodważalnym potencjale intelektu. I nie tylko intelektu, co przekornie zilustruję cytatem: „Kiedy czytałem Szkice piórkiem, niejedno­krotnie odnosiłem wrażenie, że «intelektualizm» Bobkowskiego jest w jego osobowości jakimś obcym niemal wtrętem, dodatkiem, swoistym «kwiat­kiem do kożucha» – że więcej prawdziwej esencji tego charakteru znaleźć można w jego mięśniach, hormonach, «sercu» i jądrach niż w jego szarych komórkach i poskręcanych mózgowych zwojach”.
Po drugie: dużo filozofii. Są teksty filozofów rozczytywane, by je zro­zumieć i teksty przywoływane, by z nimi polemizować. Filozoficzny (bo egzystencjalny) charakter ma dyskurs całej książki. To chyba więcej niż koncepcja, to adekwatność formy do postawy Autora wobec świata. Zbadać coś z kilku stron i wyrobić sobie zdanie. Podważyć, zajrzeć pod podszewkę. Skonfrontować z tym, co dotąd uznawało się za swój pogląd i postawić pytania, na które odpowiedź nie może być ostateczna, lecz – dzięki pró­bom i powrotom – coraz bardziej własna.
„Próbuję po swojemu demontować tę wielką machinę rzeczywisto­ści, która mnie otacza; przejrzeć na wskroś ową gigantyczną konstrukcję, przyglądnąć się z bliska jej poszczególnym elementom… A mimo to nie opuszcza mnie wrażenie, jakbym podglądał świat przez dziurkę od klucza”.
Te powtarzające się refleksje dotyczą – tak ja to widzę – sprawdzania kanałów percepcji. Zaufać ciału czy mieć się na baczności, gdy instynkt bierze górę? Postawić na intelekt czy raczej chronić w sobie to, co „mięk­kie”: wiarę, empatię, miłość? Szukać wolności i nie dać jej sobie uszczk­nąć czy uznać, że zawsze jesteśmy spętani jakimś rodzajem determinacji? Gdyby istniały zadowalające rozstrzygnięcia, można by uszczuplić liczbę stron i liczbę znaków zapytania.
Brak rozstrzygnięć nie oznacza stanu zawieszenia. Autor ma sceptyczny stosunek do oświeceniowego kultu rozumu („Ceną, jaką płacimy za wiedzę, jest zwykle rozczarowanie”). Choć przecież sam kieruje się logiką i racjo­nalną argumentacją. Broni emocji, intuicji i wiary, ale dostrzega, że mogą prowadzić na manowce. „Jedną z właściwości wiary jest to, że znosi ona pojęcie absurdu. Mało tego – czyni dogmatami to, co osobom niewierzą­cym (lub wyznającym inną religię) wydaje się absurdem”. Absurd to coś, co akceptuje z trudem i nie bez tysięcznych zastrzeżeń. Nihiliści to „meta­fizyczni nic-ponie”, którzy grandzą i sieją zamęt. Ale już wobec rozpaczy Autor ma duże pokłady zrozumienia: „Każdy człowiek ma w swojej duszy miejsce, gdzie czai się rozpacz”. Wierzy jednak, że istnieją siły, którymi można ją oswoić lub przeczekać.
Po trzecie: książki z wysokiej półki. Co prawda na popkulturę Autor nie jest obojętny, ale sięga do niej raczej przez medium kina. Wybrane tek­sty literackie to nie debiuty, rzadko nowości czy artystyczne eksperymenty, czytadła są poza horyzontem. Znów ważne jest kryterium doboru kontek­stu ze względu na wagę podejmowanych tematów i osobę twórcy. Trafiają tu literaccy nobliści: Miłosz (Ziemia Ulro), Imre Kertész (Los utracony) czy J.M. Coetzee (Hańba), lecz co ciekawe: tym, co rozstrzyga o wartości książek, jest ich „nieliterackość”.
„Ziemia Ulro to jest dla mnie ten rodzaj lektury, który wykracza poza… literaturę”. Za co więc ceni Miłosza? Za trafność metafizycznych diagnoz, za łączenie antynomii, przenikliwość, a nade wszystko za możliwość utoż­samienia się z myślą i słowem Miłosza, który „dotyka tych samych roz­darć, które i mnie bolą, obnaża to samo kalectwo, które i mnie nęka”. Wszystkie światy literackich fikcji Autor jest gotów oddać za tekst, który jawi mu się jako Prawda.
Los utracony w ocenie Stanisława Błaszczyny dlatego zasługuje na uwagę, że będąc powieścią, jest jednocześnie świadectwem życia Kertésza. Dotyka najtrudniejszych doświadczeń, totalnego ogołocenia, a mimo to, bez try­wialnych podpórek, przezwycięża czerń (słynne i paradoksalne „szczęście obozów”). Stemplem potwierdzającym wartość Losu utraconego jest to, że „Kertész pisze własną krwią, strachem, bólem i trzewiami, trzymając je na smyczy, by nie zagnały go właśnie na manowce literackości”.
O Hańbie pisze Stanisław Błaszczyna, zestawiając lekturę powieści z fil­mowym seansem. Temat powraca w pełnej pasji dyskusji z Kartką z Podróży (ROZMOWY). Historię profesora Luriego czyta jak antyczną tragedię, od której można oczekiwać katharsis. Konfrontacja z Losem jest konfrontacją z tym, co w człowieku podłe i tym, co słabość przełamuje. Jest docieraniem do prawdy o sobie i jej wyzwalającej mocy. Hańba zyskuje uznanie Autora nie ze względu na kunszt literacki Coetzeego (zaletą jest właśnie porzuce­nie „atrakcyjnych literackich szatek”), ale dlatego że jak „każda prawdziwie wielka literatura […] ma wymiar biblijny”.
To, co wynika z literackich wyborów Stanisława Błaszczyny, definiuje zarówno jego ambicje czytelnicze, jak i pisarskie. Sedno ujmuje refleksja o Ziemi Ulro: „Ta walka Nadziei ze Zwątpieniem – to jest jednak sprawa życia i śmierci, taki metafizyczny survival”. ‘

Ufać i wątpić

Warto zwrócić uwagę na paradoks zaufania i podejrzliwości, obie postawy idą tu ze sobą w parze. Najsilniej można to obserwować w tekstach z roz­działu ARTYKUŁY. Z jednej strony afirmatywna postawa wobec świata, dopatrywanie się Sensu i pochwała zmagań z tym, co w świecie i jed­nostkowym losie jest niedoskonałe. Permanentna afirmacja wypływająca z zachwytu, pokory czy determinacji. Z drugiej strony – nieufność wobec manipulacji, polityki i ideologii.
Czasem w stan podejrzenia postawiona jest propaganda polityczna (hitlerowskich czy izraelskich agresorów, bez wyjątku), cywilizacyjne zadu­fanie (podbój Dzikiego Zachodu) lub religijne namaszczenie doczesnych konfliktów. Innym razem pytania budzi ludzka natura – może nazbyt giętka i asekuracyjna. Niepokojące tropienie relatywizmu i samouspra­wiedliwień znajdziemy między innymi w tekście o artystach zaprzedanych władzy (Leni Riefenstahl i István Szabó). Artyści buntownicy (Rimbaud, Verlaine, Joplin, Morrison) poddani są odbrązowieniu, choć trzeźwy ogląd nie niszczy mitu, lecz go koryguje. Porcja nieufności musiała przy­paść w udziale również popkulturze (Kaczor Donald i Madonna). Mam wrażenie, że nawet tu powątpiewanie idzie ręka w rękę z akceptacją fenomenu.
Bezcelowe byłoby ponowne wyliczanie różnorodności tematycznej. Arty­kuły (rozwijające obserwacje poczynione w zapiskach) wprowadzają bardzo rozległe konteksty, ukazane z wielu perspektyw. Ani amerykański punkt widzenia, ani europejski czy polski nie ma tu wyłączności. Doświadczenia życiowe Autora, wsparte uważnością na świat, otwierają te rozważania na racje kilku stron.
Ujęło mnie coś jeszcze: pomysł zestawienia ze sobą tekstów pisanych latami (można liczyć w dekadach). Koncept wydaje się ryzykowny. Artykuły inspirowane tematem społecznym – inaczej niż zapiski o lekturach czy fil­mach – tracą rezonans, gdy znika problem lub gdy rzeczywistość dopisuje ciąg dalszy. Tekst o konflikcie izraelsko-palestyńskim powstał w 2001 roku. Dodano do niego aneksy z lat późniejszych. Ale jeśli ten pomysł się broni (sądzę, że tak), to nie tyle dzięki aktualizacjom czy autokomentarzom. Waż­niejsza jest metoda łączenia opisu zdarzeń czy zjawisk z pytaniem o to, co podstawowe i niezmienne. Dlatego, choć wgląd w racje izraelskie i arabskie im rzetelniejszy, tym większe budzi uznanie, to o ciężarze rozważań decydują imponderabilia. Elementarne pytania, które w tekstach Stanisława Błasz­czyny są istotne. I odwieczne, więc odporne na dezaktualizację. Zwłaszcza że Autor ma świadomość, że nie stawia ich jako pierwszy.

Rozmowa w stylu retro

„Jestem chyba człowiekiem anachronicznym…” – wyznaje Autor, przy­znając się do swej fascynacji malarstwem dawnych mistrzów. Wyznanie jest kokieteryjne. Anachroniczność oznaczałaby niedostrzeganie tego, co dzisiejsze, nienadążanie i epigoństwo. Ależ skąd. Jest jednak coś na rzeczy, bo przecież rozmach, pietyzm, drążenie tematu, cierpliwość i choćby próba scalania rozproszonych poglądów i tekstów mają w sobie staroświecki sznyt.
W poprzek współczesnych trendów (pośpiech, zdawkowość, ulotność) sytuuje się nastawienie na dialog. Równolegle z rozmową prowadzoną z autorami tekstów, z poglądami współczesnych i ludzi dawno minionych, toczy się dialog z rozmówcą nieco bardziej namacalnym. Z każdym, kto zechce podjąć zaproszenie.
Wyznam, że mam osobiste (choć wirtualne) doświadczenie rozmów na blogu Wizja Lokalna. Stanisław Błaszczyna (z sentymentem wspominam niegdysiejszy nick – Logos Amicus) jest rozmówcą szalenie wymagającym. Wymagającym, ale też uważnym, gościnnym, dociekliwym. Posty nie są przecież lakoniczne. Z uśmiechem przywołuję tu dylemat Autora zasygna­lizowany w ZAPISKACH: elaborat czy haiku? Zazwyczaj to pierwsze. Jeśli dodamy sążniste, wielopiętrowe komentarze, pozostawiane przez Czytelni­ków, moderowane przez Autora, uświadamiamy sobie, jaką wagę mają te spotkania.
Zapis kilku dyskusji trafił do działu ROZMOWY. Ich temperatura i wnikliwość są fenomenem. Choćby dlatego że wymiana zdań wymaga od interlokutorów znajomości tematu. Zamieszczone w tym tomie blogowe rozmowy dotyczą: powieści Coetzeego (Hańba), konfliktu izraelsko-palestyń­skiego, symboliki Krzyża, moralności moralistów, wojowniczości i pacyfi­zmu, potrzeby mitów etc. Ich zamaszystość, wielokontekstowość, a zwłaszcza determinacja w przekonywaniu do swoich poglądów kontrastują z codzien­nym doświadczeniem bardzo przelotnie rzucanych komunikatów. Uznanie budzi zaangażowanie Czytelników bloga, a zwłaszcza energia Moderatora, podsycającego rozmowę kolejnymi impulsami i polemicznym zacięciem.
Zadaję sobie pytanie, skąd bierze się ta potrzeba pisania i konfron­towania tekstów ze światem. Jedną z odpowiedzi jest próba zrozumienia i uporządkowania siebie. „Tworzą tylko ludzie, w których jest jakieś pęk­nięcie – w ten sposób dążą oni do sklejenia siebie w jedną nierozsypującą się całość”. Objaśnianie siebie dzieje się jednak poprzez Drugiego, który naszym słowom poświęca uwagę, tym samym uwierzytelniając nasz głos.
„Naturalnie, że pisząc do szuflady trafiamy w pustkę, czyli do «nikąd». Dopiero wtedy, gdy coś, co stworzymy (napiszemy, sfotografujemy, skom­ponujemy… etc.), znajdzie oddźwięk w drugim człowieku, to zaczyna to żyć, czyli tak naprawdę – istnieć. Tak jak stwierdził kiedyś Berkeley: Esse est percipi (istnieć to znaczy być postrzeganym). Odnosi się to zresztą nie tylko do tego, co tworzymy, ale i do nas samych (stąd zatrzęsienie wszel­kich blogów, stron fejsbukowych i innych sposobów autoprezentacji)”.
I to też jest metafizyczny survival.

Renata Borowiak

* * *

INNE RECENZJE (fragmenty)

.

PEŁNOKRWISTY HUMANIZM

(…)
Nie sposób wskazać tutaj jednej myśli przewodniej, która poprowadziłaby czytelników przez lekturę dzieła. Przez Zapiski wiedzie bowiem kilka lub kilkanaście tropów, a podążanie za każdym z nich jest niczym przechodzenie przez coraz to nowe drzwi, za którymi czai się każdorazowo nowy, gotowy do eksploracji świat. Warto tutaj nadmienić, że nie są Zapiski pozycją fabularną: żadna kompozycja oparta na fikcji nie wytrzymałaby strukturalnie tak potężnego ładunku treści osadzonego w tak „potarganej” (ze swojej natury) strukturze.
Czym właściwie są Zapiski? Może rodzajem pamiętnika? Rozliczeniem się Autora z własnymi przeżyciami, próbą zachowania ich w kapsule czasu, a tym samym unieśmiertelnienie – z pożytkiem dla siebie i czytających? Jest to zarazem próba bardzo ryzykowna, bo już na wstępie nasuwają się ważkie pytanie: czy Autor podołał tak karkołomnemu zadaniu? Czy udało mu się spiąć w spójną całość rozważania o wszystkim i o niczym? Nade wszystko zaś, czy efekt jego wieloletniej pracy jest dość interesujący, by zafascynować współczesnego Odbiorcę, wszystkowiedzącego, niecierpliwego, wiecznie głodnego dróg na skróty i łasego na odpowiedzi rysujące się, zanim na dobre zakiełkuje pytanie? Wyzwanie – tak możemy w najkrótszy i uczciwy sposób ocenić epickie dzieło Stanisława Błaszczyny. Czy zwieńczone sukcesem? O tym postarajmy się przekonać w toku niniejszej recenzji.
Książka podzielona jest na dwa tomy, które zawierają: Zapiski (tom pierwszy), Artykuły, Lektury i Rozmowy (tom drugi). Każda z części składowych jest diametralnie inna, każda stanowi właściwie osobną, zamkniętą całość. Zapiski to interesujący strumień świadomości opływający szeroko rozumianą materię wszechrzeczy. W Lekturach odkryjemy szereg recenzji, ale i rozważania o instytucji recenzji jako takiej. W Rozmowach, wreszcie, czeka na nas bardzo nietuzinkowa niespodzianka… (,,,)
Przyjrzyjmy się Zapiskom. Ich treścią jest jedyny w swoim rodzaju melanż rozważań o… wszystkim. Człowiek i Bóg. Życie i śmierć. Wiara i ateizm. Religia i racjonalizm. Etyka, moralność. Konsumpcjonizm. Indywidualizm. Słowo. Sztuka. Kultura. A pomiędzy każdym z tych haseł jeszcze wielokrotnie „człowiek” – temat dla Autora nadrzędny i bezwzględnie priorytetowy. (…)
Rozważania o kulturze – czy, ogólnie: o artefaktach ludzkiej słabości (lub mocy) twórczej – stanowią bez wątpienia mocną stronę Zapisków. Ta niewydzielona strukturalnie sekcja w sekcji, sama składa się z wielu osobnych narracji. Fakt, że nie kolidują ze sobą, że nakładają się na siebie i tworzą polifoniczną uwerturę jest godną pochwały zasługą Autora, który nie tyle warsztatem (skądinąd bardzo dobrym, by napisać tylko tyle), ale ogromnym rozeznaniem w temacie (tematach) i szaleńczym bez mała zafascynowaniem przedmiotem rozważań porywa czytelnika i – nieco na siłę, ale nie wbrew jego woli – wpycha go głęboko w nurty strumienia dociekań. Stanisław odnosi się równie chętnie do książek, filmów, muzyki czy płócien, nie gardząc przy tym osobami ich twórców. Nota bene, Zapiski mają bardzo malarską oprawę, gdyż do ilustracji swojego dzieła Autor wybrał (między innymi) solidną garść naprawdę dobrych reprodukcji: od Vermeerowskiej Kobiety z wagą (zapewne nieprzypadkowo wybranej na intro), poprzez Millaisa, Malczewskiego czy van Gogha, po Maneta i Picassa. Jeśli dodamy do tej listy także zdjęcia z licznych podróży Autora dookoła świata, to wiemy już, że pisząc o artefaktach ludzkiej kultury, Stanisław nie potraktował po macoszemu estetyki.
(…)
Specjalizacją Autora jest kultura, jednak bystry i otwarty umysł, umiejętność posługiwania się logiką i zdolność łączenia faktów, stanowią uniwersalne narzędzie poznawcze. Akapity poświęcone wymienionym tutaj tematom polecam szczególnej uwadze czytelników jako ważkie w dyskusji o „dzianiu się” historii, o destynacji gatunku Homo sapiens (zwłaszcza w ujęciu społecznym i narodowym). Stanisław nie jest na tym polu przypadkowym gościem. Stojąc nieco z boku, umiejętnie wskazuje świeże ścieżki dedukcji, obce mainstreamowym mediom, których przywiązanie do stereotypów jest wszak legendarne. (…)
Warto podkreślić, że niemalże obsesją Autora są rozważania na temat wojny i pokoju. Pojawiają się one w Zapiskach w postaci odniesień do tzw. wojny z terroryzmem, amerykańskiego militaryzmu czy – w szerszym kontekście pojęcia wojny sprawiedliwej. Nota bene, zrozumiałą uwagę poświęca Autor największemu mocarstwu obecnego świata, czyli Stanom Zjednoczonym. Interesujące są i te przemyślenia, choćby z takiego powodu, że spisywane są ze szczególnej perspektywy: Autor jest bowiem jedną nogą „tam”, w Ameryce, drugą zaś w Starym Świecie, w Polsce i Europie – będąc jednocześnie obywatelem dwóch półkul Ziemi (dwóch światów), starając się przy tym uniknąć jednostronnej optyki.
Nie podołamy tutaj szalonemu wyzwaniu, jakim byłoby przytoczenie wszystkich pojawiających się w książce wątków. Można by wspomnieć o dywagacjach historycznych (na przykład dotyczących zdobycia władzy przez Hitlera czy charakteru postaci Napoleona); o związkach między Naturą, Sztuką i Cywilizacją; o odniesieniach do kina, literatury, malarstwa; o „dialogu” ze Stanisławem Lemem czy wreszcie o intrygujących dywagacjach psychologicznych (wielopoziomowych i „zdradzających”, jak głębokie i wielopoziomowe są rozważania Autora w tej dziedzinie) i nie tylko. Listę zatem urwijmy i przejdźmy do kolejnych części książki.
Artykuły – stanowiące wybór tekstów publikowanych przez Stanisława Błaszczynę w prasie polonijnej i krajowej – otwierają drugi tom dzieła. Pod względem skali, ale i problematyki oraz ciężaru gatunkowego można je uznać za najważniejszy – obok Zapisków lub samodzielnie, w zależności od gustu – element składowy książki.
Podobnie jak w przypadku Zapisków, mamy tutaj do czynienia z tęczą tematów. Autor nas nie oszczędza, serwując już na wstępie mocne wejście smoka. W Czasie przemocy podejmuje wątek ważny dla siebie osobiście, ale zarazem szalenie ważny dla ludzkości en masse. Tytuł mówi sam za siebie, a my uściślijmy, że Stanisław analizuje aspekt wojowniczości Homo sapiens. Znajdziemy tutaj szereg trafnych uwag, podanych w interesujący sposób (chociażby dzięki kontekstowi historycznemu czy też odniesieniom do znanych osobistości świata kultury), bez zacietrzewienia – chciałoby się rzec, że metodą naukową, w oparciu o obserwację i badanie, o obszar empirii. Rzecz bardzo interesująca i, niestety, wiecznie na czasie, gdyż chmury burzowe wojen i, szerzej, społecznie, narodowo czy też religijnie motywowanej przemocy są zbyt ciężkie by rozwiał je wiatr dziejów.
Nad ludzką naturą pochyla się Autor także w eseju Mefisto i Riefenstahl – żywoty równoległe? Artykuł ten jest zarazem ciekawą wyprawą do świata sztuki – rzec by się chciało, że do katakumb, skrytych zazwyczaj przed ludzkim okiem, mrocznych i posępnych, bliższych piekłu niż niebu. Stanisław dokonuje pewnej ekwilibrystyki porównując dwie postaci: fikcyjnego Mefista i jak najbardziej niefikcyjną Leni Riefenstahl, ikonę kinematografii nazistowskiej, której gwiazda niejako wbrew przeznaczeniu, nie zgasła do dzisiaj (aczkolwiek jej blask przytłumiony jest moralnym odium ciążącym nad słynną reżyser). Punkt wyjścia do rozważań szalenie interesujący. Same rozważania – nie zdradzając ich treści – niebanalne i odkrywcze, a przy tym świetne w lekturze!
Dobrze nam w temacie kultury, więc przyjrzyjmy się kolejnej historii spod tego znaku. Poeci przeklęci zaciekawiają już od pierwszych zdań: sama definicja tytułowych poètes maudits nastraja optymistycznie do dalszej części tekstu. Frapująca nuta romantyzmu, gorycz wyzwania rzuconego mainstreamowi, cierpki smak wielkich emocji… Autor wgłębia się w temat zaglądając do okna w oknie, o poetach przeklętych pisze z pozycji widza Całkowitego zaćmienia Agnieszki Holland, która sama – nie będąc wprawdzie „wyklętą”, ustawiła się nieco w poprzek klasycznej perspektywy, z własnego wyboru zbliżając się ku swym upojonym nihilizmem bohaterom. Holland, a dzięki niej Rimbaud i Verlaine, ale także, nieco na marginesie, Trakl, Baudelaire czy Przybyszewski… lektura tego artykułu jest głębszym niż można by się spodziewać zanurzeniem w świat opisany. A przecież, zaraz na kolejnej stronie, tuż po Poetach przeklętych, czeka nas opowieść o Morrisonie, Hendrixie i Joplin…
(…)
Nie ma sensu, aby wymieniać wszystkie artykuły, a tym bardziej aby je opisywać: zostawmy kilka niespodzianek dla czytelnika, który z pewnością znajdzie dla siebie coś ciekawego. A rozpiętość tematyczna tekstów ujętych w tej sekcji jest naprawdę spora i nie wszystkie koncentrują się na kulturze jako takiej – na przykład cykl artykułów poświęcony został kwestii indiańskiej, poczynając na pechowej wygranej pod Little Bighorn, a kończąc na tragedii… bizona, a osobnego wpisu doczekała się tragedia smoleńska (nota bene, postrzegana przez Autora zza Oceanu i może dlatego właśnie godna uwagi). Na tym skończmy. Zachęcając czytelników do zapoznania się ze wszystkimi artykułami, przejdźmy do następnego punktu programu.
Lektury to przeskok do zupełnie innego uniwersum. Zarówno w ujęciu stylistycznym, jak i pod względem charakteru dzieła. Ta część jest bardziej uporządkowana, w wyraźny i logiczny sposób jest podzielona na poszczególne sekcje poświęcone omawianym książkom. Z konieczności każda z takich pozycji uzyskała więcej przestrzeni niż niezwykle liczne, zatomizowane wątki w Zapiskach. Ma to swoje zalety – jedną z nich jest choćby cokolwiek bardziej klasyczna narracja. Dla wielu czytelników książki treść Lektur może być kluczową zawartością książki. Zresztą, te teksty krytyczne stanowią swego rodzaju bazę, są elementem fundamentu pod epickim i niejednorodnym w formie monumentem „filozoficznej” części pierwszej.
Trzeci rozdział, Rozmowy, nie zapowiada niespodzianki, wszak tytuł jest wystarczającą informacją, by wiedzieć, na co możemy liczyć. I faktycznie, mamy tutaj możliwość zapoznania się z fragmentami wywiadów np. z Juliuszem Machulskim, Krzysztofem Zanussim (trudna dyskusja!), Agnieszką Holland, Radosławem Piwowarskim, Januszem Zaorskim, Jerzym Stuhrem, ale także z Tadeuszem Nalepą, Czesławem Niemenem i Henrykiem Mikołajem Góreckim. Na nazwiskach znanych i uznanych się nie skończyło. Nietuzinkowym otwarciem części są bowiem… zapisy rozmów blogowych. A konkretnie dialogów prowadzonych w formie komentarzy pod wpisami na blogu Autora. To jest właśnie ta obiecana niespodzianka. Nieczęsto się zdarza, by w formie drukowanej autorzy tak dosłownie odnosili się do „potyczek” cyberprzestrzennych! Niespodzianka jest trafiona, bowiem, o ile wywiady z celebrytami okazują się rzeczywiście interesujące – co najmniej interesujące! – to przecież pełne żaru i emocji rozmowy niepokorne z przedstawicielami blogosfery wcale im nie ustępują, a może nawet przerastają. Są przy tym zupełnie inne: mniej formalne, improwizowane od początku do końca, momentami nawet nerwowe, bardzo przy tym autentyczne i bogate w mądrą treść. (…)
W czwartej części – Lirycznie – doświadczymy kolejnej interesującej wolty, jako że przenosimy się do mniej wymiernego, bardziej miękkiego świata poezji. Jej twórcą jest sam autor, a o części utworów można napisać to samo, co o konstatacjach w Zapiskach – są one odpowiedzią na potrzebę chwili, jeszcze jedną formą rejestracji przemyśleń autora, tyle że nieco mniej obiektywną, celowo mocniej naznaczoną formą. Są poszczególne liryki elementem dialogu z dziełami sztuki, jak choćby Pustka i żar oraz Jak pies będące wierszowanym komentarzem do pradowskich obrazów Goi i Boscha. Ta część jest szczególnie trudna w ocenie, gdyż jako mniej „racjonalna” silniej uzależniona jest od gustu Czytelnika, czy też nawet jego nastroju.
Last but not least, zamykające książkę Źródła i strumienie to epilog zamiast wstępu. Zabarwiony miłoszowskimi wątpliwościami i odnoszący się do najważniejszego z pytań: „dlaczego?” Nie jest to podsumowanie całości, raczej osobna mikro-całość i zarazem interesująca kropka nad „i”.
(…)
Imponująca jest rozległa wiedza Stanisława Błaszczyny i niezwykła łatwość, z jaką porusza się po tak różnych przestrzeniach, jak te będące treścią książki. Gdybyśmy chcieli skrócić niniejszą recenzję, a tym samym ocenę książki do jednego zdania, powinno ono zapewne brzmieć tak: Zapiski. Lektury. Rozmowy to pozycja nietuzinkowa, doskonała jako odpoczynek od popularnych powieści, ale i świetna jako element ekwipunku badacza rzeczywistości. Dla osób chcących zatrzymać się na chwilę przed mądrymi pytaniami i gotowych poświęcić czas na próbę znalezienia odpowiedzi, jest to lektura wręcz obowiązkowa.

