YELLOWSTONE – powrót wilka, urok barw, kiedy płoną lasy…

Część IV 

.

„Złota” godzina w Yellowstone – Blacktail Plateau Drive

.

KLIMAT

Dla człowieka o zdrowym ciele i jasnym umyśle,
nie istnieje coś takiego, jak zła pogoda.
Każde niebo ma swoje piękno,
a burze chłoszczące naszą krew sprawiają tylko,
że serce bije nam mocniej.
George Gissing

       Klimat jest w naturze tym, czym nastroje w duszy człowieka. Ale aura nie jest chimerą, kaprysem żywiołów. To tchnienie wyznaczające w przyrodzie rytm życia – podporządkowujące sobie wszystko, co żyje. Jeśli domeny roślin i zwierząt są królestwami, to królestwa te rządzone są „oddechem” klimatu.
Zdecydowana większość z kilku milionów gości odwiedzających Park Narodowy Yellowstone, ogląda go w porze, kiedy robi się cieplej, ustępują śniegi, a pogoda staje się dla turystów łaskawsza. Wiosna to chyba najciekawszy sezon w parku, gdyż życie w przyrodzie nabiera tempa, paleta barw staje się bogatsza, kolory jaskrawsze. Nie można jednak zapominać o pozostałych porach roku, kiedy fauna i flora odpoczywa, a Yellowstone okrywa się białym płaszczem śniegu. Park zimą jest trudniej dostępny, ale tych, którym udaje się tu dotrzeć, urzeka swą śnieżną urodą.

Wpływy klimatyczne

      Obszar Większego Yellowstone jest rozległy, podlega różnym wpływom pogodowym, dlatego też poszczególne jego rejony mogą się bardzo od siebie różnić klimatycznie. Sam park narodowy leży w sercu tego obszaru, bedąc otoczoną górami wyżyną. Panujący na niej klimat jest chłodny i suchy.
Zwykle masy powietrza przesuwają się z zachodu na wschód, co związane jest z ruchem obrotowym naszej planety. Większy Yellowstone, a zwłaszcza jego część zachodnia, podlega więc głównie działaniu frontów docierających tu Pacyficznego Północnego Zachodu, czyli znad stanów Waszyngton i Oregon. Klimat w tamtym rejonie jest umiarkowany i wilgotny, dlatego powstające tam prądy są raczej ciepłe i zawierają dużo wilgoci. W dużej części nie dociera ona jednak do Yellowstone, gdyż zatrzymywana jest przez leżące na drodze tych prądów góry, działa tu tzw. efekt ortograficzny: natrafiające na górską barierę ciepłe i wilgotne powietrze wznosi się do góry, ochładzajac się. Chłodne powietrze nie wchłania dużej ilości wilgoci, toteż wytrąca się ona w postaci chmur, a następnie skrapla – wtedy pada deszcz. Dlatego zachodnie stoki górskich łańcuchów Ameryki mają o wiele większą ilość opadów, niż wschodnie.
Szczególnie jest to odczuwalne w północnej części parku, w rejonach niżej położonych, osłoniętych od zachodu górami Gallatin. W dolinach rzek Yellowstone i Lamar natrafiamy na łąki i stepy krzewiaste, a na niewielkim obszarze – między Mammoth Hot Springs, a miasteczkiem Gardiner – znajduje się nawet północna pustynia z rzadkimi trawami, suchorostami, szałwią i… kaktusami prickly pear. Zimą śniegu jest tu niewiele, co ściąga całe stada zwierząt, zwłaszcza jeleni wapiti.
W miesiącach zimowych Większy Yellowstone, oprócz cieplejszych i mimo wszystko wilgotniejszych prądów z północnego zachodu, wystawiony jest także na działanie suchych i zimnych mas arktycznego powietrza, docierających tu znad Kanady. Mają one jednak większy wpływ na jego wschodnie rejony, przemieszczając się południkowo wzdłuż krawędzi jaką tworzą Wielkie Równiny spotykające się tu z Górami Skalistymi. Rejon ten latem poddawany jest też sporadycznie działaniu ciepłego i wilgotnego prądu znad Zatoki Meksykańskiej, przynoszącego zazwyczaj burze i deszcz. Wschodnie obrzeża Większego Yellowstone mają więc podobny klimat, jak Wielkie Równiny: chłodne i suche zimy, zmienną pogodę w lecie.

Wiosna w Yellowstone – ale nadal bliżej zimy, niż lata (okolica Mammoth Hot Springs)

.

Jak to bywa w górach…

      Prawie cały obszar Parku Narodowego Yellowstone leży powyżej 2000 m n.p.m. Tak więc, będąc w nim jesteśmy w górach. A to oznacza, że możemy się spodziewać pogodowej zmienności. Zresztą, nie tylko pasma górskie, ale i każda większa góra potrafi stworzyć własny mikroklimat.
Największy szok termiczny (jak również krajobrazowy!) można przeżyć latem, kiedy do parku Yellowstone wjeżdża się od północnego wschodu, pokonując (wspaniałą!) Przełęcz Niedźwiedziego Zęba (Beartooth Pass). Wyjeżdżając np. z Billings w Montanie, gdzie temperatura może sięgać 35 st. Celsjusza, w ciągu 2 – 3 godzin można się znaleźć na przełęczy, gdzie temperatura jest bliska zera, a dookoła leży śnieg. Spowodowane jest to obniżeniem się ciśnienia atmosferycznego, które pociąga za sobą rozrzedzenie powietrza. Z kolei rozrzedzające się powietrze wytrąca ciepło, czego efektem jest spadek temperatury. Czyli: im wyżej, tym chłodniej – każdy z nas tego doświadczył.
Ci, którzy chodzą po górach wiedzą, jak niespodziewanie można się tam spotkać z burzą. I to burzą gwałtowną, z ulewnym deszczem i piorunami. Na obszarze Większego Yellowstone zdarzają się one często, np. w wysokich partiach gór Absaroka i Wind River, także w górach Teton. Szczególnie widowiskowe są te, które rozpętują się po południu nad jeziorem Yellowstone. Za dnia powietrze ociepla się nad wodą (gdzie indziej – w dolinach), a następnie, wznosząc się raptownie ku górze, ochładza się, formując ciężką chmurę burzową, z której strzelają błyskawice. W czasie każdej burzy należy się schronić na jakimś niższym terenie, z dala od wysokich drzew i wystających ponad otoczenie skał.
Najwięcej deszczu w Yellowstone spada w maju i czerwcu. Efekt orograficzny występuje również w przypadku stacjonarnych mas powietrza, w związku z czym miejsca w sąsiedztwie wyższych gór mają więcej opadów. Np. w górskim miasteczku Cooke City, położonym nieopodal północno-wschodnich wrót parku, zimą 1977-78 roku spadło aż 10 m śniegu. Natomiast na Wyżynę Yellowstone spada rocznie ok. 2.5 m (a od lat 50. XX wieku coraz mniej, co jest związane ze stopniowym ocieplaniem się klimatu).

… i w dolinach

      Swój odrębny mikroklimat mają także górskie doliny i kotliny. Latem i zimą ochładzane są wiatrem, który wywołuje opadające z gór zimne powietrze. Zimą mogą one powodować znaczne ochłodzenie, a nawet siarczysty mróz. Leżąca w otoczonej górami niecce miejscowość West Yellowstone, przez 20 lat utrzymywała rekord najniższej temperatury w kraju, nie licząc Alaski. W 1933 roku odnotowano tam 55 st. C poniżej zera.
Doliny są również wysuszane przez wiatry zwane „chinook„, co w języku indiańskim oznacza „pożeracz śniegu”. Masy osuszonego powietrza przedostają się na drugą stronę gór i opadają, ocieplając się przy tym. A ciepłe powietrze może utrzymać więcej wilgoci, pochłania więc (dosłownie) śnieg i wysusza glebę. Tak właśnie dzieje się w tych półpustynnych, bezśnieżnych, północnych dolinach parku.
Owe powietrzne prądy nabierają czasem przyśpieszenia, zwłaszcza kiedy przechodzą przez górskie wąwozy i korytarze. Wiatr może osiągnąć wtedy moc huraganu, wiejąc z prędkością 100 – 120 km/godz. Ich uciążliwość łagodzona jest wszak tym, iż nie są to wiatry zimne.

Yellowstone w jesiennych barwach

.

Pory roku

       Najcieplej w parku Yellowstone jest w lipcu i sierpniu (średnia temperatura wynosi wówczas od 23 do 25 st. C.), najzimniej w grudniu (-3 st. C.) Wilgotność powietrza jest mała (średnio 50%), co łagodzi upały w lecie i chłody w zimie. Rzadko kiedy w sezonie letnim pochmurne niebo utrzymuje się przez cały dzień. Słońca z reguły nie brakuje, bez względu na porę roku. Pięknie świeci, zwłaszcza w rozległych dolinach.
Wiosna przychodzi do Yellowstone w połowie kwietnia i na większych wysokościach trwa nawet do początków lipca. Wtedy w parku jest najwięcej zieleni, zaczynają kwitnąć dzikie kwiaty, rodzą się zwierzęta, a w rzekach i strumieniach jest wtedy najwięcej wody. Jednak w maju śnieg może być jeszcze wszechobecny.

Osika w swojej najpiękniejszej szacie

Lato zaczyna się wcześniej na terenach niżej położonych (początek czerwca), na wyższe przychodzi później (połowa lipca) i trwa tam krótko, bo tylko do początków września. W dolinach latem może być bardzo ciepło (30 – 35 st. C.) i w zasadzie jest sucho. W wyższych partiach tak wysokie temperatury należą do rzadkości.
Położone niżej łąki żółkną, jednak te, które są wyżej, mogą zachować swoją zieleń i kwiaty przez całe lato.
Jesień trwa od września do listopada, w wyższe rejony przychodzi już z końcem sierpnia. We wrześniu jest raczej ciepło, choć czasem może spaść pierwszy śnieg. Łąki są żółto-brunatne, zaś drzewa liściaste – wśród nich prym wiodą osiki – wybuchają kolorami, strojąc się w różne odcienie złota, brązu i czerwieni.
Zima może przyjść nagle, chociaż na dobre rozpoczyna się w listopadzie. Oczywiście, im wyższe rejony, tym jest ona bardziej surowa. W nocy temperatura znacznie się obniża. Dnie są cieplejsze lub chłodniejsze w zależności od tego, który prąd powietrza bierze górę. Jeśli dominuje ten znad północnego zachodu, spada więcej śniegu a temperatury są wyższe; jeżeli silniejszy jest arktyczny, to robi się chłodniej i opady są mniejsze. W marcu lub kwietniu zima oddaje koronę wiośnie i cały cykl zaczyna się od nowa.

greydot

ROŚLINY

        Dzięki roślinom atmosfera ziemska posiada tlen. Dzięki nim nasza planeta nie jest nagą skałą a pokryta jest glebą. Dzięki nim wreszcie żyją wszystkie zwierzęta, gdyż rośliny są podstawą wszelkiego pożywienia, jakie istnieje na świecie.
Rośliny, wykorzystując proces fotosyntezy, same siebie potrafią wyżywić zamieniając substancje nieorganiczne w niezbędne im do życia składniki. Ponadto stabilizują klimat i uspakajają nasze zmęczone oczy zielenią, co też nie jest bez znaczenia. Za to wszystko winniśmy im wdzięczność.
Na obszarze Większego Yellowstone możemy znaleźć ponad 1 600 gatunków roślin, w tym ok. 1 200 na terenie samego parku. Nie rosną one na swoich miejscach przypadkowo. O ich rodzaju, występowaniu, zasięgu i stopniu rozwoju decyduje wiele czynników, takich jak ukształtowanie terenu, wilgotność i opady, typ gleby, nasłonecznienie, wiatry, wpływ zwierząt i człowieka. Niektóre gatunki są bardzie wymagające, inne mniej – różni je stopień ekologicznej tolerancji i przystosowania do określonych warunków środowiska.

        Flora Yellowstone nie jest tak dorodna jak w rejonach, gdzie gleby są żyźniejsze, klimat łagodniejszy i jest większa wilgotność. Np. rośnie tu tylko 10 gatunków drzew, z których dominuje wyraźnie jeden – sosna wydmowa (Pinus contorta), a dokładnie jej podgatunek (latifolia), zwany popularnie sosną lodgepole. (Spośród czterech rosnących w Yellowstone gatunków drzew, aż trzy są tym gatunkiem sosny.) Jednak aż 75% powierzchni parku pokrywają lasy. Za tak duży stopień zalesienia odpowiada właśnie sosna wydmowa, której wymagania glebowe są niewielkie.
A gleba na większości obszaru Yellowstone nie jest zbyt dobrej jakości. Trudno się dziwić, zważywszy na geomorfologię tego rejonu. Ma on bowiem wulkaniczną przeszłość, co oznacza, że podstawą dla wykształcającej się gleby były złoża ryolitu, tzn. skały wulkanicznej. Ponadto – i to jest czynnik najważniejszy – lodowiec gościł w Yellowstone stosunkowo niedawno, bo jakieś 8 – 10 tys. lat temu, a to zbyt krótki okres, by powstała grubsza warstwa gleby. Jak już wspomniałem, teren parku wynosi się dość wysoko nad poziom morza (średnio 2 300 – 2 800 m n.p.m.), opady nie są obfite, nie jest tu za ciepło, a okres wegetacyjny jest krótki. Wszystko to wpływa na ograniczone bogactwo yellowstońskiej roślinności.
Wiadomo, że wraz ze zmieniającą się wysokością, zmieniają się również warunki wegetacyjne dla roślin, a więc temperatura, wilgotność, długość trwania pór roku, wiatr, nasłonecznienie… Dlatego poszczególne grupy roślin tworzą poziome strefy roślinne. Przyjmuje się, że różnica w poziomie wynosząca 300 metrów ma taki sam wpływ na roślinność, jak różnica w 500 kilometrowej wędrówce po lądzie na północ. Natomiast zmiana o 100 m w poziomie pociąga za sobą zmianę temperatury o 1 stopień Celsjusza. Oczywiście, im wyżej, tym zimniej.

Stado wapiti i gęsi kanadyjskich, a w tle: bezlistne jeszcze o tej porze roku (maj) osiki i sosny lodgepole na dalszym planie. No i śnieg w górach.

.

Z tych powodów roślinność w Yellowstone układa się w następujące strefy:

  • Wąską strefę między 2 100 a 2 400 m n.p.m. zajmuje tzw. jodła Douglasa (Pseudotsuga menziesii), drzewo bardzo rozpowszechnione w innych rejonach Zachodu, stanowiące podstawę amerykańskiego przemysłu drzewnego. W Yellowstone jest rzadsza, rośnie na północnych obszarach parku, w dolinach rzek Yellowstone i Lamar. W sąsiedztwie tych drzew często można spotkać osiki, piękne zwłaszcza jesienią.
  • Największa jest strefa leżąca między 2 400 a 2 800 m n.p.m., zdominowana przez wspomnianą już sosnę wydmową. Jej angielska nazwa „lodgepole” wywodzi się jeszcze z pionierskich czasów, kiedy biali kolonizatorzy dostrzegli, że jej pnia Indianie używają do budowy swoich teepee (ang. „lodge” oznacza chatę/dom/hotel, „pole” – żerdź, kołek). Sosna ta jednak nie pozwala, by w jej sąsiedztwie rosło zbyt wiele innych gatunków roślin, w tym innych gatunków drzew. Również zwierzęta nie za bardzo lubią tego rodzaju las. Ciekawe, że nasiona pewnej odmiany sosny wydmowej, mogą się uwolnić z szyszek tylko pod działaniem wysokiej temperatury. Pożary są więc korzystne dla przetrwania tego gatunku. Zdarza się, że lasy sosnowe wypierane są przez bardziej tolerujące cień jodły.
  • Powyżej 2 800 m n.p.m. rosną lasy świerkowo-jodłowe. Utrzymująca je gleba jest tu bogatsza w minerały (opierając się na zwietrzałym bazalcie i andezytach, nie na ryolicie), większe są też opady deszczu i śniegu. Ten rodzaj lasu sięga tundry. Na wyższych wysokościach rośnie więcej świerków Engelmanna (Picea engelmannii), które mogą się mieszać z sosnami plamistokorowymi (Pinus albicaulis). Lasy świerkowo-jodłowe można spotkać przekraczając przełęcze Większego Yellowstone: Danraven, Teton, Sylva, czy też jadąc drogą Beartooth Highway.
  • Łubin arktyczny

    Bardzo ciekawą strefą jest alpejska tundra, która zwykle zaczyna się na wysokości 3 300 m n.p.m. Nazwa ta może zdziwić, gdyż Alpy kojarzą się z Europą, tundra zaś z Syberią. Niemniej przyjęła się ona w Ameryce. Strefy te są bowiem podobne do siebie w różnych częściach naszego globu – zbliżone warunki determinują występowanie podobnych roślin. A w każdych górach są one surowe. Okres wegetacyjny jest nadzwyczaj krótki, trwa zwykle 2 – 3 miesiące; skoki temperatur są olbrzymie, powietrze rozrzedzone, promieniowanie słoneczne intensywne, wiatry porywiste, gleba płytka i uboga. W tych warunkach roślinom trudno jest przystosować się do życia. To dlatego np. aż 85% rośliny alpejskiej znajduje się pod powierzchnią ziemi, co pozwala na zachowanie jak największej energii potrzebnej do przetrwania i rozmnażania się.
    Na wiosnę, kiedy gdzie indziej jest już w pełni lato, łąki alpejskie ukazują swą wielką urodę, pokrywając się kobiercem kwiatów (piękne są zwłaszcza maleńkie łubiny). Gdzieniegdzie rośnie kosodrzewina, karłowate sosny, wierzby i brzozy. Często – wśród skał i kamieni – można tu zobaczyć świstaki, czasem nawet górskie owce.
    Tundra w Yellowstone jest dość rozległa, jednak trudno dostępna dla przeciętnego turysty. Jej skrawek można zobaczyć wybierając się szlakiem prowadzącym na szczyt góry Washburna. Ale największe wrażenie robi ona na leżącej poza parkiem – wspomnianej tu już wielokrotnie – przełęczy Beartooth Pass, dość łatwo dostępnej latem dla tych, którzy do parku wjeżdżają od północnego-wschodu, z Montany.

  •  Należy jeszcze wspomnieć o kilku środowiskach roślinnych nie tyle związanych z wysokością, co ze specyficznymi warunkami lokalnymi. Są to strefy nadrzeczne, niezwykle istotne nie tylko dla przyrody Yellowstone, ale i dla wszystkich zachodnich ekosystemów. Przypominają one nieco lasy rosnące na Wschodzie Stanów Zjednoczonych, gdzie warunki klimatyczne są mniej ekstremalne, i gdzie jest więcej wilgoci. Nad rzekami rosną więc drzewa liściaste, takie jak osiki, topole, wierzby, brzozy oraz pewne gatunki krzewów i traw, które potrzebują dużo wody.
    Strefy rzeczne zajmują tylko 1% powierzchni, jednakże są niezmiernie ważne dla dzikiej zwierzyny. Jak obliczono, aż 80% zwierząt – np. łosie i niedźwiedzie, oraz całe mnóstwo ptaków – jest od nich uzależnionych egzystencjalnie. Strefa ta nazwana została „cienką zieloną linią”, gdyż jest bardzo wrażliwym elementem i łącznikiem całego ekosystemu.

Bylica trójzębna (sagebrush) w Yellowstone kwitnie późnym latem

       Łąki i krzewiaste stepy sprawiają, że Yellowstone wydaje się nam bardziej przestrzenny, a na wiosnę – kolorowy. Dla tych zwierząt zaś, z których słynie park (jeleni, bizonów, łosi, niedźwiedzi i orłów przednich), stanowią „domowe środowisko”.
Trawy i krzewy rosną tam, gdzie drzewa nie mogą się utrzymać ze względu na specyfikę gleby i niewystarczającą ilość wody, ale także nadmierną wilgotność. Rośliny trawiaste doskonale znoszą suszę. Wiosną i wczesnym latem, kiedy jest cieplej i wilgotniej, zazieleniają bezdrzewne doliny, gdzieniegdzie akcentując je kolorowym kwieciem. Żyją wtedy najintensywniej: rosną, wypuszczają pędy, kwitną i produkują nasiona. Kiedy zaś następuje susza, żółkną, brązowieją i obumierają, ale tylko częściowo. Korzenie pozostają żywe i kiedy jesienią spadnie trochę więcej deszczu, uśpione rośliny odżywają.
Podobnie z nieregularnością nawilgocenia radzą sobie krzewy. Np. bardzo pospolita szałwia krzewiasta wykształciła kilka rodzajów liści. Kiedy wody jest więcej, roślinę utrzymują większe, bardziej efektywne liście, natomiast kiedy jest jej mniej – tamte giną a ich funkcje przejmują liście mniejsze, bardziej jednak utrzymujące wilgoć.
Łąki znajdują się na wyższych poziomach, gdzie utrzymująca się przez większość roku zmarzlina uniemożliwia rozwój i przetrwanie drzew. Także tam, gdzie jest zbyt dużo wilgoci, rosną jedynie trawy i krzewy, gdyż mało stabilne podłoże nie jest w stanie utrzymać drzew. Są tam więc moczary. Lasów nie ma również w dolinach, których dno wypełnia gleba utworzona przez polodowcowe osady. Jest ona bardzo porowata, z łatwością przenika przez nią woda, słabo wiec utrzymuje się tu wilgoć. Jednak grunt jest zbyt wilgotny, by utworzyła się na nim pustynia, ale i zbyt suchy, by wyrósł na nim las. Klasycznymi przykładami takich obszarów są doliny Haydena i Lamar, oraz kotlina Jackson Hole w sąsiedztwie Parku Narodowego Grand Teton.
Dzięki łąkom i roślinności stepowej utrzymać się może wiele gatunków dzikiej zwierzyny. Znawcy tematu podają, że dostarczają one 100% żywności bizonom, 80% jeleniom i 60% górskim owcom. To źródło pożywienia ważne jest dla tych – jak i innych – zwierząt, zwłaszcza zimą.

greydot

Pożar w Yellowstone, 1988 r. (Zdjęcie: archiwum NPS, autor nieznany, domena publiczna)

.

KIEDY PŁONĄ LASY

Pożary, wybuchy wulkanów, aktywność gorących
źródeł, zlodowacenia – nie są ani dobrem, ani złem.
Są po prostu częścią naturalnego świata.
Don Pitcher

      Latem 1988 roku lasy w Yellowstone stanęły w płomieniach. Ze zgrozą patrzono na te łuny w Wyoming i Montanie, na czarne niebo zasnute niekończącą się chmurą dymu. Być może pomyślano nawet o apokalipsie – o zagładzie parku narodowego. Obrazy pożarów szalejących w Yellowstone obiegły cały świat. Jeszcze dzisiaj, kilkadziesiąt lat po tym wydarzeniu, ich (na szczęście zacierające się coraz bardziej) ślady, bulwersują odwiedzających park.
W zasadzie pożary uważa się za klęskę, katastrofę, która przynosi same straty. Rzeczywiście, kiedy płonie ludzki dobytek i zniszczeniu ulega to, co stworzył człowiek, to straty mogą być wielkie. Kiedy jednak mamy do czynienia z pożarem w przyrodzie, bilans nie jest już tak oczywisty. Może to wydać się dziwne, ale dzięki pożarom przyroda zwykle zyskuje. Paradoksalnie, brak pożarów może wyrządzić w przyrodzie więcej szkód, niż one same. Ale żeby to zrozumieć, należy sobie uświadomić zasady działania pewnych ekologicznych mechanizmów. Są one dość przejrzyste.

       Pożary w Yellowstone zdarzały się od niepamiętnych czasów – od samego początku, kiedy te ziemie zaczęły porastać drzewa. Zarzewiem był najczęściej piorun. Lasy płoną w Yellowstone niemal każdego dnia, nie są więc jakimś wyjątkowym zjawiskiem. Wręcz przeciwnie – ich obecność wpisana jest w równowagę tutejszego ekosystemu. Wybuchają one często, lecz zazwyczaj dość szybko wygaszają się same, trawiąc stosunkowo niewielki obszar. Jednak w 1988 roku nabrały gigantycznych rozmiarów.
Czegoś takiego w historii Yellowstone nie było; no, może w czasach prehistorycznych Indian.
Lasy płonęły przez pół roku i spaliło się ich aż 320 tys. ha, co stanowi 36% zalesionej powierzchni parku. (Dla porównania: w latach 1972 – 1987 zanotowano w Yellowstone 235 naturalnych pożarów. Poszło wówczas z dymem 14 tys. ha lasów. Największy strawił 3 tys. ha).

Spalony las

       Tamtego krytycznego lata doszło do kumulacji specyficznych warunków, które wyzwoliły żywioł na ogromną skalę. Decydującymi czynnikami były: susza, burze, wiatr i nagromadzone przez dziesiątki lat paliwo.
Kiedy w maju 1988 roku tu i ówdzie zaczęły się pojawiać spowodowane piorunami pożary, pozwalano się im wypalać. Wówczas jeszcze nic nie wskazywało na niezwykłość tego zjawiska. Z nastaniem lata, najbardziej gorącego, suchego i zupełnie bezdeszczowego w historii parku, spadła drastycznie wilgotność – rośliny, krzewy i trawy wyschły „na pieprz”. Rozpętały się burze bez opadów, za to błyskawic było dwa razy więcej, niż zwykle. Pożarów pojawiało się coraz więcej. Burze z piorunami zaczęły rozsiewać ogień po całym Yellowstone. Bywało, że w tym samym czasie las płonął w kilkudziesięciu różnych miejscach.
Porywiste wiatry, których prędkość dochodziła do 100 km/godz. powodowały, że ogień rozprzestrzeniał się w zawrotnym tempie. W niektórych przypadkach było to 5 km w ciągu godziny. Płomienie sięgały 70 m nad korony drzew. Wiatr i prądy konwekcyjne przenosiły w powietrzu płonące żagwie, przez co pożar mógł „przeskakiwać” zarówno sztuczne, jak i naturalne bariery: rzeki, drogi, czy nawet Wielki Kanion.
W niektórych rejonach las był bardzo stary, 300 – 400-letni, w innych nie było pożaru od 150 – 200 lat, co powodowało, że odłożyły się tam spore ilości martwych drzew, zwalonych pni i chaszczy, które stanowiły doskonałe paliwo, podsycając skutecznie ogień.
Rozszalały żywioł nie dał się opanować i poskromić.

       Jednak dopiero w lipcu zorientowano się, że pożary rozprzestrzeniają się ponad normę. Rzucono więc do ich gaszenia armię ludzi. Łącznie w akcji tej wzięło udział 25 tys. strażaków, żołnierzy i ochotników.
Wykopano ręcznie i wycięto 100 km rowów i przecinek, przy pomocy buldożerów zrobiono 200 km linii zaporowych, rozrzucono setki tysięcy ton środków gaszących, wylano 50 mln litrów wody… Posłużono się dziesiątkami samolotów i helikopterów. Kosztowało to wszystko 120 mln dolarów.
Na szczęście pożary nie były przyczyną czyjejkolwiek śmierci; dwa śmiertelne wypadki zdarzyły się poza rejonem ognia, podczas przygotowań do akcji.
Nie było w ludzkiej mocy zdławienie tego żywiołu. Skoncentrowano się na ratowaniu osiedli, zabudowań i infrastruktury parku. To, co rozpętała natura, tylko sama natura mogła zażegnać. W połowie września w sukurs ludziom przyszedł śnieg, który dosłownie w ostatniej chwili zdusił pożar zagrażający osadzie wokół gejzery Old Faithful i znajdującemu się tam historycznemu hotelowi o tej samej nazwie. Ostatni pożar wygasł dopiero w listopadzie.
W sumie, tego lata, na obszarze Większego Yellowstone odnotowano 250 m odrębnych pożarów, z których 50 miało miejsce na terenie parku. Co piąty spowodowany był przez ludzi, reszta przez gromy. Niestety, największy z pożarów, w którym spaliło się 160 tys. ha lasu, spowodowany był przez drwala pracującego blisko granicy parku, który na suchą ściółkę rzucił niedopałek papierosa.