Dariusz Barczewski

* * *

SZTUKA SPRZĘŻENIA ZWROTNEGO

Najprościej rzecz ujmując, autor uprawia eseistykę kulturową, a zważywszy na ogrom eksplorowanych tu dziedzin humanistycznego poznania i ekspresji, mamy do czynienia z rozmachem iście arystotelejskim. Błaszczyna jako wrażliwy – czuwający, czujny i czujący –erudyta wciela się w postać rodem z Fahrenheit 451 Raya Bradbury’ego, realizując na osobniczą miarę misję, którą zapewne zamierza kontynuować aż do swojego końca: uchronić i razem zgromadzić jak najwięcej z tego, co powstało na przecięciu sztuki, myśli ludzkiej i przeżycia.
Na palecie słownej autora, oprócz szeroko podejmowanej literatury pięknej, goszczą na przemian filozofia, historia, kino, poezja, sztuki plastyczne – w tym fotografia, którą sam uprawia – a także zapiski z licznych podróży (by skrótowo poprzestać na kilku najważniejszych).
Do tych wszystkich dziedzin Błaszczyna podchodzi z naturalną swobodą odpowiednio wyekwipowanego intelektualnie (przedwojennego?) krytyka-eseisty. Warto podkreślić, że autor ceni ekonomię słowa, pisząc przystępnie i bez egzaltacji. Myślowo są to teksty bardzo wyważone, jako że ich substancja wymaga ręki sapera, a nie kopyt stada w galopie… nie wiadomo dokąd. Do tego z równą wprawą porusza się on w obrębie licznych, a niezbędnych tu form: od wspomnianego eseju – przez recenzję, szkic krytyczno-literacki, wywiad czy popularno-naukowy tekst tematyczny – do aforyzmu i galerii przedstawieniowej włącznie.
Odrębną część książki stanowi wybór Artykułów. W tychże uwagę wypada zwrócić na rozważania Autora na temat wojny w niezmiernie frapującym eseju Czas przemocy. Temat gwałtu, jaki zadają sobie ludzie, podjęty zostaje bardzo kompleksowo: od przywołania rudymentarnych (wypartych?) sfer podświadomości indywidualnej i kolektywnej oraz archetypów – przez kwestie wyboru i socjotechniki – a na podlegających już raczej prawom chaosu doświadczeniach zbiorowych skończywszy.
Między wierszami nie jedno dowiadujemy się o piszącym te słowa, którego postawa wobec najbardziej destrukcyjnego żywiołu jaki człowiek jest w stanie świadomie sprowokować, wydać się może z pozoru paradoksalna. Błaszczyna, tak żarliwie wszelkiej wojnie przeciwny – wręcz jej nienawidzący – podkreśla jednocześnie, że nie jest pacyfistą. Z prostego powodu. Bowiem pacyfizm traktuje jako ideę i jako taką odrzuca; to nie jest czas ani miejsce dla idei – zdaje się mówić – zwłaszcza takich, których programem jest luksusowe zaniechanie (słabe tarcie węgla na głazach platońskiej jaskini). Sprzeciw dla wojny jest jego zdaniem domeną najtwardziej trzymającego się ziemi pragmatyzmu, praktycznej sztuki przetrwania, co w zasadzie stanowi wszelkiego idealizmu zaprzeczenie. Tę różnicę Błaszczyna stara się możliwie mocno podkreślać. Tym bardziej, że ideowość drugiej strony (wojennych jastrzębi i agitatorów) dąży nieodwołalnie do jak najszybszej transformacji w równie przyziemną postać rzezi, której na poziomie ludzkiego upodlenia od pewnego momentu nie daje się już kontrolować po żadnej stronie konfliktu, jak uczy historia każdej losowo wybranej wojny. Przyziemny konkret jest tu zbiorem wspólnym i jego język należy uczynić orężem w walce przeciwko walce.
Padają przykłady kilku różnych antywojennych postaw, z czego najbardziej intrygująca zdaje się być ta, którą przyjął w osobistym (bo niby w jakim?) wymiarze Witold Gombrowicz ”rejterujący” z ogarniętego pożogą kontynentu za ocean. A nawet nie tyle sama postawa, która przysporzyła mu w kraju etykietkę tchórza i frajera, co jej godna von Clausewitza obrona. Bo to jest militarna (sic) wyższa szkoła jazdy. Gombrowicz odmawia uczestnictwa w wojnie, tłumacząc to właśnie swoim frajerstwem i przyrodzoną łajzowatością, która dyskwalifikuje go, jako członka zespołu (wojna to gra zespołowa), zdolnego narazić cały ewentualny pododdział na niebezpieczeństwo z tytułu tak niepewnego, marnego ogniwa. Można to rozpatrywać w dwóch kategoriach. Primo – błyskotliwej tudzież nieodpartej logiki Gombrowicza, która pozwala mu bezpiecznie wyciągnąć się za własny harcap z każdego logicznie i przedmiotowo obcego mu bagna. Secundo – mamy tu bardzo realistyczną pochwałę zawodowstwa i powagi w podejściu do rzemiosła wojennego, gdzie partner z oddziału jest gwarantem twojego przeżycia (i vice versa). Gombrowicz mógł swoją ,,dezercją” uratować komuś życie. A skoro było o idealizmie, gdzieś tam – hen w tle takiego rozumowania – pobrzmiewa heroiczny koncept wysłania przeciwko sobie dwóch najlepszych ludzi, by rozstrzygnęli konflikt zbiorowości w walce jeden na jeden – humanitarne przeciwieństwo napoleońskiego ,,cały naród pod bronią”.
I tu zatoczywszy niewielkie koło dochodzimy à rebours do antywojennego praktycyzmu Autora, który raczej zaleca rozglądnąć się naokoło i zachłysnąć urodą otaczającego świata i ludzi, po czym zacisnąć powieki i zwizualizować sobie to, co z tego wszystkiego zostanie, gdy opadnie dym … Wtedy wyostrzy się obraz tych naprawdę nielicznych, którym się to ewentualnie opłaci (albo i nie). I nie będziesz to ani ty, ani ja, ani nikt, kogo w życiu spotkałeś.
Błaszczyna nie daje recepty, jak tego wszystkiego uniknąć – taki się jeszcze nie narodził. Ważna jest świadomość tego wszystkiego, którą należy wykształcić i pielęgnować. Ważne jest, by decydująca zbiorowość liczyła jak najwięcej jednostek tak właśnie mentalnie wyekwipowanych.
Jednak najbardziej interesujące – choć raczej w odniesieniu do prowadzonego bloga, niż jego książkowej tu rekapitulacji – jest interaktywne ,,drugie życie’” zamieszczanych tekstów w konfrontacji z czytelnikami. W rozdziale Rozmowy dostajemy soczystą próbkę tego, jak to wygląda…, co też powinno posłużyć odbiorcy za ostateczną zachętę do odwiedzenia strony autorskiej Stanisława Błaszczyny. Albowiem sama książka w tym wypadku ma się do tego tak, jak słuchanie płyty studyjnej do obecności na koncercie z szansą podłączenia się do jam session (z akcentem na pierwiastek dygresyjno-nieprzewidywalny). Mamy bowiem możność uczestnictwa w żywych i nieraz całkowicie zaskakujących rozmowach Autora z czytelnikami z wyjściowym punktem „A” w postaci zamieszczonego tekstu i punktem dojścia „?” poprzez meandrującą to polemicznie, to komplementarnie, wymianę myśli. Jakby Błaszczyna chciał przy tym wszystkim stworzyć jeszcze dodatkowy gatunek literacki: feedback art. Co oczywiście nie umniejsza wartości samych tekstów (których część tu zawarto) – przecież to one, nie co innego, są siłą napędową wspomnianej ,,sztuki sprzężenia zwrotnego”.
Autor nie głosi przez to wszystko chwały fenomenu, jakim jest przywilej bycia światłą istotą ludzką, on po prostu z tego przywileju korzysta. Warto więc zadać pytanie: w jakim celu?
Na pewnym poziomie to, co on robi, jest mową obronną dla rodzaju ludzkiego – także przez utrwalanie wszystkiego, co warto – układającą się w historię walki autora z własnym w człowieka zwątpieniem. Walki uczciwej. Pisząc o okrucieństwie historii (także i tej dokonującej się na gorąco), marginalizacji kultury wysokiej i urynkowieniu… praktycznie już chyba wszystkiego, Błaszczyna nie pozwala sobie na obiektywizm ani na krzepiąco-redukcyjny format ad usum delfini. Po prostu donosi o kolejnych samoniszczycielskich triumfach współczesnego świata, nawet gdy jedyne co może temu przeciwstawić, to bezradne wishful thinking.
Od razu uspokajam: bynajmniej nie przybiera to formy reaktywnych jeremiad urodzonego katastrofisty – raczej zaintrygować powinna w tym momencie metoda, jaką autor przyjmuje, szykując dla tego przeciwwagę. Na swoją modłę oczywiście, świata zbawić się nie da, ale zawsze można coś zrobić dla wykupienia go z jego własnej niewoli – w swoich oczach. I ugruntowywać, aktualizować to w świadomości.
W przypadku Stanisława Błaszczyny jest to osobista praktyka specyficznej jogi przeciwieństw. Starczy obejrzeć jego serię zdjęć z azjatyckich wypraw, gdzie (jak kiedyś jeden taki) „szuka człowieka”, a z drugiej strony ustawić jego północnoamerykańskie zachwyty przez obiektyw Nikona nad przyrodą, głównie nieożywioną.
Dlaczego tak? Tu przecież mieszka od lat, a jednak w obliczu tego terytorium woli pozostać sam z zachwycającym odludziem w migawce. Zaś w podróży na tereny obce mentalnie i kulturowo bywa się – tak czy inaczej – przechodniem. I paradoksalnie, dlatego autor tam właśnie szuka, czasami po omacku, szlachetnych iluminacji, chwytając uwikłanych w obcą – ale jakże afektywną – codzienność, autochtonów. Koniecznie w mgnieniu, które ma potem emanować możliwie najdłużej…, co istotne, z zachowaniem naturalnej prostoty tematu, bez artystowskiego doładowania „sobą”.
Składa się to wszystko na temporalnie rozwijany zapis głębokiego doświadczenia ogólnoludzkiego piękna, które formuje (?) tajemny szyfr ocalenia dla pojedynczego człowieka. Tajemny, gdyż z pominięciem translacji intelektu, któremu Błaszczyna przyznaje zwykle tak ważną rangę, choć nie bez poważnych zastrzeżeń. Jest w tym jakaś zawoalowana, grawitacyjna religijność, ale bardziej w rozumieniu Andrzeja Żuławskiego, który powiedział kiedyś: „albo rozmawiamy o Bogu, albo rozmawiamy poważnie”. A tak na marginesie, podobne doświadczenie zawsze na jakiś czas pomaga w byciu lepszym – dla bliskich i dla siebie samego.

Jacek Dygoń

* * *

SŁOWO KLUCZOWE – PODRÓŻ

Gdyby wybór tytułu tej książki należał do mnie, to brzmiałby on banalnie – Żywot niebanalny. Książka wielowątkowa, z gatunku tych, o których trudno wydaje się opinie, bo poruszane problemy są tak ważne i złożone, że trudno opowiedzieć się jednoznacznie po którejś ze stron. Autor prowadzi nas poprzez swoje światy, zmusza do przemyśleń moralno-filozoficznych, uświadamia, że zło jest zdradliwe, bo często posługuje się dobrem albo przemyca się pod osłoną białych kołnierzyków, pyta o sens istnienia, o istotę człowieczeństwa, balansuje na granicy pomiędzy sacrum a profanum, zestawia ze sobą ludzką cywilizację i zwierzęcą chuć, dobro i zło, prawdę i fałsz, brata Twardowskiego z Wojaczkiem. Można odnieść wrażenie, że Autora bawi doszukiwanie się podobieństw i różnic, ale to nieprawda – On dąży do ideału i poszukuje Sensu.
Myślący, wrażliwy, niegodzący się na wyzierającą z każdego kąta bylejakość, powierzchowność, merkantylność – stąd być może wrażenie, że czasami wydaje się być osamotniony. Chwilami pasują mi do Niego jego własne słowa charakteryzujące postać Andrzeja Bobkowskiego: „sfrustrowany własną niemożnością znalezienia sobie w tym wszystkim miejsca. Znajduje się więc on jakby między młotem a kowadłem, chciałby się uwolnić od tego całego balastu kulturowej nadbudowy, która bądź co bądź go uformowała, a jednocześnie jest w niej zanurzony po same uszy”.
Samotność jest niepożądanym, a jednocześnie nieuniknionym znakiem zmian zachodzących w świecie. Obawia się jej każda istota społeczna, jaką jest człowiek. Najsilniej uderza w ludzi wrażliwych. Syndrom współczesnych czasów to samotność w tłumie, w masie, która według Ortegi y Gasseta jest niczym innym jak społeczną nijakością, zbiorem ludzi niewyróżniających się niczym od innych, będących jedynie powtórzeniem typu biologicznego. Stanisław Błaszczyna pozwala sobie mieć odmienne zdanie i słusznie zauważa, że z takich samych ludzi składały się tłumy wiwatujące na cześć Hitlera, jak i tłumy zebrane na placu Świętego Piotra, by oddać hołd zmarłemu Janowi Pawłowi II.
Tym, czym w Zapiskach ujął mnie Autor, jest Jego wyznanie „Ważniejsza stała się dla mnie ta sfera fenomenu istoty człowieka, która związana była […] z jego sercem. A więc zwykłe wyczucie dobra i przyzwoitości”. Majątek, prestiż to tylko pozory szczęścia. „Materialiści za wszelką cenę chcą zdegradować ducha, usuwając go ze swojego słownika. I odnoszą w tym sukces. To dlatego materializm staje się nie tylko czymś oczywistym i powszechnym, ale i bezdusznym”.
Książka, a szczególnie jej pierwszy tom, wypełniony zapiskami Autora, naszpikowana jest takimi filozoficznymi perełkami. Stanowią one dodatkowy smaczek i mogą być niezłą gratką – nie tylko dla koneserów aforyzmu.
Zapiski, o których Autor z przymrużeniem oka mówi czasami „co się plecie w kajecie” – to refleksja nad światem, życiem, konstatacja nad jego przemijaniem. Tyczą zarówno fundamentalnych, jak i zupełnie prozaicznych sfer życia każdego człowieka, stąd skłonność do utożsamiania się z nimi przez czytelnika. Satysfakcję sprawia odkrycie, że jest Ktoś takiego formatu, kto myśli i czuje podobnie i ma odwagę to publicznie wyartykułować.
W części I tomu drugiego znalazł się wybór artykułów, których tematy są zupełnie różne i pozornie nie tworzą z sobą żadnej spójnej całości. Pozornie, bo mają wspólny mianownik i jest nim „konflikt”.
Żyjemy w czasach totalnego konfliktu wszystkiego z wszystkim, wszystkich z wszystkimi. Sam człowiek uwikłany jest w nieustanny dialog z samym sobą. Postęp cywilizacyjny sprawił, że przemieściły się wszystkie granice, zarówno te fizyczne jak również – może nawet przede wszystkim – te mentalne. Chyba jeszcze nigdy dotąd człowiek nie żył w takim rozdarciu i rozterce jak obecnie
Konflikty, o których traktują artykuły powstają na różnych płaszczyznach i dotyczą każdego człowieka, choć w codziennym zabieganiu nie wnikamy aż tak głęboko w źródła ich przyczyn. Każdy z nas opisany jest, a tym samym determinowany granicami państw, polityką, religią, płcią, kulturą i oczekiwaniami społeczności, w której funkcjonuje. Gdzie tu miejsce na wierność samemu sobie, na osobiste szczęście, na wolność w każdym wymiarze? Czy nasze wybory czynią nas wolnymi czy może niewolą?
(…)
Druga część tomu drugiego, zatytułowana Lektury, to kompozycja krótkich „portretów” takich osobowości, jak np. Coetzee, Nietzsche, Ortega y Gasset, Bobkowski, Kisielewski, Chwin… Dzieli tych autorów wiele – pochodzenie, wiek, miejsce zamieszkania, wykształcenie, ale to, co jest dla nich wspólne, to fakt, że każdy z nich, wykorzystując literacką przestrzeń, realnie wpływa na świat. Jak to możliwe? Są kontrowersyjni, niepokorni, mają odwagę publicznie obalać mity, rzucać nam niewygodną prawdę prosto w twarz. Są autorytetami. Wprawdzie panuje pogląd, że z autorytetami się nie dyskutuje, ale Autor to robi, i robi to ciekawie. Każda historia ma swoją dynamikę, swój język. Ja np. zakochałam się w historii miłości Bobkowskiego do Francji, która jest opisana niezwykle plastycznym językiem, wręcz brawurowo – tak jak brawurowe były rowerowe jazdy „chuligana wolności” bez trzymanki.
(…)
Sądzisz, że znasz kogoś tak dobrze, że już niczym cię nie zaskoczy. Namawiasz by to, czym karmił cię przez lata, wydał w formie książki, a gdy to się dzieje i masz napisać kilka słów, dlaczego to jest takie ważne, raptem masz z tym problem.
(…)
W części zatytułowanej Źródła będącej refleksją autora nad własnym życiem, nad motywami, które obudziły w nim zew podróży i pozwoliły znaleźć w sobie odwagę realizacji marzeń, próbą odpowiedzi, czy ich spełnienie uszczęśliwiło Go. Jako analogię Stanisław Błaszczyna przytoczył słowa Czesława Miłosza: „Całe życie badał, podpatrywał sekrety wielkich mistrzów malarstwa, po to tylko, żeby namalować strumień koło swojej rodzinnej wioski i dwie gęsi na brzegu. Gdyby tak powiedziano o mnie, byłbym zadowolony, bo znaczyłoby to, że czegoś się nauczyłem, […] Wyruszając w moją podróż, miałem nadzieję odkryć ukrytą formułę, pozwalającą przeniknąć w sam ogród rzeczywistości, tam gdzie prawidła gry są już niepotrzebne”, dopisując do nich własną refleksję: „Odkryć «ukrytą formułę». Ale czy taka formuła istnieje? A jeśli istnieje, to czy jest nam dostępna? Wyrosłem w ogrodzie rodzinnego domu – w ogrodzie mojego dzieciństwa. Chciałem poznać inne ogrody, także ten ogród rzeczywistości, o którym pisze Miłosz. Ale dlaczego? Co mnie do tego skłaniało? I do czego ta wiedza była (jest) mi potrzebna? Czy naprawdę łudziłem się, że odnajdę ów Master Key of Perception – czyli klucz do wszystkiego, który otworzyłby mi Drzwi Poznania na oścież? A może to była zwykła ciekawość? Albo odwieczny atawizm pchający nas z miejsca na miejsce – za następną górę, za kolejne lasy, jeziora, rzeki, morza i oceany…, bo być może tam, i może nawet tuż za rogiem jest… jeśli nie raj, to nasza Ziemia Obiecana, albo co najmniej jakiejś miejsce ciekawe i ekscytujące… Była to (jest) pogoń za czymś. Ale może też i ucieczka? Chęć odnalezienia siebie prawdziwego, czy może pragnienie, by o sobie – a raczej o tym, co sprawia ból i cierpienie – zapomnieć?”
W zapisku Książki mojego dzieciństwa niewinny zwrot „za sosnowym lasem, który – jak mi się wtedy zdawało jest niczym wobec zagajnika palm kokosowych” sugeruje, że autor już docenia wszystko to, co niesie ze sobą symbolika sosnowego lasu, czegoś się w tej podróży przez życie nauczył i jak sam zauważa, nie tyle istotne jest miejsce, gdzie zamknie się pętla naszego bytu, co droga, którą do niego przebędziemy – czyli nasza podróż przez życie.
Jeśli zgodzimy się z autorem, że duszą i życiem książki stają się serce, rozum i zmysły czytelnika – że z tych samych względów ta sama książka może być błyskotliwa lub mętna, mądra lub głupia, pełna ducha lub duszna – to ciekawe, czym okaże się ona w Twoim odczuciu, Szanowny Czytelniku?

Elżbieta Kondyra

* * *

MALARZ SŁÓW I OBRAZÓW

I stało się!… myśl zaczęła się rozwijać, snuć jak zwoje pajęczynowe. I oplatać nią najpierw oczy, później koniec nosa, (tak, tak – w tej kolejności), wreszcie mózg. Im głębiej się zanurzać w lekturę tych myśli, to wysnuwane refleksje pochłaniają czytelnika coraz bardziej…
W swojej książce, będącej zbiorem rożnych form literackich, Autor porusza liczne ważne kwestie interesujące – jak sądzę – dla każdego czytelnika. Bogactwo tematów, do jakich nawiązuje i dziedzin, w jakich się zanurza – jest oszałamiające. Czytelnik bowiem może znaleźć tu aforystyczną gęstość, jak i eseistyczny rozmach, odwołania do cywilizacji i kultury, jak i jednostkowej „doli człowieczej”; obok wędrówek w przeszłość jest diagnoza stawiana współczesności; są odniesienia do kina, literatury, filozofii, psychologii, socjologii… nawet do polityki, wbrew temu, że autor wydaje się nie darzyć polityków sympatią, deklarując swoją apolityczność i niezależność od jakiejkolwiek ideologicznej koniunktury. W książce są też rozmowy z twórcami kultury (Henryk Górecki, Krzysztof Zanussi, Agnieszka Holland, Czesław Niemen…) – osobami znanymi i publicznymi, ale i niezmiernie ciekawe dyskusje z bardziej anonimowymi internautami czy nawet z przyjaciółmi (godna polecenia jest zwłaszcza konwersacja o micie). Wreszcie – co chyba jest najważniejsze – są też własne, zupełnie świeże refleksje na temat licznych obrazów, tak tych malowanych ręką ludzką, jak również – a może i przede wszystkim – malowanych ręką Matki Natury… i to nie tylko na kontynencie amerykańskim, ale i całego świata.
Stanisław Błaszczyna jest publicystą, eseistą, krytykiem filmowym… Bez względu na to, czy pisze do dziennika, tygodnika, miesięcznika, bloga w Internecie, czy pamiętniki do szuflady – pisze to z wnikliwością i pasją, nadającą temu wszystkiemu odpowiednią wagę. Jego recenzje filmowe i wywiady z filmów tych reżyserami (tak polskimi, jak i zagranicznymi), ale też z aktorami, muzykami, kompozytorami… wszystko to – zwłaszcza po latach, gdy niektórych z tych ludzi nie ma już pomiędzy żyjącymi i jakaś nowa perspektywa pozwala nam patrzeć inaczej – wypełnia bogate życie intelektualne Stanisława Błaszczyny. I w tych wywiadach jest jak skauci u eksploratora Roberta Baden-Powella – bardzo dokładny i skrupulatny, jakby w obiektywie swojego aparatu zmieniał zoom z szerokokątnego na teleobiektyw i wnikał w szczegóły – a tam właśnie kryje się sens i głębia – pełnia obrazu.
Stanisław jest przecież malarzem i fotografem. Malarzem słów, ale i obrazów fotograficznych – utrwalanych sensorycznie i cyfrowo – ale też i tych pastelowych. Czarno-białych portretów cyfrowych, jak również grafik. Mnogość technik, twórcze poszukiwania doskonale dopełniają jego wędrującą Naturę. Jest jak holenderski malarz z XVII wieku – zostawia nam swoje odbicie lustrzane, zaklęte w odbiciu karafki, czy jako cień na szybie.
Jest też poezja.
A Poezja u Staszka jest chyba specjalnie w tym tomie podana na końcu… za opisami, relacjami, konwersacjami – jest myśl poetycka. Jak u Arystotelesa (w tym roku obchodzimy 2400. urodziny Stagiryty!)… po fizyce jest metafizyka! Po opisie są wnioski. Po prozie – poezja!
Stanisław Błaszczyna jest wreszcie podróżnikiem, wagabundą, Bobkowskim Ameryki (o którym zresztą pisze), Stachurą Białych Piasków i Pustynnych Wydm, który w licznych podróżach po Stanach Zjednoczonych – po obu Amerykach i po całym świecie – notuje i utrwala tego świata piękno. Pokazuje to w szczegółach, fotografując ludzi, ich twarze, zajęcia i miejsca pracy oraz wypoczynku, wreszcie malownicze krajobrazy przyrodnicze, w szczególności te zamknięte w parkach narodowych na świecie. Obnaża przez to swoje głębokie związki z człowiekiem i człowieczeństwem… Jest bowiem Człowiekiem Drogi (Homo Viator), a Brulion Przydrożny jest najlepszym przyjacielem Człowieka Drogi…
I na koniec uwaga osobista.
Drogi Staszku, to chyba ja namawiałem Ciebie kiedyś, byś wydał swoje teksty, które na bieżąco (w mediach lub na blogu) komentowałem, uzupełnianiem moim punktem widzenia. Wreszcie dzieliłem się z Tobą i z innymi, moimi myślami, które pobudzasz. Cieszę się, że Twoja Opera Omnia jest publikowana, że jest ten wybór zapisków, artykułów, wywiadów zebrany w jedną całość… Że jest już pierwsza książka – a właściwie pierwsze dwa tomy – (czekamy na następne), którą można dotknąć, nie tylko wirtualnie. Bo jak dotknąć bitów w komputerze, a papier przecież – który choć przyjmie wszystko – zostanie po nas… może nieco dłużej. Może na półkach domowych, a może w bibliotekach. Na koniec.

Bogdan M. Kwiatek

*  *  *

.

POWRÓT DO ŹRÓDEŁ – spotkanie autorskie (relacja)

.

Spotkanie autorskie w Muzeum Ziemi Leżajskiej (2 czerwca, 2018 r.) Od lewej: prof. Waldemar Kuczyński, Stanisław Błaszczyna, Anna Stankiewicz-Ordyczyńska, Bogdan M. Kwiatek.

.

A jednak wróciłem tu – i to z całym majdanem swoich książek.
Wróciłem do źródła, gdzie miał początek strumień mojego życia…
(Ale dajmy sobie spokój z patosem).

Leżajsk to moje miasto rodzinne. Tuż za granicą miasta, którą stanowi rzeka Błotnia – na skraju wsi Giedlarowa – jest położony mój dom, gdzie (z małymi przerwami) mieszkałem do 30-go roku życia, i do którego powracam co kilka lat z moich wojaży, dzieląc go z moim drugim domem znajdującym się w Chicago. Cóż, taka jest dola emigranta nomada, włóczącego się po świecie, który – żeby było dziwniej (a może ciekawiej?) – tak naprawdę jest w gruncie rzeczy domatorem.
Na szczęście, moje powroty w strony rodzinne nie są jedynie powodowane pogrzebami członków najbliższej rodziny czy przyjaciół (choć ostatnimi laty pochowano tu kilka drogich memu sercu osób), lecz nadal są przede wszystkim spotkaniami z żywymi, bliskimi mi ludźmi.
Tym razem zdarzyła się jednak okazja szczególna. Było nią ukazanie się w ostatnich miesiącach moich książek, a właściwie – żeby było jeszcze bardziej nietypowo i zgoła szalenie – moich czterech książek, które pojawiły się w sumie niemal równocześnie. To był w zasadzie główny powód zawieszenia na dość długi czas mojego bloga – strony Wizja Lokalna – bo proces wydawniczy okazał się (nie tylko dla mnie) harówką, która trwała prawie dwa lata.
Ale warto było. Książki wydano pięknie (to nie jest opinia moja – bo nie chcę być jak ta pliszka, która własny ogon chwali – ale wszystkich tych, którzy już je posiadają) – na znakomitym papierze, z mnóstwem kolorowych ilustracji, w twardych, płóciennych oprawach a na dodatek w obwolucie. Tak wydane zostały pierwsze trzy wolumeny – czwarty zaś, tom PODRÓŻE, ukazał się w twardej kolorowej oprawie, choć nie płóciennej i bez obwoluty, co jednak w wydaniach na poły albumowych (a takie są PODRÓŻE) sprawdza się lepiej, gdyż jest bardziej praktyczne i poręczne. (Renata „Tamaryszek” Borowiak, jedna z recenzentek moich książek – która niestety, wskutek wypadku samochodowego, nie mogła dotrzeć na spotkanie do Leżajska – użyła na określenie tomu PODRÓŻE zgrabnego wyrażenia, mówiąc, że jest on „kolorowym satelitą” pozostałych książek.)

No i wypchano człowieka na afisz – słup ogłoszeniowy na leżajskim Rynku

Informacja o książkach przeciekła już wcześniej do Internetu, jednak tutaj piszę o nich pierwszy raz, więc pokrótce – zanim przedstawię bliżej poszczególne pozycje w osobnych wpisach – wspomnę, że tom I ma tytuł ZAPISKI, tom II – ARTYKUŁY LEKTURY ROZMOWY; książka trzecia zaś (będąca w zasadzie odrębną publikacją) to KINO TEATR SZTUKA. Czwarta pozycja to wspomniane już (opasłe, bo liczące ponad 800 stron) PODRÓŻE, które obok moich relacji i zapisków z wędrówek po świecie, zawierają 675 kolorowych fotografii, często zajmujących całą stronę lub nawet całe strony dwie.

W książkach jest nieco wątków autobiograficznych, nuta nostalgii, lekka melancholia przemijania skłaniająca nas do poszukiwania straconego czasu… To wszystko skłoniło mnie do tego, by na premierę prezentacji moich książek wybrać rodzinny Leżajsk. Był to dla mnie wybór jak najbardziej naturalny, zwłaszcza że zorganizowanie podobnej imprezy wiązało się z możliwością spotkania z ludźmi, z którymi przyszło mi dorastać, z którymi zetknął mnie przed emigracją los – z czasem zbyt oddalonymi, ale nadal dla mnie ważnymi i w pewnym sensie bliskimi, bo zawsze – przynajmniej w mojej pamięci – obecnymi.

Miałem to szczęście, że w organizację spotkania autorskiego zaangażowało się kilka osób, które nad wyraz cenię, i bez których najprawdopodobniej wypadłoby ono dość mizernie. Spiritus movens całego wydarzenia okazała się Pani Anna Stankiewicz-Ordyczyńska, pasjonatka Leżajska, która uparcie i z niespożytą energią podejmuje na swoich stronach internetowych ważne dla Ziemi Leżajskiej tematy, drążąc historie, przybliżając ludzi, badając genealogie, robiąc mnóstwo ciekawych zdjęć… Wspomógł ją z całą swoją dystynkcją prof. Waldemar Kuczyński, mój dawny wychowawca z Liceum, będąc nie tylko gościem honorowym spotkania, ale i kimś wnoszącym weń ciekawe treści, zadającym pytania, komentującym… Żywiołem moderacji, duchem niespożytym, królem dygresji i recenzentem zawstydzającym mnie pochwałami (którymi sypał jak z rękawa) oraz komplementami (m.in odsyłając moją skromną osobę do Renesansu) był mój przyjaciel – obieżyświat, filozof, autor książek o swoich podróżach dookoła świata oraz albumów fotograficznych – Bogdan Kwiatek z Krakowa. Specjalnie na spotkanie, z dalekiego Gdańska przybył (wraz z żoną) Marian Gorlikowski, profesjonalny operator telewizyjny, który całość imprezy zarejestrował swoją kamerą (z czego rezultatem można się zapoznać poniżej, w filmach z Youtube).
Wdzięczny jestem również Stanisławowi Chmurze, byłemu staroście leżajskiemu, oraz dyrektorowi Muzeum Ziemi Leżajskiej, panu Jackowi Kwiecińskiemu, za umożliwienie przeprowadzenia spotkania w najpiękniejszym chyba budynku miasta, w jakim znalazło swoje locum Muzeum Ziemi Leżajskiej (przy okazji dziękuję za serdeczne powitanie, jak i podarki, jakie otrzymałem od szefa tej placówki, cieszącej się coraz większym powodzeniem nie tylko wśród mieszkańców Leżajska, ale i wśród turystów, którzy coraz liczniej odwiedzają miasto).
Nie mogę oczywiście nie wspomnieć o pomocy, jakiej udzieliła mi moja siostra (a zorganizowała ona nie tylko bardzo smaczny catering), jej mąż (przy okazji dziękuję Basi i Markowi za pyszne ciasteczka), jak również moja siostrzenica Ania, autorka nie tylko znakomicie zaprojektowanego, obwieszczającego spotkanie plakatu (który za jej sprawą zawisł w wielu punktach miasta i okolic), ale i współautorka projektów książkowych okładek. (Ula, Tobie też składam dzięki… wiadomo za co 😉).

Humory dopisywały

 

I wreszcie samo spotkanie.
Doprawdy nie mogłem sobie wymarzyć lepszego!
Bez afektacji mogę stwierdzić, że to bez wątpienia jedno z moich życiowych highlights.
Frekwencja dopisała nad wyraz – elegancką i stylową salę Muzeum wypełniło około 90 osób. Niektórzy przybyli z tak odległych miejsc, jak Warszawa, Kraków, Lublin, Gdańsk, a nawet… Ustrzyki Dolne. Nie zabrakło moich dawnych kolegów – z licealnych i studenckich czasów; także dawno niewidzianego kuzynostwa – bliższej i dalszej rodziny – znajomych, ale i osób, których nigdy wcześniej nie spotkałem. Zapewne, gdyby nie straszna ulewa i burza jaka rozpętała się dosłownie na godzinę przed rozpoczęciem spotkania, przyszłoby jeszcze więcej ludzi (ale, jak ktoś mnie pocieszył: czy na pewno zależałoby ci na obecności takich, których powstrzymał głupi deszcz?)
Ku mojemu zdumieniu (sam w całym tym spotkaniowym ferworze straciłem poczucie czasu) część oficjalna (czyli rozmowa przy stoliku) trwała bite dwie godziny. Każdy z prowadzących i moderujących spotkanie miał swój wkład w jego charakter – a że osobowości były różne i ciekawe, to i samo spotkanie było takież. Zależało mi na tym, by prawdziwymi bohaterkami wieczoru były moje książki, jednak współprowadzący spotkanie stale skierowywali uwagę na mnie, co stanowiło prawdziwe wyzwanie dla mojej wrodzonej nieśmiałości tudzież skromności… Ale chyba jakoś dawałem sobie z tym radę, skoro moje ego nie eksplodowało, co nigdy nie jest zbyt miłym doświadczeniem dla publiczności, zwykle wyczulonej na pychę i przechwałki. Opowiedziałem co nieco o swoich losach emigranta, reportera, pilota, fotografa, wywiadowcy, krytyka, publicysty… Chciałem coś więcej powiedzieć o kinie (bo to właśnie od niego zaczęła się moja pisanina), ale ciągle wracał wątek podróży… Chciałem sobie coś pofilozofować, a tu poproszono mnie do pokazania kolorowych obrazków (na szczęście miałem przygotowany zestaw slajdów, z Kobietami Świata na czele)… albo pytano mnie czy oprócz malowania jeszcze rzeźbię (tak – odpowiedziałem – rzeźbiłem trochę na wiośle, czyli na gitarze Fendera, Stratocasterze ;) )… Chciałem coś o Bobkowskim, Cioranie, Van Goghu, Dostojewskim czy Nietschem, ale zachwyt wzbudziło zdjęcie, jakie zrobiłem Sofii Loren, (które zresztą trafiło na okładkę magazynu, z jakim współpracowałem w Chicago)… itd.

Oczywiście, żartuję sobie, bo przebieg spotkania był nad wyraz sympatyczny. Od mojego kolegi usłyszałem kilka dni później uwagę, że nie brakło w nim momentów wręcz magicznych – zwłaszcza wtedy, kiedy Pani Anna Stankiewicz-Ordyczyńska przedstawiła (wpędzając mnie w ambaras porównaniem do Szymborskiej) znajdujący się w tomie II wierszyk Książki mojego dzieciństwa, a kuzynka Marta przeczytała ze znakomitą dykcją fragment rozdziału Źródła i strumienie.
Po części oficjalnej miał miejsce poczęstunek, ale je niczego nie mogłem nawet spróbować, bo przez półtorej godziny podpisywałem zakupione przez gości książki (a było tego trochę, bo z pudeł zniknęło prawie 50 kompletów – czyli, bądź co bądź blisko 200 książek, a to już fakt taki, że nie w kij dmuchał).
Summa summarum, spotkanie planowane na trzy godziny trwało godzin pięć; rozmowom nie było końca (byli tacy, którzy nie widzieli się przez kilka dekad), pozytywnym wibracjom także… I ja tam byłem i może nie miód, ale – w końcu! – wino piłem, lecz i tak czymś innym (niż trunkiem) oszołomiony byłem.

* * *

.

.

.

.

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

.

.

.

MADONNY NASZYCH CZASÓW

(co się plecie w kajecie – zapiski – z wypowiedzi rozproszonych, XXVI)

.

zapiski notatki kajet notes

.

      Jestem na świeżo po projekcji Fanny i Aleksander w kinie Music Box. Film Bergmana oglądałem już nieco chłodniejszym okiem, niż 30 lat temu, ale ponownie dotarła do mnie znakomitość tego obrazu.
Spodziewałem się garstki widzów (w końcu był to seans wczesno-popołudniowy – druga po południu i to w poniedziałek), a tu sala była pełna i jeszcze na koniec – po 188 minutach oglądania Bergmana – publika klaskała.
Pamiętam, ze kiedy zetknąłem się z tym filmem po raz pierwszy, najbardziej poruszyło mnie to co wszem i wobec uznawane jest za takie „bergmanowskie” – lekka (miejscami cięższa) histeria i jednak psychiczne zakręcenie bohaterów. Teraz natomiast bardziej do mnie docierały wątki i elementy komediowe, których w Fanny i Aleksandrze okazało się dla mnie teraz zaskakująco dużo. No i jeszcze – obok poczucia tragizmu i fatalizmu – ta mocna jednak afirmacja życia… nawet jeśli tylko (jak to konstatuje się w filmie) skazani jesteśmy na życie w świecie… małym ale (bo) naszym.

      Fanny i Alexander to jest jednak zachwycający spektakl – kino rasowe par excellence, jakie zdolni byli stworzyć jedynie prawdziwi mistrzowie kina epoki, która niestety odeszła (wraz z nimi) w przeszłość.
Bergman, jak zresztą wszyscy wielcy artyści (nie tylko kina) był paradoksalnym człowiekiem. Dlatego tragizm i komizm się u niego dopełniają, a nie gryzą ze sobą. Podobnie jak poczucie daremności życia z jego afirmacją. U Tarkowskiego np. już tego nie ma – w jego obrazach są w zasadzie tylko te ciemne tony, nostalgia i melancholia, a nawet rozpacz chwytająca za gardło. Bergman potrafił się jakoś – choćby czasami – z tej aury wyzwolić. Wydaje mi się, że pomagały mu w tym kobiety, którymi się otaczał, i z którymi wchodził w intymne związki. Nota bene kobiety nieprzeciętne pod wieloma względami.