       Tysiące zwierząt zamieszkujących park zbiegło w rejony nieobjęte pożarem, choć po pożodze znaleziono 269 martwych wapiti (czyli zginął co dziesiąty jeleń), 9 bizonów, 6 niedźwiedzi, 2 łosie, 4 sarny. Najbardziej ucierpiały chyba drobne gryzonie. Natomiast sporo zwierząt kopytnych nie przetrwało zimy, gdyż brakowało im pożywienia. Bardziej jednak przyczyniła się do tego susza, niż pożar. Jak to w przyrodzie bywa, skorzystały z tego żywiące się padliną drapieżniki, które wiosną pokarmu miały w bród.

Pasące się bizony na tle młodnika – lasu, który odradza się po wielkim pożarze w 1988 roku. Jego ślady są jeszcze widoczne w postaci uschniętych i zwalonych drzew. (Zdjęcie zrobione 12 lat po pożarze.)

.

       Yellowstone nie został „zniszczony” przez pożar 1988 r., jak wtedy obwieszczały media. Widoczne to było wyraźnie już kilkanaście lat po pożarze, kiedy gęsty młodnik coraz wyżej piął się w górę, skutecznie zakrywając czerń pogorzeliska. Martwe drzewa upadną w ciągu 20 lat, a za lat 70 nie powinno być po nich większego śladu.
Podobne pożary, nawiedzające Yellowstone regularnie co kilkaset lat, były przez millenia jednym z czynników kształtujących tutejsze środowisko. Zarówno las pełen czarnych spopielałych kikutów, jak i żywych zielonych drzew, to po prostu fragment cyklu naturalnych przemian.

       Można stwierdzić, że zdrowy las nie może istnieć bez pożarów. Pełnią one rolę higienistki i sprzątaczki – niszczą insekty, choroby, usuwają śmieci. Dzięki nim, wraz ze spalonymi drzewami, do gleby powracają cenne substancje, użyźniają i żywią młodsze pokolenie. Spośród tysięcy rywalizujących ze sobą roślin, nowy las utworzą te, które mają najlepsze geny. Będzie więc on zdrowszy i silniejszy, niż poprzedni. Skorzystają z tego również zwierzęta, bowiem zwykle większość z nich ma najlepsze warunki do życia w lesie, który jest 20 – 30 lat po pożarze.
Znane przysłowie mówi, że „nie czas żałować róż, gdy płoną lasy”. Jednak, również kiedy płoną lasy, nie ma co ich żałować. Bowiem wkrótce się odrodzą, powstaną do nowego życia, jak mityczny Feniks z popiołów.

greydot

POWRÓT WILKA

       Te kontrowersyjne, ekscytujące i tajemnicze zwierzęta powróciły do Yellowstone w 1995 roku, po siedemdziesięciu latach nieobecności. Nie zrobiły tego same. Pomógł im w tym człowiek, który do niedawna był ich największym wrogiem.
W przeszłości wilka uznano powszechnie za wcielenie zła. W legendach, bajkach i opowiadaniach zrodził się mit krwiożerczej bestii, by wspomnieć powieści grozy o wilkołakach, czy bardziej łagodniejszą – a nawet zabawna – bajkę o Czerwonym Kapturku.

      Indianie traktowali wilka z większym respektem (notabene ich stosunek do natury i relacja z przyrodą były o wiele mądrzejsze, niż to było w przypadku białego człowieka). Najczęściej określenie kogoś tym mianem równoznaczne było u nich z okazaniem honoru. W wielu indiańskich legendach o stworzeniu świata, wilk odgrywa jedną z głównych ról. Czarne Stopy Mleczną Drogę nazywały Szlakiem Wilka. Dla białych wilk był właściwie tylko dziką bestią i szkodnikiem.
Wilki są drapieżnikami, więc ich sposoby zdobywania pożywienia muszą być krwawe. Jednak są to zwierzęta nie pozbawione wyższych instynktów, żyją w harmonijnych i uporządkowanych grupach, którym nieobca jest lojalność i opiekuńczość. Ten sam dorosły wilk jest czasem zabójcą, bywa też i niańką.
W Ameryce Północnej nigdy się nie zdarzyło, by zdrowy wilk zagryzł człowieka, mimo to zwierzęta te były gatunkiem najbardziej prześladowanym przez ludzi.

Wilk (Canis lupus)

       Przed tzw. „odkryciem” Ameryki przez Kolumba, setki tysięcy wilków żyły na całym kontynencie – od Alaski po florydzkie bagna. Wskutek wytępienia bizonów i przetrzebienia zwierzyny łownej, wilki – nie znajdując żywności w lasach – zaczęły napadać na bydło hodowane przez ludzi. Wówczas ranczerzy podjęli bezwzględną walkę z nimi, wspartą rządowymi ustawami. Na przełomie XIX i XX wieku, w ciągu trzydziestu-paru lat, w samej tylko Montanie wyłapano i wybito ok. 80 tys. wilków. W Yellowstone, wkrótce po utworzeniu parku, trucie wilków stało się legalną, rutynową praktyką. W 1915 roku wzmożoną walkę z tymi zwierzętami zainicjował Kongres amerykański. W majestacie prawa, w ciągu następnych paru dekad, na Zachodzie zlikwidowano 25 tys. wilków. W latach 20. zabito ostatniego wilka w Yellowstone.

      Zmiana nastąpiła dopiero w 1973 r., kiedy Canis lupus wpisano na listę gatunków zagrożonych wymarciem, dzięki czemu wilki znalazły się pod ochroną. Wówczas na wolności żyło ich zalewie kilka tysięcy.
W 1994 r. zdecydowano się, by przywrócić wilka przyrodzie w Yellowstone. Wprowadzenie tego w życie poprzedziła wieloletnia zaciekła walka z okolicznymi ranczerami i farmerami, którzy obawiali się o swoje hodowle. W końcu sprowadzono kilkanaście wilków z Kanady i po kilkumiesięcznej kwarantannie i aklimatyzacji wypuszczono na wolność. (To samo uczyniono w Idaho.) Rok później sprowadzono dodatkowo 11 sztuk.
Obawy ranczerów okazały się płonne. Wilki, mając pod dostatkiem dzikiej zwierzyny, na którą mogły polować w parku, rzadko zapuszczały się na tereny zamieszkane przez ludzi. Zanotowano jedynie dwa przypadki, kiedy wilki zagryzły owce i poturbowały jakiegoś psa. Dla złagodzenie farmerskiego gniewu, utworzono specjalny fundusz, który rekompensować miał ewentualne straty wyrządzone przez wilki.
Prawo jest przestrzegane. Farmera, który zastrzelił wilka skazano za kłusownictwo.

      Wszystko wskazuje na to, że wilki w Yellowstone mają się bardzo dobrze, a to dzięki warunkom, jakie tam znalazły. Pod koniec lat 90. w Yellowstone było ich już ponad 100. Zwierzyny łownej im nie brakuje, gdyż nadmiernie rozrosła się liczebność stad, głównie saren i jeleni wapiti, które dotąd pozbawione były naturalnej kontroli drapieżników, co zresztą nie było korzystne, gdyż zimą i tak – z braku karmy – wiele z tych zwierząt ginęło.
Środowisko, w którym mogą żyć wilki jest w Większym Yellowstone rozległe. To nie tylko obszary samego parku narodowego, ale i przyległe rezerwaty leśne, gdzie zwierzęta te znajdują potrzebną im przestrzeń życiową. Wszystko to wpływa na ich rozrodczość, która jest tu stosunkowo duża.

       Człowiek (czasami) naprawia swoje błędy. Sporo czasu upłynęło, by docenić wilka i jego role w utrzymaniu równowagi w przyrodzie. Na szczęście przestaje się postrzegać to zwierzę jako istotę straszną, czy wręcz demoniczną, a zaczyna się w nim podziwiać dziką i nieposkromioną wspaniałość natury.

greydot

Kolorowa bajka: Tarasy Minerwy w Mammoth Hot Springs

.

SKĄD TE KOLORY ?

       Wielki Kanion Yellowstone jest bajecznie kolorowy, takie też bywają gorące źródła. W wielu miejscach park przypomina malarską paletę. Czym to jest powodowane ?
Wprawdzie ryolit, bazalt i inne skały pochodzenia wulkanicznego, stanowiące fundament yellowstońskich wyżyn są szare i mało efektowne kolorystycznie, ale przeobrażone chemicznie nabierają barw. Przykładem są malownicze zbocza Wielkiego Kanionu zbudowane z hydrotermicznie zmienionego ryolitu. Również brązowo-żółte kolumny bazaltowe znajdujące się na krawędziach północnej części Wielkiego Kanionu (bardzo blisko Tower Falls), nie tylko wyróżniają się kolorystycznie, ale i tworzą zaskakująco ciekawą naturalną kompozycję.

       Gejzeryt, skała tworzona przez gejzery, jest biało-szary. Podobnie błotne wulkany i kociołki są zwykle brudnoszare, brunatne lub popielate z niebieskim odcieniem. Czasem jednak trafi się jakiś ślad innego koloru, którego źródłem są minerały, substancje nieorganiczne. Kolor żółty zdradza siarkę; zaś czerwienie, brązy i oranże – żelazo.

       Biały trawertyn, z którego zbudowane są tarasy w Mammoth Hot Springs, to nic innego, jak węglan wapnia.

      Jednak najbardziej zdumiewa koloryt gorących źródeł: intensywne zielenie, błękity, czerwienie, oranże, żółcie… Poruszyły nawet jednego z traperów, który jeszcze w latach 30-tych XIX-wieku dotarł nad Grand Prismatic Spring: “Strumień, który wypływał ze źródła, wyróżniały trzy kolory: biały, blado-czerwony i błękitny jak niebo. Czy było coś niezwykłego w atmosferze, czy też jakieś chemiczne zawartości w wodzie… Nie jestem w stanie tego powiedzieć i muszę zostawić to wyjaśnienie naukowcom turystom, którzy będą to miejsce odwiedzać w przyszłości”.

       Naukowcy przyszli i objaśnili, znajdując przy okazji nieznane dotychczas nikomu organizmy żywe – bakterie termofilne, które mogą żyć tylko w bardzo wysokich temperaturach. Są i takie, które dobrze się mają we wrzącej wodzie!

       Gorące źródła swoje kolory zawdzięczają żyjącym w nich bakteriom i algom, czyli organizmom żywym. Kolor niebieski jest zaś odbiciem nieba.

       Bakterie i algi żyją w środowisku wodnym, więc pochodzący od nich koloryt świadczy o aktywności źródła i o temperaturze w danym miejscu. Bliżej wylotu źródła żyją głównie bakterie zawierające pigmenty żółte i białe. Tam też temperatura jest najwyższa. Dalej, w miarę jak woda staje się coraz chłodniejsza, zaczynają dominować pomarańczowe i brązowe algi. W niektórych miejscach błękit nieba nakłada się na żółty kolor bakteryjnych mat, czego efektem jest piękna szmaragdowa zieleń (patrz: Emerald Pool).

greydot

PS. Wpis powyższy jest fragmentem (pierwszej w języku polskim) monografii Parku Narodowego Yellowstone opublikowanej w odcinkach w prasie polonijnej („Dziennik Chicagowski”, „Dziennik Związkowy”). Obszerne jej fragmenty trafiły również do mojej książki „Podróże”. Poprzednie części były wstępem do parku i jego historii (TUTAJ), prezentacją jego najciekawszych miejsc (TUTAJ) i opisem zamieszkującej go dzikiej zwierzyny (TUTAJ). Wszystkie dane zostały uaktualnione w maju 2023 roku.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

GALERIA

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

UWAGA: zarówno tekst, jak i zdjęcia objęte są prawami autorskimi.

.

DZIKA ZWIERZYNA W YELLOWSTONE

Część III

.

Jeleń amerykański w Yellowstone – z tęczą po burzy

.

Ci, którzy chcą głaskać dzikie zwierzęta – „kochają” je.
Lecz dopiero ci, którzy respektują ich naturę
i pragną, by pozwolono im żyć normalnie,
kochają je prawdziwie.
Edwin Way Teale

Pozwólcie psu, by gryz, skakał i ujadał,
bo tak go stworzył Bóg.
Pozwólcie lwu, by ryczał i zwierzęta zjadał,
bo nie jest to natury wróg.
Issak Watts
„Święte piosenki dla dzieci” (1720 r)

       W ostatnich czasach nasz stosunek do dzikich zwierząt się zmienia. Ba, zadziwiające jest to, jak dzika zwierzyna może współczesnego człowieka zafascynować, choć nadal w tej fascynacji podziw miesza się ze zgrozą, pociąg z odpychaniem, ciekawość ze strachem. Być może pojawia się w tym tęsknota za bardziej lub mniej wyimaginowanym rajem utraconym, jakim było (ponoć) nasze niegdysiejsze życie w harmonii z przyrodą; być może to chęć dotarcia do źródeł, rdzenia naszej pierwotnej natury.
W dzikim terenie – w puszczach, rezerwatach, parkach narodowych – pojawienie się zwierząt wzbudza zwykle wielką ciekawość, czasem wręcz sensację, która graniczy z groteską. Zmotoryzowani turyści, wysypawszy się ze swoich pojazdów, otaczają dziesiątkami, a nawet setkami dzikiego osobnika, który na szczęście najczęściej nic sobie z tego nie robi. Lecz to tylko namiastka kontaktu z przyrodą. Dopiero bliższe jej poznanie, częstsze i dłuższe przebywanie na łonie Natury, może pobudzić nasze upodobanie i miłość do przyrody.

SANKTUARIUM

      Park Narodowy Yellowstone to dla dzikiej zwierzyny i jej entuzjastów prawdziwe sanktuarium. Nie ma na terenie Stanów Zjednoczonych (poza Alaską), drugiego takiego obszaru, gdzie żyłoby tak wiele dużych ssaków. To właśnie one wzbudzają największe zainteresowanie każdego, kto odwiedza park. Są wśród nich zarówno roślinożerne zwierzęta kopytne: ponad 3 tys. bizonów, 30 tys. jeleni amerykańskich (wapiti), kilkadziesiąt tysięcy jeleni „mulaków”; po parę tysięcy łosi, widłorogów i jeleni wirginijskich; kilkaset owiec grubo-rogich; jak również drapieżniki zdecydowanie mięsożerne, takie jak: wilki, lisy, kojoty, pumy, rysie, żbiki i łasice; czy wreszcie wszystkożerne niedźwiedzie – kilkaset czarnych, zwanych niekiedy baribalami (ich liczba nie jest przez słyżbę parku sprecyzowana) i około 200 – 250 grizzly (przy czym, na obszarze tzw. Większego Yellowstone, żyje ich ponad 1000).
Ta obfitość zadziwiła ludzi jeszcze przed powstaniem parku narodowego w 1872 r. Oto co na temat tej ziemi mówił jeden z poszukiwaczy złota, który zawitał tu dwa lata wcześniej: „Dotarliśmy do pięknej równiny, którą nazwaliśmy Równiną Buffalo, gdyż ujrzeliśmy tam tysiące spokojnie gryzących trawę bizonów… Widzieliśmy liczne jeziora i najwspanialsze góry na świecie. Spotkaliśmy też tam wszelkie odmiany łownej zwierzyny – oprócz bizonów, jelenie, niedźwiedzie i łosie”.
Podobne widoki ukazują się nam także dzisiaj, więc mamy wrażenie, iż czas się zatrzymał, a my zaglądamy w jego okna.

      A jest co oglądać: ponad 60 gatunków ssaków, 300 gatunków ptaków, kilkanaście gatunków ryb, 100 gatunków motyli, 10 gatunków płazów i gadów. Wszystkie nosi ziemia, w której glebie rośnie ponad 1100 gatunków roślin.

       Musimy sobie zdawać sprawę, że ten olbrzymi, niezwykle złożony i skomplikowany system jest całością. Utrzymuje równowagę, doskonale sam się reguluje, nawet w obliczu zmieniających się warunków naturalnych, z którymi ściśle jest powiązany, i od których jest uzależniony. A wpływają nań klimat, pory roku, żywioły… Każda istota żyjąca ma w tym układzie swoje określone miejsce, wypełniając tajemniczy i bliżej nam nieznany Plan i Cel Stworzenia. Należy to uszanować, nawet jeśli sposób w jaki odgrywa swoją rolę, może się nam wydać krwawy i brutalny. Niech rola człowieka polega na tym, by – jeśli nie możemy pomóc – niczego nie zepsuć, w myśl Hipokratesowej zasady: „po pierwsze nie szkodzić„. Warto o tym wszystkim pamiętać, stykając się z Naturą w Yellowstone, wkraczając w to cudowne królestwo roślin i zwierząt.

BIZON

Dziś na łąkach i w dolinach Yellowstone pasie się około 3 tys. bizonów. Jest to w Stanach Zjednoczonych największe, żyjące na wolności stado.
Bizony związane są z Parkiem Narodowym Yellowstone w bardzo szczególny sposób. Otóż właśnie tutaj, w Dolinie Pelikanów, przetrwały ostatnie dzikie bizony, niedobitki wielkiego zabijania w drugiej połowie XIX wieku. Kiedy policzono je w 1900 roku, okazało się, że jest ich raptem… 25 sztuk!
Mimo, że park narodowy istniał już od 1872 roku, nie było pieniędzy, pracowników, ani prawa, które by regulowało ochronę żyjących w nim zwierząt. Dlatego doszło do tak drastycznego wytrzebienia bizonów.
Pierwszą ustawę zabraniającą polowania na bizony uchwalono dopiero w 1894 roku. Wojsko stacjonujące wówczas w Yellowstone otrzymało rozkaz ochrony tych zwierząt.

Bizony w Dolinie Lamar

.

       Stado w Yellowstone było tak małe, że postanowiono je wzmocnić, sprowadzając bizony hodowane przez prywatnych właścicieli. W samym parku, od początku XX wieku zaczęto tworzyć ogrodzone rancza, w których utrzymywano ścisłą kontrolę nad bizonami. Najważniejszym, największym i najdłużej działającym było tzw. „Buffalo Ranch” w Dolinie Lamar. Na początku było w nim tylko 18 sztuk. W latach 40., kiedy ranczo likwidowano, było ich już 1 200. W tamtym czasie wrócono do koncepcji otwartego rancza i stopniowo dawano zwierzętom coraz większą swobodę. Stado hodowane w sztucznych warunkach zaczęło mieszać się z dzikim stadem z Doliny Pelikanów, które w międzyczasie rozrosło się do kilkuset sztuk. W latach 60. ograniczono ludzką ingerencję do minimum. Oznaczało to, że człowiek nie mógł już dłużej kontrolować liczebności, przemieszczania się i żywienia stada. Funkcje te przejęła Natura.

      Obraz bizonów pasących się w dolinach Lamar lub Haydena to jeden z najwspanialszych amerykańskich widoków.

       Bizon (Bison bison) jest zwierzęciem stadnym, roślinożernym. Pasie się przez całą dobę z przerwami na picie i trawienie. Sprawia wrażenie łagodnego i ociężałego, ba… nawet leniwego!. Jednak są to tylko pozory. Kiedy chce, może z miejsca przeskoczyć 2 metrowe ogrodzenie i biec z prękością 60 km/godz. Jest więc szybszy od niejednego konia. Cały czas pozostaje dziką bestią, więc spotkanie z nim może być niebezpieczne.
Bizonie stada znajdują się w ciągłym ruchu. Panuje w nich społeczny porządek oparty na dominacji jednych osobników nad drugimi. Przez większość roku stado podzielone jest na dwie grupy, które najczęściej pasą się osobno. Jedną stanowią krowy, cielęta i młodzież (liczy ono zwykle 20 – 70 sztuk), drugą byki (5 – 20). Obie grupy łączą się w lecie i żyją razem od końca czerwca do września. W międzyczasie ma miejsce ruja, trwająca zwykle 6 miesięcy. Kończy się ona w połowie września.

       Ruja to najbardziej gwałtowny okres w życiu stada. Jego monotonna rutyna przerywana jest wtedy brutalnymi walkami samców o dominację w stadzie i prawo do zapładniania samic. Byk, wybrawszy krowę, adoruje ją od kilku dni do… paru sekund. W rezultacie samica zachodzi w ciążę, która trwa 9 miesięcy. Pod koniec kwietnia lub maja rodzi się jedno cielę (rzadziej bliźnięta), które pozostaje z matką przez rok lub półtora, dopóki nie osiągnie pełnej dojrzałości. W ciągu pierwszej godziny swoje życia ciele staje na własnych nogach, a po trzech godzinach może już biegać. Młodymi opiekuje się nie tylko matka, ale i inne krowy biorące na siebie obowiązek „baby sitter„.
Bizony osiągają dojrzałość seksualną w wieku lat trzech. Kiedy samce pozbawione są towarzystwa krów, nie podkreślają swojej przewagi wobec siebie. Często żyją samotnie. Dopiero obecność samic w okresie rui pobudza hormony i wzmaga ich agresję. W zasadzie hierarchia ustalana jest wtedy pasywnie, zdarzają się jednak krwawe bitwy, w których jedno zwierzę ginie. W grupie samic dominacja jednej krowy nad drugą zaznacza się przez cały rok. To ona prowadzi stado, niekiedy i latem, kiedy dołączają do niego dorosłe samce.

Bizon

  W zimie bizony przenoszą się na inne tereny, gdzie panują bardziej znośne warunki. Np. te żyjące w Dolinie Haydena przechodzą w rejon gorących źródeł w dolinie rzeki Firehole, nieopodal gejzeru Old Faithful, gdzie zjawiska hydrotermalne powodują topnienie śniegu, odsłaniając karmę. Ogólnie rzecz biorąc jest to jednak najbardziej surowa i wymagająca pora. Bizon jest bardzo dobrze do niej przygotowany. Jednak w okresie szczególnie ciężkich zim, śmiertelność we stadzie jest duża. Nawet w normalnych warunkach połowa cieląt nie dożywa trzeciej wiosny.
Zimą bizon żywi się trawą, która często przykryta jest zaspą ponad metrowej grubości. Dostaje się do niej odrzucając na boki śnieg potężnym łbem i rogami. To właśnie wtedy przydaje się mu ten umięśniony garb i mocne karczysko. Przed skutkami mrozu chroni go dwuwarstwowe furto, które zrzuca na wiosnę, ocierając się o drzewa i głazy. W lecie bizon nosi płaszczyk z sierści, która jest ciemniejsza, sztywniejsza i krótsza.
Od czasu do czasu zwierzę tarza się, by się pozbyć drażniących go insektów. Na jego skórze tworzy się wówczas warstwa pyłu lub błota, będąca dodatkowym zabezpieczeniem przez złośliwcami. Garb przeszkadza mu jednak przewracać się z boku na bok. Najpierw więc bizon tarza się na jednej stronie, później wstaje i kładzie ponownie, by potarzać się na drugiej.

     W przeszłości największym wrogiem bizona był człowiek, który wszak zamienił się później cudownie w jego przyjaciela. Spośród wrogów naturalnych należy wymienić wilki, niedźwiedzie grizzly, pumy i kojoty. W życie dzikich zwierząt nie można jednak ingerować – np. poprzez ich izolację – bowiem drapieżniki spełniają pożyteczną rolę, będąc naturalnym regulatorem i organizatorem równowagi w przyrodzie. Największy wpływ na bizony ma jednak klimat. Surowe zimy potrafią zdziesiątkować stado.

      Nie ma już wielkich stad na preriach, rzadko więc widzi się bizony w ich stadnym galopie. A jest to zjawisko niezwykłe. Dopiero wtedy widać, jak silnym i nieujarzmionym żywiołem są w rzeczywistości te zwierzęta, tratujące wszystko na swojej drodze.
Obserwując bizony w Yellowstone, nie można zapomnieć o dramatycznych przejściach, jakie ma za sobą ten gatunek. Z tego też względu bardziej możemy docenić sposobność bezpośredniego zetknięcia się z tym wspaniałym zwierzęciem w jego naturalnym środowisku.
Wyruszając do Yellowstone można być pewnym spotkania z bizonem. Najlepszym miejscem do obserwacji są doliny Lamar i Haydena, a także okolice gejzeru Old Fauthful, czyli obszar między Górną a Dolną Kotliną Gejzerów, w dolinie rzeki Firehole. Czasem, choć rzadko, widuje się bizony w lesie, jednak najczęściej trzymają się one pastwisk. Bizony spotyka się również nad rzeką Madison, między skrzyżowaniem Madison a zachodnim wejściem do parku. Pojawiają się także czasem, zwłaszcza zimą i wiosną, w okolicach Mamucich Gorących Źródeł.

JELEŃ AMERYKAŃSKI

       Trudno sobie wyobrazić Yellowstone bez jeleni. Obdarzone majestatycznym porożem byki paradujące majestatycznie po łące, to jeden z klasycznych obrazów parku. Podobnie jak w przypadku bizonów, Park Narodowy Yellowstone okazał się azylem dla tych zwierząt, ginących w zastraszającym tempie wraz z europejską kolonizacją Ameryki.
Kiedyś rozpowszechnione na całym kontynencie, dziś ograniczone właściwie do środkowych i zachodnich stanów, najliczniej występują w rejonie Gór Skalistych. W Ameryce Północnej jest ich teraz około miliona, co stanowi zaledwie 10% pierwotnego stanu. Mogą żyć w różnych środowiskach: od pustynnych dolin, po ośnieżone góry i od nabrzeżnych lasów, aż po alpejskie tundry.

Jeleń amerykański (wapiti)

      Jeleń amerykański (Cervus elaphus) często określany jest jako wapiti. Słowo to pochodzi z języka Indian Szawnisów, oznaczającego „biały zad”. Rzeczywiście, tyłek jelenia jest bardzo jasny, lekko wpadający w beż. Sierść na całym ciele jest miedziano-brązowa, może też być jasna lub ciemna, w zależności od pory roku i miejsca zamieszkania. Dorosły byk może mieć w kłębie 1,5 m i ważyć średnio 300 – 350 kg; łania odpowiednio: 1,3 m oraz 200 – 250 kg. Najbliższymi krewnymi jelenia amerykańskiego są łosie, renifery karibu oraz mulaki i jelenie wirgińskie.

       Na wapiti, oprócz ludzi, polują niedźwiedzie, pumy, wilki i kojoty. Aby się zabezpieczyć przed tymi drapieżnikami, wapiti żyją w stadach. Kiedy stado się pasie, zawsze co najmniej jedno zwierzę czuwa, mając podniesioną głowę. Przez większość roku łanie i młodzież żyją w grupach lub luźnych stadach. W tym samym czasie samce również mogą przebywać razem, albo żyć samotnie. Takie jednopłciowe stada zwane są przez myśliwych „chmarami”. W okresie rui – mającej miejsce pod koniec lata i jesienią – łanie z młodymi formują mniejsze grupy zwane „haremami”, którym towarzyszą jeden lub dwa byki. Na ten czas roczne jelonki i pośledniejsze byki (tzw. „chłysty”) zazwyczaj wypędzane są ze stada.

       Tym, czym byk chce zaimponować łani, jest potężne i wspaniałe, ozdobione pięknymi rozłogami, poroże. Im wieniec większy, dorodniejszy, tym lepszy, gdyż świadczy o tym, że samiec jest zdrowy, silny i dobrze odżywiony. Są to informacje dla samicy, która czuje, że dany osobnik umie sobie radzić w życiu. Warto się więc mu oddać dla jego genów, by potomstwo było równie udane. Tym samym, z pokolenia na pokolenie, przekazywane są najczęściej najlepsze geny, co jest bardzo istotne dla dobra całego gatunku.

       Podczas gdy europejska sztuka ludowa strywializowała temat „jelenia na rykowisku”, czyniąc z niego symbol kiczu, to jesienne misterium godów, kiedy spotykamy się z nim w przyrodzie, wywiera niezapomniane wrażenie, stając się synonimem zewu dzikości. Ryk byka adresowany jest nie tyle do łani, co do rywali. Jak pisał Piotr Pukos w polskiej edycji National Geographic: „… długość ryku, jego doniosłość i tembr jest kodem, który wyczerpująco informuje o sile i determinacji byka oraz jego bezwzględnym poczuciu prawa własności do chmary (…) Długość i intensywność rykowiska zależy od liczby łań i konkurentów.