*

      Kino tzw. „artystyczne” i kino popularne zawsze w zasadzie chodziły innymi ścieżkami, ale jednak dawniej, w obrębie kina popularnego, częściej chyba zdarzały się filmy o większym ciężarze gatunkowym, podejmujące ważniejsze kwestie społeczne czy polityczne… Ot, choćby obrazy Olivera Stone’a, Roberta Altmana, Martina Scorsesego…
Teraz, kino popularne nastawiło się niemal zupełnie na rozrywkowy eskapizm (poparty najczęściej widowiskowym rozbuchaniem) – bo z tego czerpie największe (finansowe) korzyści. Tym bardziej należy się uwaga i poparcie kinu tzw. „ambitnemu”, autorskiemu, które na obrzeżach pop-kultury też istnieje.

*

      Western i antywestern. Dwie różne wizje tej samej Ameryki. W obu przypadkach jednak mityczne.
Pisze S.: „Western na przestrzeni lat się zmieniał. Polukrowana i tendencyjna wizja Johna Forda zaczęła w pewnym momencie zamulać i drażnić, padając ofiarą pozbawionych złudzeń dekonstruktorów pokroju Penna, czy Altmana, lecz ci, na gruzach zniszczonych przez siebie mitów, nie ukonstytuowali nowych; dlatego ich propozycja (skądinąd bardzo interesująca) westernu na nogi nie postawiła. Eastwood – bo to on przecież jawi się w tej trzeciej odsłonie – najskuteczniej podtrzymał żywot gatunku, nie odrzucając jego mitologii, lecz przyprawiając ją brutalnym realizmem (niewykluczającym jednak heroizmu), tak historycznym, jak psychologicznym, podobnie, jak Peckinpah, czy Leone – wizjonerzy nadal żywo oglądani.
Scenariusz Davida Webba Peoplesa, pod roboczym tytułem The Cut-Whore Killings Eastwood nabył jeszcze w 1976 r. Czuł, jaki drzemie w nim potencjał i cierpliwie opłacał opcje i czekał, aż będzie dostatecznie dojrzały – też wiekiem – by zmierzyć się z tą rolą i tą historią. Musiał też nastąpić moment koniunktury na westerny, co zaczęło się z końcem lat 80-tych. Dlatego pewnie chcąc zrobić western w czasie posuchy, zdecydował się na rzecz bardziej klasyczną, sprawdzoną i mniej ryzykowną (Pale Rider, 85)

      Moja odpowiedź: Wydaje mi się, że twórcy tzw. antywesternów nie chcieli westernów stawiać na nogi, ale wręcz przeciwnie: postanowili rozłożyć go na łopatki (często – dosłownie i w przenośni – taplając go w błocie).
A czy nie ukonstytuowali nowego mitu? Moim zdaniem zrobili to – tworząc mit innego rodzaju (anty-mit?) I właśnie – posiłkując się tą nową mitologią – Eastwood kręcił swoje późne westerny, które wyglądały już zupełnie inaczej, niż ta westernowa klasyka (choćby spod znaku Forda).
Ale masz rację: Eastwood nie odrzucił zupełnie starej mitologii, tylko na swój sposób ją przetransponował, wzbogacając o mitologię nową, (o której przed chwilą wspomniałem). Tak mi się przynajmniej wydaje.

      S.: „Z tymi twórcami antywesternów, czy spag-westów, to różnie bywało. Peckinpah też mitów gatunkowych nigdy nie odrzucił, podobnie Sergio Leone, który w dodatku ich stronę przedstawieniową zaskakująco wyolbrzymił i estetycznie przerafinował. Co zaś zostało z rozmysłem uśmiercone, to westernowy imperatyw : walka Dobra ze Złem.
Co do Penna i Altmana, to widzę tę kwestię bardziej w kategoriach semantycznych, niż rzeczowych: oni odkłamali etos gatunku i obalili stare mity nie po to, by je zastąpić nowymi, ale właśnie, by przydać westernowi nową jakość, wolną od wiecznych, zdawać by się mogło, mitów założycielskich. Inna sprawa, jak to wpłynęło na dalsze losy westernu, choć – jak widać na przykładzie Unforgiven – niektóre obrazoburcze patenty mają się po latach całkiem nieźle: scena zastrzelenia delikwenta na sraczu, to cytat z Przełomów Missouri Penna.

      Odpowiedź: Ja jednak widzę kino (jak również całą kulturę) jako jedną wielką fabrykę mitów. Nawet ci, którzy mity łamią i obalają, tworzą – chcąc nie chcąc – mity nowe.
Rozumiem Twoją myśl: twórcy antywesternów nie chcieli kreować nowych mitów (nie po to świadomie niszczyli stare). Ale moim zdaniem – uśmiercając, jak piszesz, imperatyw (klasycznego westernu) walki Dobra ze Złem – stworzyli nowy: Dobro musi być czasami Złe, co też jest swojego rodzaju mitem – tym razem mitem niejako postmodernistycznym, moralitetem à rebours.
Poza tym: anty-estetyka też jest estetyką. Nie ma ucieczki przed mitologizacją w kulturze i sztuce. Ani przed formą – jeśli się nie chce się pogrążyć w bezkształtnej miazdze i chaosie.

*

      Lincoln był o wiele bardziej skomplikowanym człowiekiem, niż przedstawia go w swoim filmie Spielberg. I przez to chyba ciekawszym. O micie jaki funkcjonuje wśród amerykańskiego społeczeństwa nawet nie wspominam, bo to już zupełnie inna historia.
Czy Lincoln był rasistą?
Moim zdaniem był – ponieważ podzielał ówczesne przekonania, jakie żywili wtedy niemal wszyscy biali Amerykanie, że rasa czarna jest gorsza od rasy białej. A to jest pogląd rasistowski (funkcjonujący zresztą w najlepsze także i w dzisiejszych czasach). Ale z drugiej strony Lincoln stał się jednak wielkim przeciwnikiem niewolnictwa (to prawda: być może bardziej z powodów ekonomicznych i politycznych, niż etycznych i humanitarnych).
Jego stosunek do Murzynów cały czas ewoluował. Ważnym doświadczeniem dla Lincolna było poznanie czarnego polityka, działacza społecznego, pisarza i intelektualistę (tak: intelektualistę!) Frederica Douglasa, którego zaczął traktować jak równego sobie (także pod względem intelektualnym) człowieka, partnera do rozmów.

      Niemniej jednak, Lincoln to był jeden wielki kłębek sprzeczności – pewne diametralnie różne idee zwalczały się w nim ze sobą cały czas – wliczając w to jego własny stosunek do Murzynów i niewolnictwa, jak i do samego abolicjonizmu.
W sumie przydałby się ktoś, kto by tę wewnętrzną walkę Lincolna z własnymi poglądami i przekonaniami ukazał na ekranie. Niestety, według mnie Spielberg – a właściwie konwencja jaką on przyjął – do tego za bardzo się nie nadaje. Nie dziwi mnie więc zbytnio to, że w jego filmie za dużo tej wewnętrznej walki nie ma (choć postać Lincolna nie jest tam jednak zupełnie pozbawiona sprzeczności, ani tak płaska, jak widzą to niektórzy krytycy).

*

      Altman chce być prawdomówny i jest przenikliwy. I taki… anty-hollywoodzki. A mimo to Hollywoodczanie lgnęli do niego jak do miodu. Być może dlatego, że mieli uczucie, iż odkupują tym własne grzechy komercji, blichtru, pozorów, ulegania popularnym gustom i dyktatury happy-endu?

*

      „Perwersje” Buñuela brane są już teraz niejako w nawias (pomaga w tym dolepienie do jego filmów etykietki: „klasyka”). Nawet duchowni z kolegium jezuickiego, w którym Buñuel się kształcił, wyciągają do niego rękę, mówiąc, że mimo wszystko jest on człowiekiem wiary, tylko tak trochę à rebours.

      Myślę, że ludzie boją się perwersji (także w sztuce), również z tego względu, iż obawiają się… samych siebie (a konkretnie: tego, co drzemie w najciemniejszych zakamarkach ich duszy).

*

      Zarówno Buñuel, jak i Tarantino zajmują się okrucieństwem i przemocą, jednak różnica między nimi jest zasadnicza. Buñuel to prekursor kina, Tarantino zaś jest ledwie epigonem – stosuje jakiś zlepek komiksu i tego co już w kinie wielokrotnie było.
Dla mnie to, co on robi, jest zbyt… szpanerskie: niby się on tej przemocy sprzeciwia a jednak w rzeczywistości się nią napawa. W sumie uważam, że Tarantino jest dla gówniarzy.
W samym Buñuelu również jest sporo z dzieciaka, ale już jego filmy dziecinne nie są.

*

      Nie wiem, może z racji tego, co sam ostatnio przechodzę, inaczej patrzę teraz na niektóre zjawiska w kinie, a ogólnie – w sztuce. Ot, choćby surrealizm i kino Buñuela. Nie mogę już tak brać tego na poważnie jak kiedyś – bo widzę w tym przede wszystkim jakiś rodzaj zabawy, coś sztubackiego, może nawet „wygłup” – prowokację skandalizujących usilnie chłopaków chcących zagrać na nosie burżujom i ustatkowanym społecznie konformistom; młodzieniaszków, którzy za wszelka cenę chcą na siebie zwrócić uwagę, a przy okazji wyładować całą swoją energię, dać ujście fantazji, poddać się własnym obsesjom, zaspokoić swoje żądze – i to jak najbardziej cielesne, z tzw. „dochowością” niewiele mające wspólnego.
Co ciekawe, sam Freud uważał surrealistów za wariatów – co jest tym zabawniejsze, że jego ikonografia symboliczna, tudzież ich interpretacje psychoanalityczne, nie ustępowały – jeśli chodzi o fantazję i oderwanie od rzeczywistości – temu, czym zabawiali się surrealiści.
Wypada przyznać, że udawało się surrealistom tworzyć rzeczy ciekawe i interesujące – ale chyba jednak bardziej z formalnego, niż merytorycznego punktu widzenia.
Ale tak podchodzę do surrealizmu, dadaizmu, performance’u, czy właśnie niektórych pomysłów Buñuela – bo jednak Tarkowski, Kurosawa czy Bergman nadal wydają mi się „poważni”. Wiem, że swoje obrazy traktowali jednak bardzo serio, starając się dotrzeć do sedna ludzkiej egzystencji, dociec sensu (czy też bezsensu) tego wszystkiego, w czym jesteśmy po uszy zanurzeni z naszą duszą (?) i ciałem
Choć już całkiem inaczej jest oczywiście z kpiarzem Fellinim.

*

      Pewnego razu Buñuel Kazał nasmarować żywego osła warstwą miodu i filmować jak rój pszczół zlatuje się, obsiada go i powoli pożera.
To świadczy właśnie o cienkiej granicy tego, co jest „na niby”, a co jest „serio”. To co miało być zabawą, zamienia się w coś zupełnie niezabawnego. Miała być tylko psota, a robi się koszmarnie.
Oto niby ktoś jest przeciw okrucieństwu i przemocy, a wyłazi z niego coś przeciwnego: sam zadaje cierpienie, sam napawa się okrucieństwem i stosuje przemoc, którą tak naprawdę jest zafascynowany. Jest w tym jednak przewrotność i niedojrzałość, może nawet głupota?
Problemem jest też to, że sami idziemy za tymi instynktami twórców, „artystów”, poddając się im, a nawet je kultywując (może nawet dlatego, że są one częścią nas samych) – i jak na prawdziwych fanów i „wyznawców” przystało, zawieszamy cały nasz krytycyzm, a właściwie tego krytycyzmu resztki.

*

      Wydaje mi się, że czymś innym jest historia rozumiana jako ciąg wydarzeń z przeszłości, czas miniony, chwile „stracone”… a czymś innym dzieła sztuki, które raczej nie mogą się „zestarzeć”.
Podobnie jak malarskie dzieła mistrzów dawnych epok, ponadczasowe utwory literackie, czy właśnie filmy stanowiące już kanon światowego kina a wykreowane przez takich twórców, jak np. Bergman, Fellini, Chaplin, Kurosawa czy Buñuel.
Myślę, że zawsze się będzie do nich wracać, tak jak wraca się do – nie przymierzając – Biblii.

*

      Doszukiwanie się przez nas we wszystkim sensu i znaczenia to część naszego procesu poznawania świata i dążności do jego zrozumienia.
Inną sprawą jest już to, że nie zawsze ten sens potrafimy dostrzec i ogarnąć. Uciekamy się wtedy do różnych sposobów, by z tym problemem sobie poradzić. Np. do wiary. Albo tworzymy jakieś hipotezy, co do których nie można mieć jednak pewności.

      Zastanawiając się jednak nad tym, czy rzeczywiście warto – i jest sens – doszukiwać się we wszystkim sensu i znaczenia, robiłem to w kontekście filmów Buñuela, zwłaszcza tych, które uznać można za surrealistyczne.
Surrealiści, kiedy coś tworzyli, poddawali się grze wyobraźni, gdyż uważali, że tylko w ten sposób mogą poczuć absolutną wolność. Często przy tym starali się wyeliminować wpływ rozumu – stąd irracjonalizm, trudności (albo nawet niemożność) uchwycenia sensu ich twórczości. Wydaje mi się, że to ostatnie było wręcz ich założeniem.

*

      Kino to przede wszystkim medium wizualne. Dobry reżyser musi mieć także „wyczucie” obrazu, czyli, innymi słowy, być wrażliwym na barwę i fakturę, musi wiedzieć jak skomponować kadr – tutaj przydają się właśnie jego malarskie zdolności, (które zwykle taki reżyser posiada).
Poza tym, jeśli naprawdę jest się artystą, to jest się wrażliwym na różne rodzaje sztuki, w tym właśnie na malarstwo, także na muzykę, która też przecież jest zwykle ważnym elementem filmu.

*

      Tarkowski. To prawda, że jego Stalker może przypominać Odyseję kosmiczną Kubricka przez swą metaforyczność i niedookreślenie (co zdecydowanie zwiększa możliwości interpretacyjne tych obrazów).
Jeśli chodzi o Tarkowskiego, to z jednej strony cenię jego unikalność i oryginalność, bardzo specyficzną aurę pewnego mistycyzmu, metafizycznej poetyki, ale z drugiej – czuję lekką rezerwę wobec jego stylu, który czasami przypomina mi manieryzm i to, co rodzi moje obiekcje wobec kina „eksperymentalnego”, „artystycznego”, „slow”… (np. niekończące się ujęcia, w których właściwie nic się nie dzieje, wątpliwa metaforyka i zabiegi stylistyczne, którym zbyt blisko jakiejś dziwaczności).
Zawiedziony byłem trochę Zwierciadłem – jego niezbornością, małą wyrazistością… niewiele we mnie zostało po obejrzeniu tego filmu. Czego nie mogę powiedzieć o Nostalgii.

*

      Lata 70-te były bardzo dobre dla amerykańskiego kina. Może dlatego, że zaczął wówczas pryskać American Dream, czkawką odbijała się wojna w Wietnamie i kontestacja młodych końca lat 60-tych? Doszła do tego afera Watergate, kryzys paliwowy… etc. Kilka takich wstrząsów i kino reaguje lepszymi, głębszymi, odważniejszymi, bardziej otwartymi i świadomymi filmami.

*

      Filmy wprowadzające brutalny realizm i rozszerzoną psychologię (najczęściej pokręconych psychicznie postaci) do filmu gangsterskiego, policyjnego, sensacyjnego… przetarły drogę (stworzyły grunt) choćby dla Scorsesego, ale i dla innych twórców kina (piszesz nawet o polskich „odpryskach” tego zjawiska). W kinie jednak wszystko jest ze sobą połączone, tylko naprawdę oryginalny i odważny reżyser może dokonać jakiegoś przełomu, czy też raczej wprowadzić coś nowego, co stanie się wzorem i inspiracją dla innych.

*

      W kinie ekspresjonizm zamieniono na gore – ze stratą dla sztuki kina. Bo jakąż wartość (oprócz epatowania posoką) może mieć estetyka jatki? Wspomaga tylko efekt szoku, który po jakimś czasie zamienia się w – zamierzony lub niezamierzony – humor i parodię, a w końcu i w nudę, (która jest dla kina zabójcza i nie do wybaczenia).

*

     Myślę, że gdyby nie Madonna (amerykańska, śpiewająca), to w Polsce nie byłoby różnych takich Dod, czy Mandaryn. Okazało się bowiem, że w kulturze masowej można łamać wszelkie tabu, niszczyć symbole, zachowywać się wulgarnie, mówić co tylko ślina na język przyniesie, wywlekać na widok publiczny najbardziej intymne sprawy… a i tak spotka się to z aplauzem „wyzwolonej” publiki, przynosząc przy tym na dodatek krociowe zyski.
Jednakże, podczas gdy Madonna była (jest) rzeczywiście profesjonalistką w każdym calu i wkładała w swój image mnóstwo pracy, wygrywając wszystkie swoje talenty (przy pomocy całej machiny profesjonalistów przemysłu rozrywkowego), dzięki czemu powstały rzeczy, które może są krzykliwe i w okropnym guście, pławiąc się w powierzchownym blichtrze i pozbawione jakiejkolwiek głębi, ale które dość paradoksalnie nie są jednak tandetą – to cała masa epigonów tego stylu tak wysokiego poziomu nie jest w stanie osiągnąć i utrzymać (wliczając w to „gwiazdy” typu Lady GaGa, czy Nicky Minaj). W rezultacie mamy popową papkę, którą jednak trudno jest przełknąć. A jeśli się już przełknie, to człowieka zaraz potem mdli – zwłaszcza gdy tej (pop)papki jest dużo.

     Autorka bloga Wewnętrzna bogini pisze ciekawie o Madonnie (i wykorzystywanej przez nią symbolice): „Madonna jest swego rodzaju fenomenem, jej sukces trwa od lat. Mówi nam dużo o tym, jak postrzegana jest kobiecość w naszych czasach.
W kobiecie jest pewien surowy, niebezpieczny, bardzo instynktowny motyw, który często był przedstawiany jako bóstwo w politeistycznych religiach. Przez chrześcijaństwo został wyparty. Chrześcijaństwo wolało uznać za dobrą, tylko matczyną i dziewiczą stronę kobiecości, reszta została naznaczona grzechem.
Wąż to stary pogański symbol kobiecości. Słowiańska trzygłowa bogini Białoboga miała za pomocników węże. Jak wiemy w chrześcijaństwie stosunek do węża jest raczej odmienny. To samo można powiedzieć o charakterze relacji chrześcijańskich morale do tego aspektu kobiecości. Jeżeli coś jest niezrozumiane, pominięte i zepchnięte, to wkrada się w strefę cienia i zostaje nieuświadomione, a zatem zagraża, bo wypłynie z człowieka jako projekcja na innych. Człowiek zawiera w sobie sprzeczności. W każdej kobiecie jest sacrum i profanum.
Siła symbolu jest niesamowita. Artyści zawsze wiedzieli jak używać symbolu w bardziej świadomy sposób. Niestety, wiedzą to także specjaliści od reklam. Osobiście wolałabym żeby symbole były używane do jakiś bardziej wzniosłych celów niż sprzedaż proszków do prania.
A jak to się ma do Madonny? Otóż ona świetnie wykorzystuje siłę symbolu.
Nie wiem jednak jak to się ma do prawdziwej Madonny. Osoby sławne zawsze są nośnikami pewnej zbiorowej wizji mitu, Madonna doskonale o tym wie. Jest przy tym inteligentna, ale osobiście myślę, że nie za kobiecość ludzie ją podziwiają, ale za jej męską stronę. Czyli jak nazywa to Jung – animusa. Animus może być negatywny i w pewnym sensie zatruwać kobiecość w kobiecie. Dlaczego tak myślę? Bo Madonna moim zdaniem kobiecości ma dość mało.
Mężczyźni raczej ją podziwiają niż pożądają, co wskazuje na dość rozwiniętą męskość. Nawet w negliżu Madonna nigdy nie była aż tak wielkim przedmiotem pożądania… Tak myślę… a to świadczy o dosyć mocnym ukrytym wewnętrznym, proszę mi wybaczyć, fallusie.”

      Ciekawie napisane. To jest racja z tą kobiecością (a raczej jej braku) u Madonny (mowa oczywiście o jej estradowym image, bo jej samej nie znamy). Rzeczywiście, jeśli chodzi o mnie, to Madonna raczej nigdy nie pociągała mnie jako kobieta, mimo tego, że jej pozy, zachowanie, stroje (albo ich brak) były – jak się zdawało – seksualnie wyzywające. Lecz, paradoksalnie, nie czułem w nich erotyzmu. Dlaczego? Może dlatego, że tak naprawdę nie miały one budzić pożądania, ale… prowokować, szokować, bulwersować, profanować wreszcie… zwłaszcza w zderzeniu z tabu (symbolika religijna). Poza tym, na scenie otaczali ją głównie homoseksualiści, co dawało wrażenie, że ten jej seksualizm jest czymś udawanym (geje musieli przecież udawać, że pożądają seksualnie Madonny – nie mogło być inaczej). Wydaje mi się, że to erotyczne pozerstwo sprawiało, iż Madonna wydawała się być pozbawiona sex-appealu, a nawet – na co zwróciła autorka powyższego tekstu – kobiecości. Nota bene Madonna sama zachowywała się wobec wszystkich jak „boss” – co jest oczywiście domeną fallusa (męskości).
Wąż dla Junga był symbolem nie tylko wieloznacznym, ale i zawierającym w sobie znaczenia przeciwstawne: wrogość, pojednanie, mądrość, diabelstwo, dajmonion seksu, własna dusza, nauczyciel, kusiciel… W tej wieloznaczności, niedookreśloności, ezoteryczności… leży wielka siła i atrakcja koncepcji Junga, lecz również – w pewnym sensie – jego słabość (zwłaszcza dla adwersarzy słynnego Szwajcara).