       Jeśli chodzi o wieńce, to intrygują one nie tylko łanie, ale i nas, obserwatorów. Warto wiedzieć, że każdego roku, wczesną wiosną na głowie samca wyrasta nowe poroże. Rośnie w niezwykle szybkim tempie – bywa, że 2,5 cm dziennie. Wzrost ten regulowany jest testosteronem, który z kolei wyzwalany jest w samcu przez zwiększoną dawkę dziennego światła, będącą skutkiem wydłużającego się dnia. W kwietniu poroża gęstnieją zupełnie, a pokrywająca je żylasta tkanka – w Ameryce określa się ją jako „velvet„, w Polsce zaś jest to scypuł – odpada. Wieńce są bardzo twarde – tym bardziej rozgałęzione, im byk jest starszy. Mogą ważyć do 18 kg. Ich budulec składa się z wapna, fosforu i w 50% z wody. Służą nie tylko do tego, by zrobić odpowiednie wrażenie na samicy, ale także do obrony przed drapieżnikami, jak również do walki z konkurującymi o dominację w „haremie” innymi bykami.
Wraz ze zmieniającymi się porami roku, migrują również stada wapiti zamieszkujące obszar Większego Yellowstone. W rejonie tym żyje ponad 90 tys. tych zwierząt, zaś w obrębie samego Parku przebywa ich w lecie ok. 30 tys., z czego większość, mimo migracji, pozostaje tu na zimę.

ŁOŚ

Te niezwykle poczciwe – jak się wydaje – zwierzęta są największymi przedstawicielami rodziny jeleniowatych. Zamieszkują Alaskę, Kanadę i północne rejony Stanów Zjednoczonych, żyją w podmokłych lasach liściastych. Łoś (Alces alces) występuję również w Azji i Europie, gdzie określany jest angielskim słowem „elk„, które w Ameryce odnosi się tylko do jelenia. Łosie nazywane są tu „moose„, które to słowo pochodzi z języka Indian Algonkinów i znaczy tyle, co „jedzący liście”.

Łoś

Samce łosia latem i jesienią imponują potężnym łopatowatym porożem, o ciężarze dochodzącym często do 20 kg. Potrzebne jest im ono w okresie rui do odstraszania i walki z innymi, rywalizującymi o samice, bykami. Ruja zaczyna się pod koniec sierpnia i może trwać aż do początku listopada. Gdy samiec zapłodni jedną samicę, idzie sobie szukać następnej. W tym czasie byki są nadzwyczaj agresywne, prawie nic nie jedzą, tracą znacznie na wadze. Później jednak nadrabiają straty, pasąc się zgodnie z dawnymi konkurentami, choć częściej samotnie. Poroże gubią w grudniu, w marcu zaczyna im wyrastać nowe, osiągając właściwe rozmiary w sierpniu, przed następną rują.

      Dorosły samiec w łęku ma ponad 2 m wysokości i waży średnio 500 kg. Klempa, czyli samica łosia, pozbawiona jest poroża, waży ok. 400 kg. Zwierzęta te żyją po dwadzieścia kilka lat. Największego łosia spotkano na Alasce. Był wysoki na 2,4 m, ważył 816 kg, a rozpiętość jego poroża wynosiła 2 m (zwykle jest to 1,5 m).
W fizjonomii łosia wyróżnia się długi masywny nos, opuszczona warga i bardzo charakterystyczny, zwisający pod gardłem „dzwonek”. Nogi i szyja są długie, uszy duże. To właśnie te nieproporcjonalne wymiary sprawiają, że jawi się on nam jako sympatyczny safanduła. Stąd też popularność łosi w formie maskotek.
Zwierzęta te mają dobry słuch i węch, gorzej ze wzrokiem.
Dopiero 5-letni byk ma szansę na pożycie z klempą, osiągając wtedy zdolność rozrodczą. Samica zaś osiąga ją znacznie wcześniej. Może być zapłodniona mając zaledwie półtora roku. Ciąża trwa 8 miesięcy, cielaki (1 lub 2), przychodzą na świat w maju lub z początkiem czerwca. Klempa opiekuje się młodymi łosiątkami troskliwie, a gdy zachodzi potrzeba, zaciekle staje w ich obronie. Jednak gdy mają one niespełna rok, są przez nią odpychane i od tego momentu muszą sobie radzić same. (Przypominają się tu słowa Josepha Addisona: „Czy to nie zdumiewające, że miłość zwierzęcego rodzica jest tak bardzo gwałtowna, kiedy trwa, i że nigdy nie trwa dłużej, niż to konieczne dla ochrony małych”. Chciałoby się dopowiedzieć: cóż, może to nie jest miłość – która jest domeną ludzi – a po prostu instynkt? Ot, taka zagwozdka filozoficzna.)

      Łoś jest roślinożerny. Zjada liście, gałązki, korę oraz rosnące w wodzie i na moczarach rośliny. Może tego zjeść 20 – 30 kg dziennie. Lubi zwłaszcza wierzbę, choć obgryza również osiki, klony, topole i brzozy. Czasem pasie się na łące, jedząc trawę – i robi to niekiedy… na klęcząco.
Do Większego Yellowstone łosie dotarły stosunkowo niedawno, bo w drugiej połowie XIX wieku. Dziś jest ich ok. 5 tys., z czego do 2 tys. żyje na terenie obu parków narodowych, Yellowstone i Grand Teton.
Latem łosie można spotkać najczęściej na zarośniętych mokradłach, nad obfitującymi w roślinność stawami lub na otoczonych drzewami liściastymi polanach. Rajem dla nich – a przy okazji i dla fotografów – jest rzadko odwiedzany przez turystów Willow Park, położony między skrzyżowaniem Norris a Gorącymi Mamucimi Źródłami. Częściej widywane są jednak w sąsiadującym z Yellowstone Parku Narodowym Grand Teton.

Niedźwiedzie czarne

NIEDŹWIEDŹ

       Przed nastaniem cywilizacji zachodniej, w Ameryce Północnej – od Alaski po Meksyk – żyły setki tysięcy niedźwiedzi polarnych, grizzly i czarnych. Wprawdzie żaden z tych gatunków nie wyginął, to jednak liczba zwierząt i teren ich zamieszkania skurczyły się ogromnie. Jeszcze do niedawna wyjątkiem była Alaska i dzikie ostępy Kanady, gdzie środowisko naturalne nie zmieniało się tak bardzo, jak na pozostałej części kontynentu, jednakże postępujące ocieplenie klimatu zaczęło zagrażać zwłaszcza niedźwiedziom polarnym.
Jeszcze w XIX wieku grizzly można było spotkać na całym amerykańskim Zachodzie – od Wielkich Równin aż po wybrzeże Kalifornii. Dziś niespełna 2 tysiące tych zwierząt żyje na terenach ograniczonych do Gór Skalistych w zasięgu dwóch Stanów: Montany i Wyoming – głównie w Większym Yellowstone oraz w leżącym na pograniczu Stanów Zjednoczonych i Kanady Paru Narodowym Lodowców. Występują one również w stanie Waszyngton. Należy wszak zaznaczyć, że w ciągu pierwszych dwóch dekad XXI w. ich populacja zwiększyła się dwukrotnie. Niedźwiedź czarny jest bardziej powszechny i występuje na szerszym obszarze. Widuje się go prawie we wszystkich amerykańskich stanach.

       Niedźwiedzie są z natury samotnikami. Każdy osobnik ma swoje upodobania i przyzwyczajenia – po prostu posiada swój charakter. Zwierzęta te są inteligentne, ciekawe świata. Nie znaczą ściśle swojego terytorium – jeśli wystarcza pożywienia, tolerują współbraci. Żyją jednak na dość wyraźnie określonym terenie „domowym”, gdzie znaleźć mogą wszystko, co jest im niezbędne do życia. Zdarza się, że znaczą niektóre drzewa, drapiąc je pazurami.
Podczas snu zimowego, przez kilka miesięcy niedźwiedzie nic nie jedzą, za to w lecie żywią się obficie. Są wszystkożerne. Jak zauważył kiedyś John Muir: „dla nich wszystko jest pożywieniem, z wyjątkiem granitu.” Jednak proporcje w ich pożywieniu są zaskakujące: 90% stanowią rośliny, a tylko 10% mięso. Nic więc bardziej błędnego, jak kojarzenie niedźwiedzia z polującą drapieżną bestią (na drugim biegunie tego mitu jest „misiowatość” różnych takich Uszatków i Kubusiów Puchatków). Generalnie bestia te jest jaroszem. Żywi się korzonkami, trawą, jagodami, kwiatkami, liśćmi, korą, orzechami, owadami, jak również padliną oraz zwierzyną upolowaną przez inne drapieżniki. Niedźwiedź z łatwością mógłby zabić jelenia, łosia, czy nawet bizona, jednak poluje dość rzadko, okazjonalnie – oszczędzając energię. Żerowiska zmienia sezonowo.

       Podobnie jak to jest z bizonem, jego ociężałość jest pozorna i myląca. Niedźwiedź jest bowiem zaskakująco sprawny, ma niezwykły refleks (znamienne są tu jego polowania na pstrągi i łososie) i potrafi niebywale szybko biec, osiągając prędkość 50 km/godz. Może więc w tym wyścigu mierzyć się z koniem, zaś człowiek nie miałby żadnych szans.
Instynkt rozrodczy samców budzi się wczesnym latem. Adoracją partnerek zajmują się zaledwie kilka dni. Wkrótce po zapłodnieniu samicy odchodzą i na tym właściwie ich obowiązki rodzica się kończą.
Rozwój płodu zatrzymany jest przez 5 -6 miesięcy, aż do momentu, kiedy samica, najadłszy się na zapas, spocznie w wymoszczonej liśćmi zimowej kryjówce. 6 – 8 tygodni później, w styczniu lub w lutym, rodzą się małe. Zwykle 1 do 3 – są ślepe i nieowłosione, wielkością przypominają wiewiórkę. Matka budzi się później, w marcu, jednak zimowe leże (pol. gawra) cała rodzina opuszcza dopiero na wiosnę (kwiecień – maj). Pod opieką matki małe pozostają przez całe lato, ucząc się życia. Zimę wszyscy spędzają razem, lecz na wiosnę, mające rok misie są przez niedźwiedzice odpędzane (w przypadku grizzly młode są z rodzicielką o rok dłużej). Dojrzałość rozrodczą osiągają w wieku 5 – 6 lat.

      Niedźwiedzie zapadają w sen zimowy, by przetrwać trudne miesiące. Kryjówki szukają w październiu lub listopadzie, czasem dopiero wtedy, gdy spadnie pierwszy śnieg. W czasie snu, do podtrzymania funkcji życiowych organizmu, zużywają nagromadzone wcześniej zapasy tłuszczu. Stan ten nie jest pełną hibernacją, w jaką zapadają np. świstaki, u których temperatura spada do kilku stopni C powyżej zera, i które potrzebują wiele czasu, by się z tego letargu obudzić. U śpiących niedźwiedzi temperatura obniża się zaledwie o kilka stopni, metabolizm nie jest tak bardzo spowolniony i – co najważniejsze – zwierzę pozostaje czujne oraz świadome tego, co się w jego otoczeniu dzieje. Może więc natychmiast zareagować na niebezpieczeństwo. Zdarza się, że w ciepłe i słoneczne dni zimowe, niedźwiedzie się budzą i szukają pożywienia. W lecie mogą być aktywne zarówno w dzień, jak i w nocy. Od czasu do czasu odpoczywają, ucinając sobie drzemkę na dziennych legowiskach (barłogach).

       W Yellowstone niedźwiedzie znalazły prawdziwy azyl, zwłaszcza grizzly, których środowisko naturalne w ciągu ostatnich 15 lat skurczyło się do 1% stanu pierwotnego kontynentalnej części Stanów Zjednoczonych. W 1975 roku grizzly znalazły się na liście zagrożonych gatunków. Szczęściem, na przełomie XX i XXI wieku ich populacja wzrastała i z tej listy zostały skreślone.

       Jak wykazuje historia parku, niedźwiedzie były w nim traktowane niezbyt przychylnie. Na początku polowano na nie bez ograniczeń, później ich obecnością pozwalano zabawiać się turystom. Nagminne było karmienie niedźwiedzi piknikowymi wiktuałami. Pozwalano też, by żerowały na śmietnikach, co miało służyć jako widowisko. Nie zdawano sobie sprawy, że dzikie zwierzę ginie karmione niewłaściwym pożywieniem i wskutek utrwalania w nim pewnych złych przyzwyczajeń. Na domiar złego, ciągle dochodziło do wypadków. Do lat 60. notowano ich średnio 40 na rok. Setki, a może i tysiące niedźwiedzi zabito.

Niedźwiedzica grizzly z małym (kolaż zdjęć zrobionych z odległości ponad 200 m)

       Z czasem coraz rygorystycznej zaczęto podchodzić do możliwości kontaktu zwierząt z człowiekiem. Wprowadzono surowe zakazy. Zbliżające się niedźwiedzie odstraszano, szczując psami. W ten sposób uczono je, by unikały ludzi – dla ich własnego dobra. A jednak obecnie spotkania z tymi zwierzętami w Yellowstone nie należą do rzadkości. Niedźwiedź, bez względu na to, jak może się wydawać sympatyczny, pozostaje zwierzęciem dzikim, groźnym i nieprzewidywalnym. W zasadzie unika konfrontacji z człowiekiem. Może jednak zaatakować, gdy poczuje zagrożenie – obawiając się o swoje małe, lub o zapasy żywności. Na szczęście jest to najczęściej atak pozorowany: niedźwiedź przybierając groźną postawę szarżuje, by stanąć gwałtownie w odległości dwóch, trzech metrów od domniemanego przeciwnika. W takich przypadkach ucieczka człowieka nie ma żadnego sensu, może wręcz pogorszyć sytuację. Najlepiej zwinąć się wtedy w kłębek, zakryć głowę rękami i pozostać w bezruchu. Czasem ratunkiem może być wdrapania się na drzewo, ale należy pamiętać, że niedźwiedzie czarne doskonale wspinają się po drzewach. Czasami robią to też grizzly. Te ostatnie są podobno bardziej agresywne od czarnych. Jednak, jak ktoś słusznie zauważył, w Yellowstone bardziej zagrażają ludziom samochody, utonięcia, lawiny, a nawet pioruny, niż niedźwiedzie.

     Grizzly (Ursus arctos horriblis) żyją wyłącznie na kontynencie Ameryki Północnej. Są spokrewnione z europejskimi i azjatyckimi niedźwiedziami brunatnymi. Na Alasce i w Kanadzie żyje ich obecnie ponad 50 tys., zaś na pozostałej części około 3,200. Największe skupisko grizzly znajduje się w Większym Yellowstone (jest ich tu ponad 1000, zaś w samym parku narodowym 200 – 250) Jeszcze lepsze warunki mają te zwierzęta w położonym dalej na północ Parku Narodowym Lodowców: mimo mniejszej powierzchni, jest tam ich ok. 300.
Pierwszymi białymi, którzy zobaczyli niedźwiedzie grizzly, byli w XVI w. hiszpańscy konkwistadorzy, szukający na Południowym Zachodzie miast ze złota. Kiedy zakładano pierwsze osady na terenie dzisiejszej Kalifornii, żyło tam sporo grizzly. Nieco później ostał się tylko jeden… na kalifornijskiej fladze.

      Postura, siła i nieustraszona natura tych zwierząt sprawiła, że dla ludzi grizzly stały się postrachem i to odzwierciedliło się w naukowej nazwie Ursus arctos horriblis, co, tłumacząc z łaciny, znaczy „straszny niedźwiedź”. Dziś, spośród dzikiej zwierzyny Yellowstone, grizzly wzbudzają największy respekt.

       Niedźwiedź czarny (Ursus americanus) cieszy się lepszą opinią, niż grizzly, aczkolwiek mniejszym zainteresowaniem naukowców i badaczy. Toteż wiemy o nich zdecydowanie mniej, mimo że jest ich więcej (nie ma obecnie dokładnych danych o ich liczebności, ale jest ich dużo więcej, niż grizzly). Wcale nie muszą być czarne, jak sugeruje nazwa. Sierść tych zwierząt może mieć różny kolor. Często brązowe osobniki mylone są z grizzly. W tym samym miocie małe mogą być różnej maści, a nawet pochodzić od innych ojców, jako że niedźwiedzice ulegają różnym partnerom podczas tej samej rui.
Tym, co odróżnia ich od grizzly – oprócz budowy ciała (bardzo charakterystyczny „garb” u grizzly) – to umiejętność chodzenia po drzewach (umożliwiają im to mocne ostre pazury, które u grizzly są przytępione). Wydają się słabsze i nie tak brutalne, jak grizzly, a jednak okazują się dla człowieka bardziej niebezpieczne, głównie dlatego, że jest ich więcej. (Według jednej z alaskańskich agencji ochrony środowiska w latach 2000 – 2017 niedźwiedzie zabiły 48 osób. W tych tragicznych wypadkach 25 ataków dokonanych było przez niedźwiedzie czarne, zaś 21 przez grizzly.)

WILK

      Wilczego wycia nie było słychać w Yellowstone przez kilkadziesiąt lat. Dopiero od niedawna zwierzęta te można spotkać w parku.W połowie lat 90. sprowadzono je tutaj z odległej północno-zachodniej Kanady.

       Obserwowanie życia wilków (Canis lupus) może być fascynujące. Trzymają się one razem w stadzie, zwykle jest to kilka sztuk. Czasem wataha liczy 15 – 20 wilków. Stado takie jest dość precyzyjnie zorganizowane, panuje w nim porządek i hierarchia, każdy ma tu określoną rolę, pozycję i zadania. Grupie przewodzi najsilniejszy osobnik zwany samcem alfa. Pomaga mu w tym dorodna samica alfa. W zasadzie tylko ta para bierze udział w rozmnażaniu, co pozwala zachować w normie liczebność stada, umożliwia też przekazywanie najlepszych genów.
Ruja zaczyna się pod koniec zimy. Ciąża u wilczycy trwa około 2 miesięcy. Rodzi się zwykle 4 do 7 małych wilczków, choć zdarza się też ponad 10. Najsłabsze i najbardziej chorowite osobniki często nie są w stanie przetrwać okresu szczenięctwa, wobec czego zabijane są niekiedy przez dorosłe wilki. Całe stado bierze udział w żywieniu i wychowywaniu młodych. Organizowane są nawet „szkoleniowe” polowania, gdzie młodzież uczy się przetrwania w trudnych warunkach, jakie stwarza w lesie walka o byt. Po roku podrośnięty wilczek może opuścić stado. Trudno go wtedy odróżnić od dorosłego wilka, choć dojrzałość seksualną osiągnie dopiero za rok.

Wilk

      Wilki mogą wyglądać różnie. Wśród udomowionych przez człowieka psów najbardziej do nich podobny jest owczarek niemiecki. Sierść wilków ma najczęściej kolor szary, choć może też być czarna, brązowa, a nawet biała. Jej gęstość zależy od klimatu i pory roku.
Samiec waży zwykle 40 – 60 kg, samica 35 – 45 kg. Od końca puszystego ogona do czubka nosa wilk może mierzyć do 2 metrów, wysoki zaś jest na 70 – 80 cm. Wilki są trzy razy większe od kojotów, trudno więc jest je z nimi pomylić.

       Zwierzęta te są znakomitymi myśliwymi. Trzymają się w paczce, by poradzić sobie z upolowaniem dużych ssaków. Polują głównie na sarny i jelenie wapiti, także na bizony, łosie, widłorogi i dzikie owce. Zdarza się, że wilki testują wpierw ofiarę a zabijają dopiero wtedy, gdy odkryją jej słabość. Z tych powodów oszczędzane są jelenie najzdrowsze i najsilniejsze. Uzupełnieniem wilczej karmy są gryzonie, króliki, ryby, a nawet owady. Nie gardzą też trawą i jagodami. Mogą pościć przez kilka dni, by pom udanym polowaniu, zjeść 5 – 6 kg mięsa na raz.
Wilki mają doskonały węch i słuch oraz specyficzny sposób komunikowania się. Biegają prędkością 50 – 60 km/godz. i są zdolne pokonywać dziennie 60 – 70 km. Wbrew popularnej famie księżyc w pełni nie inspiruje ich do wzmożonego wycia. Wilki wyjąc mają swoje bardziej racjonalne powody, a słyszeć się mogą z odległości kilkunastu kilometrów.

      Najłatwiej można spotkać wilki w Dolinie Lamar, w północno-wschodniej części parku, zimą i wiosną. W dzień nie są one zbyt aktywne, bardziej ożywiają się pod wieczór. Często przebywają tam, gdzie pasą się stada wapiti. Żyją także w Dolinie Haydena, w okolicach Górnej Kotliny Gejzerów, oraz na Wyżynie Blacktail. Zawędrowały również do kotliny Jackson Hole i do Parku Narodowego Grand Teton. Populacja wilków w Yellowstone wynosi niewiele ponad 100 sztuk, więc nie są one zbyt często spotykane.

KOJOT

      Nazwę swą zwierzę to zawdzięcza Aztekom, którzy określali go słowem „coyotl„. Indianie wierzyli, że kojot był pierwszym zwierzęciem na ziemi i będzie też… ostatnim. Jego łacińska nazwa brzmi Canis latrans, co w tłumaczeniu oznacza „szczekający pies”. Rzeczywiście, jest to chyba najbardziej rozszczekany i rozwyty drapieżnik amerykański, a jego „pieśni” znane są doskonale myśliwym i ranczerom. Bliskimi krewniakami kojota są wilki (w Ameryce znany jest on nawet jako „wilk preriowy”) i szakale.

       W XX wieku obecność kojota ograniczona była właściwie do prerii, która jest jego naturalnym środowiskiem, oraz do północno-zachodnich połaci kraju. Teraz jest on wszechobecny. Wykazuje niebywałe zdolności adaptacyjne, gdyż zamieszkuje prawie cały kontynent Ameryki Północnej, aż po Panamę. Pod koniec XX wieku dotarł nawet do Nowej Anglii i na Florydę. Ta ekspansja, paradoksalnie, spowodowana była rozwojem cywilizacji zachodniej.

Kojot

Kojoty zwykle są szaro-bure, mogą też być jasno-szare, rudawe lub ciemno-szare. Wielkością przypominają średniego psa. Dorosły samiec waży 10 – 12 kg, choć te żyjące w górach mogą być nawet dwa razy większe. Są szybkie – biegają z szybkością 40 – 50 km/godz. Mają doskonały słuch, węch i wzrok. Żywią się głównie gryzoniami, które stanowią 80% ich naturalnego pożywienia, choć mogą jeść wszystko: padlinę, ryby, owady, koty, jaszczurki, węże; także owoce: jabłka, jagody, orzechy, melony. Grzebią w śmietnikach, podkradają żywność zwierzętom domowym. Z natury są samotnikami, lecz niekiedy łączą się w kojocie watahy, kiedy polują na większe zwierzęta: owce, cielęta, sarny i (sporadycznie) bizony. Bywają utrapieniem ranczerów, gdyż w ciągu nocy mogą wykraść kilka, a nawet kilkanaście owiec z jednej hodowli.
Samiec wybiera sobie jedną samicę, zazwyczaj na całe życie. Parzą się w zimie, ciąża trwa około 8 tygodni. W kwietniu lub w maju rodzi się od 3 do 9 szczeniąt, a w określonych warunkach (zwłaszcza wtedy, gdy liczba kojotów na danym terenie spada) więcej (do 17!) Jednakże zaledwie 20% miotu zdolne jest przetrwać pierwszy rok.

      Kojoty mogą żyć kilkanaście lat, choc rzadko osiągają wiek 10 lat, ponieważ są tępione przez ludzi. Co roku ginie z tego powodu 30 – 50% dorosłej populacji kojotów. Sezonowe straty, jakie wyrządzają te zwierzęta hodowcom owiec i bydła, wynoszą kilka milionów dolarów. Tyle samo wydaje się na walkę z kojotami, używając do tego celu nawet samolotów, z których myśliwi strzelają do tych zwierząt. (Pewien rekordzista zabił 42 kojoty w ciągu 6 godzin, 230 w ciągu miesiąca. Tylko w 1992 roku na zachód od Mississippi zastrzelono ok. 100 tys. kojotów.)

      Człowiek w swoim zadufaniu – choć nierzadko z dobrymi intencjami – usiłuje kontrolować Naturę. Efekty często są opłakane, czego przykładem jest tępienie kojotów. Otóż najprawdopodobniej właśnie to, wraz z wytrzebieniem wilka, przyczyniło się do tak gwałtownej ekspansji terytorialnej kojotów. Brzmi to niewiarygodnie, ale takie są fakty. Po pierwsze, zajęły one miejsce swych silniejszych krewnych – wilków. Po drugie – jako zwierzęta wyjątkowo sprytne i inteligentne – wykształciły mechanizmy obronne, które zdumiewająco rekompensowały im straty. Jedną z niezwykłych właściwości tych zwierząt jest to, że im gwałtowniejszy spadek populacji, tym większa ich rozrodczość. Samica w normalnych warunkach rodzi od 3 do 5 małych, kiedy jednak zachodzi potrzeba, liczba miotu wzrasta do kilkunastu szczeniąt. Ciągle nie wiadomo, jaki mechanizm tu działa.

      Kojoty uczą się niezwykle szybko, są bardzo ostrożne, zazwyczaj unikają człowieka, choć potrafią być wścibskie i natarczywe. Łatwo przystosowują się do życia w pobliżu ludzkich osiedli, a nawet w miastach, ale na terenach rzadziej zabudowanych. Jeśli łączą się w stada, to ich hierarchia jest podobna, jak u wilków. Mogą się też z nimi parzyć, czego rezultatem jest hybryda. Podobnie, zdolne są do mieszania się z psami.

       W Większym Yellowstone liczba kojotów sięga obecnie kilka tysięcy, jdnakże gdy ponownie pojawiły się tu wilki, doszło do jej zmniejszenia. Kojoty w Yellowstone są dorodniejsze od swych preriowych pobratymców. Dość łatwo można je odróżnić od wilków, są bowiem od nich dwukrotnie mniejsze, mają węższe głowy, krótsze nogi i zwykle opuszczony ogon, który wilk trzyma raczej podniesiony. Zarówno w Yellowstone, jak i w Grand Teton, kojoty można spotkać w każdym miejscu, przy drogach, pod lasami i na otwartej przestrzeni.

Puma

PUMA

       Puma, zwana inaczej kuguarem lub panterą, występuje na szerokim obszarze obu Ameryk, od Jukonu po argentyńską Patagonię. Niezwykłe zdolności adaptacyjne pozwalają jej na życie w skrajnie odmiennych środowiskach. Równie dobrze mogą to być ośnieżone góry czy lasy surowej Kanady, jak i tropikalna amazońska dżungla. W języku angielskim puma określana jest jako „mountain lion„, czyli „górski lew”. Można więc ją uznać za coś w rodzaju amerykańskiej wersji afrykańskiego lwa. Określenie „górski” jest jednak nieco mylące, bowiem pumy w Stanach Zjednoczonych żyją również na bagnach południowej Florydy, gdzie nie ma gór (najwyższa „góra” w tym stanie liczy raptem… 100 m. wysokości!). Łacińska nazwa tego zwierzęcia brzmi Felis concolor, co znaczy „jednokolorowy kot”. Najczęściej pumy są rude, brązowe lub szare. Mogą żyć kilkanaście lat (12 – 18), osiągając wagę od 50 do 100 kg, wysokość 60 cm i długość 3 m (z ogonem).

      Drapieżniki te są urodzonymi myśliwymi – szybkie, zwinne, silne i sprężyste. Są mięsożerne, żywią się głównie sarnami, choć zapolować mogą też na każde inne zwierze. Niebywałe są ich zdolności łowne. Puma jest w stanie z miejsca skoczyć na odległość 10 – 15 m i na wysokość 6 m. Nic się jej nie stanie, gdy skoczy z wysokości 20 m. Zdarzyło się, że puma zabiła 400 kg krowę i zawlokła ją 100 metrów dalej. W Górach Skalistych drapieżniki te atakowały również dzieci.
Pumy nie potrafią gonić dłużej ofiary, dlatego też ich polowanie polega na nagłym ataku, w którym powalają zwierzę, zaduszając je lub podgryzając gardło. Z tego względu zwierzęta te nie były oszczędzane przez ludzi. Do niedawna systematycznie je tępiono, również w obrębie Parku Narodowego Yellowstone. Tylko w jednym, 1914 roku, zabito ich tu 19, natomiast w latach 1917 – 25 zastrzelono 121. Do polowania używano psów. Oblicza się, że w całej Ameryce, w ciągu niespełna pół wieku, z rąk człowieka zginęło aż 67 tys. pum. Zostały one wytępione we wszystkich stanach leżących na wschód od Mississippi, z wyjątkiem Florydy. Dziś prawie wszędzie pumy są już pod ochroną. Jedynie w Teksasie można polować na nie bez ograniczeń.

      Na Zachodzie żyje obecnie kilkanaście tysięcy pum, lecz w Yellowstone ich liczba najprawdopodobniej nie przekracza 50. Również i te drapieżniki są z natury samotnikami. Znaczą swoje terytorium, lecz w okresie rui, która może mieć miejsce w różnych okresach roku, samiec i samica są przykładnymi kochankami przez całe… dwa tygodnie. Śpią wtedy i polują razem. Ciąża trwa 3 miesiące. Rodzą się zwykle 2 lub 3 kocięta, które pozostają z matką przez rok lub dwa.
Pumy unikają ludzi, żyją w trudno dostępnych górzystych rejonach parku, polują w nocy. Wszystko to sprawia, że w Yellowstone widywane są niezwykle rzadko. Nawet nie wszyscy etatowi pracownicy widzieli pumę na własne oczy. A jednak można je ujrzeć, zwłaszcza w Dolinie Lamar, oraz w dolinach rzek Yellowstone, Madison, Gallatin i Gardiner. Spotykano je również w Grand Teton.

INNE ZWIERZĘTA

       Z wyjątkiem pumy, wszystkie omówione dotychczas zwierzęta występują w Większym Yellowstone dość powszechnie, dlatego poświęcono im osobną uwagę. Kilka z nich, jak np. bizony, czy niedźwiedzie grizzly, to prawdziwe wizytówki Parku Narodowego Yellowstone, który jest przecież jedną z najważniejszych enklaw dzikiej zwierzyny w skali światowej. Jest oczywiste, że uwaga turystów odwiedzających Yellowstone skupia się na wielkich ssakach – bizonach, łosiach, jeleniach i niedźwiedziach, jednak park poszczycić się może wieloma innymi ciekawymi gatunkami. Jest on schronieniem dla innych zwierząt kopytnych, takich jak widłorogi, owce górskie, jelenie mulaki, śnieżne kozły czy jelenie wirgińskie. Są tu również inne drapieżniki, większe i mniejsze: lisy, rysie, żbiki, łasice… Im także wypada przypatrzeć się bliżej.

Widłoróg

     Widłorogi (Antilocopara americana), zwane również (niezbyt poprawnie) antylopami widłorogimi, unikają lasów i jako zwierzęta, których główna obroną jest szybkość, żyją na otwartych przestrzeniach, zarośniętych bylicą preriach i stepach. Dlatego w Yellowstone nie spotyka się ich tak często, jak na niższych, położonych bardziej na wschód rejonach, stanu Wyoming, gdzie są dosłownie wszędzie. Niemniej, spotkanie widłoroga w obu parkach – Yellowstone i Grand Teton – nie należy do rzadkości. Te wdzięczne i fotogeniczne zwierzęta wyróżniają się od saren i jeleni bardziej kontrastowym ubarwieniem i charakterystycznym łbem udekorowanym rogami, które rzeczywiście przypominają widły (samice także mają rogi, tylko w formie szczątkowej,  o wiele mniejsze od samca). Widłoróg jest bardzo starym i odrębnym gatunkiem. Spokrewniony z afrykańską gazelą, uważany jest za najszybsze zwierzę Ameryki Północnej. Podobno może biec z prędkością ponad 90 km/godz.

Jelenie mulaki (Odoceileus hemionus) i jelenie wirgińskie (Odoceileus virginianus) są kuzynami wapiti. Dość łatwo jest odróżnić je od tych ostatnich, gdyż są od nich zwykle trzy razy mniejsze. Mulaków w obu parkach (Yellowstone i Grand Teton) jest kilka tysięcy, a na obszarze Większego Yellowstone ponad 80 tys. Swoją nazwę zawdzięczają wielkim jak u muła „łyżkom”, czyli uszom. Są szare, ogon mają biały, ale czarno zakończony (stąd nazywane są niekiedy po angielsku „blacktailed deer” – sarnami czarno-ogoniastymi). Odróżniają się tym od nieco mniejszych jeleni wirgińskich, których ogon jest wprawdzie z wierzchu ciemny, lecz biały pod spodem i wygląda jak biała chorągiewka, gdy wystraszona sarna uciekając podnosi go do góry. (Stąd angielska nazwa „whitetailed deer„, co oznacza „sarnę z białym ogonem”.) Jelenie wirgińskie mają sierść jasną, rudobrązową, białe podbrzusze oraz charakterystyczne białe „okulary” i podgardle. Spośród wszystkich gatunków zwierzyny płowej, jeleni wirgińskich jest w Ameryce Północnej najwięcej. Są bardziej niż mulaki tolerancyjne wobec cywilizacyjnej obecności człowieka, toteż najwięcej ich jest w zagospodarowanych rolniczo rejonach oraz w położonych niżej dolinach rzek. Mulaki wolą natomiast dzikie podgórza, a nawet górskie stoki. Z tych względów widok jelenia wirgińskiego w Yellowstone zdarza się stosunkowo rzadko. Częściej możemy zobaczyć mulaka i jego niezwykłe podskoki, kiedy to sprężyście odbija się czterema łapami i na cztery łapy spada.

Owce górskie (Ovis canadensis), zwane też dzikimi lub kanadyjskimi (ang. „bighorn sheep„) to amerykański odpowiednik europejskich muflonów. Są wspaniałym symbolem Gór Skalistych, jednak w samym parku Yellowstone, pozbawionym w zasadzie odpowiednich dla nich warunków, jest ich mało. Znakomicie przystosowane do życia w surowych, górskich warunkach, świetnie dają sobie radę w środowisku, które dla innych zwierząt byłoby zabójcze. Nie lubią lasów, ale na skalnych stromych zboczach czują się jak ryba w wodzie. Tryki, czyli samce, obdarzone są imponującymi, skręconymi spiralnie rogami, które mogą stanowić 12% wagi całego ciała. Im te rogi większe, tym wyższy status barana w stadzie. O hierarchii decydują też walki w czasie rui. Samice mają rogi proste i malutkie, toteż czasami mylone są z kozami. Kilkadziesiąt przedstawicieli tego gatunku mieszka na stokach góry Washburn i gdzieniegdzie na północnych, górskich, trudno dostępnych obrzeżach parku. W sumie jest ich w tych rejonach ok. 400 sztuk. Z Grand Teton wystraszyli je alpiniści i turyści.

Blisko spokrewnione z górskimi owcami, jak również – co niektórych zaskakuje – z bizonami, są kozły śnieżne (Oreamnos americanus) – ostrorogie stworzenia pokryte śnieżnobiałą sierścią. W Yellowstone nie są to zwierzęta autochtoniczne, bowiem przywędrowały tu z innych obszarów, zwłaszcza z Montany, gdzie dla celów myśliwskich zostały nie tak dawno wprowadzone przez człowieka. Bardzo rzadko pokazują się ludziom w Yellowstone. Mogą stanowić zagrożenie dla tutejszych dzikich owiec i alpejskiej flory

Żbik

      Rysie (Lynx canadensis) i żbiki (Felis rufus) to drapieżne koty, jakie obok pumy zamieszkiwać mogą Yellowstone. Widywane są tu jednak niezwykle rzadko. Ryś jest nieco większy od żbika, ma szare zabarwienie i niezwykle szerokie łapy ułatwiające mu chodzenie po śniegu. Odróżniają go od żbika charakterystyczne „pędzelki” na uszach. Żbik ma, podobnie jak to jest u lamparta, cętki i krótki, biały od spodu, ogon.
Mięsożerne lisy oraz zwierzęta z rodziny łasicowatych są również obecne w Yellowstone, choć mniej rzucają się w oczy: kuna (ang. marten), łasica (weasel), rosomak (wolverine), norka (mink), wydra (otter), borsuk (badger), skunks (skunk), fretka (ferret) i szop (racoon).

      Nie brakuje też oczywiście gryzoni: myszy, szczurów, wiewiórek, pręgowców amerykańskich (chipmunk), nornic, piżmowców i piesków preriowych. Wyróżniają się świstaki, jeżozwierze oraz bobry – największe amerykańskie gryzonie, które ledwie przetrwały w Yellowstone, tępione bez umiaru przez dawnych traperów.
Dla uzupełnienia galerii małych ssaków, wymieńmy także nietoperze, ryjówki, króliki i zające. Naturalnie, są tu również płazy, gady, owady… Jednak opis całego złożonego i bogatego mikrokosmosu yellowstońskiej fauny wykracza poza cel i tematykę tej pracy.

PTAKI

      Ptaki są jak ludzie – im więcej o nich wiemy, tym bardziej nas zadziwiają. Maja jednak tę przewagę, że nigdy nie zawodzą, ani nie rozczarowują.
Jeśli rozglądniemy się uważniej, dostrzeżemy wielu ptasich mieszkańców Parku Narodowego Yellowstone. Nie musimy podzielać pasji zakochanego w kanarkach Ptaśka, bohatera głośniej powieści Whartona, ani nawet zdolności obserwacyjnych Johna Muira, który dał nam genialny opis jednego z kalifornijskich ptaszków, aby docenić to, jak bardzo stworzenia te wzbogacają nasz świat. Doprawdy warto się nimi zainteresować.

     W całym ekosystemie Większego Yellowstone spotyka się w różnych porach roku ok. 300 gatunków ptaków. Natomiast w obrębie parku narodowego mieszkają na stałe 42 gatunki. Różnica ta spowodowana jest dość surowymi warunkami, jakie panują w parku zimą. Pod tym względem wiele ptaków nie ma takich zdolności przystosowawczych, jak inne zwierzęta. Z tego powodu większość skrzydlatych istot spotkanych wiosną, latem lub jesienią w Yellowstone, to rezydenci sezonowi, albo ptaki, które zatrzymały się tu na jakiś czas, przelatując z południe na północ, lub odwrotnie.

      Ptaki migrują z różnych powodów. Poszukiwanie żywności to tylko jeden z nich. Zimy spędzają zwykle na południu, w tzw. „ciepłych krajach”, natomiast lata na północy, gdzie klimat wiosną łagodnieje. W swoich wędrówkach mogą pokonywać olbrzymie odległości. Mały niepozorny ptaszek zwany świstułką Wilsona, latem rozmnaża się w Yellowstone, zaś na zimę przenosi się do (odległej o 11 tys. km!) Afryki. Rekordzistką jest tu jednak rybołówka arktyczna, która każdego roku leci z Arktyki na oddaloną o 35 tys. km Antarktydę.

      Poszczególne gatunki ptaków żyją w określonych środowiskach. Decydujący jest nie tylko sposób i rodzaj pożywienia, jakie ptak może znaleźć tam, gdzie zamieszkuje. Także samo środowisko wpływa na jego zachowanie, budowę i inne właściwości. Blisko rzek i jezior spotkać możemy ptaki polujące na ryby. Są wśród nich drapieżniki – orły i rybołowy oraz ptactwo wodne: gęsi, czaple, żurawie, kaczki, cyranki, perkozy, nury, zimorodki, mewy, a nawet łabędzie i pelikany. W lasach żyją sowy, sójki orzechówki, sroki, drozdy, dzięcioły, mysikróliki; na łąkach i w krzakach głuszce, jastrzębie, wróble, słowiki; w górach orły przednie, zięby, myszołowy, kruki i wrony.
Ptasie pożywienie jest bardzo różnorodne i obejmuje nasiona roślin, owady, płazy, ryby, gady, małe ssaki; również mrówki, dżdżownice, koniki polne, żuki, larwy, ślimaki, pająki, żaby, węże, gryzonie, ćmy, a nawet inne ptaki i padlinę.

      Oto kilka najbardziej charakterystycznych ptaków spotykanych w parku Yellowstone i okolicach.

       Dość powszechne są gęsi kanadyjskie, najliczniejsze przedstawicielki tutejszego ptactwa wodnego. Właściwie przebywają latem w Yellowstone przelotnie, dosłownie i w przenośni. Nad wodą czują się jak u siebie w domu, choć żywią się głównie trawą. Dlatego najczęściej widzimy je, jak pasą się na sąsiadujacej z wodą łące. Podróżują stadnie, formując charakterystyczny klucz w kształcie litery „V”. W parku zimują tylko nieliczne – w pobliżu gorących źródeł, gdzie cieplej i gdzie trawa nie jest przysypana śniegiem.

      Swego czasu na terenie Większego Yellowstone rozegrała się batalia o przetrwanie łabędzia trębacza, największego przedstawiciela ptactwa wodnego na świecie. Łabędzie te prawie doszczętnie zostały wytrzebione, bowiem ich pióra poszukiwane były przez modystki dla ozdoby damskich kapeluszy. Z tych samych względów ciężki czas nastały też dla innych ptaków, np. żurawi, czy głuszców. Z setek tysięcy łabędzi, przy życiu, w latach 20, pozostało zaledwie 60 sztuk. Postanowiono jednak odrodzić gatunek, zakładając w latach 30., położony na zachód od Yellowstone, rezerwat Red Rock Lakes National Wildlife Refuge. Wysiłki te przyniosły sukces. Obecnie blisko 1000 tych pięknych ptaków żyje na obszarze Większego Yellowstone.

Pelikany

.

       Pelikany, jako ptaki morskie, kojarzą się bardziej z oceanem i klimatem subtropikalnym, a jednak te wielko-dziobe stworzenia można spotkać również w Yellowstone. Występujący tu amerykański pelikan biały wzbudzał niegdyś spore kontrowersje. Planowano nawet wysłać strażników parku, by zdeptali pelikanie jaja. Ptaki te obwiniano za roznoszenie pewnego pasożyta, od którego ginęły pstrągi. Na szczęście nie dopuszczono do tego, kiedy okazało się, że na zachód od Gór Skalistych jest tylko osiem aktywnych kolonii, gdzie pelikany się rozmnażają. Dziś sytuacja tych ptaków zmieniła się diametralnie. Na jedną z wysp Jeziora Yellowstone, na której gnieżdżą się pelikany, wstęp jest zabroniony. Istnieje też zakaz pływania motorówkami w jej sąsiedztwie, by nie burzyć spokoju zakładających rodzinę pelikanów. Ptaki te łatwo można odróżnić od innych skrzydlatych stworzeń. Mają bowiem bardzo charakterystyczne dzioby wyposażone w dużą rozciągliwą kiszeń skórną, do której pakują zdobycz, aby ją później strawić. Czasem polują zespołowo, naganiając sobie nawzajem ryby. Znakomicie latają i nurkują, a rozpiętość ich skrzydeł dochodzi i 2,8 metra. We wrześniu wyruszają na południe. Zimę spędzają na pacyficznych wybrzeżach Meksyku i Kalifornii.

     Za najszlachetniejszego z żyjących w Yellowstone ptaków uważa się bielika amerykańskiego. Orły generalnie uznawane są za ptaki królewskie, imponują ludziom, więc wiele państw całego świata – w tym Polska – ma go w swoim godle. Bielik amerykański, jedyny endemiczny orzeł Ameryki Północnej, stał się również ptakiem narodowym i symbolem Stanów Zjednoczonych, choć Benjamin Franklin, wybitny fizyk, przyrodnik, filozof i mąż stanu, optował za… dzikim indykiem.
Amerykanie ptakowi temu nadali nazwę „bald eagle„, bynajmniej nie dlatego, że jest on łysy. Słowo „bald” we współczesnym języku angielskim rzeczywiście oznacza „łysy„, jednak dawniej znaczyło też „biały„. Jednoznaczna jest natomiast naukowa łacińska nazwa ptaka: Haliaaetus leucocephalus. Ostatni wyraz znaczy dosłownie „białogłowy”.

Bielik amerykański

     Podobnie, jak to było z innymi gatunkami zwierząt w Ameryce, orzeł ten był bardzo zagrożony. Jednakże, wzięty pod ochronę kilkadziesiąt lat temu, dość szybko się odrodził. Dziś na terenie Stanów Zjednoczonych (nie licząc Alaski) żyje ponad 300 tysięcy tych ptaków (ich liczba w latach 2009 – 2021 czterokrotnie się zwiększyła). Na Alasce jest ich ok 50 tysięcy.
Bieliki amerykańskie w normalnych warunkach żyją 15 – 20 lat, w niewoli mogą żyć nawet do 30 lat. Siedząc mają 1 m wysokości; rozpiętość skrzydeł dochodzi u nich do 230 cm. Samice są trochę większe od samców, ważą 5 – 6 kg. Orły fruwają zwykle z prędkością 30 – 65 km/godz., często krążą lub szybują, gdy jednak pikują, ich szybkość może dochodzić do 160 km/godz. (Najszybszy pod tym względem jest jednak sokół wędrowny, spadający na ofiarę z prędkością do 300 km/godz!)

      Ptaki te swoją nazwę zawdzięczają białemu zabarwieniu piór na łebku, co widoczne jest dopiero u dorosłych, 4 – 5 letnich osobników. Zwłaszcza bieliki młode mylone są dość często z orłami przednimi, których pióra na głowie i karku mają żółtawy odcień (stąd ich angielska nazwa „golden eagle” – orzeł złoty), co jest widoczne dopiero z z bliskiej odległości. (Z daleka orzeł przedni wydaje się jednolicie brązowy.)
Bieliki żywią się głównie rybami, które wyławiają z wody za pomocą swych ostrych i mocnych szponów. Nie gardzą też padliną i śniętymi rybami. Gniazda budują na drzewach rosnących nad brzegami rzek i jezior. Są monogamiczne – partnera wybierają sobie jednego, na całe życie.

     Orły przednie, dla odróżnienia, nie są specjalistami w łowieniu ryb, częściej polują w podgórskim terenie na małe kręgowce, takie jak myszy, króliki, węże, zaskrońce… Gnieżdżą się zazwyczaj na skalnych półkach. Oba gatunki orła okupują więc różne nisze ekologiczne, nie wchodząc sobie w drogę.
W samym parku jest stosunkowo mało orlich gniazd (w chwili obecnej – 2023 r. – monitoruje się 28). Sporo tych orłów widuje się tu wczesnym latem, lecz są to orły migracyjne, które wracają z Północnego Zachodu, gdzie zimują. Yellowstone jest właściwie jednym z przystanków na ich drodze. W ten sposób przez ten park – jak i przez Grand Teton – może się w sezonie przewinąć kilkaset orłów. Bardzo ważna dla reprodukcji tych ptaków jest przepływająca przez Kotlinę Jacksona (Jackson Hole) rzeka Snake.

      Pracownicy Parku Narodowego Grand Teton znają niektóre – przebywające na stałe w Kotlinie Jacksona – orły z imienia. Sławę w latach 90. XX w. zdobyła para Martha i George, przez kilkanaście lat zamieszkująca brzeg rzeki Snake. Strażnicy opowiadali o niej zwłaszcza tym, którzy powątpiewali w ptasią inteligencję. Kiedyś Martha i George mieli gniazdo na rosnącej nad samą wodą topoli, w którym wychowywali swoje małe i skąd obserwowali rzekę. Jednak pewnego razu drzewo zwaliły bobry i orle gniazdo popadło w ruinę. Orla para odbudowała swój dom, ale już kilkadziesiąt metrów od brzegu – i to na drzewie iglastym, którego, jak wiemy – i co niewątpliwie wykoncypowały orły – bobry nie podgryzają. I jak tu mówić z pogardą o „ptasim móżdżku”?

RYBY

      Dziwić może widok wędkarzy stojących w rzekach Parku Narodowego Yellowstone, gdzie zabronione jest łowienie i polowanie na cokolwiek. Zgodnie z prawem nie wolno zabić myszy, ani nawet komara, więc jak można łowić ryby? Sarkastycznie odniósł się kiedyś do tego Samuel Johnson: „Łowienie na muchę może być bardzo przyjemną zabawą, ale już wędkowanie porównać można do kija – z robakiem na jednym końcu i głupcem na drugim”. (Wędkarze proszeni są o zniesienie tej cierpkiej i dość zjadliwej uwagi z humorem.)

Odmiany pstrąga żyjące dziś w wodach Yellowstone. Przed pojawieniem się białych. pływał tu jedynie pstrąg cutthroat

     Całkowity zakaz łowienia ryb na terenie parku może być kwestią czasu, na razie jednak, każdego roku blisko 100 tys. wędkarzy dostaje (wykupuje) pozwolenie na wędkowanie w wodach Yellowstone. Ten liberalizm ma długą tradycję i wiąże się z tym, że do tej pory ryby nie są uważane właściwie za dziką zwierzynę, a w związku z tym nie podlegają ochronie. (Jak wiadomo ryby głosu nie mają, co tylko pogarsza ich sytuację.) Zakazy polowania, które wydawano już pod koniec XIX wieku, nie dotyczyły łowienia ryb. Jeszcze w 1917 roku dla gości w hotelach nad Jeziorem Yellowstone przyrządzano dania z ryb złowinch w tymże jeziorze. Sami wędkarze, nie tak dawno temu, schwytane ryby gotowali sobie w gorących źródełkach (patrz: Fishing Cone w Kotlinie West Thumb).

      W przyzwoleniu na wędkowanie niebagatelną rolę odgrywają też oczywiście pieniądze. Lokalna ekonomia zyskuje z tego tytułu kilkadziesiąt milionów dolarów rocznie. Za sprzęt, pozwolenia, akomodację trzeba przecież płacić.

       Woda pokrywa ponad 5% powierzchni parku. Znajduje się tu blisko 1000 rzek i strumieni oraz 220 jezior, w tym największe wysokogórskie jezioro w Ameryce Północnej, które notabene jest w gronie 100 największych jezior na świecie. Mogłoby się wydawać, że od zarania było tu rybne Eldorado, ale prawda jest inna. Przed przybyciem człowieka było tu stosunkowo mało ryb. Spośród 18 gatunków ryb żyjących obecnie w parku, (21 w całym ekosystemie Większego Yellowstone), jest tylko 12 gatunków rodzimych. Pozostałe sprowadził człowiek.

     Dla porównania, w leżącym na wschodzie Stanów Zjednoczonych, czterokrotnie większym Parku Narodowym Wielkich Gór Dymnych, naliczono aż 70 różnych gatunków ryb. Różnica wynika stąd, że Appalachy, w obrębie których znajduje się ten park, są bardzo starym łańcuchem górskim i kształtowały się przez dziesiątki, a nawet setki milionów lat (na początku były wysokie jak dzisiejsze Himalaje), natomiast Yellowstone jeszcze 10 tys. lat temu przykryty był grubą czapą lodowców. Tutejsza fauna i flora rozwinęła się więc znacznie później. Rozprzestrzenianie się ryb było ograniczone naturalnymi barierami, jak np. wodospady, góry, czy suchy ląd.

     Yellowstone przecina Wododział Kontynentalny (Continental Divide), czyli linia dzieląca zlewiska dwóch oceanów: Pacyfiku i Atlantyku. W obrębie Większego Yellowstone znajdują się źródła rzek, które dają początek trzem najpotężniejszym systemom rzecznym amerykańskiego Zachodu. Rzeki Yellowstone, Madison i Gallatin wpadają do Missouri, która łączy się dalej z uchodzącą do zatoki Meksykańskiej Mississippi (zlewisko Atlantyku); rzeka Green łączy się z Kolorado mającą swoje ujście w Zatoce Kalifornijskiej; zaś Falls i Snake z Kolumbią, która wpada do Pacyfiku. Nic więc dziwnego, że ten stosunkowo czysty ekosystem jest bardzo ważny, wpływając na jakość środowiska naturalnego  sporej części kontynentu Ameryki Północnej.

       Obfitość możliwości łowienia ryb w Yellowstone jest szeroko znana, choć ich czystość biologiczna pozostawia wiele do życzenia. System wodny się nie zmienił, jednak dopuszczono się wielkiej manipulacji biologicznej. Do 1959 r. masowo zarybiano tutejsze rzeki, strumienie i jeziora. Nie uniknięto błędów. Łosoś atlantycki się nie przyjął, inne wprowadzone gatunki zaczęły zagrażać rodzimym, do tego stopnia, że zaczęto je później wytruwać, by nie opanowały całego systemu. Dobrze tylko zaadaptowało się kilka rodzajów pstrąga: tęczowy, brązowy, źródlany i jeziorny. Dotychczas występował tu tylko jeden rodzaj pstrąga – cutthroat (zwany inaczej pstrągiem łososiowym lub łososiem Clarka), którą to nazwę ryba zawdzięcza czerwonej prędze między skrzelami, sprawiającej wrażenie, jakby ryba pływała z poderżniętym gardłem.

       Spośród tych nowych gatunków, największe kłopoty w Jeziorze Yellowstone są z drapieżnym pstrągiem jeziornym, który zdominował cały tutejszy rybostan. Cierpi na tym zwłaszcza pstrąg łososiowy, prawowity mieszkaniec, kilkanaście razy mniejszy od pstrąga jeziornego, który żywi się innymi rybami, a bywa nawet kanibalem. Osiąga niekiedy wagę ponad 40 kg. (Dla porównania, dorosły pstrąg łososiowy waży zwykle ok. 2 kg.) Jest trudno dostępny, żyje na większej głębokości, z dala od brzegu. Jego obecność w jeziorze redukuje niebezpiecznie liczebność pstrąga łososiowego, co z kolei zagraża egzystencji tutejszych drapieżników, dla których ryby są głównym pożywieniem. Tylko białe pelikany każdego roku zjadają ok. 140 ton ryb wyławianych z Jeziora Yellowstone. Rybami karmią się również orły bieliki, rybołowy, fretki, norki, a nawet niedźwiedzie. Same ryby zjadają zaś plankton, larwy, owady, algi, żaby i mniejsze ryby.

       Od sztucznego zarybiania parku odstąpiono kilkadziesiąt lat temu, gdy okazało się, że nie jest to dobre, nawet z punktu widzenia wędkarzy. Zwykle ryby wprowadzone przegrywają z tubylczymi. Zanim jednak zginą, pochłoną sporo żywności, co wpływa na zmniejszenie rybostanu. Poza tym gatunki mieszają się genetycznie, co akurat w tym przypadku nie jest zjawiskiem korzystnym dla ryb.
W latach 70. wprowadzono kolejne obostrzenia dla indywidualnych wędkarzy. Liczbę ryb, jakie można było złowić, ograniczono do trzech (od tego są odstępstwa, w zależności od gatunku i miejsca). W niektórych rzekach dozwolono jednie łowienie „na muchę”. Gdzie indziej wprowadzono restrykcje, co do rodzaju przynęty. W zasadzie zatrzymać można było tylko rybę, która nie była dłuższa, niż 32 cm. Ustalono odcinki, gdzie bez względu na wielkość, wszystkie ryby należało z powrotem wypuścić do rzeki, nie robiąc im krzywdy (jakby wyciąganie z wody na ostrym haku nie było dla niej krzywdą).
Obecnie cierpliwi wędkarze – sportowcy, nurzający się w rzece Yellowstone lub Madison, wszystko co złowią wypuszczają z powrotem do wody. Podobno każdy pstrąg jest w sezonie wyławiany średnio 9 razy, a niektóre z nich 2 – 3 razy dziennie! Obrońcy tego procederu utrzymują, że tylko 3% rybiej populacji ginie z tego powodu. Ogólnie – jeśli tylko statystyki mówią prawdę – z ok. 600 tys. ryb łowionych corocznie w Yellowstone, 96% wypuszczanych jest z powrotem na wolność.