      Głównym rysem (przynajmniej jeśli chodzi o pierwszą dekadę) estradowych występów Madonny była prowokacja wynikająca z naruszania tabu i – jednak – profanacji. To prawda, że w każdej kobiecie jest sacrum i profanum – z tym, że te elementy są tam rozdzielone. Madonna zaś dokonała czegoś, co było dla wielu szokujące: ona mieszała w sobie to, co sakralne z tym, co profaniczne – i w tym sensie „niszczyła” sacrum, co powodowało protesty tych, którzy to sacrum wyznawali (czcili). Robiła to celowo – głównie z powodów komercyjnych i widowiskowych – ale być może również dlatego, by wyzwolić się od tego dualizmu, który był w niej samej – a był on oczywiście proweniencji religijnej (wychowanie w katolickiej rodzinie). Może nawet w ten sposób próbując to w sobie scalić (co jest zresztą niemożliwe, bo przecież to, co stanowi sacrum, nie może jednocześnie stanowić profanum – gdyby tak było, rozróżnianie tych pojęć nie miałoby sensu).

*

      Właściwie to nie powinienem mieć pretensji do Bigelow o to, że nie włączyła do akcji swojego filmu Wróg numer jeden najważniejszych ludzi w państwie. Bo to nie o tym był ten film. Ona przede wszystkim chciała opisać wydarzenia na tym poziomie bezpośredniego zaangażowania ludzi w sprawę – na szczeblu, rzekłbym, praktycznym. A do tego wcale nie musiało się angażować (filmowo) państwowych prominentów, decydentów.
Osobiście nie odczułem, że Bigelow ukazała całą akcję polowania na bin Ladena jako rzecz – jak ktoś napisał – „chwalebną”. Tam właściwie (o ile dobrze pamiętam) po zakończeniu wszystkiego, nie ma jakiegoś szczególnego wybuchu radości, wielkiego tryumfu ale bardziej pewna ulga, coś w rodzaju rezygnacji, jaką czasami przynosi ze sobą tego rodzaju sukces. Bardzo wymowna w tym kontekście jest scena końcowa filmu, w której grana przez Chastain kobieta, siedząc sama w oddanym jej do dyspozycji samolocie wojskowym, wybucha płaczem, (co wszak można interpretować dowolnie).
Muszę jednak wyraźnie zaprzeczyć temu, jakobym w tym filmie widział – jak to mi zarzucono po opublikowaniu recenzji z niego – „mnóstwo propagandy”. To chyba jednak nie wynika z mojego tekstu, w którym napisałem wyraźnie: „…nie sądzę aby Bigelow została tym ‚przekupiona’ do lansowania jakiejś pro-militarnej propagandy. W każdym razie ja tego w filmie nie zauważyłem.” (Biorąc pod uwagę propagandę, jaka w kinie amerykańskim była stosowana ongiś – choćby w takich Zielonych beretach Wayne’a czy nawet Rambo Stallone’a – to jednak postęp w kierunku „odpropagandowania” tego kina jest kolosalny.
Mogę mieć jednak pretensję o to, że w tak neutralny sposób podeszła do kwestii tortur (pod tym względem Wróg numer jeden jest filmem amoralnym) i w najmniejszym stopniu nie wprowadziła do swojego filmu elementów, które by jednak kwestionowały zasadność amerykańskiego zaangażowania militarnego w odległych zakątkach globu oraz wskazywały na ich moralną dwuznaczność.
Mam do tego filmu ambiwalentny stosunek – ale pewnie główną przyczyną jest tu jego polityczny kontekst, (z którego jednak filmu nie sposób wyjąć).

      Problem z tym filmem jest również taki, że jednak ZŁO umieszczone jest w nim po jednej tylko stronie. A w przypadku wydarzeń, którymi się on zajmuje, tak jednak nie jest. Należałoby jednak dotrzeć do prawdziwych źródeł tego, dlaczego ekstremiści islamscy wypowiedzieli wojnę Ameryce (a w społeczeństwach islamskich nienawiść do Stanów Zjednoczonych jest tak rozpowszechniona).

       Jest sporo racji w stwierdzeniu, że Stany Zjednoczone same sobie poniekąd terrorystów wykształciły. Dodałbym, że niestety nadal – poprzez swoją politykę i akcje militarne – tych terrorystów mnoży: na każdego zlikwidowanego członka Al-Kaidy (o ofiarach cywilnych, przypadkowych nie wspominając) przypada kilku nowych, którzy dołączają się do organizacji i ruchów przeciwnych Amerykanom.
Słuszne jest nawiązanie w tym kontekście do wojny w Wietnamie: to właśnie przez to, że pokazywano te wszystkie nikczemności, które na wojnie w Indochinach się działy, można ją było zakończyć szybciej (jak wiemy, Amerykanie w Wietnamie przegrali, ale co przemysł zbrojeniowy zarobił – to zarobił).

      Zawsze powinniśmy pamiętać o tym, że zło jest czasami nie tam, gdzie się nam wydaje.

*

      W Ameryce są dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy ludzi z psychiką zniszczoną przez wojnę w Iraku (i w Afganistanie). Gdyż bez wątpienia wojna pustoszy ludzką psychikę. Zwłaszcza taka, na której żołnierz uświadamia sobie, że wysłano go na wojnę, która jest nieusprawiedliwiona, wręcz absurdalna… Że go wrobiono w coś okrutnego i niedorzecznego; że zobaczył prawdziwe oblicze wojennego okrucieństwa i bezsens tego wszystkiego…
Jednakże niektórzy się przed taką świadomością bronią, szukają usprawiedliwienia, usensownienia tego, że wysłano ich na obcy kontynent i rozkazano walczyć i zabijać. Często tą ucieczką jest przekonanie o tym, że wypełniają patriotyczną misję, że walczą o wolność swojego kraju, że wypełniają swój obowiązek… Są przy tym bezkrytyczni wobec rzeczywistych – politycznych czy też nawet ekonomicznych – przyczyn wojen, w których biorą udział; stają się niczym innym, jak instrumentem polityków i przywódców, wśród których nie brak takich ignorantów, jak np. G.W. Bush.

*

      Chrys Kyle, snajper z Iraku jest postacią wyjątkową już choćby dlatego, że stał się sławny ze swojego zabijania (nazwano go nawet „Legendą”); że napisał (z wydatną pomocą innych) autobiografię, na podstawie której słynny reżyser nakręcił popularny i kasowy film, rozpalający amerykański patriotyzm.
Kłopot w tym, że Kyle nie miał żadnych „pęknięć” związanych z tym, że zabijał innych ludzi (jak mógł mieć, skoro on to po prostu lubił robić?) Już to jest dla mnie świadectwem jego psychopatycznej osobowości. A jeśli uznamy, że Kyle był człowiekiem „normalnym”, to zbliżamy się do jakiegoś horroru, bo wtedy za normalność musimy też uznać to, co czynił, jak myślał, jak się zachowywał – całą potworność tych wykonywanych przez niego egzekucji na ludziach, mieszkańcach kraju, który najechali i który okupywali przedstawiciele naszej wspaniałej zachodniej cywilizacji, na dodatek z chrześcijańskim dziedzictwem (to kolejny absurd i mega-obłuda w tych okolicznościach: Kyle jest człowiekiem „wierzącym”, noszącym przy sobie Biblię).

Homo sapiens to dziwne zwierzę z tą swoją kulturą, która i tak nie chroni go przed bezdenną głupotą, ślepotą i bestialstwem. Zabijamy się od zarania ludzkości. Wprawdzie ewoluowaliśmy na tyle, żeby przyjąć (stworzyć?) przykazanie „nie zabijaj”, ale nigdy tego przykazania nie respektowaliśmy konsekwentnie i do końca, zawsze obwarowywaliśmy je pewnymi warunkami, dopuszczaliśmy wyjątki… To dlatego jest tak, jak jest…

      Całe to patriotyczne wzmożenie, w którym podziwia i gloryfikuje się człowieka jadącego do obcego kraju – pod idiotycznym pretekstem i wskutek kłamliwej propagandy wojennej napędzanej przez garstkę bezwzględnych i cynicznych cwaniaków – zabijającego tam ludzi i wraz z innymi, podobnymi mu kamratami o wypranych mózgach, rujnującego ten kraj – to wszystko świadczy, że nie zasługujemy na pokój. Dlatego mamy to, co mamy.

      Jeśli kogoś wysyłano do Wietnamu wbrew jego woli, to trudno było obwiniać takiego człowieka (mimo, że de facto brał on udział w zabijaniu, a to w przypadku wojny niesprawiedliwej, jaką była wojna w Wietnamia, było zbrodnią). Jeśli zaś ktoś jedzie na wojnę z własnej i nieprzymuszonej woli, to bierze odpowiedzialność za ewentualną niesprawiedliwość takiej wojny – za to zło, które się przez nią dzieje. I za swoją głpotę.

*

      Clint Eastwood ma chyba jakąś obsesję amerykańskiej flagi. Również karabinów. To smutne, zwłaszcza w przypadku człowieka, który zrobił przecież także (całkiem niezły) film o legendarnym jazzmanie Charlim Parkerze. Szkoda, że wrażliwość tego reżysera idzie tak często w te karabiny, które ewidentnie ją stępiają (działając przy tym szkodliwie na mózg i myślenie).

      “The human failing I would most like to correct is aggression. It may have had survival advantage in caveman days, to get more food, territory or a partner with whom to reproduce, but now it threatens to destroy us all.” – powiedział prof. Stephen Hawking I trudno mi się z nim nie zgodzić. Uznanie wojny za sposób rozwiązywania politycznych sporów (o zagarnianiu obcych terytoriów i bogactw nie wspominając) może spowodować, że kiedyś ludzkość udławi się (wytępi) swoją własną agresją. (Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie.)

*

      Uderzyło mnie to, że Chrisem Kyle – „wojownikiem”, zauroczone były głównie młode panie (to one są autorkami najbardziej pasyjnych peanów na jego cześć). To, że przestępcy (często mordercy) osadzeni w więzieniach cieszą się adoracją wielu kobiet też jest znanym fenomenem. To można sobie wytłumaczyć prosto (i po darwinowsku): niektórym kobietom imponuje agresja, siła, bo czują podświadomie że silny samiec (a za takiego uważają żołnierza, ale też i mordercę) może zapewnić lepszą i skuteczniejszą ochronę jej potomstwu. (Oczywiście jest to złudzenie.)

*

      Ja nie neguję tych wartości, które chce przedstawić Snajper Eastwooda. Problem polega na tym, w jakiej sprawie się te wartości eksploatuje i propaguje. Tutaj chodzi konkretnie o wojnę w Iraku, (którą ja uważam za wojnę niesprawiedliwą – a w takiej wojnie te wartości de facto się anulują (dyskredytują, kompromitują), bo są wykorzystywane w złej, nieetycznej sprawie). To jest właśnie ta pułapka, w którą Eastwood – świadomie lub nieświadomie – tutaj wpadł. Bo kiedy robił on filmy o II wojnie światowej (Sztandar chwały, Listy z Ivo Jimy) to tego problemu nie było (właśnie dlatego, że udział w II wojnie światowej – w walce z faszystami – był jak najbardziej etycznie usprawiedliwiony.

      Tak więc, patriotyzm nie powinien być ślepy i bezwarunkowy. Jest więc wartością względną, a nie absolutną – i nie uniwersalną.

       Snajper, tak naprawdę, nie jest filmem o wojnie w Iraku, tylko o człowieku, który brał w niej udział, a w szerszym kontekście: o patriotyzmie. Ale siłą rzeczy stawia on te wartości w kontekście tej właśnie wojny – i ten kontekst jest według mnie bardzo ważny, bo ustala etyczną perspektywę tego, w jaki sposób takie wartości, jak bohaterstwo, czy patriotyzm powinny być oceniane.
Innymi słowy: patriotyzm czy bohaterstwo nie są wartościami uniwersalnymi (absolutnymi) tylko względnymi. Np: bohaterstwo i patriotyzm tych, którzy walczyli po stronie Hitlera, były niczym innym jak poczynaniami (postawami) zbrodniczymi, ponieważ brały udział w zbrodni (lub tę zbrodnię popierały).
Ja wiem, że to jest dość drastyczny przykład, ale chyba dobrze oddaje to, co chcę tutaj przekazać.

      Mnie w filmie Eastwooda najbardziej ubodło to, że – jak mi się wydawało – przedstawił on patriotyzm jako wartość bezwzględną (czyli zupełnie pominął etyczną stronę wojny z Iraku, która według mnie była wojną niesprawiedliwą – właśnie nieusprawiedliwioną etycznie). Tym sposobem Eastwood ustawił się na pozycji szowinistycznej i propagandowej – jakby na to nie spojrzeć.
To jest mój największy zarzut wobec reżysera.
Przy czym: nie uważam, że Eastwood jest w gruncie rzeczy szowinistą, a tym bardziej świadomym propagandzistą, a więc (według mnie) był to jednak taki wypadek przy pracy.

      Do tej pory nie wiem, czy Chris Kyle był czy nie był psychopatą. (Mnie się wydaje, że był, choćby dlatego, że zabijał z przyjemnością i niejako uzależnił się od tego zabijania – a to jest według mnie postawa psychopatyczna.) Jeśli zgodzimy się, że nie był – to jeszcze gorzej, bo to oznacza, że takie zabijanie, w jakim on brał udział, jest dla Homo sapiens normalne. A to bardzo źle o nas – ludziach, przedstawicielach tego gatunku – świadczy.

*

      Moim zdaniem ważnie jest to, w imię czego tak naprawdę (a nie w wersji polityków i propagandzistów) toczy się wojna. To ustala etyczną perspektywę, z jakiej powinno patrzeć się na daną wojnę.
Niestety, młodzi ludzie – a takich wysyła się głównie na wojnę – nieświadomi są wielu rzeczy, a na dodatek (to jest w zasadzie istotą wojskowego drylu przygotowującego żołnierza do walki) poddawani są swoistemu praniu mózgów, które raczej nie uczy ich samodzielnego myślenia. Wręcz przeciwnie: wojsko usiłuje z nich zrobić skuteczne maszyny do zabijania.
Dopiero kiedy znajdą się ci chłopcy na wojnie, dociera do nich jej bezsens i absurd – to, że zostali w nią wrobieni. Następuje szok, trauma… Dlatego wielu z nich wraca do domów jako psychiczne wraki. Dlatego tak wielu popełnia samobójstwo (w pewnych latach: 20 osób dziennie!)

*

      Dokument z tragedii w Himalajach, do której odnosi się film Everest: (ekspedycja na Mt. Everest w 1986 r.)
Rzecz bardzo ciekawa – rzuca ponadto nowe światło na tę tragedię. Zdaję sobie sprawę, że film fabularny ma swoje wymagania i siłą rzeczy musi być wybiórczy tudzież koncentrować się na pewnym wycinku rzeczywistości, ale teraz – po zapoznaniu się z innymi faktami – widzę, że jednak pominięto dość istotne aspekty, które lepiej tłumaczyłyby przyczyny taj katastrofy, w której zginęło tak wielu ludzi.
Powyższy film daje takie wyjaśnienie. Spodobało mi się zwłaszcza jedno zdanie, które w nim usłyszałem: „katastrofy nie są dziełem przypadku lecz wynikiem łańcucha zdarzeń”. Natura Naturą, ostatnie słowo należy do Góry, ale tutaj przede wszystkim zawiedli jednak ludzie, do których należały decyzje – i oni podjęli złe decyzje (ewentualnie nie podjęli właściwej decyzji – co na jedno wychodzi).
Nie jest dobrym pomysłem konkurowanie ze sobą przy podejściu na szczyt (gdzie ludzie właściwie powinni sobie pomagać). Doszło do tego kilka niefortunnych zbiegów okoliczności, (które jednak trudno uznać za przypadkowe) a wszystkich dobiła burza.

      Swoją drogą wyczyn Anatoliego Bukreeva był niesamowity. Być może chciał nim naprawić błąd, jakim była decyzja zdobycia wówczas Everestu bez wspomagania się butlą tlenową, w związku z czym był zmuszony ze zbocza ewakuować się szybciej, bez względu na innych uczestników podejścia? Ale później, nadludzkim wysiłkiem uratował 3 osoby. W filmie fabularnym spotykamy jego postać, ale jest ona przedstawiona cokolwiek… dziwnie – niczym jakieś ludzkie curiosum.

*

      Kino wydaje się być doskonałym medium do opowiadania baśni. A kino współczesne – z jego nieograniczonymi wręcz środkami technicznymi, zdolnymi wygenerować najbardziej nawet fantastyczne obrazy – doskonale nadaje się do nadawania tym baśniom niezwykłej, „odrealnionej” aury.
A jeśli chodzi o treść?
Ja, jako ten stary koń, już nie tak bardzo poddaję się tym uproszczonym morałom i idealistycznym przesłaniom, jakie zwykle wynikają z bajki. Ale jeśli ktoś temu ulegnie – to jego wygrana.
Zdolność do (kontrolowanego) poddania się iluzji (ekranu, czy książki) jest jednak wielką zaletą, zwłaszcza jeśli chce się uczestniczyć nie tylko w kulturze masowej ale i w całym świecie sztuki.

*

      Wydaje mi się jednak, że kino wcale nie chce nadążać za rzeczywistością, ponieważ samo – produkując iluzje – kreuje „rzeczywistość” fikcyjną. Rzeczywistość jaka nas otacza jest najczęściej dla niej zaledwie punktem wyjścia, odnośnikiem…
Kino w swojej istocie jest eskapistyczne i jako takie nie chce się zbytnio przywiązywać do świata istniejącego naprawdę.

       Są są różne stopnie przystawania „rzeczywistości”, jaką kreuje kino, do rzeczywistości „prawdziwej”, czyli takiej, w której wszyscy żyjemy. Można nawet mówić o pewnej skali realizmu, jaką spotyka się w kinie. Niektóre filmy chcą nawet „udawać” dokument, mając ambicję jak najwierniejszego oddania rzeczywistości na ekranie. Ale i tak pozostają iluzją, bo przecież jest ona istotą kina – podobnie jak najbardziej realistyczny obraz jest tylko i wyłącznie iluzją (i tym bardziej wydaje się nam realistyczny, im doskonalsza jest iluzja stworzona przez artystę).
Są to jednak dywagacje quasi-filozoficzne, dość nieprecyzyjne, bo posługujące się uogólnieniami i pojęciami, które nie zostały przez nas zdefiniowane.

     Broniłbym wszak tezy, że kino (jako medium popularne) pełni funkcję przede wszystkim eskapistyczną, (jak każdy rodzaj rozrywki). A eskapizm z definicji jest próbą ucieczki od rzeczywistości, która nas otacza. (Nota bene taka ucieczka zawsze jest iluzoryczna – co zresztą nie oznacza tego, że nie może być w pewnym sensie skuteczna.)

      Od stwierdzenia, że realizm (nawet ten „skrajny”) nadal posługuje się iluzją, jest bardzo blisko do konstatacji, że to, co w naszym życiu postrzegamy jako „rzeczywistość”, także jest iluzją. (Ale czy nie wynika z tego wniosek, że nasze życie jest iluzją?)
Wygląda na to, że bez iluzji nie możemy żyć – a wiąże się to z tym, że już w samym charakterze ludzkiej percepcji zawarta jest iluzja. I to na wszystkich poziomach: od poznania materii po fenomeny duchowe („idealne”).

     To, co postrzegamy jako „rzeczywistość”, tak naprawdę jest INTERPRETACJĄ rzeczywistości istniejącej niezależnie od ludzkiego postrzegania. (Tutaj zresztą rodzi się ciekawe pytanie: czy interpretacja jest/musi być iluzją?)
Iluzja jest nam też niezbędna ze względów psychologicznych, bo – jak już ktoś zauważył – zbyt dużej dawki rzeczywistości nie moglibyśmy znieść.

      Wobec tego wszystkiego kino jest swego rodzaju przedłużeniem naszej psychiki – pewną atrapą życia i rzeczywistości, która pomaga nam w drodze.

      To, co postrzegamy jest o tyle projekcją rzeczywistości istniejącej naprawdę, że my sami stanowimy niejako ekran, na której odbija się ta rzeczywistość. Bez nas tej projekcji by nie było – byłaby rzeczywistość taka, jaka jest naprawdę.
Tym ta projekcja różni się od projekcji w kinie, która może mieć miejsce nawet wtedy, kiedy na sali kinowej nie ma ani jednego widza – ale wtedy nie miałaby ona żadnego sensu. (To może być kolejnym dowodem na to, że dopiero człowiek nadaje rzeczywistości sens?)

      Czy jednak istnieje jakiś sens absolutny („poza-ludzki”)? Taki sens może istnieć tylko wtedy, kiedy rozwój Wszechświata jest celowy.
W moim małym rozumku wydaje mi się, że taki cel istnieje (choćby dlatego, że Wszechświat rozwija się ewolucyjnie, ciągle tworząc nowe struktury nie tylko ilościowo, ale i jakościowo – jak np. życie). Jeśli zaś Wszechświat ma sens, to oznacza, że jest racjonalny, ergo: kieruje nim (być może nawet go stworzyła) jakaś Idea Nadrzędna, dla nas jednak niepojęta.

      Jeśli tak jest, to nawet to, co nazywamy „przypadkiem” jest wyrazem celowości Wszechświata

      „Sens” jest pojęciem związanym z istnieniem człowieka. Ale to nie jest to samo, co stwierdzenie, że człowiek „nadaje sens istnieniu wszechświata”.
Czy istnieje jakiś sens „absolutny”? Nawet jeśli taki sens istnieje, to człowiek ani go nazwać, ani tym bardziej pojąć nie może (bo odnosi się on do Absolutu, czyli do czegoś, co jest domeną poza-ludzką, dla nas niedostępną). To dopiero ten Sens Absolutny można (od biedy) wiązałby się z sensem istnienia Wszechświata. My go nie znamy i (chyba) poznać nie możemy.