       Nieopodal miejsca, gdzie rzeka Yellowstone wypływa z jeziora, jest most zwany Fishing Bridge, który jeszcze w latach 60. oblężony był przez wędkarzy. Dziś łowienie z mostu jest zabronione, ale oblegany jest on w dalszym ciągu, tyle że przez ludzi, którym przyjemność sprawia samo patrzenie na to, jak świetnie czuje się ryba w wodzie, gdy nikt jej nie niepokoi.

* * *

UWAGA: Chciałbym w tym miejscu podziękować (niestety, nieżyjącej już) Pani Danucie Nowakowskiej, z którą miałem kiedyś przyjemność podróżować po Amerykańskim Zachodzie – i która była korektorką tego tekstu. (Z różnych względów Jej korektę uwzględniłem dopiero w obecnej wersji internetowej.) Dziękuję raz jeszcze, Pani Danuto. Kiedy teraz poprawiałem tę pracę, była Pani przy tym obecna – w mojej pamięci. Myślę, że tekst ten zyskał na tym niepomiernie. Jestem za to bardzo wdzięczny.

PS. Wpis powyższy jest fragmentem (pierwszej w języku polskim) monografii Parku Narodowego Yellowstone opublikowanej w odcinkach w prasie polonijnej („Dziennik Chicagowski”, „Dziennik Związkowy”). Obszerne jej fragmenty trafiły również do mojej książki „Podróże”. Poprzednie części były wstępem do parku i jego historii (TUTAJ) oraz prezentacją jego najciekawszych miejsc (TUTAJ). Kolejna, IV część (TUTAJ), poświęcona będzie klimatowi, pożarom, kolorom i innym ciekawostkom dotyczącym tego najsłynniejszego parku narodowego na świecie. Wszystkie dane zostały uaktualnione w maju 2023 roku.

Stado bizonów przeprawiające się przez rzekę Yellowstone

.

GALERIA

.

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

UWAGA: zarówno tekst, jak i zdjęcia objęte są prawami autorskimi.

.

YELLOWSTONE – kraina wiecznych czarów

Część I

.

Yellowstone – najstarszy i najsłynniejszy park narodowy na świecie. Bez wątpienia wart jest tej swojej reputacji jednego z najbardziej interesujących zakątków naszej planety. To właśnie tu piekło z rajem przenikają się nawzajem, a my nie do końca jesteśmy pewni, co robi na nas większe wrażenie – diaboliczny dramatyzm dzikiej nieposkromionej natury i jej żywiołów czy też boska malowniczość pejzaży i dyskretny urok dziejących się tu nieustannie czarów.

.

Wielki Kanion Rzeki Yellowstone i Wodospad Dolny

Będziesz pamiętał
te wspaniałe, dzikie widoki;
wspomnisz z radością swoje wędrówki
w starej, błogosławionej
Krainie Czarów – Yellowstone
John Muir

       Kiedy na początku XIX stulecia zaczęły docierać na amerykański Wschód wieści i opisy tej nieznanej jeszcze wówczas krainy Gór Skalistych, nie dawano im wiary. Johna Coltera, członka słynnej ekspedycji Lewisa i Clarka, który w 1806 roku odłączył się od swoich towarzyszy i spędził w okolicach Yellowstone zimę, uznano za człowieka szalonego, kiedy wróciwszy do „cywilizowanego świata”, opowiadał o gorących, kolorowych stawach, strzelających w górę fontannach, woniejących siarką „bulgotkach”, błotnych kotłach i dymiących dziurach w ziemi. Tę jego wyimaginowaną – jak uznano – krainę zaczęto nawet ironicznie nazywać „piekłem Coltera”. Jeszcze w latach 60. XIX w., tuż przed pierwszymi oficjalnymi wyprawami naukowymi w tamte rejony, nie chciano publikować w prasie relacji z Yellowstone jako zbyt fantastycznych i niesprawdzonych. Po prostu nie dawano im wiary. Kiedy Thomas Moran, jeden z bardziej znanych malarzy tamtych czasów, zaczął pokazywać na Wschodzie swoje szkice i obrazy przedstawiające kaniony, rzeki, jeziora i wodospady Yellowstone, uznano, z niejakim podziwem zresztą, że ten pacykarz to dopiero ma fantazję. Tym razem obyło się bez podejrzeń o szaleństwo. Cóż, artystom przysługuje wszak licentia poetica.

       Yellowstone jest przedmiotem nieustającej ludzkiej fascynacji. Co roku przybywa tu ok. 4 mln gości, co stawia to miejsce w rzędzie największych atrakcji turystycznych świata. Cały czas trwają badania naukowe, kręci się filmy, pisze nowe książki. Interesujący jest Yellowstone zarówno dla rzeszy profesjonalistów, przyrodoznawców, jak i dla bardzo licznych laików oglądajacych ten park narodowy bardziej ogólnie i powierzchownie.
Uznaje się, że jest to największy obszar stosunkowo nieskażonej przyrody na terenie kontynentalnych Stanów Zjednoczonych (nie licząc Alaski) i najbogatsze w Ameryce zbiorowisko mieszkających na wolności ssaków.
Jest jeszcze jeden niepobity rekord świata należący do Parku Narodowego Yellowstone. Otóż znajduje się tu połowa wszystkich gejzerów, jakie zliczylibyśmy na całej Ziemi. W tym niezwykłym północno-zachodnim rogu stanu Wyoming jest ich ponad 300. Wyróżniają się one spośród 10 tys. występujących tu tzw. tworów geotermalnych, do których, oprócz gejzerów, zaliczają się jeszcze gorące źródła, błotne wulkany i fumarole.

       Wizyta w Yellowstone jest dla każdego człowieka innym doświadczeniem. Wynika to nie tylko z naszej ludzkiej odmienności, ale również z przyrodniczej różnorodności oferowanej nam przez tę ziemię. Bowiem – jak ktoś to zauważył – jest wiele parków Yellowstone. Z innej perspektywy patrzy stojący godzinami w wodzie wędkarz, z innej jadący na skuterze śnieżnym motocyklista. Czymś innym jest zetknięcie się oko w oko z niedźwiedziem, czymś innym udział w publicznym widowisku urządzanym nam regularnie przez gejzer Old Faithful. Czy można do czegokolwiek porównać zachwyt, jaki ogarnia ludzi, gdy stają na krawędzi Wielkiego Kanionu Yellowstone, patrząc na jego bajecznie kolorowe zbocza, ich delikatną rzeźbę oraz potężny wodospad cudownie w to wszystko wkomponowany? To właśnie w takich miejscach łatwiej jest nam uwierzyć w boski talent Wielkiego Artysty.
A jednak trzeba pewnego przygotowania, by właściwie ogarnąć całe to bogactwo Yellowstone czy choćby tylko jego cząstkę. Potrzebna nam wiedza oraz pewien nastrój pobudzający świadomość, bez której może nam umknąć wiele niuansów z piękna i harmonii tego miejsca. Otwórzmy więc nasze umysły, wyostrzmy wzrok, wyczulmy serca… Może wtedy poczujemy się tak samo oczarowani, jak Thomas Wolfe, który pisał: „Jest to baśniowa kraina, jedyna taka baśniowa kraina; jedyne miejsce, gdzie cuda nie tylko się zdarzają, lecz zdarzają się cały czas”.

RÓG OBFITOŚCI

       Jest wiele powodów, którym Yellowstone zawdzięcza swój szczególny status, a każdy z osobna starczyłby na jego uzasadnienie. Dla porządku możemy wskazać na ich potrójny charakter: geologiczny, biologiczny i sceniczny.
Dla geologów jest to wspaniałe, pasjonujące laboratorium „na świeżym powietrzu”, gdzie ziemia sapie jeszcze po zgoła niedawnych gwałtownych wstrząsach i erupcjach, kiedy to wypluwała ze swego wnętrza całe rzeki ognia – roztopionych skał, gorących gazów, kamieni i pyłów. Patrzą oni na to jak na swoistą ranę w ziemi, dzięki której mogą bliżej przyjrzeć się jej wnętrzu, zbadać naturę jej zmian, czerpać wiedzę o geologicznej przeszłości. Pozwala to lepiej zrozumieć naszą planetę, to zagubione w kosmosie miejsce, na którym przyszło nam żyć.
Dla biologów jest to przebogate zbiorowisko tysięcy gatunków roślin i zwierząt, tworzących jeden z najlepiej się mających, nieskażonych ekosystemów świata.
Dla estetów, miłośników naturalnego piękna, jest to prawdziwie królewski skarbiec pełen klejnotów mniejszych i większych, gdzie obok majestatycznych pejzaży znajdują się prawdziwe cacka natury; takie artystyczne drobiazgi, którym może być choćby kropla rosy na wiosennym kwiecie, niezwykły kamień w gorącym źródle, czy szkliste oko sarny.
To prawda, nie każdy z milionów odwiedzających Yellowstone turystów jest geologiem, biologiem czy nawet estetą. Lecz ten róg obfitości otwarty jest dla wszystkich. Każdy więc może doń sięgnąć i wyjąć jakiś zachwycający kawałek. Nie musimy być naukowcem-profesjonalistą ani też wyrafinowanym artystą, by objawiły się nam uroda i bogactwo Yellowstone… Choć pewna wiedza i odrobina wrażliwości przyda się na pewno.

Grand Prismatic Spring – największe (i chyba najpiękniejsze) gorące źródło na świecie

.

WIELKA WYSPA

       Park Narodowy Yellowstone, którego powierzchnia wynosi ok. 830 tys. ha, jest zaledwie częścią wielkiego ekosystemu, o powierzchni niemal 9-krotnie większej, który zajmuje głównie północno-zachodnie rubieże stanu Wyoming i stosunkowo mniejsze części Montany i Idaho. Do tych dwóch ostatnich stanów należą wąziutkie paseczki parku: północny i północno-zachodni do Montany, zachodni do Idaho. Można więc uznać bez większej pomyłki, że prawie cały Park Narodowy Yellowstone leży na terenie Wyoming.
Przyroda niewiele sobie robi z administracyjnych granic ustalanych przez ludzi, stanowiąc – jeśli tylko nie wtrąca się w to człowiek – harmonijny system milionów, ściśle powiązanych ze sobą, elementów należących zarówno do świata organizmów żywych, jak i środowiska nieożywionego. Z satelity, obszar ten zwany Ekosystemem Większego Yellowstone (GYE – Greater Yellowstone Ecosystem), wygląda niczym ciemno-zielona, górzysto-wyżynna wyspa otoczona szarością równin. Trzeba jednak zstąpić na ziemię, by się przekonać, iż w istocie jest to wyspa zaczarowana.
W samym jej sercu leży Park Narodowy Yellowstone, z trzech stron wykrojony równo jak od linijki, tworzy w przybliżeniu prostokąt o bokach 90 i 100 km.
Z geologicznego i geograficznego punktu widzenia Yellowstone jest płaskowyżem pochodzenia wulkanicznego. Ze wszystkich stron otoczony jest kilkoma różnymi pasmami Gór Skalistych. W 80% pokrywają go lasy (rosną tu prawie wyłącznie drzewa iglaste) a jednak nie grzeszy monotonią: znajdziemy w nim i jeziora, i rzeki, łąki i tundrę, wodospady i kaskady, kaniony i wąwozy, doliny i moczary… o tworach geotermicznych nie wspominając, bo jest to osobny temat.
Oczywiście park słynie również z dzikiej zwierzyny, a niemalże jego ikonami są bizony i niedźwiedzie. Ale żyje tu także najliczniejsze na kontynencie stado jeleni amerykańskich, występuje największa koncentracja dzikich łabędzi, są pelikany, orły, sokoły, mnóstwo ryb, a ponadto łosie, antylopy widłorogie, muflony, pumy, wilki, kojoty, wiele gatunków gryzoni…
Naturalne zasoby i warunki, skala ich przenikania się oraz współzależność tych wszystkich światów decydują o unikalnym charakterze tego rejonu, wobec czego zrozumiałe jest wpisanie Yellowstone na Listę Światowego Dziedzictwa, co jest uznaniem jego uniwersalnej wartości dla całej ludzkości.

„DYMIĄCA ARMATA”

       Geologiczna historia Yellowstone zdumiewa, jak niewyobrażalnie gwałtownie i bezlitośnie teren ten traktowany był przez potężne siły ukryte pod powierzchnią ziemi. Lodowce też mają tu swój udział.
Przez setki milionów lat mieszało się tu wszystko, jak w ogromnym diabelskim tyglu. W czasie, kiedy całe kontynenty zmieniały swoje położenie, w rejonie dzisiejszego Yellowstone powstawały i znikały góry, rozlewały się i wysychały morza, wybuchały i gasły wulkany, napierały i cofały się lodowce. Historia tego regionu sięga 2,7 mld lat wstecz (takie najstarsze skały znaleziono w Yellowstone) i trudno po kolei, chronologicznie, wyjaśnić wszystkie zachodzące tu zjawiska. Jednak kilka faktów i wydarzeń z przeszłości, jakie miały wpływ na obecny kształt i charakter Yellowstone, trzeba przytoczyć.
Głównymi sprawcami były ogień i woda.
Mówi się o trzech gigantycznych erupcjach, których doświadczył Yellowstone w ciągu ostatnich paru milionów lat. Pierwsza, najsilniejsza, miała miejsce 2,1 mln lat temu i równa była mocy 40 tys. bomb atomowych, jakie spadły na Hiroszimę i Nagasaki. Na powierzchnię wydostało się wówczas ok. 1,5 mln km sześciennych masy skalnej i pyłów. Druga nastąpiła przed 1,3 mln lat i ostatnia, której efekty są dziś najbardziej widoczne, „zaledwie” 650 tys. lat temu. Yellowstone jest więc w skali geologicznej tworem bardzo młodym. W porównaniu z wiekiem otaczających go łańcuchów Gór Skalistych to właściwie osesek.
Każdy z tych erupcyjnych kataklizmów zostawiał po sobie tzw. kalderę, którą z grubsza uznać można za krater wygasłego, a właściwie drzemiącego wulkanu. Tylko częściowo się one pokrywają, każda kolejna erupcja przesuwała się bardziej na północny wschód.
Jakie są przyczyny tych podziemnych spazmów?

Przekrój tego, co znajduje się pod yellowstońską kalderą (źródło: wiki.commons.media)

.

       Odpowiedź na to pytanie leży w głębi ziemi i wyjaśni jednocześnie ową niespotykaną nigdzie indziej koncentrację gorących źródeł i gejzerów.
Nasza planeta to nie jest jeden wielki solidny kamień, a raczej dryfujące w kosmosie półpłynne kolosalne jajo (choć w skali Wszechświata jest ona maleńkim pyłkiem). Cienka skorupka, zwana litosferą, mierzy średnio 40–50 km grubości. Jest to warstwa zbudowana ze skał i osadów stałych, tworzących kontynenty i dna oceanów. Pod nią znajduje się gruby na dobre kilka tysięcy kilometrów płaszcz, który nie jest całkiem stały, ani płynny. Tworzy go plastyczna masa w stanie pośrednim. Niemniej w obszarach bliższych powierzchni niewielka jej część jest płynna i z bliżej nieokreślonych powodów zbiera się czasem pod skorupą w tzw. komorach albo ogniskach wulkanicznych, przypominających nieco podskórne pęcherze. Wypełniający je płyn jest niczym innym jak stopioną w wysokiej temperaturze skałą, czyli magmą.
Skorupa nad takim ogniskiem jest o wiele cieńsza niż zwykle, a ponadto – wskutek nabrzmiewania komory wypełnianej coraz większą ilością magmy – pęka, robi się porowata i jeszcze bardziej cienka. Kiedy magmy jest za dużo, by ją mogła pomieścić i utrzymać komora, wylewa się ona na zewnątrz. W określonych warunkach następuje nawet eksplozja, a wulkany wyrzucają wtedy ogień, lawę i popiół.
Na obszarze Yellowstone, pod powierzchnią ziemi, od milionów lat jest właśnie taka, pękająca od czasu do czasu, gorąca bania głęboka na 300 km.
Podczas trzeciej erupcji 650 tys. lat temu, na zewnątrz wydostało się ok. 600 km sześciennych lawy i pyłów. Komora się opróżniła, a jej pozbawiony oparcia sufit zapadł się wkrótce, tworząc kalderę o wymiarach 45 na 75 km. Umiejscowiona jest ona w południowej części parku. Początkowo była głęboka na 1,5 km, lecz z czasem – w sposób już mniej spektakularny – wypełniła ją po części wypływająca z głębi ziemi lawa, tworząc złoża riolitu. Poza tym sam „sufit” na powrót uniósł się nieco do góry, a krawędzie zostały częściowo starte przez lodowce. Kaldera i jej brzegi są praktycznie niewidoczne, dopiero zdjęcia satelitarne ujawniają jej istnienie.

       Skąd biorą się te olbrzymie ilości energii wyzwalane na terenie Yellowstone, czy czy też innych częściach świata? Są zbyt duże, by mogły pochodzić tylko z wierzchnich warstw płaszcza.
Istnieje wiele hipotez prowadzących do wyjaśnienia tego zjawiska.
Za najbardziej prawdopodobną uznaje się tę, która mówi o tzw. hot spots, czyli „gorących miejscach”, znajdujących się obecnie pod takimi rejonami, jak Hawaje czy właśnie Yellowstone. Hot spot przypomina długi na tysiące kilometrów i biegnący od środka Ziemi komin, którym ku górze transmitowana jest za pośrednictwem lawy potrzebna energia, wyzwalająca się na powierzchni w postaci wulkanicznych wylewów i erupcji.
Hot spot pozostaje w zasadzie nieruchomy, a przemieszcza się (dryfowanie kontynentów) sama skorupa. Wędrówka ta jest znaczona dziesiątkami kalder, których ślady znaleziono na południowy zachód od Yellowstone na pograniczu Wyoming i Idaho. Im dalej położona kaldera, tym starsza. Potwierdza to przemieszczanie się płyty kontynentalnej Ameryki Północnej właśnie w kierunku południowo-zachodnim. Dzisiaj centrum hot spot znajduje się najprawdopodobniej w północno-wschodnim rejonie parku.

       Zjawisko to można porównać do płonącej świeczki lub palnika, nad którym przesuwa się arkusz pomalowanej blachy. W miejscu zetknięcia się z płomieniem pojawiają się na powierzchni arkusza pęcherze i pęknięcia. Komory wulkaniczne są właśnie takimi pęcherzami, skorupa – blachą, a jej wierzchnie warstwy – farbą.
Tak więc hot spot, a w konsekwencji cienkość i spękanie skorupy ziemskiej są odpowiedzialne za tak wielką ilość występujących w Yellowstone zjawisk hydrotermalnych. Stopione, rozgrzane do tysięcy stopni Celsjusza skały znajdują się na głębokości zaledwie 4 – 7 km, rozgrzewając umieszczone nad nimi warstwy do wysokich temperatur. Woda, wsiąkając w porowate podłoże, również osiąga coraz wyższą temperaturę i jest wypychana z powrotem do góry, czego rezultatem są owe gorące, dymiące i sikające cuda i dziwy obserwowane przez nas na powierzchni.

       Ze względu na te buzujące w głębinach żywioły, Yellowstone można porównać do dymiącej armaty lub do bomby zegarowej, której wybuch jest przesądzony. Nie wiadomo tylko, kiedy to nastąpi. Prawdopodobnie w ciągu najbliższych 100 tys. lat. Zwiastunem jest choćby to, że obszar w centralnej części wyżyny podnosi się o ok. 6 cm rocznie. Oznacza to, że pod powierzchnią puchnie kolejny magmowy balon. Pozostaje kwestią czasu, kiedy magma poszuka sobie nowej drogi ujścia i w Yellowstone znów ożyje super-wulkan. Konsekwencje dla całej planety – i zamieszkujących ją ludzi – będą wtedy dramatyczne.

Dzika zwierzyna vs. zmotoryzowani ucywilizowani: bizony nad Rzeką Yellowstone w Dolinie Haydena

.

GORĄCE ŹRÓDŁA, GEJZERY, FUMAROLE…

       „Nawet w tych zimnych, wątpiących i naukowych czasach, wiele z fontann Yellowstone zdaje się czynić cuda” – napisał przed ponad stu laty John Muir, legendarny amerykański naturalista, po czym dał popis tak żywej relacji z owych cudów tworzonych przez gejzery, że wspanialszej próżno by szukać w całej literaturze światowej.

      Mimo przygany Muira pod adresem chłodnej naukowości, należy wyjaśnić, czym są gorące źródła, gejzery, błotne kociołki i fumarole, zwane przez naukę zjawiskami hydrotermalnymi. Nie pozbawi to ich tajemniczości, jaką można odczuwać, stykając się z nimi.
Termin „hydrotermalny” objaśnia wiele. „Hydro” odnosi się do wody, „termalny” – do temperatury. Opady deszczu i śniegu dostarczają w Yellowstone wody, ciepła zaś udziela hojnie magma, która jest tu bardzo płytko pod powierzchnią ziemi. Jednak do powstania gorących źródeł i gejzerów niezbędny jest trzeci czynnik: tzw. system kanalizacyjny, który umożliwia podziemną wędrówkę wody i pary wodnej.

       Wielkich kataklizmów wulkanicznych doświadczył Yellowstone stosunkowo niedawno i w dalszym ciągu obszar ten jest bardzo aktywny sejsmicznie. Wszystkie te wstrząsy powodowały pękanie gruntu i pod ziemią tworzyły się labirynty luk, szczelin i kanalików, powiększanych dodatkowo rozpuszczaniem wodnymi roztworami.
W Yellowstone te trzy podstawowe czynniki – woda, ciepło i kanały – tak są od siebie uzależnione, jak nigdzie na świecie. Stąd koncentracja zjawisk hydrotermalnych jest tu wyjątkowa.

      To wszystko działa tak: komora wypełniona piekielnie gorącą roztopioną skałą znajduje się na głębokości zaledwie kilku kilometrów (ok. 3 – 7 km, dokładnie nie wiadomo). Magma ta rozgrzewa znajdujące się nad nią stałe pokłady skalne. Tym sposobem ciepło promieniuje ku powierzchni, toteż grunt w parku ma niespotykanie wysoką temperaturę (kilkaset stopni C na głębokości kilkuset metrów). Pochodząca z opadów atmosferycznych woda wsiąka coraz głębiej, coraz bardziej się przy tym ogrzewając. Wreszcie zostaje wypchnięta ku górze i wydobywa się na powierzchnię, co my obserwujemy jako działanie gejzeru, gorącego źródła, błotnego kotła lub fumaroli.

„CICHA” WODA

       Nie tylko ogień zmienia oblicze ziemi. Robi to również – najbardziej chyba skutecznie – woda, także w postaci lodu. W ciągu ostatnich 300 tys. lat Yellowstone 3-krotnie nawiedzały zlodowacenia. Jednak postępujący lodowiec kontynentalny nigdy nie dotarł w tym okresie tak daleko na południe. Zmiany klimatyczne powodowały, że ten górsko-wyżynny rejon sam dorobił się własnych niemałych lodowców sięgających ponad 1 km grubości. Ostatni zanikł 8 -10 tys. lat temu, ustępując miejsca życiu – faunie i florze. Pojawiły się łąki, lasy, zwierzęta, a wkrótce nawet i człowiek. Tylko gdzieniegdzie, pod szczytami najwyższych gór, ostały się jakieś małe lodowe języczki.
Lodowiec ma ogromną moc i wbrew pozorom ciągle jest w ruchu. Po prostu nigdzie nie może zagrzać miejsca – dosłownie i w przenośni. Pod jego naporem pękają i kruszą się najtwardsze skały, poszerzają i wyrównują doliny, zaostrzają się górskie szczyty, tworzą się zapory i jeziora. W Yellowstone ślady tej rzeźbiarskiej działalności widoczne są wszędzie.
Obecnie w parku najaktywniejszą ze wszystkich sił erodujących jest woda. Nie tylko ma swój udział w geotermicznych zjawiskach przekształcających ziemię. Przede wszystkim przecina rzekami płaskowyże i doliny, a jej najwspanialszym dziełem jest Wielki Kanion Yellowstone.

PIERWSI GOŚCIE

Szoszoni byli jednym z plemion zamieszkujących tereny dzisiejszego Yellowstone (fot. William Henry Jackson, zdjęcie pochodzi stąd)

       Pierwszymi ludźmi w Yellowstone byli oczywiście – jak wszędzie na amerykańskiej ziemi – Indianie. Polowali tu już co najmniej 8,5 tys. lat temu, o czym świadczą zostawione przez nich ślady obozów i ognisk.
Zapuszczali się do Yellowstone nie tylko z powodu zwierzyny. Znajdowali tutaj jeszcze całe góry obsydianu, z którego wyrabiali broń i narzędzia. Być może korzystali także z mineralnych barwników, które służyły im do malowania ciał. W kolorowym Yellowstone takich naturalnych barw nie brakuje.
W okresie kolonizacji Zachodu rejon ten zamieszkany był jedynie przez odłam Szoszonów. Zwano ich Sheepeaters, czyli „Owcożercami”, gdyż utrzymywali się oni z polowań na owce gruborogie (ang. bighorn sheep). Przy czym Indianie ci wybrali sobie Yellowstone bynajmniej nie z powodu jego atrakcyjności krajobrazowo-termicznych. Jako ci, którzy nie umieli sobie jeszcze poradzić z końmi i strzelbami, zostali wyparci z pobliskich dolin i równin przez bardziej bojowe i zaradne pod tym względem plemiona Czarnych Stóp i Crow.

DLACZEGO „YELLOWSTONE”?

       Siuksom natomiast zawdzięczamy nazwę parku. W ich języku Mi tsi a-da-zi oznaczało Rzekę Żółtej Skały, co podchwycili francuscy traperzy, odnosząc się do tego regionu, jako Pierre Jaune lub Roches Jaune. Ich anglojęzyczni koledzy mogli to sobie tłumaczyć po swojemu: Yellow Rock, Yellow Stone, czyli „Żółta Skała”, „Żółty Kamień”.
Po raz pierwszy nazwa ta pojawiła się na piśmie w raporcie przesłanym w 1805 r. prezydentowi Jeffersonowi przez Lewisa i Clarka, którzy podróżując w górę Missisipi, dotarli do jednego z jej głównych dopływów – rzeki Yellow Stone. Nazwę przekazali im tubylcy.
Do końca nie wiadomo, jakie to żółte skały zainspirowały tych, którzy ochrzcili rzekę. Mogły to być złote piaskowce, przez które rzeka wyżłobiła sobie koryto w środkowym i dolnym biegu lub żółty, zmieniony przez gorącą wodę i parę ryolit, spotykany bliżej jej źródeł.
Najbardziej oczywista wydaje się ta nazwa, kiedy patrzymy na Wielki Kanion Yellowstone. Wśród wielu barw jego zboczy dominuje właśnie kolor żółty.

W POSZUKIWANIU CZARÓW, ZŁOTA I BOBRÓW

        Pierwszym znanym białym człowiekiem, który zapuścił się w rejony leżące dziś w obrębie parku narodowego, był John Colter. Wybrał się tu na traperski rekonesans jesienią 1806 i zimą 1807 roku, odłączywszy się wcześniej od ekipy Lewisa i Clarka, która po dotarciu nad Pacyfik wracała na Wschód. To właśnie jego – niestworzonym, jak sądzono – opowieściom Yellowstone zawdzięcza swój ówczesny przydomek „Piekło Coltera”.
Przez następne pół wieku w ślady Johna Coltera szli inni traperzy, myśliwi, poszukiwacze złota, agenci rywalizujących ze sobą kompanii futrzarskich… Oczywiście w poszukiwaniu miejsc, które można by wykorzystać dla swoich interesów. „Gotujące się Góry”, „dymiące równiny” i gorące strumienie robiły na nich odpowiednie wrażenie, a jednemu przypominały nawet „miasto Pittsburg o zimowym poranku”. Nic dziwnego, że ich gawędy spotykały się z powątpiewaniem słuchaczy. Niektórzy na ten sceptycyzm reagowali z pełną fantazji przekorą, zmyślając – po trochu złośliwie – już całkiem ostentacyjnie niestworzone rzeczy. Prym wiódł słynny traper i zwiadowca Jim Bridger, opisując „skamieniałe lasy”, w których „skamieniałe ptaki” śpiewają „skamieniałe pieśni” roznoszące się w „skamieniałym powietrzu”. Bajał też o tym, jak to wystrzelił do jelenia, lecz kula odbiła się od niewidocznej szyby chroniącej (i powiększającej) zwierza, które tak naprawdę oddalone było o 25 km. Inni byli bardziej powściągliwi, zdradzając się ze swych obserwacji tylko przed najbardziej zaufanymi.

Dzięki raportom ekspedycji Ferdynanda V. Haydena (1871 r.) prezydent Ulysses Grant ustanowił Yellowstone pierwszym parkiem narodowym na świecie w dniu 1 marca 1872 r. (zdjęcie pochodzi stąd)

       W 1870 r. prominenci Montany wysłali do Yellowstone pierwszą poważną i liczącą się wyprawę, której przewodził gen. Henry D. Washburn. Podobno przy ognisku po raz pierwszy wówczas wysunięto myśl, by ochronić ten region przez rozparcelowaniem terenów na rzecz indywidualnych osób, które niewątpliwie będą chciały czerpać korzyści ze wszystkich znajdujących się tu naturalnych bogactw. Nie można dopuścić do jego rozparcelowania. Ma zostać własnością publiczną.
Jeden z członków wyprawy Washburna niezwłocznie po jej zakończeniu wybrał się na Wschód, gdzie wygłaszał odczyty sławiące piękno i wyjątkowość Yellowstone. Poruszyło to wielu słuchaczy. Był wśród nich dr Ferdinand Hayden, dyrektor państwowego Instytutu Geologicznego i Geograficznego. Rok później stał na czele kolejnej wyprawy badawczej. Tym razem był to już wypad z prawdziwego zdarzenia, całkowicie sponsorowany przez rząd.
Dzięki bogatej i wiarygodnej dokumentacji oraz zaraźliwemu entuzjazmowi uczestników wyprawy, sprawa ochrony tych bezcennych ziem zyskała nowych adwokatów w Waszyngtonie i już w marcu 1872 roku Kongres Amerykański uchwalił ustawę o stworzeniu „publicznego parku”, który w swym naturalnym stanie służyłby dobru wszystkich ludzi. Było to o tyle łatwe, że rejon ten był wówczas nieuczęszczany i niezagospodarowany. Nie nadawał się do rozwoju rolnictwa ani kopalnictwa, więc wpływowi spekulanci ziemią nie byli nim zainteresowani.
W ten sposób narodził się pierwszy park narodowy na świecie, będący wzorem i punktem odniesienia dla wszystkich innych, które powstawały później.

TRUDNE POCZĄTKI

       Należy podkreślić, że powołanie do życia takiej instytucji było precedensem. Towarzyszyły temu idee świeże, jeszcze niewyrobione, które miały dojrzewać latami, odzwierciedlając zmieniający się stosunek człowieka do przyrody. Dużo czasu musiało upłynąć, zanim w Yellowstone nauczono się, jak sobie radzić z naturą, turystami, zwierzyną, gejzerami… Oczywiście popełniono przy tym mnóstwo głupstw i błędów – zawsze zresztą w dobrej intencji.
Na początku nie wyznaczono nawet granic parku. Nie wyasygnowano pieniędzy na pensje dla strażników, jakby uznając, że park obroni się „sam”. Pierwszy superintendent pełnił swą funkcję społecznie, nie otrzymując żadnej zapłaty ani nawet koniecznego poparcia władz. Administracja nie tyle, że kulała, co była praktycznie nieobecna.
Utworzenie parku było dość głośne w swoim czasie. Do Yellowstone zaczęło się więc zjeżdżać coraz więcej ludzi i to różnego pokroju. Nie brakowało wśród nich bezmyślnych, rozwydrzonych turystów, kłusowników, złodziei, a nawet i bandytów. Dalej mordowano tysiące saren i jeleni, polowano na bizony i niedźwiedzie, zakładano sidła na bobry. Wynoszono sobie na pamiątkę co ładniejsze minerały, rozbijano i rozkradano skamieniałe drzewa, obłupywano skały, niszczono gejzery, zanieczyszczano gorące źródła etc.
Na domiar złego w 1877 roku doszły jeszcze kłopoty z Indianami Nez Percé (z fr. „Przekłute Nosy”), którym przewodził słynny wódz Józef (Chief Joseph Highway – najwspanialsza chyba, obok drogi przez przełęcz Bear Tooth, trasa sceniczna prowadząca do Yellowstone nosi właśnie jego imię). Zmuszeni do opuszczenia swych rodzinnych stron w Idaho, wdali się w wojnę podjazdową z amerykańską kawalerią. Uciekając na północny wschód, w kierunku Kanady, znaleźli się latem tego roku w obrębie parku, gdzie doszło do kilku niebezpiecznych i krwawych incydentów. Indianie wzięli do niewoli grupę turystów (próżno dziś oczekiwać takich atrakcji), zabili paru kłusowników, zagrali na nosie wojsku. Żołnierze dopadli ich dopiero pod granicą kanadyjską.

JAK TO Z WOJSKIEM BYWA

       Pewna anarchia, wandalizm, kłusownictwo i samowola panowały jeszcze w parku przez dobre kilkanaście lat, aż wreszcie w 1886 roku kontrolę nad parkiem przejęło na ponad 30 lat wojsko.
Z mądrością poczynań wojskowych bywa różnie, lecz rządy te w ostatecznym rozrachunku wyszły chyba parkowi na dobre. Sytuacja się ustabilizowała, pobudowano drogi i hotele, do północnych obrzeży dotarła nawet kolej. Dziesiątki tysięcy turystów zaczęło odwiedzać Yellowstone. Najpierw jeżdżono powozami i dyliżansami, później (w 1915 roku) do parku wpuszczono (z oporami!) samochody. Może to wyglądać na zbyt wybujałe panoszenie się cywilizacji, jednak z perspektywy czasu widzimy, że był to początek rodzącej się powszechnej odpowiedzialności za park.
W międzyczasie krzepła koncepcja ochrony fauny i flory. Trzeba zaznaczyć, że w momencie, gdy tworzono park narodowy, zwierzęta, rośliny, ptaki i ryby traktowane były raczej po macoszemu. Bardziej liczyły się gorące źródła i gejzery, zachowanie takich miejsc, jak Wielki Kanion i jezioro Yellowstone, niż dzika zwierzyna. Ochrona całego ekosystemu zdarzyła się niejako mimochodem. Sporo wody musiało upłynąć w rzekach Yellowstone, zanim ludzie uświadomili sobie, że przyroda tworzy integralną CAŁOŚĆ.

Ongiś działy się w parku rzeczy dzisiaj nie do pomyślenia – jak np. karmienie niedźwiedzi z ręki (zdjęcie pochodzi stąd)

       Kłusownicze masakry spowodowały jednak, że pod koniec XIX wieku uchwalono prawo zabraniające zabijania żyjących w parku ptaków i zwierząt, z wyjątkiem… „szczególnie groźnych zwierząt”. Ryby natomiast zignorowano i każdy mógł robić sobie z nimi, co chciał.
Najbiedniejsze były jednak dzikie bestie. Wojskowi zapragnęli być dobrzy i opiekuńczy, a wiemy, jak to się zwykle kończy, bo dobrymi intencjami piekło jest wybrukowane. Otóż wpadli na wspaniały pomysł, by wystrzelać „złe” drapieżniki, które zagrażały innym „dobrym” bezbronnym zwierzątkom roślinożernym, zwłaszcza zaś sarnom i jeleniom. Zabili więc 121 pum, 132 wilki i 4352 kojoty, nie uświadamiając sobie, jaki gwałt i szkody wyrządza się tym na samoregulującej się przyrodzie, gdzie drapieżniki pełnią może gwałtowną i krwawą, ale i bardzo pożyteczną rolę. Nic w przyrodzie nie istnieje bez przyczyny, wszystko ma swoje miejsce.
A jednak wojsku należy się za coś szczególny hołd – trzeba im tu oddać tę sprawiedliwość. To dzięki armii ostało się w Ameryce ostatnie, żyjące na wolności – właśnie na terenie Yellowstone! – stado bizonów. Na jego straży stali tu żołnierze. I upilnowali!
W 1916 r. rząd amerykański powołał do życia Służbę Parków Narodowych i rok później jej strażnicy zajęli miejsce wojskowych.

NIEDŹWIEDŹ NA ŁAŃCUCHU

       Zachować Yellowstone taki, jaki był od tysięcy lat i zachwycać się jego pięknem. Wiemy, jakie to trudne. Istnieje bowiem wewnętrzna sprzeczność w intencji, która z jednej strony chce udostępnić park wszystkim ludziom, by korzystali i cieszyli się jego walorami, z drugiej zaś dąży do jak najmniejszej ingerencji w przyrodę, do zachowania środowiska naturalnego w nieskażonym stanie. Kompromis okazuje się tu niezbędny.
Z czasem uczymy się jednak mądrości. Dziś nie do pomyślenia jest, by działy się rzeczy, do których dopuszczano jeszcze nie tak dawno. Litania naszej głupoty jest długa: planowanie budowy biegnącej przez park linii kolejowej oraz hydroelektrowni w Wielki Kanionie, wspomniane już odstrzeliwanie drapieżników, urządzanie pralni i gotowanie ryb w gorących źródłach, wrzucanie mydła i przeróżnych przedmiotów do gejzerów (wszak bańki mydlane i lecące w górę kije to przepyszna zabawa!), karmienie z ręki misiów i przywiązywanie ich łańcuchem do drzewa ku uciesze gawiedzi, obtłukiwanie „nierównych” skał i osadów gejzerytowych, całkowite wytępienie wilków, zarybianie jezior i rzek „egzotycznymi” gatunkami ryb (które zaczęły niszczyć ryby tubylcze), zakładanie na terenie parku bizonich rancz i więzienie stad wapiti „dla obserwacji”, gaszenie w zarodku wszystkich pożarów… etc. Zaznaczyć jednak trzeba, że wszystkie te błędy zostały skorygowane i naprawione.

       Większość faktów wskazuje jednak na to, że historia Yellowstone jest historią sukcesu. W czasach, kiedy człowiek bezceremonialnie i krótkowzrocznie „czyni sobie ziemię poddaną”, przykład Yellowstone uczy nas pewnej pokory i respektu wobec natury. To jedno z tych miejsc, gdzie uczyliśmy się współżyć z przyrodą, szanować jej prawa. Miejmy nadzieję, że jak najdłużej trwał będzie ów „dziki romantyczny splendor”, który uderzał tych, co po raz pierwszy stykali się z Yellowstone. (Są to słowa jednego z XIX-wiecznych traperów).
Nie odzierajmy tak szybko tej Wonderland ze wszystkich jej czarów.

* * *

W Yellowstone żyje największe na świecie stado bizonów na wolności

.

PS. Tekst powyższy jest fragmentem (pierwszej w języku polskim) monografii Parku Narodowego Yellowstone opublikowanej w odcinkach w prasie polonijnej („Dziennik Chicagowski”, „Dziennik Związkowy”). Obszerne jej fragmenty trafiły również do mojej książki „Podróże”. Następne części poświęcone zostaną najciekawszym miejscom parku (cz. II: TUTAJ), jak również żyjącej w nim zwierzynie (cz. III: TUTAJ). W części IV (TUTAJ) piszę natomiast o powrocie wilka, uroku barw i o tym, czy należy żałować lasów, kiedy płoną…

.

Polska wycieczka w Yellowstone, lata 90. XX w. (autor: szósty od lewej)

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

UWAGA: zarówno tekst, jak i zdjęcia objęte są prawami autorskimi.

.

MOUNT RAINIER – najpiękniejsza góra świata

.

.

All Nature’s wildness tells the same story – the shocks and outburst
of earthquakes, volcanoes, geysers, roaring, thundering waves and floods,
the silent uprush or sap in plants, storms of every sort
– each and all are the orderly beauty-making love-beats of Nature’s heart.

John Muir

 

       „Cała dzikość Natury opowiada tę samą historię – drżenia i wybuchy trzęsień ziemi, wulkanów, gejzerów; grzmiące, ryczące fale i potopy; ciche wędrówki soków w roślinach; wszelkiego rodzaju sztormy – wszystko to, osobno i razem, składa się na harmonijne, tworzące piękno, miłosne bicie serca Natury.”

       Zacząłem ten tekst od jednego z wielu natchnionych cytatów Johna Muira, mojego bohatera-naturalisty, człowieka najbardziej chyba zasłużonego dla ochrony amerykańskiej przyrody, który już pod koniec XIX wieku – jako prezydent dopiero co założonej przez siebie organizacji Sierra Club – dokładał nieustannych wysiłków, by nie tylko deklaratywnie, ale i formalnie ochronić piękno Mount Rainier. Muir ukochał wiele „dzikich” zakątków amerykańskiego Zachodu, ale jego największą miłością – oczywiście obok Doliny Yosemite – była właśnie góra Tacoma vel Rainier. Wraz z sześcioma towarzyszami wspiął się na jej szczyt już w 1988 roku, którą to wyprawę opisał w swoim artykule „An Ascent Of Mount Rainier”. Od tamtego czasu wygłosił mnóstwo odczytów, napisał wiele innych artykułów, nie tylko opiewając urodę tego wyjątkowego miejsca w stanie Waszyngton, ale i starając się o przyznanie mu statusu ziemi specjalnie chronionej. Jego wysiłki przyniosły skutek i w 1899 roku Kongres Stanów Zjednoczonych utworzył Park Narodowy Mount Rainier.

       Można powiedzieć, że duchowymi (ale i filozoficznymi) „ojcami” Muira byli przejęci transcendencją i duchowością Natury, słynni amerykańscy idealiści-romantycy Henry David Thoreau oraz Ralph Waldo Emerson, wraz z ich panteizmem i uniwersalizmem – poczuciem zespolenia człowieka z obdarzoną boskimi atrybutami Naturą, bo tylko ta łączność może objawić nam prawdziwą istotę naszej duszy, a tym samym dostarczyć sensu egzystencji. Emerson twierdził, że najszczęśliwszym człowiekiem jest ten, który potrafi od Natury nauczyć się lekcji oddawania czci – religijnego ubóstwienia. A nikt inny nie potrafił tego robić lepiej i głębiej, niż John Muir, który wielbił i uświęcał Naturę, nawet w tych jej brutalnych, gwałtownych i bezwzględnych przejawach. Jego świątyniami były doliny, rzeki, jeziora, lasy… Otoczony splendorem przyrody i pochłonięty przez jej bogactwo pisał: „W obecności Natury dzika rozkosz przenika człowieka, mimo jego smutku i cierpienia.”
Myślę, że Muir te słowa Emersona przyjąłby jak swoje: „Powiadam wam, w dzikości jest przetrwanie świata… Dzikość jest istotą życia. Najpełniej żyje to, co najbardziej dzikie. Kiedy pragnę się odrodzić, szukam najciemniejszego lasu, najgęstszego i najbardziej nieprzebytego, szukam najbardziej odludnych mokradeł, z dala od zgiełku miast. Wchodzę tam jak do świętego miejsca, sanctum sanctorum. Tam właśnie tkwi moc, istota Natury. Mówiąc krótko, wszystko co dobre jest dzikie i wolne” – pisał autor „Walden, czyli życie w lesie”. Myślę, że łatwiej te słowa zrozumieć i przeżyć właśnie w pobliżu takich miejsc, jak Wielka Góra – Tacoma.

.

Tipsoo Lake – Naches Peak Trail

.

        Według mnie góra Tacoma (może się doczekam, kiedy – podobnie jak to było z McKinley’em przemianowanym kilka lat temu na Denali – wróci się do pierwotnej nazwy góry, jakiej Indianie używali tysiące lat przed Europejczykami, którzy „ochrzcili” Tacomę nadając jej imię jakiegoś tam admirała Rainiera) jest NAJPIĘKNIEJSZĄ GÓRĄ ŚWIATA.
A jeśli ktoś posądziłby mnie tu o przesadę (na dodatek egzaltowaną), to jestem w stanie dokładnie i dość obszernie to stwierdzenie umotywować. Bowiem mam tu na uwadze nie tyle widoczne niekiedy z odległości prawie 300 km pokryte białą czapą śniegu skalno-lodowe cielsko góry, ale przede wszystkim to, co dzięki Tacomie powstało wokół niej, a co przecież też jest częścią góry.

       Ów superwulkan pojawił się tu mniej więcej pół miliona lat temu i od tamtego czasu ulegał erozji oraz przemianom, które ukształtowały jego zbocza, dzięki czemu w tym rejonie mamy teraz tak oszałamiająco zróżnicowaną rzeźbę terenu – topografię stanowiącą zachwycającą kompilację dolin, kanionów, rzek, jezior, wzgórz, kaskad, wodospadów… Powstała przy tym gleba umożliwiła z kolei rozwój bujnego życia – zarówno fauny, jak i flory. Tak więc niższe partie Mt. Rainier porastają gęste lasy i prastare bory; wyżej zaś mamy alpejskie łąki, które latem zamieniają się w niewiarygodnie piękny kolorowy kobierzec kwitnących dzikich kwiatów. No a w tym wszystkim spotkać można setki gatunków zwierząt i ptaków. To bogactwo i różnorodność składają się na unikalną w skali całego naszego globu mozaikę, która fascynuje i oczarowuje nie tylko pięknoduchów.

       Ktoś by mógł powiedzieć: przecież inne góry mają ciekawsze kształty, są bardziej znane, wręcz święte… No tak, ale to jednak mało by dziwaczny kształt, mitologia czy nawet religijna wzniosłość – przynajmniej w moich oczach – czyniły z nich Miss piękności. Dlatego Tacoma jest dla mnie bezkonkurencyjnie najpiękniejsza.
W Parku Narodowym Mount Rainier byłem wiele razy i mimo, że schodziłem dziesiątki kilometrów tutejszych szlaków (których atrakcyjność i uroda oczywiście walnie przyczyniają się do mojej opinii o całej górze) to za każdym razem wracam tu z radością i zawsze odkrywam coś nowego (bo Tacoma cały czas żyje swoją przemianą i w rytm następujących po sobie pór roku). Tak też jest i teraz[*]: obrazy, które mnie tu otaczają będą mi się śnić po nocach. A jednak dobrze jest również utrwalić je w fotograficznym kadrze… co też niniejszym czynię, przy okazji dzieląc się tym z Wami.

.

W borze – Summerland Trail

.

[*] Słowa te pisałem we wrześniu 2020 roku, podczas mojej ostatniej wyprawy do Parku Narodowego Mount Rainier. Pochodzą z niej również zamieszczone tutaj zdjęcia. Niestety, robiłem je smartfonem, więc pozostawiają wiele do życzenia. Lepszej jakości fotografie Mt Rainier, jak również opis jednej z poprzednich podróży do stanu Waszyngton, można obejrzeć i przeczytać we wpisie „Raj w cieniu Wielkiej Góry” oraz w galeriach zdjęć TUTAJ TUTAJ. Warto do nich zajrzeć, bo każda pora roku dostarcza innych obrazów Parku, a dzikie kwiaty kwitną najpiękniej w pełni lata.

*  *  *

PARĘ UWAG PRAKTYCZNYCH

       Oczywiście najlepszą porą, by wybrać się do parku jest lato, a zwłaszcza lipiec i sierpień, kiedy to jak szalone kwitną na górskich łąkach piękne dzikie kwiaty, co – kiedy po raz pierwszy to zobaczyłem – wydało mi się cudownym zjawiskiem wręcz nieziemskim, zwłaszcza w tej niesamowitej górskiej scenerii, z olbrzymimi lodowcami w tle. (Nota bene na Mt Rainier znajduje się największa ilość lodowców, wziąwszy pod uwagę góry poza Alaską. Mimo, że coraz bardziej topnieją, to nadal jest ich 26.)
Mount Rainier jest też najwyższą z wszystkich gór/wulkanów Gór Kaskadowych (prawie 4 400 m n.p.m.), Jest tak kolosalna i masywna, że ma swój własny klimat. Dramatycznie zmieniają się też na niej warunki atmosferyczne, w zależności od położenia nad poziomem morza. Doświadczyłem tego zwłaszcza podczas jednej z wcześniejszych wizyt. Było to w połowie czerwca, kiedy u podnóża góry była jeszcze wiosna, trochę wyżej już takie nieśmiałe trochę lato, zaś w jej połowie panowała jeszcze na całego zima (o skutej lodem czapie wulkanu i jego zasypanych głębokim śniegiem wysokich zboczach nie wspominam).

       Myślę, że aby tak naprawdę cieszyć się z wizyty w Parku Narodowym Mt Rainier, należy spędzić w nim co najmniej 5 – 7 dni (1 lub 2 dni to jest według mnie ledwie rekonesans) i naturalnie każdego dnia wybierać się na jego szlaki (listę tych, które sam przemierzyłem – wraz z ich oceną – podaję poniżej). Są dwa rejony w Parku, które obowiązkowo należy odwiedzić: słynny, leżący na południowym zboczu góry Paradise, oraz leżący po północno wschodniej stronie Sunrise. (Próba odwiedzenia tych dwóch miejsc w ciągu jednego dnia jest karkołomna, bo krętymi drogami w parku jedzie się całymi godzinami).

       Znalezienie miejsca noclegowego w obrębie parku latem jest nie lada wyczynem, jeśli nie robi się tego na ładnych kilka miesięcy wcześniej. Choć próbować warto, gdyż gospody/hotele National Park Inn (Longmire), czy zwłaszcza Paradise Inn są miejscami atrakcyjnymi samymi w sobie, a poza tym to doskonałe bazy wypadowe do eksploracji Parku (o cenach wolę tu nie pisać). Jeśli to się nie uda, to nie należy rozpaczać a poszukać noclegu w dwóch miejscowościach (lub w ich okolicy): Ashford (wjazd do parku południowo-zachodni Nisqually) albo Packwood (wjazd południowo-wschodni Ohanapecosh).
Ashford jest miejscem zdecydowanie lepszym (zarówno, jeśli chodzi o dostęp do Paradise, jak i ilość noclegowni), ale jeśli planuje się spędzić w pobliżu góry więcej niż 3 – 4 noclegi (najlepiej 7), to proponuję 5 nocy przespać w Ashford, zaś 2 noce w Packwood (skąd wygodniej wybierać się we wschodnie rejony parku, a zwłaszcza do Sunrise, czy na wspaniały szlak Naches Peak Loop Trail.

.

Bench Lake – Snow Lake Trail

    .

       Życzę każdemu, aby przynajmniej raz w życiu znalazł się w pobliżu Wielkiej Góry, zachwycił się jej widokami, oszołomił pięknem kobierców kwitnących łąk, przemierzył jak najwięcej szlaków… Oczywiście na Mt Rainier można się wspiąć (próbuje to robić blisko 10 tys. ludzi każdego roku – choć na szczyt udaje się dotrzeć połowie tych śmiałków, gdyż nie jest to zabawa dla wszystkich). Wulkan też można obejść liczącym 150 km szlakiem Wonderland Trail, który jest bez wątpienia jednym z najwspanialszych górskich szlaków świata (zwykle zajmuje to ludziom 10 dni). Przy okazji: najlepszą próbką tego szlaku jest dwudniowy Summerland Trail. Zaś niemal każdy w miarę sprawny parkowy gość – nawet ten jednodniowy – jest w stanie przejść nie mniej słynny Skyline Trail, który jest absolutną rewelacją.

       Zanim pokażę garść zdjęć Parku, poniżej podam listę szlaków, o której już wspomniałem powyżej. Nazwy szlaków wymieniam wraz z ich oceną, którą oczywiście należy traktować subiektywnie. Szklaków jest więcej, podaję tylko te, które sam przeszedłem. Myślę, że zaliczają się one do najlepszych. Ich stopień trudności jest różny, tak samo jak czas, jaki musi się przeznaczyć na ich przejście (wszystkie są uważane za tzw. day hikes, a pokonać je może każdy w miarę sprawny piechur). Jeśli chodzi o oceny, to stosuję cenzurki takie, jakie obowiązywały w naszych latach szkolnych, kiedy to piątka była oceną najwyższą.

  • Skyline Trail    +5
  • Rampart Ridge    -4
  • Comet Falls & Van Trump Trail    5
  • Trail of the Shadows    -4
  • Alta Vista Summit    +4
  • Nisqually Vista    4
  • Dead Horse Creek    4
  • Pinnacle Peak Saddle    -5
  • Bench Lake & Snow Lake    -5
  • Box Canyon    -4
  • Silver Falls    -4
  • Grove of the Patriarchs   +4
  • Naches Peak Loop    5
  • Sourdough Ridge Nature Lake    +4
  • Mount Fremont Lookout    -5
  • Sunrise Rim    -5
  • Tolmie Peak    -5
  • Twin Firs Loop    -4

Happy trails to you!

*  *  *

Na szlaku Naches Peak Trail

.

Mount Rainier – potęga i majestat Wielkiej Góry (Ania nad Jeziorem Bench Lake)

.

.

.

Na „ławeczce” z pnia nad jeziorem Bench Lake – z widokiem na Wielką Górę

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

Więcej o Mount Rainier: TUTAJ; zdjęcia z różnych pór roku: TUTAJ i TUTAJ

.

Z TATR W GÓRY SKALISTE

(zapiski z podróży)

Tatry

Tatry

.

iTatry.
Nie było mnie w tym miejscu 30 lat! Z mojej licealnej wycieczki pamiętam jedynie niewyraźne scenki z domu Tetmajera, cieniutkie nóżki naszego przewodnika i jakieś mgliste obrazki znad Morskiego Oka.
Cały majestat Tatr pozostał dla mnie nieodkryty. Czyżby dopiero dzikość, pejzażowa monumentalność i niezmierzoność amerykańskiego Zachodu obudziły we mnie wyczulenie na otaczający nas spektakl Natury?
Tak więc Tatry objawiły mi się tak, jakbym widział je po raz pierwszy. I zagrało we mnie to uczucie, jakiego doświadczałem często w obliczu nowo poznanych miejsc, które porażały mnie swoją niezwykłością i pięknem.
Nie wydaje mi się abym był zupełnie wolny od plemiennego sentymentalizmu, ale tym razem radość z obecności na ziemi o takiej urodzie była całkowicie wyzbyta jakiejkolwiek patriotycznej konotacji. Góry polskie czy słowackie? Jakież to mogło mieć znaczenie? Niedorzeczna wydała mi się myśl, aby szczycić się czymś, czego posiadanie zawdzięczamy jedynie geograficznemu przypadkowi.

Przeraziły mnie tłumy wdrapujące się po asfaltowej drodze ku Morskiemu Oku. Nie chcę wszak, aby ta niechęć do ludzkiej ciżby została tu źle zrozumiana. Większość z nas, od czasu do czasu lubi być w tłumie, ja również… ale nie w górach, które zawsze uważałem za miejsce gdzie można się wyciszyć, zagłębić w samotności, zajrzeć w siebie… Także zakosztować przyrody, zmierzyć z surowością natury.
Cenię doświadczenie wspólnoty z większą grupą ludzi, ale nie na górskim szlaku.