      Trudno mi się zgodzić z przekonaniem, że ewolucja jest procesem chaotycznym. Myślę, że jest ona procesem ukierunkowanym (a to przecież wyklucza jej chaotyczny charakter). Materia ma zadziwiającą właściwość samo-organizacji – tworzenia struktur coraz bardziej złożonych. Nota bene bez tej właściwości nigdy by nie powstało życie, ani też nie mogłaby zachodzić ewolucja.
Jeśli się temu bliżej przyjrzymy, to możemy spostrzec (przeprowadzono takie badania), że Natura wcale nie wybiera losowo i chaotycznie ale – kierując się jakimś nieznanym nam prawem (własnością)? – często, w danym środowisku, „wybiera” wariant najbardziej optymalny, dzięki któremu do pewnej formy ewolucyjnej dochodzi wprost, „omijając” niejako czasochłonne próby losowe. Stąd istniejące formy życia i ich zadziwiające przystosowanie się do środowiska, których jednak nie można wyjaśnić „ślepą” ewolucją, która metodą „prób i błędów” – doboru i eliminacji – dochodzi do takiej, a nie innej formy życia. Innymi słowy: gdyby ewolucja miałaby się dokonywać w chaosie i stricte losowo, to jednak daleko by nie zaszła (i taka istota, jak człowiek ze swoim niesamowitym mózgiem – najbardziej złożonym tworem znanego nam Wszechświata – nigdy by nie powstało.)

      Są we Wszechświecie rzeczy, które nie tylko filozofom, ale i naukowcom się nie śniły.

*   *   * 

.

Inne odcinki cyklu przeczytać można  TUTAJ

.

UPARCIE OBECNE ILUZJE…

(co się plecie w kajecie – zapiski – z wypowiedzi rozproszonych, XXIII)

.

zapiski notatki kajet notes

.

Niestety, dzisiaj większość ludzi jest wręcz przerażona tekstem dłuższym, niż taki, który dałby się umieścić na jednej stronie monitora bez konieczności scrollingu, czyli przewijania. Attention span współczesnych użytkowników internetu, np. Facebooka – o Twitterze i Instagramie nie wspominając – jest bardzo krótki, w sam raz by przeczytać parę zdań, jakąś (zwykle banalną) sentencję czy obejrzeć filmik (najczęściej z jakimś zwierzątkiem lub bobaskiem), który trwa… najwyżej półtorej minuty. Podobnie mało poświęca się czasu na kontakt z drugim człowiekiem tą drogą. Moim zdaniem jest to zaledwie namiastka międzyludzkich relacji.

Ludzie mają dziś dostęp do nieporównanie większej ilości informacji niż dawniej, ale wcale nie przekłada się to na większą wiedzę o świecie (bo ta jest wartościowa tylko wtedy, kiedy potrafimy docierające do nas informacje poddać analizie, a następnie syntezie, czyli przyswoić je i zrozumieć) ani na ludzką mądrość. Wręcz przeciwnie: ludzie dlatego, że nie potrafią się skupić, poddają się bodźcom jak piesek Pawłowa, mamią migotliwymi obrazkami i pustymi, bezmyślnymi memami… stając się niestety bezwolnymi połykaczami lub przeżuwaczami papki, którą karmi się ich w tym totalitarnym świecie konsumpcji, jakim jest cała zachodnia cywilizacja. Nie wiem, czy w tym świecie czują (czujemy) się dobrze, czy to ich (nas) satysfakcjonuje? Moim zdaniem nie.

*

À propos tego, co jest lepsze: kulturowa „czystość”, homogeniczność etniczna czy kulturowy tygiel, rasowy kogiel-mogiel?
Kiedyś przeprowadzałem wywiad z Franciszkiem Pieczką, który na moje pytanie: „To jest również charakterystyczne, że na styku różnych kultur, tworzy się jakiś ferment, który sprzyja twórczości, działa na artystów stymulująco. Dlatego np. wśród Żydów było wielu ludzi pióra, twórców w różnych dziedzinach, którzy potrafili właśnie wykorzystać te napięcia, jakie tworzą się między różnymi kulturami.” odpowiedział: „To prawda. Trudno o coś takiego w sterylnej kulturze. Widać to choćby na przykładzie zoologii. Kundle są najbardziej inteligentnymi zwierzętami. Taki rasowiec czysty, zadufany w swojej rasie, jest idiotą przeważnie.”

*

Obecny kryzys uchodźczy w Europie bardzo wszyscy „uetniczniają” i „ureligijniają”. Tymczasem jest to przede wszystkim problem ekonomiczny, jak również wynikający z trwających w niektórych krajach wojen. Religia jest tylko tłem.
Ponadto, nie można całego islamu utożsamiać z jego agresywną, radykalną, fundamentalną, fanatyczną odmianą, czy też częścią, z której wywodzą się terroryści, bojówkarze i ci, dla których opresja i przemoc jest jedyną (konieczną) formą sprawowania rządów.

*

Należy pamiętać, że tzw. „historyczna narracja” jest niczym innym jak interpretacją historii. I jest jednak niezbędna, bo bez niej historia byłaby nielogiczna, a tym samym – bezsensowna.
Nie istnieje więc coś takiego, jak obiektywizm w historii. Jednakże warto przy tym pamiętać, że subiektywizm nie jest jednoznaczny z manipulacją czy nawet stronniczością. Wiąże się bowiem z czymś czego nie da się uniknąć: czasem, w którym poznaje się historię, miejscem w jakim to się robi, i wreszcie z kulturą, której kodem się ktoś posługuje, opisując świat i opowiadając (interpretując) historię.

Warto przy tym pamiętać o innym, bardzo ważnym czynniku, który rzutuje na to, w jaki sposób postrzegamy (a także poznajemy i interpretujemy) historię: nasz własny charakter, preferencje, światopogląd, przekonania, skłonności… etc. Wszystko to wzmacnia subiektywizm – a stąd złudzenie, że tylko my dochodzimy do prawdy i tylko nasze postrzeganie historii jest słuszne.

*

Wydaje się nam, że sięgamy wzrokiem gwiazd, gdy tymczasem nie widzimy dalej, niż czubek naszego nosa

*

Paradoks śmierci polega również na tym, że jest ona wszędzie i nigdzie. Jest nieuchwytna, a kiedy już jest uchwytna (a raczej kiedy ona nas schwyta), to dla nas już jest za późno, by zrozumieć jej doświadczenie.
Wszyscy śmierć sprawdzają – prędzej czy później – na swojej skórze, ale jak dotąd, nikt się jeszcze nie podzielił z nami tym doświadczeniem (ci, którzy to robią, zaledwie o śmierć się otarli).

*

„Jeżeli Stwórca Wszechrzeczy umieścił nas w swoim planie, to wierzę, że po ziemskiej drodze dalej będziemy kroczyć po alejach Wszechświata.”

No właśnie, to byłoby dziwne (i marnotrawne) stwarzać takie cudowności – zwłaszcza istoty żywe, czujące i myślące, które same zdolne są do tworzenia – i nie zrobić przy tym żadnego back-up’u.

*

Tylko wtedy, kiedy antropomorfizujemy śmierć, możemy o niej powiedzieć coś „ludzkiego”. Jak np. to, że jest „mądra” albo „głupia”. Ale przecież śmierć istnieje w wielu wymiarach: od biologicznego, po kulturowy.
Nas śmierć obchodzi (zwłaszcza emocjonalnie) najbardziej w tej sferze osobistej – zwykle w relacji z osobami nam najbliższymi, no i oczywiście – jako doświadczenie kluczowe naszej własnej egzystencji.
I jest nierozerwalnie związana z życiem – stąd też te nasze oświadczenia, że „Dzień Zmarłych” nie jest świętem śmierci, a życia.
Bez śmierci możliwe byłoby istnienie, ale nie życie. Kamień istnieje wiecznie, ale nie żyje. Człowiek żyje, więc musi umrzeć. Ale czy nie może później istnieć – już bez śmierci – w innym wymiarze? Oto jest pytanie.

*

Ceremoniały i rytuały są nieodłącznym elementem naszej kultury. Mają swoje znaczenie i sens – pełnią określoną funkcję. Inną sprawą jest to, jak każdy człowiek podchodzi do nich indywidualnie, co one rzeczywiście znaczą dla niego samego. Dla kogoś może się to wiązać z głębokim duchowym przeżyciem, dla kogoś innego być tylko zwyczajowym, płytkim, bezrefleksyjnym, rutynowym, „stadnym” zachowaniem.

Z tradycją jest tak, jak z każdą inną ideologią, mitologią, wizją historii: można jej użyć zarówno w dobrym, jak i złym celu. Niemniej jednak tradycja jest niezbędna do zachowania pewnej ciągłości historycznej, pewnego ładu, stabilizacji – również tożsamości (nawet jeśli nie narodowej, to kulturowej, cywilizacyjnej).

Pisząc o potrzebie tradycji mam raczej na myśli społeczeństwo, a nie jednostkowego człowieka, a tym bardziej siebie, gdyż sam z tradycją jestem raczej luźno związany – choćby z racji tego, że od ponad dwudziestu lat mieszkam poza granicami kraju i jednak lekkie dotknięcie kosmopolityzmu na własnej skórze poczułem – choć przecież polskiej tożsamości nie mógłbym się wyzbyć, nawet gdyby tego chciał.

Tradycja według mnie nie musi być czymś niezmiennym, a tym bardziej skostniałym. Dobrze jest, jeśli jest do pewnego stopnia elastyczna, podlega ewolucji – bo to jej zapewnia ciągłość i pozwala dotrzymać kroku zmieniającym się czasom. Tym sposobem nie jest ona wrogiem postępu, jak uważają niektórzy, a zapewnia temu postępowi pewną ciągłość.

*

Należy odróżniać tradycję od konserwatyzmu. To są jednak różne pojęcia – i każde oznacza co innego. Zarówno tradycja, jak i konserwatyzm nie są wrogami (ani nawet nie muszą być przeszkodą) postępu, zapewniając niejako bardziej płynne przejście społecznym przemianom. Konserwatyzm (a właściwie jedna z jego odmian – bo jest ich kilka) wyrósł z przekonania, że te przemiany powinny odbywać się ewolucyjnie, a nie wskutek radykalnych („postępowych”) ideologii, które przecież, jak pamiętamy (vide: komunizm, a nawet – wcześniej – prąd „oświeceniowy”) stały się przyczyną morderczych społecznych katastrof.
W tym sensie, zarówno tradycja, jak i konserwatyzm mogą być (i są) „elastyczne”.
Warto zaznaczyć, że ideologie, które chcą radykalnie zastąpić tradycję (i zwalczają przy tym konserwatyzm) same są (stają się) bardzo mało elastyczne, wręcz apodyktyczne. Z tego choćby względu nie jestem zwolennikiem rewolucji.

Swego rodzaju ideologią jest również totalny permisywizm, który bardzo skutecznie rozwadnia całe społeczeństwo, godząc przy tym w jego podstawy.

*

Mam jednak wielkie opory, jeśli ktoś mnie zmusza do jednoznacznego określenia się: jesteś wierzący, czy niewierzący, religijny czy agnostyk, tradycjonalista czy postępowiec, konserwatysta, czy liberał… etc.
Mam opory, bo według mnie wiąże się to z przyklejeniem etykietki, która na swój sposób człowieka pęta i ogranicza. To dlatego nigdy nie zapisałem się do żadnej partii, ani nawet stowarzyszenia, które głosi takie a nie inne zasady, postulaty. To dlatego nie uważam się ani za demokratę, ani za republikanina – podobnie nie czuję się związany z żadną z tych partii, choć mam oczywiście swoje sympatie i widzę większą zbieżność moich poglądów z niektórymi ruchami politycznymi.
Innymi słowy: to kim jestem, wykracza jednak poza jednoznaczne określenia, przypisujące ludzi do takiej czy innej opcji społecznej czy politycznej.
Dzięki temu czuję się mniej skrępowany i mogę myśleć samodzielnie – to mi daje pewną wolność, poczucie niezależności. Dzięki temu nie muszę też świecić oczami, kiedy moje (ewentualne) stronnictwo się kompromituje.

*

Jesteśmy tylko jednym z niezliczonych elementów Wszechświata, ale takim, jaki wydaje się zawierać (i kreować?) w sobie cały – osobny i niepowtarzalny – świat.
Czy ten świat ginie wraz ze śmiercią człowieka? Oto jest pytanie.
(Jeśli nie ginie, to człowiek jest nieśmiertelny – tym sensie, że jego ziemska” śmierć” nie jest jego końcem, ale pewną transformacją – bo na pewno po śmierci człowiek przestaje być człowiekiem.)

*

Czego chcemy a czego nie chcemy?
Czy kiedy nie chcemy, to chcemy (nie chcieć)?
Czy na pewno, kiedy chcemy, to naprawdę MY tego chcemy i czy rzeczywiście chcemy?

Ostatecznie, wychodząc poza te zawiłości, można skonstatować: ponownie dotykamy tutaj problemu wolnej woli i determinizmu.

Czy nie jest po prostu naszym złudzeniem to, że jesteśmy czymś osobnym, indywidualnym? Czy nasza alienacja nie jest owym złudzeniem konsekwentnie doprowadzonym do końca?

*

Jakie jest nasze prawdziwe oblicze? Chyba jednak ukryte jest pod maską – za zasłonami i kotarami, które tkamy i rozwieszamy.
Tyle, że zdarcie ich, odkrycie, nie gwarantuje tego, że odsłoni się od razu prawdziwe oblicze – bo np. pod jedną maską może być następna, pod jedną zasłoną – druga… itd. Wtedy wydaje się, że człowiek składa się z samych masek – i sam już nie wie kim jest naprawdę.
Wobec tego może nawet sądzić, że owe maski składają się na jego prawdziwe oblicze – bo innego nie zna.

*

Usiłowanie uchwycenia istoty naszego Ja, przypomina łapanie wiatru. Choć wierzę, że istnieje w nas jakieś (twarde?) jądro, które jest niezmienne – i że właśnie ono stanowi o naszej tożsamości – czyli o tym, że ja to ja, a nie kto inny.

To prawda, większość z nas prowadzi – samymi z sobą – dialog nieustanny.
Który głos bierze górę (i dlaczego?) – to jest chyba Tajemnica niezgłębiona (naszego charakteru i osobowości), która ma zapewne związek z tym naszym własnym jądrem tożsamości, stanowiącym nasze prawdziwe Ja.

*

Między zawsze i wszystko a nigdy i nic rozpięte jest nasze życie.
Śmierć to rozstrzygnie: będzie zawsze i wszystko, czy nigdy i nic?

*

Jeszcze przed Frommem było wiadomo, że człowiek ucieka od wolności. To po pierwsze. Po drugie: wolność absolutna nie istnieje – każdy człowieka pozostaje zniewolony na różne sposoby, choć wydaje się, że jest wolny.
W sumie wynika z tego paradoks: ucieczka od wolności, której się nie posiada.
Czy więc – zważywszy na powyższe – człowiek nie zamienia jednego zniewolenia na drugie?

*

Wydaje się nam, że uzyskaliśmy wolność, a w rzeczywistości poddajemy się innym rodzajom zniewolenia.

*

„Przyzwoitość” to obecnie bardzo wstydliwe określenie – częściej bywa tak, że ludzie bardziej wstydzą się przyzwoitości, niż nikczemności. Innymi słowy: wolą jak postrzega się ich jako sukinsynów, niż jako dobrego człowieka. (Może dlatego, że większość z ludzi odczuwa większy respekt przed złem, niż przed dobrem?)

*

Archetypy są naszą próbą – niekiedy desperacką – ponownego zjednoczenia się ze światem, także z innymi ludźmi. Są tęsknotą za powrotem do Oceanu – do Jedni Wszechświata (to czuli doskonale – a może też i rozumieli? – ludzie, mistycy Wschodu).
Dzięki archetypom łagodzimy naszą niepewność.
Za pomocą archetypów chcemy pokonać samotność (także w tym szerszym wymiarze egzystencjalnym) – wyciszyć lęk związany z zagubieniem w świecie.
Chcemy, by archetypy służyły naszemu poznaniu. Ale czy są one naszą wiedzą?
I czy w ogóle mogą być naszą wiedzą?

*

Osoba niewierząca nie doświadcza uczuć religijnych i metafizycznych. Jeśli tego doświadcza, to w tym samym momencie staje się religijna. Przy czym religijność rozumiem tu jako zdolność do przeżywania uczuć metafizycznych, a nie identyfikowanie się z religijnością doktrynalną, czy przynależność do określonej religii, kościoła.

Siłą rzeczy ktoś, kto uważa się za ateistę, musi być jednocześnie materialistą, który nie jest w stanie doznawać uczuć metafizycznych.
Ateizm wyklucza religijność, materializm – metafizykę.

*

Wydaje mi się, że im wyższy – jak ktoś to nazwał – „współczynnik unikania niepewności” (w człowieku, społeczeństwie), tym większa kryje się za tym niepewność.
Paradoksalnie, w kulturach o niskim współczynniku unikania niepewności, wie się więcej – mimo, że łatwiej jest się tam przyznać do tego, że się nie wie.
Z tego można wyciągnąć wniosek, że im większą wiedzę posiadamy, tym bardziej odważnie możemy się przyznać do naszej niewiedzy.

*

„Przekonywanie nawiedzonych nie może być skuteczne” – usłyszałem niedawno w jednej z dyskusji.
To prawda. Podobnie:
– przekonywanie przekonanych nie może być skuteczne
– przekonywanie myślących schematami, według określonej ideologii (po linii partyjnej, układu, grupy interesów.. etc.) nie może być skuteczne
– przekonywanie głuchych i ślepych na wszelkie argumenty, (którzy albo udają, że ich nie widzą; albo ich widzieć nie chcą; albo widzą, tylko je ignorują…) nie może być skuteczne…

To właśnie dlatego nasze dyskusje przypominają czasem bicie piany, rzucanie grochem o ścianę, okopywanie się na swoich pozycjach, wołanie na puszczy, obronę własnego zdania jak niepodległości… i niemal nigdy niczego nie rozstrzygają.
Dlaczego? Może dlatego, że tutaj – podobnie jak z tym łapaniem zajączka – nie chodzi o przekonanie, tylko o samo przekonywanie – mówię (piszę) więc jestem (bo wydaje mi się, że mówienie i pisanie wynika z mojego myślenia)?

Ostatecznie wszystko rozbija się o siłę naszych szańców, czyli zależy od mocy i realnej skuteczności struktury, w którą jesteśmy – chcąc nie chcąc – wpisani i której jesteśmy cząstką. Nie mają przy tym w zasadzie większego znaczenia fakty, prawda, sprawiedliwość…
Nasz świat jest ścieraniem się idei – a idee wcale nie opierają się na faktach, tylko są tych faktów przedstawieniem i interpretacją. A interpretujemy zwykle tak, jak chcemy (lub musimy). Z kolei przedstawiamy sobie tylko tak, jak możemy (a to wskutek naszych ograniczeń).

*

Nasza psychika (funkcjonowanie mózgu) nie nadąża ewolucyjnie za zmianami cywilizacyjnymi człowieka (choćby za tym, że żyje on w coraz bardziej sztucznym środowisku). Stąd wysyp wszelkiego rodzaju fobii, które są niczym innym jak próbą samoobrony organizmu przed tymi gwałtownymi zmianami – także skutkiem naszej dezorientacji w otaczającym nas, coraz bardziej skomplikowanym świecie.

*

Możliwe, że istnieje jakaś konkretna przyczyna tego, iż tylko w niewielkim stopniu wykorzystujemy możliwości swojego mózgu.

Może taka, że pozwala nam to na utrzymanie się na powierzchni – fizyczne przetrwanie naszego organizmu?
Ale co z „obsłużeniem” tego, co wynosi nas ponad świat zwierzęcy (kultura, „człowieczeństwo”, sztuka)? To ostatnie zmusza nas (zachęca?) do sięgania głębiej – poza próg naszej świadomości.
Nadmiar bodźców, wrażeń, informacji mógłby nas po prostu zabić.

Mózg jest niesamowitym urządzeniem. Ciekaw jestem, czy kiedyś w jakiś sposób zdołamy wykorzystać jego pełne możliwości (jednakże, wydaje się, że jeśli tak się stanie, to możliwe będzie to tylko dzięki technice). „Drzwi percepcji” mogą się wówczas otworzyć na oścież. Kto wie? Może dotkniemy wtedy nieskończoności, może nawet wieczności (nieśmiertelności?) Może oślepniemy? Albo wręcz przeciwnie: doznamy ultymatywnego olśnienia?

*

Kontestację własnej kontestacji też już mam za sobą. Teraz to jest… może nie tyle obojętność, co… nie wiem jak to nazwać… wyrozumiałość? Także zaprawiona pewną łagodnością. Myślę, że po czasie potrafię spojrzeć na to wszystko (młodzieńczy bunt, kult poety przeklętego) bardziej spokojnie i chyba jednak szerzej – z różnych perspektyw i umieszczając to w innych kontekstach. Może na tym polega jakaś większa… hm… przepraszam za to słowo – dojrzałość?

*

Ot, co znaczy sugestia i fama geniusza: ludzie widzą w nim to, co chcą widzieć i zachwycają się tym (czasem nawet szczerze), czym chcą się zachwycić. To, jaki w rzeczywistości jest obiekt kultu i zachwytu, jest sprawą drugorzędną.

*

Życie w dużej mierze polega na zachowywaniu pozorów. Kto tego nie robi często staje się trędowaty, albo… czczony i święty – tyle, ze najczęściej na zasadzie pomyleńca bożego, wariata…

*

Tak naprawdę obchodzimy tylko tych ludzi, którzy są z nami rzeczywiście – rodzina, bliscy, przyjaciele – ci, którzy nam dobrze życzą, są gotowi do pomocy, współczują… Cała reszta – zwłaszcza ta wirtualna – to powierzchowność, często poza, gra pozorów, tymczasowość i dorywczość.
Wydaje mi się, że to właśnie uwaga jaką poświęcamy drugiej osobie, jest warunkiem koniecznym zarówno miłości, jak i prawdziwej przyjaźni.
Ale uwaga – a raczej życie uważne – jest także niezbędne do tego, żeby pełnie, rozumnie i dogłębnie odbierać świat w jakim żyjemy. (To brzmi trochę po kaznodziejsku, ale czy można temu zaprzeczyć?)
Jednak czy taka uważność jest powszechna? Wątpię. Większość z nas żyje nieuważnie, pośpiesznie, powierzchownie… mamiąc się złudzeniami, zadowalając się namiastkami, otumaniając (uśmierzając) używkami, rozrywając zabawkami, wypełniając pustkę rzeczami, gadżetami, głupotkami i bzdetami… przytłoczona rutyną, bylejakością, prowizorką, nudą i szarością życia, wreszcie: swoimi dolegliwościami i wszelkiego rodzaju troskami.

*

To brzmi jak oklepany frazes, ale rzeczywiście to Miłość jest w życiu najważniejsza (i różne jej przejawy, jak np. przyjaźń, pasja czynienia czegoś dobrego i wartościowego, poświęcenie dla drugiego człowieka… etc.) Wszystko inne – majętność, rozkosze cielesne, dogadzanie sobie, konsumpcja, hedonizm, otaczanie się rzeczami, pogoń za władzą i bogactwem – prędzej czy później objawi swoją pustkę i daremność, marność, pogoń za chimerą… Tylko Miłość (i związana z tym wiara w coś, co jest transcendentne, wyższe ponad nagi byt nasz zwierzęcy) – nawet jeśli jest iluzją – dostarczyć może człowiekowi poczucie sensu i spełnienia.
Piszę to z pełną świadomością tego, że może to zostać wzięte za patos, może nawet banał. Ale są w życiu człowieka takie momenty (ja chyba jestem właśnie w takim), kiedy to objawia się jako prawda bezdyskusyjna, wręcz absolutna – wyczuta i przeżywana całą naszą istotą, jestestwem.

*

„Głos wołającego na pustyni” (we wcześniejszych przekładach Biblii było „puszczy”) to oczywiście metafora.
Można wołać będąc wśród tłumów i nikt nie zwróci na to uwagi, bo każdy woła swoje. Puszczą (pustynią) może być nawet tysięczne audytorium, które nie zwraca na ciebie – i na to co mówisz (wołasz) – żadnej uwagi. To jest ta ludzka samotność w tłumie – wśród ludzkiej rzeszy, której jesteś zupełnie obojętny – i która jest obojętna na to, co chcesz przekazać (czasem nawet wykrzyczeć) światu.

*

Pustynia, mimo wszystko, kojarzy mi się z przejmującą ciszą.
Innymi słowy: ona dla mnie brzmi ciszą.
To także skwar, który pochłania wszystko i powoduje, że obraz pustyni drży i faluje – jakby gotów był do odpłynięcia gdzieś w inne wymiary przestrzeni i czasu. A przez to rzeczywistość, która cię otacza, zaczyna wydawać się mirażem.

*

Wierzący – niewierzący. To nie ma nic do rzeczy. (Cóż to w ogóle znaczy „wierzący” albo „niewierzący”? Wierzący, niewierzący – w co?). Ważne jest to, czy jesteś człowiekiem wrażliwym czy nie, to jaki jest Twój stosunek do innych ludzi, czy jesteś ciekawy świata i otwarty, niezasklepiony w swoich „jedynie słusznych” i „prawdziwych” przekonaniach…

*

Często wpatrując się w horyzont, oczekując na jakieś objawienie (czegoś dalekiego a nieokreślonego), umyka nam to, co jest blisko nas i dostępne, na wyciągnięcie ręki, a my jesteśmy na to ślepi, lub tego nie cenimy (nie znamy wartości).

*

Rzeczywistość – czyli to, jak się rzeczy jawią – jest przez każdego z nas postrzegana inaczej. Wyobraźnia pomaga nam w uchwyceniu tego obrazu, ale jest też źródłem naszych iluzji.

*

Wydaje mi się, że ateiści i wierzący przebywają na dwóch różnych poziomach i dlatego trudno jest się im porozumieć. Nie mogą przyznać sobie nawzajem racji, bo wtedy zarówno ich ateizm, jak i wiara w Boga stałyby się zakwestionowane przez nich samych.

To prawda, że w dzisiejszych czasach znacznie więcej ludzi traci wiarę, niż się nawraca. Ale to również dlatego, że utrata wiary jest czymś biernym (choć niektórzy ludzie przeżywają to tak, jakby ich niebo stawało w płomieniach), natomiast nawrócenie wymaga znacznego wysiłku, może nawet czegoś w rodzaju wewnętrznej rewolucji.

*

Nie wiem, czy słowo umiera. Ale na pewno umrze wraz z człowiekiem (chodzi mi oczywiście o gatunek, a nie o jednostkę – bo akurat po śmierci niektórych pisarzy ich słowo „żyje” nadal).
Z tym, że jednak pozostanie (na Ziemi) inny sposób porozumiewania się – ot, choćby między szczurami, czy nawet owadami.

To prawda, słowa ożywają tylko w naszej głowie. Jeśli nie trafią tam na podatny grunt, to nawet nie zakiełkują. Lecz, niestety, sporo jest jednak umysłów jałowych (leniwych) – i właśnie przez to słowa pozostają martwe.
Może właśnie dlatego nasza kultura staje się kulturą obrazu? Zrozumienie słowa wymaga bowiem pewnej aktywnej inter-reakcji (myślenia), obrazy zaś przyjmujemy biernie – one jak gdyby zwalniają nas od myślenia, nie wymagając już takiej uwagi. Obrazem więc można obecnie jeszcze bardziej (skuteczniej) indoktrynować ludzi (manipulować nimi), niż słowem. Propaganda też nam się „zobrazkowała”.

*

Będąc blisko drugiego człowieka, zwykle wyczuwamy, czy jego słowa płyną z serca – a tym samym: czy są szczere.
Czasem jednak słowa są zbędne. Wtedy wystarczy gest, czyjaś dłoń, spojrzenie, dotyk – poczucie czyjejś bliskości.
Ta mowa nie tylko ciała ale i duszy.

*

Być może, że przebaczając komuś „niewybaczalną” zbrodnię, oprócz tego, że rezygnujemy z zemsty, (która zwykle mnoży Zło tego świata) to pozbawiamy się nienawiści, która jest przecież Złem, jakie zżera nienawidzącego (bo skrzywdzonego niewyobrażalnie) człowieka. Czyli – zarówno w jednym, jak i drugim przypadku – Dobro powstaje już przez rezygnację ze Zła, ale też z niezgody na jego powielenie.
Ale to są jakieś aksjologiczne, filozoficzne dywagacje, którymi można się bawić patrząc na pewną sytuację – i ludzi w nią uwikłanych – z zewnątrz. Bo ci, którzy wybaczają, w takie kombinacje etyczne się nie wdają, tylko dokonują wyboru, zazwyczaj zgodnie z własnym sumieniem oraz charakterem – intuicyjnie kierując się czymś w rodzaju przyzwoitości, którą odnajdują w sobie.
Nie jestem jednak pewien, czy to jest ich wybór – czy ich decyzja nie jest zdeterminowana czymś, co jest silniejsze od nich samych – przez coś, na co oni nie mają wpływu. Jeśli tak, to balans Zła i Dobra na świecie jest czymś niezależnym od ludzi, od ich wolnej woli. A to jest konstatacja raczej pesymistyczna, bo wskazuje na to, że nie jesteśmy w stanie nie tylko wyeliminować Zła, ale nawet zmniejszyć jego ilości w świecie, nie wspominając o tym, że jest także – paradoksalnie – achrześcijańska.

*

Nie do końca jestem przekonany o tym, że dysponujemy wolną wolą. Ale wiem, że jeśli nią nie dysponujemy, to nasze człowieczeństwo nie ma sensu, bo zrównujemy się wtedy z materią zdeterminowaną ściśle określonymi prawami, od których nie ma odstępstwa nawet na jotę. Wtedy nie jesteśmy niczym wyjątkowym we Wszechświecie i nie różnimy się właściwie niczym od zwykłej skały czy nawet powietrza.
Trudno żyć z taką absurdalną świadomością. Ale nie tylko dlatego skłaniam się do uznania, że człowiek posiada jednak wolną wolę. Mało tego: sam tworzy nowe jakości w materialnym skądinąd świecie. Redukcja do materii nie wytrzymuje jednak konfrontacji z tym, co w świecie nazwać można duchowością, która jest wobec materii czymś nadrzędnym.

*

Reakcja otoczenia ma ogromne znaczenie dla człowieka chorego na nowotwór. Chodzi o przezwyciężenie… strachu przed taką osobą, który często maskujemy za ostentacyjnymi gestami poparcia dla niej, przy jednoczesnej chęci ucieczki od tego, żeby nie być blisko cierpienia z obawy… nie wiem… przed tym, żeby się tym cierpieniem nie zarazić? Żeby nie psuło nam dobrego humoru, optymizmu – żeby nie przypominało, że i my możemy się znaleźć w takiej samej sytuacji?
Jest też sprawa stygmatyzacji człowieka chorego na raka – bo on sam staje się często w oczach innych takim chodzącym rakiem.

Wygląda na to, że mamy kłopoty ze zrozumieniem tego, że nawet jeśli kogoś dotknęła ta choroba, to jest on w stanie prowadzić normalne życie – że może się on nawet czuć człowiekiem szczęśliwym.

*

Stwierdzenie tego, że myślimy, iż śmierć dotyczy innych, ale nie nas samych, odnosi się zwłaszcza do ludzi młodych. Bo przecież to inni umierają, a nie my.

*

Odróżniałbym wiedzę o tym, że musimy umrzeć, od świadomości tego, tzn. od głębokiego uświadomienia sobie własnej śmiertelności, którego zwykle doświadczamy, kiedy sami umieramy, lub umiera ktoś, kogo kochamy. W przeciwnym razie śmierć wydaje się pewną abstrakcją, choć przecież wiemy, że jest faktem – że jeśli ktoś się urodził to musi też umrzeć.

Życie, dopóki trwa, jest w pewnym sensie „impregnowane” na śmierć.

*

Miłość istnieje. Bez względu na istnienie czy nieistnienie Boga.

*

Seks jest doznaniem rzeczywistym, ale już erotyzm takim być nie musi, bo choć jest odczuwalny, to może być czymś ezoterycznym, „wyobrażonym” – związanym nie tylko z naszymi zmysłami, ale i z myślą.

*

Siłą rzeczy mój związek z malarstwem jest inny, niż związek z literaturą, a ten z kolei inny, niż związek z filozofią. Nie wiem czy jest sens porównywać te relacje na “siłę”, bo każda z nich ma inną naturę – tak, jak inną naturę mają malarstwo, literatura, filozofia…
Malarstwo, siłą rzeczy jest bardziej sensualne (więc inaczej oddziałuje na naszą wrażliwość) – literatura pobudza wyobraźnię (zanurza nas w świecie języka), filozofia zaś bardziej intelekt (zmuszając do myślenia analitycznego). Zresztą, w różnych okresach życia, moje zainteresowanie na tych polach miało inną – że tak powiem – intensyfikację. A jeśli już tego miałem dość, to uciekałem nad morze lub w góry, czasem nawet na pustynię.

*

Odnoszę wrażenie, że wartość artystyczna, (którą rzeczywiście trudno „wymierzyć”, bo granice „artyzmu” nie mogą być jednak wyraźnie oznaczone) nie jest czymś arbitralnym (tzn. nikt z całą pewnością nie może jej ustalić). Ale można ją (przynajmniej starać się) określić za pomocą zarówno naszej wiedzy, jak i intuicji czy wrażliwości. (Tak więc nasz „gust” też musi mieć w tym swój udział.)
Ale przede wszystkim: wartość artystyczna nie może być czymś do końca arbitralnym, bo jest osadzona w ludzkiej kulturze – to zakłada jej pewien obiektywizm (pewne wartości kulturowe musimy uznać za „niezbywalne”, bo w przeciwnym razie będziemy dokonywać negacji tej kultury).

To, że można coś zbudować po zniszczeniu fundamentów naszej kultury i cywilizacji (nulifikując niejako wszystkie jej wartości) jest mrzonką. W tym sensie tradycja (wliczając w to klasyczne kanony) jest dla nas ważna – bo zapewnia ciągłość kulturową, bez której nastąpiłby chaos, który moim zdaniem jest antytezą sztuki. Oczywiście nie zaprzecza to istnieniu ewolucji tej sztuki – a nawet radykalnych „przeskoków” estetycznych i ideowych (jakimi były np. impresjonizm, czy wszelkie „izmy” modernistyczne). Warto przy tym zauważyć, że np. Van Gogh, (którego dość powszechnie uznaje się za prekursora malarstwa modernistycznego), jak i Picasso, (który przez wielu uznany został za największego artystę XX wieku) – czyli, jak by się wydawało, wielcy rebelianci sztuki – wyrażali szacunek dla mistrzów z przeszłości, (którzy notabene wypowiadali się za pomocą zupełnie innej estetyki i stosowali inny kanon artystyczny, niż oni sami).
Dla mnie dezynwoltura współczesnych „artystów”, którzy odrzucają cały dotychczasowy dorobek w sztuce, jest nie do przyjęcia.

*

Skoro dosłowność w poezji nie działa na jej korzyść, to czy warto artykułować niektóre myśli wprost i bez ogródek? Być może z tego bierze się lawirowanie poetów: niby to chcą pisać w swoich wierszach prawdę i tylko prawdę, ale tak, żeby się przy tym zbytnio nie „odsłaniać”.
Dla mnie to jest pewien rodzaj asekuracji. Choć rzeczywiście często wymusza to na nich nie tyle obawa przez ekshibicjonizmem, co sama forma, styl i konwencja. Poza tym, mówienie o czymś wprost, może się czasami niebezpiecznie ocierać o prostactwo czy wulgaryzm.

*

Musimy się liczyć z tabu, jakim jest wypierana przez nas świadomość przynależności do świata zwierzęcego – naszego uwikłania w biologizm i fizjologię…
Niby każdy inteligentny człowiek to wszystko wie, ale jednak wiedzę tę (świadomość) niejako separuje od tego, co uznaje za własne człowieczeństwo, umieszczając owe aspekty animalne np. w czystej domenie nauk biologicznych czy medycyny. A przecież mają ona na nas wpływ codziennie, mieszają się z naszym człowieczeństwem dosłownie w każdej chwili – więc jednak nie dają się tak łatwo od siebie oddzielić i podobne myśli mimo wszystko powracają do nas co rusz – czy tego chcemy, czy nie chcemy).

*

Naturalnie, że pisząc do szuflady trafiamy w pustkę – czyli do „nikąd”. Dopiero wtedy, gdy coś, co stworzymy (napiszemy, sfotografujemy, skomponujemy… etc.) znajdzie oddźwięk w drugim człowieku, to zaczyna to żyć, czyli tak naprawdę – istnieć. Tak, jak stwierdził kiedyś Berkeley: Esse est percipi (istnieć, to znaczy być postrzeganym). Odnosi się to zresztą nie tylko do tego, co tworzymy, ale i do nas samych (stąd zatrzęsienie wszelkich blogów, stron fejsbukowych i innych sposobów autoprezentacji.

*

Ludzie oczekują powtarzalności (w kulturze, sztuce), bo głaszcze im to utarte kanały percepcji. Tak naprawdę jest to ucieczka przed refleksją i głębszą myślą – jedna z cech masowej konsumpcji.
Cóż, jako gatunek, jesteśmy pochłaniaczami i przeżuwaczami trawiącymi w kółko tę samą karmę.
A jak to wpływa na nasze myślenie?

*

,,Człowiek urodził się buntownikiem, a czy buntownik może być szczęśliwy? ”
(Fiodor Dostojewski, Bracia Karamazow)

Nie, buntownik nie może być szczęśliwy.
Być może głównym powodem tego, że jest buntownikiem jest to, że jest nieszczęśliwy.

Zrewidowałbym jednak to stwierdzenie Dostojewskiego, bo według mnie nie każdy człowiek rodzi się buntownikiem. Wręcz przeciwnie: zdecydowana większość ludzi rodzi się konformistami.

*

Ktoś mówi: „To, co dobre, wiemy bez kultury, religii i nauki, a ‘zdobycze’ kulturalne, religijne I naukowe często tylko ograniczają nas.”
Trudno mi się z tym zgodzić. Bo jeśli tego, co dobre (i złe) nie wiemy od kultury, religii i nauki, to skąd mamy to wiedzieć? Nawet jeśli my sami decydujemy o tym, co dobre a co złe, to zawsze to będzie się odbywało w odniesieniu do kultury (wliczając w to naukę i religię).

Trudno sobie wyobrazić istnienie jakiejkolwiek kultury bez kodeksu etycznego (podobnie jest z religią). Człowiek nie może funkcjonować w społeczności bez moralności. Innymi słowy: bez zasad, norm moralnych i obyczajowych niemożliwe byłoby powstanie żadnego społeczeństwa.

Nawet jeśli nie kierujemy się systemem etycznym danej religii (czy społeczności), to jednak sami musimy stworzyć swój własny system etyczny – sami musimy niejako „wyczuwać” co jest złe, a co jest dobre – i wedle tego „osobistego”, wewnętrznego systemu starać się postępować, być mu niejako wiernym (sumienie).

Tak czy owak, gdybyśmy nie rozróżniali zła od dobra, żylibyśmy jak zwierzęta.

W każdą kulturę, którą tworzy człowiek wpisana jest moralność. Śmieszą mnie próby udowadniania przez niektórych „wyzwolonych”, że są oni wolni od jakichkolwiek moralnych zobowiązań – także tych narzuconych im przez społeczeństwo, a nawet przez religię (mimo, że uważają siebie za ludzi nie związanych z żadną religią).

*

To prawda, że człowiek określa moralność. Słuszne jest też stwierdzenie, że „moralność określa człowieka”, ale w sensie odniesienia do tego, co kwalifikuje człowieka jako człowieka, a nie stopnia jego człowieczeństwa. Bo w takim przypadku człowiek niemoralny przestałby być człowiekiem.

Naturalnie, człowiek nie przestaje być człowiekiem nawet wtedy, kiedy jest amoralny – ba, nawet wtedy, kiedy jest zbrodniarzem. Ale czasem mówi się o „człowieczeństwie” jako pewnym wzorcu, może nie tyle idealnym, ale wyznaczającym pewne standardy przyzwoitego, dobrego – właśnie „ludzkiego” – zachowania, pewnej solidarności z innymi ludźmi, nie krzywdzenia innych, poszanowania drugiego człowieka a nie pogardzania nim, także okazywania miłosierdzia czy empatii… Większość z nas jednak wie jakiego człowieka można nazwać dobrym człowiekiem. Wynika to z pewnego uniwersalizmu norm moralnych, jakie mimo wszystko ludzie ze sobą dzielą.

*

Oto słyszę, że bycie piękną kobietą to „w jakimś sensie przekleństwo”.
Wprawdzie uroda kobiety mimo wszystko jest (powinna być) jej atrybutem drugorzędnym, to jednak częściej tzw. „brzydota” bywa dla kobiety przekleństwem, niż uroda.
Zresztą – czy to ze względu na nasze poczucie taktu, czy to ze względów „poprawnościowych” – unikamy mówienia o „brzydocie” pewnych kobiet. Przejawia się to np. w powiedzeniach typu: „nie ma brzydkich kobiet, są tylko zaniedbane”, ale i tak wszyscy wiedzą, że to eufemizm.
Koniec końców, mówienie o kobiecej urodzie ma w sobie komponent albo erotyczny, albo estetyczny (zwykle się one ze sobą łączą, przy czym, jak mi się wydaje, może istnieć komponent estetyczny bez erotycznego, ale już odwrotnie chyba być nie może). A przecież jest ona przede wszystkim człowiekiem. Zaś istota człowieczeństwa nie opiera się ani na erotyce, ani na estetyce.

To prawda, że wszystkie kobiety są piękne i wyjątkowe na swój sposób. Ja również widzę piękno nawet w tych starych kobietach, których twarze poryte są zmarszczkami. Kiedyś moja znajoma – komentując moje zdjęcia ludzi Peru – zwróciła uwagę m.in. na peruwiańską staruszkę w niebieskim, spiętym agrafką, znoszonym swetrze i na kwiatek, którym przyozdobiony był jej kapelusz. Zacytuję tutaj jej słowa: „Od zawsze fascynowała mnie ludzka twarz i dłonie. Na ich podstawie i na podstawie analizy obuwia można dużo o człowieku powiedzieć. Troszkę nijak ma się moja wiedza do ludzi kraju środka i innych egzotycznych kultur. Tu, w budowie psycho-portretu obuwie jest już nieistotne, a kanony piękna, poczucia estetyki zawodzą. Wszystko jest odmienne. Odnosząc się do europejskich kanonów piękna, kobieta z owieczką wydaje się być brzydka. Tylko spódnica przeważyła pogląd co do jej płci, bo miałam poważne wątpliwości. Ale czy może być brzydkim ktoś, do kogo tak ufnie lgnie zwierzę? Jakim niezwykłym musi być człowiekiem. A stara kobieta z kwiatkiem w kapeluszu. Czy można być brzydkim tylko dlatego, że jest się starym? I pytanie: czy jest starym ktoś, kto ma jeszcze potrzebę i fantazję upięcia kwiatu do kapelusza?”

*

Czy w obrębie pop-kultury mogą powstawać dzieła sztuki?
Moim zdaniem tak.
Czy pop-kultura może być czymś pomocnym w diagnozowaniu pewnych głębszych zjawisk społecznych i politycznych?
Jak najbardziej.

Ale tak, jak masowość, powierzchowność, miałkość, bezrefleksyjność, stadność, tandeciarstwo, płycizna, niewyrafinowanie, plebejskość pop-kultury tworzy aurę (środowisko, topos), które raczej nie sprzyjają (nie inspirują, nie dopingują) do tworzenia prawdziwych (wybitnych) dzieł sztuki, tak te same cechy i właściwości pop-kultury nie tworzą zbyt solidnej podstawy dla badań nad rzeczywistym status quo politycznym czy społecznym danego kraju, regionu czy świata.
Co chcę przez to powiedzieć?
Otóż to, że pop-kultura jest w sumie czymś mało „poważnym” (a już na pewno niewystarczającym) do ogarnięcia, zrozumienia i opisania prawdziwych problemów współczesnego świata.