Zakopane, Krupówki.
Cóż, wydaje mi się, że straciły one swój dawny charakter, a nie wyrobiły sobie jeszcze nowego. Dlatego kosmopolityczne tłumy turystów przewalające się po tym głównym deptaku Zakopanego równie dobrze mogłyby się czuć w jakimkolwiek austriackim, szwajcarskim czy niemieckim górskim miasteczku. Oscypki, kwaśnica czy nawet góralskie u-orkiestry to za mało.
Pizza Hut i Kentucky Fried Chicken gryzą się z wylizanymi, silącymi się na autentyczną góralszczyznę karczmami. Gabinet figur woskowych, sklepy ze szwarcem, mydłem i powidłem, tandetne pamiątkarstwo – cała ta eklektyczna rupieciarnia w nader wątpliwym estetycznie guście wchodzi nam na głowę.
Mimo to wszechobecny luz wakacyjnego lenistwa robi swoje i daje się odczuć owa beztroska atmosfera będąca udziałem ludzi, którzy zostawili za sobą swoje powszednie światy. Zawieszeni w obcym ale jednak przyjaznym miejscu, mogą zapomnieć o swoich harmonogramach. Mogą się stać kimś innym, może nawet… sobą i niewykluczone, że niektórym z nich jest z tym ostatnim wcieleniem dobrze.

Do hotelu Belvedere trafiłem właściwie przez przypadek. Kiedy znalazłem się w jego wnętrzu, przypomniała mi się sarkastyczna opinia Passenta na jego temat, z którą gdzieś niedawno się zetknąłem.
Nie podzielam jego zdania o rozpanoszonym tu „najgorszym guście”, niemniej jednak miałem wrażenie, że jest to obiekt jak najbardziej nie na miejscu – już sama nazwa (podobnie jak sąsiedni „Wersal”) wydała mi się pretensjonalna, przystająca do Zakopanego jak kareta do wołu.
Być może w ogóle luksus nie pasuje z natury rzeczy do takich miejsc jak Zakopane, a już na pewno luksus bezstylowy i kosmopolityczny.

Niestety, moje poszukiwanie kwatery na Kościeliskach spęzło na niczym, nie chciałem też utknąć w jakimś pensjonacie w samym mieście.
Belvedere zaś leżał na uboczu, przy drodze Do Białego, otoczony lasem i spokojem. Za płotem zaczynał się szlak, w ciągu minuty człowiek był wśród drzew, ptasich świergotów i szumu strumienia. Przejście z „miasta” w góry odbywało się niemal natychmiast. A wystarczyło dziesięć minut na szlaku, by przeżyć kilka przygód: pies kąpiący się w potoku, niezwykłe kwiaty i narośle na liściach, kryjące się wśród drzew stare schronisko…
Maleńkie fragmenty świata, składające się, niczym puzzle, w hedone – wielką radość i przyjemność życia.

greydot

Granite Park Chalet (Glacier National Park, Montana)

Granite Park Chalet (Glacier National Park, Montana)

.

ii

Od kilku dni jestem w Montanie.
To ciekawe doświadczenie porównać nasze polskie góry (w których byłem zaledwie dwa tygodnie wcześniej) z amerykańską “dziczą” Gór Skalistych, z którą zderzam się teraz.
Miejsce jest mi znane, gdyż bywałem tu już wielokrotnie: to leżący na pograniczu Stanów Zjednoczonych i Kanady Park Narodowy Lodowców (Glacier National Park). Nigdy jednak nie miałem aż tyle czasu co teraz, by zapuścić się na dłużej w dzikie górskie ostępy – by wędrować całymi dniami wśród lasów, jezior, skał i lodowców.

Słowa te piszę w miejscowości Saint Mary, leżącej na pograniczu Parku Lodowców i rezerwatu Czarnych Stóp.
O tych stronach powiedzieć można sporo, jednakże chciałbym skupić się na pewnym niezwykłym dla mnie doświadczeniu, jakim było spędzenie nocy w odciętym od świata, położonym w samym sercu gór, schronisku.

Aby dostać się do Granite Park Chalet trzeba pokonać kilkunastokilometrowy szlak: Swiftcurrent Pass Trail lub Highland Trail. Wybrałem ten pierwszy, być może dlatego, że wymagał znacznie większego wysiłku. Trzeba było bowiem wspiąć się kilka kilometrów na wysoką przełęcz, po bardzo stromym zboczu, mając tuż obok kilkusetmetrowe przepaści – a wszystko w towarzystwie śnieżnych kozłów, kolorowych skał, grzmiących kaskad i śniegu.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, słońce chyliło się ku zachodowi, zalewając złotym blaskiem okoliczne doliny. Wkrótce różowym płomieniem zapaliły się górskie szczyty, przechodząc stopniowo w głęboką purpurę. Na niebie kłębiły się chmury, ciągle zmieniając – niczym w jakimś zaczarowanym kalejdoskopie – swoja barwę i kształty.
Prawie godzinę siedziałem oniemiały na tarasie schroniska przyglądając się temu Wielkiemu Spektaklowi na Niebie.
Wkrótce na niebo wysypały się gwiazdy, wzeszedł księżyc ogarniając srebrną poświatą górskie zbocza, granie i szczyty.
Długo nie moglem zasnąć. Mimo zamkniętych oczu ciągle widziałem te wszystkie obrazy, które otaczały mnie dzisiejszego dnia.

Ja, nieodrodny wspólnik wielkomiejskiej cywilizacji, zdaję sobie doskonale sprawę z namiastkowości podobnych doświadczeń.
Dawno minęły już czasy, kiedy dotarcie do takich miejsc wymagało wielotygodniowej przeprawy – końmi lub pieszo – przez dziewicze puszcze i górskie bezdroża; zdania się tylko na siebie – na własną znajomość elementarnej szkoły przeżycia, na którą składały się obycie z przyrodą, zdolność orientacji w terenie, wytrzymałość, twardość, determinacja…

Czy możliwy jest nasz bezwarunkowy powrót do natury?
Czy możemy otrząsnąć się z naszych cywilizacyjnych naleciałości?
Wydaje mi się, że nie jest to już możliwe, nawet jeśli chcielibyśmy poświęcić temu całe nasze życie.
Zresztą, podobne tęsknoty są chyba wyrazem naszej naiwności. Zaczęliśmy je artykułować jeszcze przed Oświeceniem, a już na dobre rozkwitły one w dobie Romantyzmu.
Najwyraźniej odbiło się to w pismach Jana Jakuba Rousseau, który kreślił wizje Natury jako naszego Raju Utraconego. Jemu też zawdzięczamy rozwinięcie archetypu noble savage – Szlachetnego Dzikusa, istoty prostej, niewinnej, nie zepsutej jeszcze przez cywilizację. Swój wpływ miały również powieści Williama Dafoe (przygody Robinsona Cruzoe na bezludnej wyspie), czy też Jonathana Swifta (podróże Guliwera do różnych bajecznych krain)… etc.

W naszej kulturze zrodziła się utopia szczęśliwej nieskażonej krainy, naturalnego raju.
Utraconego na zawsze?
A może nigdy nie istniejącego?

greydot(zapiski pochodzą z 2008 r.)

Widok na Saint Mary Lake i Wild Goose Island – Park Narodowy Lodowców w Montanie

Widok na Saint Mary Lake i Wild Goose Island w Parku Narodowym Lodowców w Montanie

© ZDJĘCIA WŁASNE

Powiązane wpisy: „Spotkanie z grizzly” , „Natura – piękno, zachwyt, bojaźń i drżenie”

Zdjęcia z Parku Narodowego Lodowców w Montanie obejrzeć można TUTAJ.

.

MOJA PRZYGODA Z KONTYNENTEM

.

Czym jest powrót do przeszłości? Czy tylko nostalgią? Może próbą zrozumienia siebie samego – tego, kim jesteśmy dzisiaj, także poprzez tego, kim byliśmy kiedyś? Rozliczeniem się z pewnymi okresami w swoim życiu? Wspomnieniem – i utrwaleniem tego – co spotkało nas dobrego? Identyfikacją, nazwaniem i odrzuceniem tego, co było złe? Podzieleniem się z innymi tym, czego dowiedzieliśmy się o świecie – jakich ludzi spotkaliśmy – co przeżyliśmy podczas tej niezwykłej podróży, jaką jest życie każdego człowieka? Każdy może sobie odpowiedzieć na te pytania sam, cofając się do pewnych wydarzeń swojego życia lub poznając to, co przeżywali inni. Oto jedna z moich przygód. Może kogoś zaciekawi?

.

Amerykańska przygoda: trasa kontynentalna - od Pacyfiku do Atlantyku

Amerykańska przygoda: trasa kontynentalna – od Pacyfiku do Atlantyku

.

To były czasy, kiedy jeszcze funkcjonował na świecie – a zwłaszcza w Polsce – mit Ameryki, jako kraju globalnej dominacji i awangardy, jeśli nie kulturowej (bo żywa już była wtedy krytyka macdonaldyzacji świata), to na pewno ekonomicznej i politycznej (Chiny parły już do przodu, ale potęgą jeszcze nie były; Stany Zjednoczone, po upadku ZSRR zdawały się grać pierwsze skrzypce na arenie międzynarodowej, popierając swoich sojuszników, co w świecie arabskim odbierane było jako potwarz, a Huntingtona skłoniło do przekonania o mającym właśnie miejsce „zderzeniu cywilizacji”, wkrótce potwierdzonym w tragicznym ataku 9/11). Ponadto, kontynent amerykański zawsze jawił się wszystkim jako ziemia topograficznych niezwykłości, wielkich przestrzeni, przyrodniczych enklaw, unikalnej fauny i flory (w rodzaju słynnego Parku Narodowego Yellowstone) – tych wszystkich pięknych, surowych, nieskalanych cywilizacją krajobrazów, rozpropagowanych choćby przez obrazy z Hollywood (a wiemy, że filmy amerykańskie oglądał – i nadal ogląda – cały świat, spychając na dalszy plan kinematografie lokalne). Nie dziwi więc zainteresowanie Ameryką – pragnienie, by zobaczyć ten kraj na własne oczy – ciekawość żywa zwłaszcza wśród Polaków, których miliony związało z nim, w taki czy inny sposób, swoje losy.
Tak się stało, że przez kilka sezonów w latach 90-tych ubiegłego wieku, starałem się moim rodakom obraz Ameryki przybliżyć – i to poprzez bezpośrednie spotkanie się tych ludzi z kontynentem – organizując i prowadząc wycieczki turystyczne po Ameryce Północnej. Zwiedzaliśmy różne rejony Stanów Zjednoczonych – imprezy te trwały od kilku dni do kilku tygodni – znacznie też różniły się programem. Tutaj jednak chciałbym się skupić na trasie, która była najdłuższa i – jeśli można tak powiedzieć – najbogatsza: niemal czterotygodniowa autokarowa eskapada „from Coast to Coast”, czyli „od wybrzeża do wybrzeża”, mająca swój początek w położonym nad Pacyfikiem Los Angeles, a kończąca się w nadatlantyckim Nowym Jorku. To będzie także pretekst do podzielenia się z Wami uwagami dotyczącymi tzw. turystyki „masowej”, rzeczywistości amerykańskiej (zarówno od strony socjologicznej i politycznej), jak i niewątpliwej „atrakcyjności turystycznej” tej ziemi – być może zahaczając także o nasz narodowy charakter (a o psychologicznych aspektach – i perypetiach – obcowania z rodakami w czasie wspólnego zwiedzania Ameryki, książkę całą można byłoby spisać – pełną tak dumy i radości, jak też pewnej dozy wstydu i żenady).

Odpoczynek na trasie - pod Diabelską Wieżą w Wyoming i polskim orłem na autokarze

Odpoczynek na trasie – pod Diabelską Wieżą w Wyoming i polskim orłem na autokarze

Wycieczki odbywały się pod szyldem chicagowskiego biura podróży Exotica Travel, którego założycielem był Andrzej Kulka, znany obieżyświat, pasjonat poznawania świata i doświadczony podróżnik, jednak ich organizacja należała do mnie (w czym pomagała mi żona Andrzeja, Jola; Andrzej w tym czasie – praktycznie całe lato – przebywał bowiem na swojej ukochanej Alasce), włącznie z ustaleniem programu imprezy, rezerwacją noclegów i zapewnieniem transportu (autokary wypożyczała nam, wraz z kierowcami, zlokalizowana w Arizonie firma VIA). Grupy, które pilotowałem na tej trasie składały się zwykle z 35 – 50 osób i rekrutowały się (najczęściej po połowie) zarówno z amerykańskiej Polonii (klienci naszego biura), jak i z Polaków, „zebranych” przez polskie biura podróży w kraju.
Było to oczywiście spore wyzwanie pod względem logistycznym, które było o tyle łatwiejsze w realizacji, że infrastruktura obsługi turystycznej w Stanach jest doskonale rozwinięta, a ponadto – co było chyba najważniejsze dla powodzenia tych szalonych mimo wszystko imprez – trasa uwzględniała tak atrakcyjne, ciekawe i fascynujące miejsca, że nie miałem większych problemów z ułożeniem programu (niejaką trudność sprawiała tylko konieczność rezygnacji, z tego, co warte było zobaczenia, a na co już nie było czasu). Pomogły mi w tym moje wcześniejsze wizyty w tych miejscach, zarówno prywatne, jak i „zawodowe” – w ramach krótszych wycieczek „tematycznych”, skupiających się na zwiedzaniu poszczególnych rejonów Ameryki (Wielki Kanion, Kalifornia, Yellowstone, Czarne Wzgórza, Niagara – Waszyngton – Nowy Jork, Nowa Anglia, Apallachy… etc.) Nie bez znaczenia były także rady, jakie wcześniej otrzymałem zarówno od Andrzeja Kulki, jak i Tadeusza Reka (właściciela agencji Rek Travel), którzy pilotowali wycieczki, kiedy ja jeszcze nawet o tym nie marzyłem.
Pozwolę sobie tutaj przedstawić program jednej z wersji tej wyprawy, która z roku na rok zmieniała nieco swoje itinerary, trwając kilka dni krócej lub dłużej – w zależności od warunków, jakie wówczas musieliśmy brać pod uwagę. Jednak jej „szkielet” pozostawał ten sam: chodziło o prezentację najatrakcyjniejszych miejsc, jakie można było spotkać na trasie biegnącej w poprzek całego kontynentu – z Los Angeles do Nowego Jorku – i realizowanej w ciągu 22- 27 dni. Oto on (w wersji reklamowej, jaką dostawali do ręki nasi klienci):

.

DZIEŃ 1: Przylot do LOS ANGELES, zakwaterowanie w hotelu.

DZIEŃ 2: HOLLYWOOD * BEVERLY HILLS * SANTA MONICA.  Zwiedzanie Los Angeles i Hollywood: Chiński Teatr, odciski dłoni i stóp filmowych gwiazd. Przejażdżka Bulwarem Zachodzącego Słońca, dzielnica milionerów Beverly Hills, Santa Monica, plaża nad Pacyfikiem.

DZIEŃ 3LOS ANGELES. Dalsze zwiedzanie miasta: studia filmowe Universal (alternatywa: Centrum Getty’ego lub Muzeum Sztuki Współczesnej – LACMA). Park i Obserwatorium Griffith’a, zachód słońca na plaży w Malibu.

DZIEŃ 4: SANTA BARBARA. Kwintesencja Kalifornii: malownicze miasteczko Santa Barbara, zwiedzanie franciszkańskiej misji, historia Kalifornii. Spacery, plażowanie, oceaniczna fauna i flora. Wieczorem – niespodzianka.

DZIEŃ 5: HEARST CASTLE * EL CAMINO REAL * CARMEL * MONTEREY. Ekstrawagancja eklektyzmu i bogactwa: pałac magnata prasowego Williama Hearsta. Widokowa trasa nad Pacyfikiem (El Camino Real – Droga Królewska), przełomy Big Sur i anegdoty o życiu słynnych mieszkańców tej miejscowości (Henry Miller, Orson Welles, Rita Hayworth, Doris Day…), czerwone sekwoje (“redwoods”), niezwykła miejscowość Carmel, misja Ojca Junipero Sera, knajpa Clinta Eastwooda. Kolacja w porcie nad Zatoką Monterey.

DZIEŃ 6: SAN FRANCISCO. Dzień spędzamy w jednym z najpiękniejszych miast Ameryki – San Francisco. Nabrzeże rybackie (Fisherman’s Wharf). Rejs po Zatoce oferujący wspaniałą panoramę miasta i wyspy Alcatraz. Most Golden Gate, niespodzianki… Obiad i zakupy w Chinatown.

DZIEŃ 7: NAPA VALLEY. Dzień pełen relaksu w winiarskim zagłębiu Kalifornii. Wizyta w najciekawszych winnicach: Mondavi, Hess, Coppola… degustacja win i serów.

DZIEŃ 7SIERRA NEVADA * YOSEMITE. Spacery i relaks w Górach Śnieżnych (Sierra Nevada). Park  Narodowy Yosemite (najpiękniejsza dolina polodowcowa na świecie), kąpiel w rzece Merced; imponujące granitowe kolosy Half Dome i El Capitan; sekwoje mamucie, przełęcz Tioga, niezwykłe jezioro Mono…

DZIEŃ 8 : DOLINA ŚMIERCI * LAS VEGAS. Góra Mt. Whitney (najwyższa w USA, bez Alaski). Dolina Śmierci: wydmy, słone równiny, gaj palm daktylowych… Po południu docieramy do szalonego Las Vegas. Pełna wrażeń noc w światowej stolicy hazardu i rozrywki. Nocleg (?) w Las Vegas.

DZIEŃ 9 : LAS VEGAS * HOOVER DAM * ARIZONA.  Wypoczynek i odsypianie nocnych szaleństw. Około południa wyruszamy do Arizony. Zwiedzamy Tamę Hoovera na rzece Kolorado. Arizona – historia i opis stanu.

DZIEŃ 10 : WIELKI KANION KOLORADO. Jesteśmy w jednym z najsłynniejszych cudów przyrody, Grand Canyon National Park. Chętni lecą nad Kanionem samolotem. Niezapomniany film o Kanionie (w technice IMAX). Droga nad południową krawędzią – podziwianie Kanionu z najciekawszych punktów widokowych. Kolacja na terenie rezerwatu Indian Navaho. Dzieje Indian Ameryki Północnej.

DZIEŃ 11 : UTAH * BRYCE * MORMONI. Bajeczne scenerie najpiękniejszego parku stanu Utah: Bryce Canyon National Park. Wyruszamy pieszo na jeden ze szlaków. Po południu przejazd do Salt Lake City. Mormoni.

DZIEŃ 12 : GRAND TETON * JACKSON HOLE. W drodze do stanu Wyoming. Pasmo górskie i park narodowy Grand Teton; jezioro Jenny. Modne miasteczko Jackson, czyli Dziki Zachód par excellence. Nocleg w górskim schronisku w kotlinie Jackson Hole.

DZIEŃ 13 : YELLOWSTONE.  Najstarszy i najsłynniejszy park narodowy na świecie: Yellowstone. Gejzery, błotne wulkany, gorące źródła, dzika zwierzyna, doliny pełne bizonów. Wielki Kanion, rzeka i jezioro Yellowstone.

DZIEŃ 14 : YELLOWSTONE. Kolejny dzień w Parku Narodowym Yellowstone: najsłynniejszy gejzer świata – Old Faithful, fantastyczne scenerie Mamucich Gorących Źródeł, kilkugodzinna wyprawa jednym z wielu yellowstońskich szlaków. Wykład i pogadanka o historii Yellowstone. Nocleg w Montanie.

DZIEŃ 15 : BIGHORN * DEVILS TOWER * DEADWOOD.  Przeprawa przez góry Bighorn. Niesamowita Diableska Wieża. Siedlisko piesków preriowych. Droga do Dakoty Południowej. Deadwood – miasteczko legend Dzikiego Zachodu – awanturnicy, rewolwerowcy, poszukiwacze złota. Nocleg na Czarnych Wzgórzach.

DZIEŃ 16 : BLACK HILLS * MT. RUSHMORE * CRAZY HORSE * BADLANDS.  Góra Mt. Rushmore i wykute na niej głowy 4 prezydentów Stanów Zjednoczonych. Największa rzeźba świata – pomnik wodza Siuksów Szalonego Konia (dzieje wojen z Indianami, życie twórcy Korczaka Ziółkowskiego). Po południu – przejazd do parku narodowego Badlands. Opowieść o Tańcu Ducha. Rzeka Missouri.

DZIEŃ 17 : DAKOTA POŁUDNIOWA – CHICAGO. Droga przez krainę Wielkich Równin prerii: Dakotę Południową, Minnesotę, Wisconsin i Illinois. Po drodze przekraczamy „króleowe” amerykańskich rzek: Missisipi i Missouri. O rozsądnej porze docieramy na nocleg do Chicago.

DZIEŃ 18 : CHICAGO. Dla gości z Polski: całodzienne zwiedzanie “Wietrznego Miasta”: Jezioro Michigan, Sears Tower (najwyższy wieżowiec w USA), Wspaniała Mila, najciekawsze miejsca downtown Chicago (śródmieście). Kolacja na Jackowie – centrum amerykańskiej Polonii.

DZIEŃ 19 : CHICAGO – NIAGARA. Wyjazd z motelu o godz. 5 rano, jazda przez stany: Illinois, Indiana, Ohio, Pensylwanię i Nowy Jork. Przyjazd nad Niagarę. Podziwiamy cud przyrody – wodospady Niagary (Podkowa, Amerykanin) z najciekawszych punktów widokowych. Kozia Wyspa. Nocleg w okolicach Buffalo, NY.

DZIEŃ 20 : APALLACHY. Przejazd przez stany: Nowy Jork Pensylwanię i Maryland. Przepiękne o tej porze roku Appallachy (złoto-czerwona jesień!) Leśny szlak – odpoczynek w górach. Malownicze prowincjonalne miasteczka.

DZIEŃ 21 : WASZYNGTON. Całodniowe zwiedzanie stolicy Stanów Zjednoczonych: Biały Dom, Kapitol (siedziba Kongresu). The Mall: Mauzoleum Lincolna, pomniki poœwięcone bohaterom wojen wietnamskiej i koreańskiej. Wykład o amerykańskiej historii i obecnej sytuacji politycznej kraju (dla zainteresowanych). Kolacja na Dworcu Union Station.

DZIEŃ 22 : WASZYNGTON * FILADELFIA. Dalszy ciąg zwiedzania DC: Monument Waszyngtona, Pennsylvania Avenue. Po południu przenosimy się do Filadelfii, byłej stolicy kraju, gdzie w 1776 r. ogłoszono Deklarację Niepodległości. Starówka, Independence Hall, Dzwon Wolnoœci, dom w którym mieszkał Kościuszko. Nocleg pod Nowym Jorkiem.

DZIEŃ 23 : NOWY JORK (MANHATTAN). Całodzienne zwiedzanie miasta: rejs statkiem pod Statuę Wolności, Światowe Centrum Handlu – World Trade Center (imponująca panorama ze szczytu jednego z wieżowców Twin Towers). Wall Street, Chinatown, siedziba ONZ, Central Park, Times Square, Broadway, 42 Ulica, Manhattan nocą…

DZIEŃ 24 : NOWY JORK. Po śniadaniu dalszy ciąg zwiedzania miasta: Piąta Aleja, Empire State Building, Rockefeller Center, katedra Św. Patryka. Ostatnie zakupy… Pod wieczór odprawa na lotnisku JFK, goodby kisses, wylot do Polski, zakończenie wycieczki. Grupa z Chicago wraca do Wietrznego Miasta.

DZIEŃ 25 : Powrót do Chicago. Szczęśliwe zakończenie podróży.

greydot

Powyższy program siłą rzeczy musiał być szkicowy, zaznaczający jedynie główne punkty programu realizowane w poszczególne dni wycieczki. Wiele miejsc celowo nie zostało objętych oficjalnym programem z uwagi na ewentualne, niezależne od nas przeszkody, które mogły wystąpić, lecz były oczywiście realizowane, kiedy tylko sprzyjały temu warunki i okoliczności. Zależało mi bardzo na urozmaiceniu programu, a jednocześnie nie przeładowaniu go – ważne było zachowanie balansu tak, by uczestnicy nie czuli ani niedosytu, ani też przesytu – a to ostatnie byłoby chyba gorsze od tego pierwszego. Z uwagi na liczebność i zróżnicowanie grupy, program musiał być różnorodny, uwzględniając zarówno zainteresowania amerykańską kulturą i cywilizacją, jak i przyrodą i krajobrazem. To ostatnie akurat było bajecznie łatwe, jako że trasa przebiegała przez rejony, których naturalne piękno według mnie nie ma sobie równych na całym globie.

Ventura Highway - kalifornijska autostrada (widok z tarasu Centrum Getty'ego)

Ventura Highway – kalifornijska autostrada (widok z tarasu Centrum Getty’ego)

Wszyscy zbieraliśmy się w Kalifornii, a konkretnie w Los Angeles, przylatując na lotnisko LAX samolotem – grupa amerykańska najczęściej z Chicago, polska – zwykle z Warszawy. Przybysze z Polski musieli się zaaklimatyzować, a że budzili się wcześnie rano, gotowi do zwiedzania, więc nie było większego problemu z realizacją programu, tym bardziej, że ekscytacja tym, że się jest w słynnym Mieście Aniołów, pomagała przezwyciężyć jet lag – zmęczenie wynikające ze znacznej różnicy stref klimatycznych i czasowych.
Zaczynaliśmy od spotkania z Pacyfikiem, które miało miejsce w Santa Monica (samo miasto LA nie ma dostępu do Oceanu), od spaceru po plaży i słynnym (choćby z „Żądła”) molo, po którym przewalały się tysięczne tłumy – pierwsza okazja, by przekonać się naocznie o niesamowitej różnorodności etnicznej Amerykanów, choć oczywiście kalifornijskie tłumy zdominowane są przez Latynosów. Jeśli czas na to pozwalał, zaglądaliśmy też na osobliwą Venice Beach, pełną kolorowych (i nie chodzi tu tylko o kolor skóry) ekscentryków, ulicznych występów, alkoholowych i marihuanowych oparów, od których jednak łatwo było uciec na obmywane przez oceaniczne fale piasek właściwej już plaży, gdzie słonawy ale rześki zapach morskiej wody mieszał się z krzykiem mew i kormoranów.
W Los Angeles spędzaliśmy zwykle kilka dni, więc nadarzała się okazja, by wybrać się do Malibu, gdzie docieraliśmy słynnym Bulwarem Zachodzącego Słońca, po uprzednim pobycie w Beverly Hills pełnym rezydencji ludzi znanych i bogatych, głównie z branży przemysłu rozrywkowego, wśród których prym wiedli słynni hollywoodzcy aktorzy (pewnego razu, wychodząc z toalety w Beverly Hills Hotel, do którego czasem zaglądaliśmy, wpadłem niemalże na Warrena Beatty). Nie mogło się też obejść bez wizyty w samym Hollywood – w miejscu pod tzw. „Chińskim Teatrem”, gdzie na trotuarze znajdują się odciski dłoni słynnych hollywoodzkich gwiazd; zaglądaliśmy też na kilka godzin do studiów filmowych Universal, które z prawdziwym studio filmowym niewiele wszak mają wspólnego, będąc tzw. „parkiem tematycznym”, co wcale większości uczestnikom naszej wycieczki nie przeszkadzało, dostarczając szalonej zabawy. Alternatywą dla Universal Studios było niezwykle bogate w dzieła sztuki Centrum Getty’ego (swego czasu najdroższy kompleks muzealny na świecie) lub nie mniej bogate (zwłaszcza w dzieła sztuki współczesnej) muzeum LACMA. (O tym, co ostatecznie wybieraliśmy, decydowały wcześniejsze – dokonywane w sposób „demokratyczny” – ustalenia.)