*

Niestety, zbyt często subiektywizmem zasłaniamy tylko nasz egoizm (bo łatwiej jest nam przyznać się do tego pierwszego, niż drugiego).

*

Jest jednak pożytek z autorytetów, czyli z ludzi, którzy wiedzą, co mówią, mają rozległą wiedzę w jakiejś dziedzinie, nie obca jest im głębsza refleksja, zamiłowanie, pasja… Moim zdaniem można się od nich wiele nauczyć, korzystając z ich wiedzy i doświadczenia. Ale to takie dzisiaj niemodne: kto by się tam przejmował takimi nudziarzami, komu by się chciało ich słuchać? Przecież ja wiem wszystko lepiej – i wiem co mi się podoba.
Co oczywiście nie znaczy, że do wszystkich autorytetów należy podchodzić bałwochwalczo i bezkrytycznie. Wręcz przeciwnie: bardzo sobie cenię kontestację, polemikę, kontrę… ale trzeba wiedzieć, co się kontestuje, co krytykuje, czemu się sprzeciwia… Trzeba to umotywować, uzasadnić – i ewentualnie przedstawić swoją alternatywę.
Bez kwestionowania autorytetów i sprzeciwu wobec obowiązujących kanonów, nie byłoby żadnego progresu, stalibyśmy w miejscu. Ale jeśli burzy się jedno, wypada zbudować coś, co byłoby nie mniej wartościowe od tego, co uznawano za wartościowe dotychczas. Poza tym: wcale nie musi się niczego burzyć – to co nowe, może koegzystować obok, równolegle, mimo…

Usłyszałem niedawno, że „zamiast aktywnych i świadomych partycypantów kultury mamy tabuny ludzi święcie przekonanych, że sztuka jest bzdurą, oficjalną wydmuszką”.
Ale dlaczego mają takie przekonanie? Czy aby nie dlatego, że zwykle nie chciało im się dowiedzieć czym sztuka jest, nie chciało im się poznać historii sztuki, zgłębić temat… wreszcie posłuchać ludzi, którzy mają dużo mądrego na ten temat do powiedzenia? Lecz to wszystko wymaga jednak wysiłku… a i pewnych predyspozycji także. Więc komu by się chciało to robić, skoro można pójść po najmniejszej linii oporu?

Jednakże, to co teraz piszę nie oznacza, że przed Ave Maria padam plackiem, że wpadam w ekstazę słysząc Sibeliusa, że za szalone mądrości uważam wszystko to, co pisał taki np. Hegel… etc. Nie, pewne rzeczy mnie nie ruszają, nie podobają mi się, uważam je nawet za bzdurę… ale wcześniej staram się im bliżej przyjrzeć, poznać… Dopiero z czasem znajduję to, co rzeczywiście autentycznie do mnie trafia i porusza – co dla mnie (subiektywnie, oczywiście) ma wartość. Jednakże nie pogardzam tym, co jest mi obojętne, uznaję pewną obiektywną wartość tego. I zdaję sobie sprawę, że ktoś inny może mieć zupełnie inne zapatrywanie.

*

Autorytet nie jest tym samym, co tzw. gatekeeper, który bardziej kojarzy mi się z pewnego rodzaju cenzorem – z kimś kto interesownie – mając głównie na uwadze własną korzyść (czy też korzyść „klubu”, dla którego pracuje) – wygłasza autorytatywnie sądy i opinie, przesiewając wybiórczo pewne rzeczy – manipulując ludźmi. W pewnym sensie to taki wykidajło, tyle że stojący przed drzwiami galerii, czy muzeum.
Dla mnie autorytetem jest człowiek, który posiada rozległą wiedzę w danej dziedzinie, (malarstwo, muzyka, literatura, historia sztuki, architektura… etc.), który poświęcił jej sporo czasu i przemyśleń, który daną dziedzinę „czuje”… i zajmuje się nią niejako bezinteresownie (czyli nie ma żadnej korzyści materialnej z tego, że omawia takie, a nie inne dzieła sztuki, preferuje to, a nie co innego, chwali to, a nie tamto…)
Gatekeeperzy są też czymś w rodzaju współczesnych „naganiaczy”, którzy świadomie i bardzo wybiórczo eksponują to, co przynosi im właśnie korzyść. Wiele takich typów (krytyków, marszandów, organizatorów wystaw, dyrektorów muzeów i galerii… etc.) jest zwłaszcza w sztuce współczesnej, gdzie w sposób sztuczny i wyrachowany kreują nowe trendy i mody, lansują swoich znajomych, albo po prostu to, co zupełnie subiektywnie i stronniczo, uznają za dobre i wartościowe (spodziewając się dzięki temu pewnych zysków i korzyści), ignorując przy tym całą resztę.
Autorytet natomiast jest typem badacza, gromadzi wiedzę i własne doświadczenia, dzieląc się (zazwyczaj bezinteresownie) tym wszystkim z innymi. Tacy ludzie piszą np. historię sztuki – jak np. prof. Jan Białostocki ze swoją monumentalną monografią Sztuka cenniejsza niż złoto, czy prof. Maria Rzepińska ze swoimi Siedmioma wiekami malarstwa europejskiego.

Powiedzmy sobie szczerze, że sztuką – nazwijmy ją „wyższą” – interesuje się (zajmuje) w sumie mały margines społeczeństwa, którego domeną jest kultura masowa, zazwyczaj mało wybredna, odwołująca się do popularnych (by nie napisać „plebejskich” gustów). Muszę jednak zaznaczyć, że nie dystansuję się wrogo do tego rodzaju kultury (sam dość często jestem jej konsumentem) lecz staram się nie tracić z pola widzenia tego, co wyrasta ponad nią – co jest bardziej złożone, wyrafinowane, wymagające wielkiego artyzmu, kunsztowne… Tego, co idzie dalej, sięga głębiej i prowokuje do głębszej refleksji. Zaś o tym, po co akurat sięgam, często decyduje chwila, nastrój, sytuacja, potrzeba chwili…

Mimo wszystko uważam, że wyczucie (ustalenie) pewnej hierarchii w sztuce (a ogólnie: w kulturze) jest jednak pożądane. A to wymaga jednak wartościowania wytworów kultury – dzieł sztuki, artefaktów…. Przy czym swoją wartość – i pozytywny wpływ na kulturę – ma jednak ekskluzywność, a może nawet pewien elitaryzm. Nie chodzi jednak o to, by klasyfikować i segregować ludzi, ale o to, by ustalić pewien punkt odniesienia, wzór – swego rodzaju doping, by sięgać wyżej, nie zadowalać się byle czym, nie łykać wciskanego nam zewsząd kitu i badziewia.

*

Mimo wszystko, w poprzednich wiekach nie trzeba było żadnych gatekeeperów (ani nawet autorytetów), by poznać się na dobrej sztuce. Nikt nie przeczył, że Mozart jest genialnym kompozytorem, że Pieta Michała Anioła to mistrzostwo świata, że Rubens jest malarzem wybitnym, że katedra Sainte Chapelle jest bezdyskusyjnie piękna, że dzieła Goethego są wybitne… etc. Bowiem kanony i kryteria oceny sztuki były czytelne i jasne. Nie to co dzisiaj, kiedy wszystko pod tym względem się pokiełbasiło i każdy opowiada o sztuce co tylko chce – a to dlatego właśnie, że nie istnieją żadne obiektywne (w znaczeniu: obowiązujące powszechnie) kryteria.

Elitaryzm w sztuce nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie. Problemem mogą być natomiast “elity” samozwańcze, które tak naprawdę większych podstaw do elitaryzmu nie mają – oprócz własnych pretensji i zawyżonego mniemania o sobie. (Tutaj ponownie zahaczamy jednak o brak czytelnych kryteriów, czym powinien być elitaryzm i jakie warunki spełniać.)

*

Kiedyś nie byli tak potrzebni gatekeeperzy ponieważ “na bramce” „stała” ignorancja “pospólstwa” i klasowe podziały. Jeśli ktoś osiągnął wymagany wówczas kunszt w sztuce, to mógł być raczej pewien, że zostanie dostrzeżony i doceniony (było to ze sobą niejako sprzężone i jednoznaczne). Inna sprawa, że wielu (potencjalnych) geniuszy przepadło w “gminie”, ale to dlatego, że niczego nie zdążyli stworzyć (bo nie dano im takiej możliwości).

Określenie gatekeepera pasuje jednak idealnie do dzisiejszych czasów. Bowiem zalew artefaktów jest obecnie tak wielki – tak wielu wszelkiej maści “artystów i “twórców” chce się przepchać przez bramkę – że taki wykidajło może mieć sporo do roboty. Doskonałym przykładem współczesnego gatekeepera jest moim zdaniem Saatchi, który stał się kimś w rodzaju dyktatora – z tym, że jest to dyktat bardziej handlowy niż artystyczny, bo bardziej ma na uwadze zysk, niż samą sztukę.

*

Kultura (a raczej sztuka) – sama w sobie – nie może być martwa czy żywa. Taką, czy inną staje się dopiero w relacji z odbiorcą. Gdyż to, co kiedyś budziło wśród ludzi żywe emocje, tę potencjalną żywotność ma w sobie nawet wtedy, kiedy już nikt nie zwraca na to uwagi. I wystarczy ponowne zainteresowanie (zaangażowanie uczuć, myśli i emocji), by dzieło sztuki na powrót “ożyło”.

Oczywiście że są kultury, których nic już nie wskrzesi. Co najwyżej emocje mogą wzbudzić (i wzbudzają) dzieła sztuki, które przetrwały z przeszłych epok do naszych czasów. Podobnie umarły języki. Wyginęły całe cywilizacje.

*

Nie jestem zwolennikiem sztywnych granic między poszczególnymi rodzajami sztuk, ale nie uważam też, że dobrze się dzieje, kiedy te granice zbytnio się rozmywają – bo wskutek tego często powstaje jakaś breja.

*

To ciekawe, że w świecie ptaków to samce zdecydowanie bardziej dbają o urodę, niż samice.
Co decyduje o tym, że Natura „wybiera” w danym gatunku tę a nie inną płeć, do której należy zwabianie urodą swojego partnera? I jak to się ma w relacji do życiowej aktywności: podziału obowiązków, erotycznej inicjatywy, siły i sprawności fizycznej, dominacji w rodzinie? Zapewne wśród zoologów i biologów istnieją koncepcje i teorie, które próbują to wyjaśnić, a także odnieść do człowieka (bo przecież, siłą rzeczy, my również należymy do „królestwa” zwierząt – jeśli nie pod względem kulturowym, to na pewno biologicznym).

Czy to, że wśród ludzi bardziej podkreśla się znaczenie urody u kobiet nie łączy się z tym, że (kulturowo i tradycyjnie) zawsze była kobieta mniej agresywna (jak również bardziej bierna w erotycznej inicjacji) od mężczyzny, który zazwyczaj był wojownikiem oraz stroną bardziej aktywną, jeśli chodzi o seksualne awanse?

Jednakże, jak wszyscy wiemy, kobieta stroi się nie tylko dla mężczyzn, ale i dla innych kobiet. Również (może nawet przede wszystkim) dla siebie. Czy nie dlatego, by się dowartościować – nie tylko w oczach innych kobiet, ale i w swoich własnych? Może nie tyle „dowartościować” (to jest złe określenie), co podkreślić własną wartość.

Własna uroda może być „przekleństwem” tylko wtedy, kiedy urodę kobieta uważa za swój największy atut i najistotniejszy atrybut. Nie dotyczy to więc kobiet mądrych.

*

Im głośniej głosi się „prawdę”, tym bardziej owa „prawda” wydaje mi się wątpliwa i podejrzana. Czyli: prawdziwość „prawdy” jest odwrotnie proporcjonalna do jej emfazy.
Prawda nie potrzebuje rozgłosu – obywa się też bez reklamy.
Nawet jeśli przytłacza ją pozór, to nie jest tak, że ona przestaje istnieć.

*

Człowiek nie może się obyć bez pozorów.
Może dlatego często odnoszę wrażenie, że cała nasza kultura jest jedną wielką grą pozorów.

*

Człowiek, siłą rzeczy, wikła się w systemy, które tworzy. A każdy system pozbawia go do pewnego stopnia autonomii. Zresztą, dotyczy to nie tylko ludzi, którym dany system narzuca się „z góry”, ale i tych, którzy ten system tworzą i narzucają innym.
Tak w ogóle: życie to jednak zniewolenie jest.

Wolność jest pozorem, co jednak nie zniechęca nas do hołubienia „wolności”, (którą notabene deklarujemy jako naszą najwyższą wartość).

*

Im więcej śmierci w kulturze masowej, tym mniej refleksji o niej.
I właśnie o to chodzi społeczeństwu.

*

Każde nazwanie człowieka (obdarzenie go epitetem, wlepienie mu jakiejś etykietki) jest w pewnym sensie zamienianiem go w abstrakcję. Dotyczy to zwłaszcza człowieka „masowego”.

*

Cierpienie, którego sami doświadczamy jest paradoksalne, bo z jednej strony „skierowuje” nas niejako ku sobie (to dlatego ktoś kiedyś powiedział, że kiedy boli nas ząb, to wydaje się nam jakby cały świat składał się z bólu zęba), z drugiej zaś pogłębia egzystencjalnie – wspomaga nasze rozumienie tego świata, wzmacnia w nas empatię, prowokuje do refleksji (nie bez racji dość powszechne jest przekonanie, że cierpienie w pewnym sensie „uszlachetnia” człowieka).
Jednakże – zwłaszcza w dobie fejskbukowej powierzchowności, niechęci do głębszego i niestereotypowego myślenia, tudzież gloryfikacji młodości, zdrowia, urody i sukcesu – cierpienie stało się czymś wstydliwym, czymś co jest spychane na margines… Ktoś, kto zwraca na nie uwagę, popełnia coś w rodzaju faux pas.
Być może właśnie dlatego wydaje się nam, że cierpienia jest na świecie mniej, niż to jest w rzeczywistości.

*

Wprawdzie Hiob to przykład egzystencjalny cokolwiek ekstremalny, to jednak wydaje mi się, że jakieś elementy tego hiobowego cierpienia „udzielają się” większości ludziom. Wystarczy uświadomić sobie bardziej, jak wielu jest wśród nas ludzi, których doświadcza choroba, starość, kalectwo, samotność… a co za tym idzie – cierpienie. Dla nich Hiob staje się kimś bliskim.

*

Empatia. Nie uznaję jej za słabość. Wręcz przeciwnie. Jest ona według mnie ważnym elementem tzw. inteligencji emocjonalnej, która m.in. pozwala nam na twórcze uczestnictwo w kulturze. Człowiek jest jednak istotą społeczną i spełnia się w relacjach z innymi ludźmi.
Wiem, że bez empatii nie mógłbym też – głębiej ani pełniej – odbierać twórczości innych ludzi (kino, literatura, sztuka…), która w dużej części przedstawia ludzkie emocje i doświadczenia, jakie dzięki empatii jestem zdolny nie tylko odczuć, ale i zrozumieć.

Cierpienie to nie tylko wartość negatywna. Pełni ono – nie tylko w przyrodzie (gdzie związane jest przede wszystkim z odczuwaniem bólu) ale i w ludzkiej kulturze – ważną funkcję. Jest czymś złym jeśli niszczy człowieka – uniemożliwia mu normalne funkcjonowanie, paraliżuje, powoduje, że człowiek przestaje być osobą kreatywną, zdolną do rozwoju…
Oczywiście, istnieją także pozytywne aspekty cierpienia (choćby takie, które pewnie miał na myśli Bertrand Russell mówiąc, że „w cierpieniu jest tysiąckrotnie więcej doświadczenia niż w przyjemności”).
Posunąłbym się nawet do stwierdzenia, że gdybym sam nie doświadczył w swoim życiu cierpienia, to byłbym osobą w pewnym sensie ułomną.

*

Paradoksalnie, wiedza może zarówno wzmagać, jak i redukować nasze cierpienie.
To zależy od tego, jaka to jest wiedza – i jak jest przez nas przyswajana i wykorzystywana.

Niewątpliwie istnieją kulturowe źródła cierpienia. I im głębiej w kulturę wnikamy, tym większego cierpienia możemy doświadczać.

*

To, że wybierając się nawet w najdalsze zakątki świata, spotykamy tam zawsze samego siebie, jest zarówno naszym błogosławieństwem, jak i przekleństwem.
Błogosławieństwem, bo filtrując wszystko przez naszą osobowość (wrażliwość) doświadczamy świata, poznajemy go, a tym samym niejako kumulujemy go w sobie (co nas wzbogaca).
Przekleństwem, bo nie jest tak łatwo uwolnić się od własnych złych przyzwyczajeń i psychicznych złogów – od wad i obciążeń, które czasami wloką się z (za) nami, jak zły duch.
Jednakże, najczęściej podróż nas „przeczyszcza” – i „przemeblowuje” nasze wnętrze.

Koniec końców, zawsze wracamy do siebie – do tych Miłoszowych „dwóch gęsi” na brzegu rzeki w naszej wiosce. Czyli tam, gdzie są nasze korzenie i tam, gdzie budowała się nasza tożsamość (a to miało miejsce w dzieciństwie).

*

O samotność, czy też odizolowanie się – fizyczne – nie jest w dzisiejszych czasach tak trudno. Natomiast nieco trudniejsze jest zrzucenie z siebie całego tego „osadu” cywilizacyjnego (zwłaszcza jeśli się mieszka w dużym mieście), oderwanie myśli od ważnych rzeczy, które się dzieją na świecie, a które (jeśli się chce być człowiekiem świadomym, niechowającym głowy w piasek) trudno jest ignorować i lekceważyć.
I jeszcze ta pokusa, żeby się zaszyć w jakimś naturalnym zakątku, prowadzić życie prostsze, z dala od inwazyjnej cywilizacji, od wszystkich tych gadżetów nowoczesności i wymogów pracy najemnej (np. w korporacji) – a przez to bardziej autentyczne, niewymuszone, nieskażone polityką i społecznym napięciem, zgodne z własnym rytmem.

*

Wbrew pozorom, podróżowanie wcale człowieka nie uszczęśliwia. Może dlatego, że czyni go jeszcze bardziej świadomym tego, co złego dzieje się na świecie i unaocznia, jak wielu ludzi żyje w nędzy, biedzie, poniżeniu i cierpieniu?
Lecz z drugiej strony, podróżowanie człowieka pociąga – dopełniając go, wzbogacając, dostarczając smaku życia – dopinguje do działania, przeciwdziała stagnacji i znudzeniu… Nie mówiąc już o tym, że umożliwia docieranie do miejsc o niezwykłej urodzie – gdzie naprawdę widać, jaki ten świat jest (miejscami) piękny.

*

Każdy z nas widzi świat ze swojej perspektywy – dopiero wzięcie pod uwagę wszystkich perspektyw pozwoliłoby nam na obiektywny ogląd rzeczywistości. Ale to jest niemożliwe, (choćby dlatego, że nie można być w wielu miejscach jednocześnie, a ponadto istnieje też zależność od instrumentów jakich używamy, z konieczności, do badania rzeczywistości).
Do tego wszystkiego dochodzi intencjonalizm, interesowność, darwinizm i self-inflicted blindness.

Niemniej obserwacja świata jest konieczna. Gdybyśmy tego nie robili, stracilibyśmy orientację. A lepsza jednak orientacja iluzoryczna, niż żadna. Ta pierwsza umożliwia nam życie, ta druga oznaczałaby amorficzny chaos, w którym życie jest niemożliwe.

*

Herman Hesse: „Pan przecież wie, gdzie jest ukryty ten inny świat, którego pan szuka, i wie pan, że jest to świat pańskiej własnej duszy. Tylko w pańskim wnętrzu żyje ta inna rzeczywistość, za którą pan tęskni. Nie mogę panu dać niczego, co by nie istniało już w panu, nie mogę panu otworzyć innej galerii obrazów prócz galerii pańskiej duszy. Nie mogę panu dać niczego prócz sposobności, bodźca i klucza. Pomagam panu ujawnić jego własny świat, to wszystko. Rzeczy, które widzimy […] to te same rzeczy, które istnieją w nas. I nie ma żadnej innej rzeczywistości prócz tej, jaką mamy w sobie. Dlatego też większość ludzi żyje tak nierealnie, ponieważ zewnętrzne obrazy uważają za rzeczywistość, a swego własnego świata wcale nie dopuszczają do głosu.”

To nie tylko wykładnia tego, co o rzeczywistości i duchowym wnętrzu człowieka mówią filozofie Wschodu (Hesse był znawcą buddyzmu, napisał książkę o Buddzie), ale stwierdzenie kompatybilne z teorią kwantową (współczesna nauka potwierdza niektóre z aspektów wschodniego podejścia do natury „materii” i świata).

*

Trzy słowa najdziwniejsze:

Kiedy wy­mawiam słowo Przyszłość,
pier­wsza sy­laba od­chodzi już do przeszłości.

Kiedy wy­mawiam słowo Cisza,
niszczę ją.

Kiedy wy­mawiam słowo Nic,
stwarzam coś, co nie mieści się w żad­nym niebycie.

(Wisława Szymborska)

Przeszłość ucieka, choć próbujemy ją pochwycić, czy choćby tylko przywołać. Podobnie zresztą ucieka teraźniejszość.
Jednakże o przyszłości nie możemy już tak powiedzieć.
Jedno jest pewne: nie możemy zatrzymać upływającego czasu.

Faktem jest, nie możemy sobie wyobrazić żadnej „rzeczywistości” bez czasu.
Taki atrybut (właściwość, cechę) mógłby mieć tylko Absolut, Bóg, idealna Pustka… Ale nic mi na ten temat nie wiadomo.

Warto pamiętać, co o przeszłości, teraźniejszości i i przyszłości powiedział kiedyś Einstein: „Ludzie tacy jak my, wierzący w fizykę, wiedzą, że różnica między przeszłością, teraźniej­szością i przyszłością jest tylko uparcie obecną iluzją.”
Czy jednak stwierdzenie Einsteina nie jest równoznaczne z tym, że wszystko dla nas jest iluzją?

 *  *  *

Inne odcinki cyklu przeczytać można  TUTAJ

.