Atrakcji w Los Angeles County nie brakuje a program nasz był na tyle elastyczny, że za każdym razem pozwalał wybrać coś innego, w zależności o oczekiwań i preferencji uczestników wycieczki. Wiec kiedy tylko było można zabierałem całą grupę, by pokazać im niespodziankę – największy na świecie obraz o tematyce religijnej namalowany przez Jana Stykę i prezentowany w wybudowanym specjalnie do tego celu gmachu na terenie Forest Lawn Memorial Park w Glandale – cmentarzu skądinąd równie ciekawym, i to nie tylko architektonicznie, bo znajdują się tutaj miejsca ostatniego spoczynku takich ludzi, jak np. Walt Disney, Clark Gable, Humphrey Bogart, Errol Flynn, Douglas Fairbanks, Nat King Cole, bracia Marx, Mary Pickford, Liz Taylor… a także sam Jan Styka, jak również – ostatnio – Michael Jackson. Warto też było wspiąć się na hollywoodzkie wzgórza, by z bliska zobaczyć ów słynny napis. Natomiast z tarasu pobliskiego obserwatorium Griffitha zobaczyć można było całą panoramę „Wielkiego” Los Angeles – szczelnie wypełnioną miejskimi zabudowaniami olbrzymią nieckę, nad którą zazwyczaj unosił się lekko sinawy smog – mieszanina pary wodnej i samochodowych spalin (mimo że Kalifornia posiada najbardziej restrykcyjny system badania emisji gazów w całych Stanach). Patrząc na bezkres tej urbanistycznej monotonii, można było sobie uświadomić niezwykłą trafność tego, co ktoś kiedyś powiedział o tym mieście: „Los Angeles to siedemnaście przedmieść w poszukiwaniu metropolii”.

Los Angeles to dobre miejsce na pierwsze spotkanie z Ameryką, nie tylko dlatego, że może ono być wstępem do zapoznania się z tym, co cywilizacja Zachodu uczyniła z dziewiczego (z punktu widzenia Europejczyków) kontynentu w ciągu ostatnich kilku wieków, ale i dlatego, że w sposób płynny oszołomienie związane z różnicą czasową, klimatyczną i długim lotem tutaj, wypierane jest przez oszołomienie, nazwę je, „kulturowe”, wywołane zderzeniem się z pewną mitologią LA i całej Kalifornii – także konfrontacją wyobrażeń z realnością (co zresztą uznać można za główny motyw całej naszej kontynentalnej eskapady). Nigdy bowiem nie jest tak, że nasze wcześniejsze wyobrażenia pokrywają się z zastaną przez nas rzeczywistością. Zwykle rzeczywistość ta je przerasta – i to zarówno pozytywnie (kiedy się zachwycamy), jak i negatywnie (kiedy spotyka nas rozczarowanie). Tak, czy siak, wszystko jest inne, niż sobie wyobrażamy.

Póki co opuszczamy metropolię Los Angeles i po Ventura Highway kierujemy się na północ. Czeka nas jedna z najpiękniejszych tras scenicznych świata: biegnąca wzdłuż pacyficznego wybrzeża słynna Highway 1, która bez wątpienia najciekawsza jest na odcinku między San Simeon a Carmel. Lecz wcześniej zaglądamy jeszcze do urokliwego na pierwszy rzut oka miasteczka Santa Barbara, gdzie zwiedzamy malowniczą misję franciszkańską, a zgromadzone tam artefakty są pretekstem do opowiedzenia historii europejskiej kolonizacji Kalifornii, znaczonej zarówno krzyżem, jak i mieczem, wpraszającej się ongiś na te ziemie z całym dobrodziejstwem swojego inwentarza – kultywującą ziemię, ale i niszczącą sposób życia, kulturę, a często i zdrowie czy nawet życie tubylców, zwanych przez kolonizatorów i misjonarzy „dzikimi”.
Dalsza droga na północ przebiega po falujących wzgórzach, których zbocza porastają dzikie zboża (pozostałość po zasiewach misyjnych gospodarstw) nadające im miedziano-rudawy, złoto-miodowy kolor, jak również suchorosty i trawy – to tam gdzie znajdują się ogrodzone drutem rancza, na których pasą się leniwie krowy i konie. W niektórych rejonach zaś zbocza są jasno-zielone: to winnice, gdzie w beczkach lub (częściej) metalowych kadziach dojrzewa dionizyjski płyn otrzymany z gron pino grigio, shiraz lub zinfandel. Droga oddala się co jakiś czas i zbliża do Oceanu, kiedy więc widać plażę, a na niej wylegujące się stada lwów morskich i fok, jest wtedy okazja do tego, by się zatrzymać, rozprostować kości, pospacerować po plaży, zaczerpnąć tlenu i poobserwować na pozór leniwe życie kolonii tych morskich zwierząt.

Złoty posąg z Hearst Castle - z widokiem na kalifornijskie wybrzeże i Pacyfik

Złoty posąg w ogrodzie Pałacu Hearsta – z widokiem na kalifornijskie wybrzeże i Pacyfik

.

Żelaznym punktem programu na tej trasie jest wizyta w osobliwym, lecz niezmiennie robiącym wielkie wrażenie Hearst Castle, czyli w pałacu magnata prasowego Williama Randolpha Hearsta, który widoczny jest z Highway One już z odległości kilku mil – niczym miraż drgający na szczycie wysokiego, nabrzeżnego wzgórza. Pobyt na ranczo Hearsta trwa dobrych kilka godzin: specjalne autobusy zawożą naszą grupę do Pałacu, gdzie przewodnicy oprowadzają nas po komnatach („żywcem” ściągniętych tutaj z europejskich dworów, pałaców i zamków – wraz z całym wyposażeniem w dzieła sztuki, meblami i sztukaterią), wiodą po ogrodach i basenach, z których jeden przypomina jakąś szczególnie pyszną wersję luksusowej rzymskiej łaźni, topiąc się w misternych mozaikach i błękitach ceramicznych wykładzin. Nie tylko oczyma wyobraźni można zobaczyć hollywoodzkie gwiazdy – m.in. Charliego Chaplina, jak pływa w basenie ubrany w śmieszne kąpielowe gatki, zabawiając przy tym znamienitych gości – bo oto w znajdującej się w Pałacu sali kinowej oglądamy film dokumentalny ukazujący high life w stylu retro, w wykonaniu towarzystwa, które zapraszał do siebie Hearst. Wokół Pałacu dziesiątki hektarów ogrodów drzew cytrusowych (pomarańcze i granaty) oraz pastwisk, gdzie przy odrobinie szczęścia dojrzeć można… zebry, których potomkinie swego czasu żyły w prywatnym zoo Hearsta wraz z innymi egzotycznymi zwierzętami, takimi jak słonie, żyrafy, lwy i hipopotamy.

Lecz to nie koniec ekstrawagancji mieszkańców kalifornijskiego wybrzeża, bo oto na naszej drodze czeka nas jeszcze niejedna niespodzianka, z których najbardziej dziwaczną, chociaż nie pozbawioną swoistego uroku, jest zajazd Madonna Inn – niczym wyjęty z bajek o chatce z piernika. Kilkadziesiąt minut dalej robi się jednak bardziej ekskluzywnie i… literacko: docieramy bowiem do owianego legendą (nie tylko amerykańskiej bohemy) Big Sur. Droga jest wąska i niewiarygodnie kręta, skąpo zarośnięte wzgórza ustępują miejsca prawdziwym górom. Ich stoki porasta las coraz większych drzew, wśród których zaczynają się pojawiać redwood, czyli sekwoje czerwone „wiecznie zielone” (tak wiem, zbitka jest trochę dziwna, ale taka jest łacińska nazwa tych drzew: sempervirens) – drzewa, które są najwyższymi drzewami na naszej planecie. Tak, w okolicach Big Sur zaczyna się krasnobór, ale sekwoje tutaj nie są jeszcze tak wysokie, jak na północnym wybrzeżu Kalifornii, blisko granicy z Oregonem. Niemniej jednak spacer wśród wysokich na 70-90 metrów gigantów, czyni z nas mrówki, które nota bene nie mogą wyjść z podziwu nie tylko z powodu rozmiarów tych roślin, ale i z gwałtownej zmiany w ukształtowaniu terenu, tudzież aparycji otaczającej nas flory.
Pojawia się też gratka dla miłośników literatury, zwłaszcza tej bardziej krwistej i pieprznej, którą „strzepną” ongiś ze swojego pióra – czy też raczej wystukał na maszynie do pisania – enfant terrible amerykańskich men of letters, Henry Miller, który Big Sur uczynił swoim domem na wiele lat (a swój pobyt tam opisał choćby w książce „Big Sur i pomarańcze Hieronima Boscha”). Wprawdzie do posiadłości, w której mieszkał pisarz nie ma już dostępu, to jednak możemy się zatrzymać w bibliotece jego imienia – wypełnionej nie tylko wszystkimi dziełami, które spłodził za swego życia Miller, ale i memorabiliami powodującymi, że duch obrazoburczego pisarza daje się wyczuć całkiem wyraźnie – i to nie tylko wśród zwisających z sufitu książek.
Ale to nie koniec naszych zawrotów głowy – czeka nas bowiem jeszcze kilkaset zakrętów – i kilka punktów widokowych na wysokich klifach, skąd roztaczają się widoki nie do opisania, i gdzie szmaragdowo-lazurowe wody Oceanu spotykają się z ciemno-brązowo-zielonymi wzgórzami, obmywając brzegi spienionymi grzywaczami fal, które wciskają się w półkola zatok i uderzają z hukiem o skały. Natura po raz pierwszy daje znać o sobie w tak intensywny sposób – i wrażenie to nie opuści nas aż do momentu, kiedy za kilka tygodni zjeżdżać będziemy ze wschodnich zboczy Apallachów, ku stolicy, na drugim krańcu Ameryki. Tutaj dla grup szczególnie zainteresowanych przyrodą, przygotowaną mam w zanadrzu nie byle jaką niespodziankę: jeśli czas pozwala, zanim jeszcze, opuściwszy dramatyczne wybrzeże Big Sur dotrzemy do Carmel, tuż przed tym miasteczkiem, zbaczamy lekko z drogi i wjeżdżamy do miejsca, które niezmiennie cieszy się moim zachwytem, a mianowicie do rezerwatu dzikiej przyrody zwanego Point Lobos State Preserve. (Nawet nie próbuję tu zaczynać opisu tego wszystkiego, co się tam znajduje, bo zajęłoby mi to kilka następnych scrolli myszką.)

No i wreszcie jesteśmy w Carmel – surowość Big Sur zamieniona w lekko kiczowatą, ale nie pozbawioną też smaku i elegancji, zabudowę miasteczka, które całe wydaje się być jednym wielkim (czy też raczej małym) wypoczynkowym resortem. Czy pasuje to wszystko do Clinta Eastwooda, który swego czasu był tutaj merem? Lecz zostawmy na razie Brudnego Harry’ego (część z nas uda się wieczorem na kolacje do knajpy, której właścicielem jest właśnie Clint, a która nosi jakże romantyczną nazwę: Hog’s Bretah, co daje się przetłumaczyć, jako Oddech Wieprza). Carmel jest niewielkim miasteczkiem, można je obejść spokojnym spacerkiem w parę kwadransów, a zatrzymać się choćby na plaży, na którą nawieziono góry białego, miałkiego jak mąka piasku i gdzie – niemal rytualnie – każdego wieczoru setki ludzi wyczekują na spektakularny zachód Słońca. I tylko nieliczni (jeśli ktokolwiek) wiedzą o tym, że kilka kroków stąd znajduje się nabrzeżny domek z kamieni wybudowany przez jednego z największych poetów amerykańskich Robinsona Jeffersa, (o którym swego czasu tak wiele pisał Miłosz). Nie sposób także pominąć franciszkańskiej misji. Ta w Carmel jest szczególna i to nie tylko dlatego, że znajduje się w niej kościół mający status bazyliki, i że pochowany jest tutaj „szef” Franciszkanów, Ojciec Juniperro Serra, postać intrygująca – tak samo zresztą, jak dzieje i pozostałości całego misyjnego łańcucha, jaki wzdłuż tzw. Camino Real (czyli Drogi Królewskiej), stworzył fanatyczny flagellant Serra. Uderza malowniczość tego miejsca (więc nie dziwi wcale to, że misję San Carlos Borromeo del Rio Carmelo nazwano Klejnotem Misji), jak również jego autentyzm, mimo konieczności przystosowania się do turystycznych wymagań.
Kiedy czas pozwala wybieramy się na przejażdżkę drogą sceniczną 17-Mile Drive, objeżdżając zalesiony półwysep, zasiedlony przez upper class – ludzi, którzy mogą sobie pozwolić na zakup i utrzymanie posiadłości w jednym z najdroższych zakątków Kalifornii. Droga jest prywatna, trzeba za nią płacić, każdy otrzymuje mapkę z najciekawszymi punktami na trasie, wśród których największą bodaj popularnością cieszy się tzw. Samotny Cyprys – ponoć najczęściej obfotografowywane drzewo kalifornijskiego wybrzeża. Lecz na drodze tej nie uświadcza się tłumów. Jedziemy bardzo blisko Oceanu, tuż obok poszarpanych skał pełnych morskich zwierząt i gwarnych ptasich kolonii; to znów przejeżdżamy przez zielone, schludnie utrzymane pola golfowe, lub lasem, w którym znajdują się rezydencje milionerów. Kiedy kończy się 17-Mile Drive, zaczyna się Monterey, jeden z największych portów rybackich zachodniego wybrzeża. Jet okazja, by wspomnieć o Johnie Steinbecku, który spędził tu kawał swojego życia i utrwalił tę okolicę w swoich najsłynniejszych książkach: „Cannery Row”, „Tortilla Flat” i „Grona gniewu”. Podekscytowani mogą się także poczuć fani muzyczni: to tutaj bowiem odbył się pierwszy wielki rockowy spęd pączkujących wówczas (bo jeszcze przed Woodstock) dzieci kwiatów, a każdego roku ma w Monterey miejsce słynny Festiwal Jazzowy. Po kolacji w porcie – z widokiem na kutry i las jachtowych masztów – wśród krzyków mew i charakterystycznego zapachu morza (zdominowanego przez zapach ryb i rozkładających się wodorostów), pora opuścić to miejsce i uderzyć dalej na północ, bo jeszcze tej nocy czeka nas dotarcie w okolice San Francisco.

Pod mostem Golden Gate

Pod mostem Golden Gate

Jeśli pora jest jeszcze w miarę przyzwoita, czeka wszystkich niespodzianka, którą jest niezwykły widok: San Francisco by nightnocna panorama miasta, którą najlepiej jest zobaczyć z tzw. Treasure Island, położonej na Zatoce San Francisco wyspy (zamiast skarbów wszak, znajduje się tu baza amerykańskich marines; zresztą, właściwa nazwa wyspy brzmi Yerba Buena Island, czyli Wyspa Dobrego Zioła), a stanowiącej lądową podporę dla długiego na 7 km. Mostu Zatokowego (nota bene zbudowanego pod nadzorem Rudolfa Modrzejewskiego, syna słynnej Heleny). Widok rozświetlonego bajecznie skyline San Francisco to niezłe preludium do poznania miasta, zaostrzające apetyt na zwiedzanie, które zaplanowane jest na następny dzień.

Można się chyba zgodzić z tym, że San Francisco to najbardziej malownicze miasto Ameryki Północnej, o bardzo specyficznej atmosferze, posiadające swój wyraźnie rozpoznawalny charakter, który jest wypadkową nie tylko historii tego regionu i zamieszkujących go ludzi, ale i ukształtowania terenu oraz klimatu przypominającego nieco śródziemnomorski w Europie, tyle że otulany często mgłą, której wilgotna „mleczność” sprawia, że wszystko, zwłaszcza na początku dnia, zanurza się tu w odrealnionej bladości, ustępującej stopniowo miejsca kolorom rzeczy rozświetlonych przez Słońce, które zaczyna królować na niebie zwykle gdzieś koło południa, uwidaczniając urodę miasta, Zatoki i okolicznych wzgórz.
Najlepiej jest zacząć dzień od zakotwiczenia się przy Fisherman’s Warf, nabrzeżu portowym, gdzie dziesiątki piersów dają świadectwo tego, jaką potęgą morską było (i nadal jest) San Francisco. Niestety, jest to również epicentrum turystyczne miasta, więc po krótkim pobycie tutaj, dobrze jest wybrać się na rejs po Zatoce, pozwalający na pierwsze bezpośrednie zetknięcie się z potęgą mostu Golden Gate rozpostartego nad wąską cieśniną łączącą Zatokę z Oceanem. Podczas rejsu zapoznajemy się też bliżej z Wyspą Pelikanów, gdzie zainstalowano słynne więzienie Alcatraz (niekiedy udaje się nam zejść tam na ląd i zaglądnąć do smutnych cel oraz wejść na nie mniej ponure dziedzińce – a stanowi to szalony kontrast z atmosferą panująca w mieście, oddalonego zaledwie o parę kilometrów stąd). Po pobycie na Fisherman’s Wharf wybieramy się na objazd całego San Francisco, wyszukując miejsca i punkty widokowe, z których najlepiej byłaby widoczna malownicza uroda tego miasta. Wśród nich są moje dwa ulubione: widok z Twin Peaks (zbieżność nazwy tego wzgórza z tytułem znanego serialu Davida Lyncha chyba przypadkowa), gdzie ze szczytu wysokiego pagórka, wyrastającego w samym środku miasta, doskonale widać jego panoramę – regularną, falującą wraz z pofałdowanym terenem, na którym wybudowano ciągnące się po horyzont osiedla złożone z budynków pomalowanych na jasne, pastelowe kolory. Drugim znakomitym miejscem skąd można zobaczyć całe San Francisco, z jego „oceaniczną” topografią miasta portowego, jest punkt widokowy po drugiej stronie cieśniny, na zboczu góry, która wznosi się nad mostem Golden Gate. Aby tam się dostać, trzeba oczywiście przejechać samym mostem, co jest dla wielu z nas ekscytującym i niezapomnianym przeżyciem, tym bardziej, że mostu Złotych Wrót można dosłownie „dotknąć”, przechadzając się po nim (i mając nadzieję, że akurat wtedy nie spotka się na nim żadnego samobójcy – bo niestety most „cieszy się” z tego powodu złą sławą). Lecz wspomniany punkt widokowy, (na który trzeba się wspiąć krętą drogą, bo położony jest on kilkaset metrów nad poziomem Oceanu) pozwala zapomnieć o całym złu i brzydocie, której niestety nasz świat nie jest pozbawiony. To, co można stamtąd zobaczyć, stanowi według mnie esencję amerykańskiej urody – harmonijne połączenie piękna naturalnie ukształtowanego terenu z urbanistyczną zabudową, która akurat tutaj tego piękna nie gwałci, ale komplementuje je i wzbogaca (w niewielu miejscach na świecie miałem takie poczucie zgodności – zwykle bowiem ubolewam nad faktem panoszenia się cywilizacyjnej sztuczności w autentycznym, naturalnym środowisku, czyli inwazji, która często bywa dla tego środowiska zabójcza). Niepozbawiona gracji – a przecież ciężka i olbrzymia – konstrukcja mostu (nie bez znaczenia jest tutaj styl art deco, w jakim zbudowano Golden Gate, jak również to, że pomalowano go na taki żywy i pogodny kolor, będący czymś w rodzaju połączenia barwy ceglastej z różową), kontrastująca z lazurowo-niebieską wodną taflą Zatoki i modrą migotliwością falującej powierzchni Oceanu, spinająca ze sobą żółto-brunatne zbocza wzgórz osadzonych po obu stronach cieśniny i stanowiąca pierwszy plan dla ogólnej panoramy miasta z widocznymi na horyzoncie wieżowcami dowtnown – to wszystko składa się na jeden z najpiękniejszych amerykańskich pejzaży łączących cywilizację z Naturą (sorry Wschodnie Wybrzeże).

Pamiątka z San Francisco – w tle: słynne kamieniczki “Victorian Ladies” i wieżowce downtown

Pamiątka z San Francisco – w tle: słynne wiktoriańskie domki “The Painted Ladies” i wieżowce downtown

.

Niekiedy, skoro już byliśmy po drugiej stronie mostu, decydowałem się na mały wypad do pobliskiego rezerwatu przyrody Muir Woods, bajecznego lasu, gdzie rosną piękne okazy redwood, (i w którym znajduje się ścięty pień olbrzymiej sekwoi, jaki zainspirował kiedyś Herberta do napisania jednego z wierszy Pana Cogito). A jeśli czas nagli, to wracamy do miasta, by przejechać się słynnym tramwajem po nie mniej słynnych stromych ulicach San Francisco, odwiedzić najbardziej krętą na świecie ulicę Lombard, zajrzeć do jednego z parków, pojawić się na Alamo Square (gdzie stoją pocztówkowe „Malowane Panie” – wiktoriańskie domki, rozsławione przez telewizyjny serial „Full House”); przejechać się ulicą Castro (tu kłania się Milk i centrum gejowskie Ameryki) lub w rejonie Ashbury Heights, gdzie pojawiły się pierwsze dzieci-kwiaty i skąd hippiesowska kontrkultura zawojowała później spory kawał świata, docierając także i do zgrzebnej wówczas peerelowskiej Polski; no a na kolację udać się do chińskiej dzielnicy – żółto-czerwono-złotego zgiełku i kolażu dźwięków, barw i zapachów Azji, która zadomowiła się na kontynencie Ameryki Północnej. Pełni wrażeń, późnym wieczorem wyjeżdżamy na nocleg poza miasto. Będąc na Moście Zatokowym, ostatni raz rzucamy okiem na rozświetlone milionami świateł San Francisco.

Wersja rozszerzona programu uwzględniała także wizytę w Napa Valley – zagłębiu winiarskim Ameryki. Gdzieś tak w latach 60-tych ubiegłego roku amerykańskie wina zaczęły się liczyć w świecie, konkurując z powodzeniem z produktami winnic włoskich, hiszpańskich czy francuskich. Nastąpił wówczas boom, i od tamtego czasu winnicom kalifornijskim (zwłaszcza tym, które położone są w Napa Valley, jak również w sąsiedniej Sonoma Valley) dzieje się dobrze – większość z nich to obecnie bogate posiadłości, mające swój charakter, choć przypominające niekiedy do złudzenia to, co można spotkać w Toskanii, Prowansji czy Andaluzji. Łagodny klimat, dużo słońca, odpowiednio nachylone stoki, dobra (bo niezbyt bogata) gleba – to wszystko przyczynia się się do sukcesu win z dolin Napa i Sonoma. Ale rzeczą równie ważną dla  tego rejonu jest to, że stał się on jedną z największych atrakcji Kalifornii – każdego roku przybywa tu około 5 milionów wizytorów. Niekiedy tę liczbę zasilaliśmy i my sami.
Winnic w Napa Valley jest około 400, wiele z nich można zwiedzić, przyjrzeć się z bliska procesowi produkcji wina, zajrzeć do piwnic, obejrzeć kadzie i beczki, gdzie płyn dojrzewa, wziąć udział w degustacji, która jest pewnego rodzaju ceremoniałem… Pamiętam wizytę w winnicy Roberta Mondaviego (to jest chyba największy winiarski kombinat produkcyjny w Dolinie), w posiadłości Francisa Forsa Coppoli, który jakiś czas temu zajął się na poważnie winogronami; także w winnicy Hessa, która jest o tyle ciekawa, że połączona jest z bogatą galerią sztuki współczesnej (posiada m.in. bogate zbiory dzieł Magdaleny Abakanowicz). W Dolinach Napa i Sonoma można spędzić parę tygodni (jest to bowiem raj nie tylko dla miłośników dobrego wina, ale i znakomitej kuchni), znajduje się tu także wiele ciekawych miejsc związanych z naturą (m.in. gejzery i gorące źródła) – no i nie bez znaczenia w tym wszystkim jest krajobrazowe piękno: łagodne wzgórza porośnięte regularnymi zagonami winnych latorośli, które najpiękniej wyglądają jesienią, czyli w porze, kiedy wszystkie winnice ożywają, mienią się kolorami, nie tylko zielono-żółto-czerwonymi liśćmi, ale i granatowymi lub seledynowymi kiśćmi nabrzmiałych sokiem gron.

W Dolinie Yosemite

W Dolinie Yosemite

Z Doliny Napa odbijało się na południowy wschód i wypatrywało na horyzoncie gór Sierra Nevada, które stanowią potężny granitowy szkielet odgraniczający płaską jak patelnia Dolinę Sacramento od pustynnego interioru. Nevada znaczy śnieg – i rzeczywiście już z daleko zaczynały nam majaczyć na wschodzie białe ośnieżone grzbiety wysokich na 4 km szczytów, wśród których kryła się gdzieś Yosemite Valley – najpiękniejsza polodowcowa dolina na świecie. Zwykle do parku Narodowego Yosemite zajeżdżaliśmy od strony południowej, gdzie – w miejscu zwanym Mariposa Grove – po raz pierwszy mogliśmy zetknąć się z innym gatunkiem sekwoi – gigantycznymi mamutowcami, które są nie tyle najwyższymi (bo najwyższe są sekwoje redwood), co największymi drzewami na świecie (jedno takie drzewko może ważyć ponad tysiąc ton!). Rozmiar tych drzew dosłownie powala z nóg – wydaje się wprost niewiarygodne, że roślinki o podobnych gabarytach mogą żyć na naszej planecie. Przy takim Grizzly Giant (tak się nazywa najbardziej znana sekwoja rosnąca w zagajniku Mariposa), człowiek czuje się niczym  mróweczka, która zadziera swą główkę do góry i nie może ogarnąć potęgi czegoś, co jest żywe jak ona, ale niepomiernie ją przerasta .
Aby dotrzeć do Doliny, trzeba długiej jazdy krętą górską drogą wśród urodziwych tu nad wyraz jodeł, świerków i sosen. Po paru godzinach czekał na nas widok wprost nieziemski, który wyłonił się natychmiast kiedy tylko wyjechaliśmy na światło dzienne z ciemnego tunelu: oto przed nami w całej swej okazałości ukazała się długa na 10 km. niecka o płaskim, porośniętym lasem dnie, otoczona zewsząd wysokimi na kilometr, niebiesko-szarymi, niemalże pionowymi granitowymi ścianami, których potęga i monumentalizm zapierał wszystkim dech w piersiach. Po lewej stronie widoczny był stromy El Capitan – najwyższy na świecie, odsłonięty blok granitowej skały; na wprost nas charakterystyczna sylwetka Pół-Kopuły (Half Dome), granitowej góry ściętej pionowo przez lodowiec niczym przez jakiś gigantyczny nóż; po prawej: wodospad Welon Panny Młodej (cóż, nazwa mało oryginalna, ale jednak adekwatna do wyglądu tej białej szerokiej strugi spadającej z wysokiej grani i rozpryskującej się w tęczowy wachlarz).
W Dolinie spędzaliśmy kilka godzin – za mało! za mało! – ech, jakże żal było ją opuszczać, tym bardziej że kusiło nas wiele szlaków – np. ten, który prowadził na skalną półkę, z której spadał w przepaść strumień, tworząc Wodospady Yosemite – najwyższe na kontynencie (739 m.) Lecz niestety z Doliną należało się pożegnać przed wieczorem, bo jeszcze tego samego dnia musieliśmy dotrzeć na drugą, wschodnią stronę gór. Na szczęście nie można było dostać się tam inaczej, jak pokonując Tioga Pass – a droga przez tę przełęcz pozwala jednak ogarnąć całą górską urodę Sierra Nevada – z jej łąkami, lasami, strumieniami, jeziorami, gołoborzami, rumowiskami skalnymi i granitowymi ścianami… Przy odrobinie szczęścia można było nawet spotkać baribala – czarnego niedźwiedzia (niestety, ostatni niedźwiedź grizzly ostał się w Kalifornii tylko na… stanowej fladze). Po spektakularnym i bez mała karkołomnym zjeździe z przełęczy, natrafialiśmy jeszcze na osobliwe (bardzo) słone i stare Jezioro Mono z jego księżycowym krajobrazem tufowych szpic, wież i ostańców – i ten widok zwykle był ostatnim widokiem tego dnia, bo było już po zmroku, kiedy Doliną Owensa jechaliśmy na nocleg, który zwykle czekał nas w Bishop.

Tego dnia mamy dotrzeć do szalonego Las Vegas, ale zanim to nastąpi, poznajemy kolejne niezwykłe miejsce na naszej trasie: cieszącą się złą sławą, lecz bez wątpienia ciekawą geologicznie, krajobrazowo i kolorystycznie Dolinę Śmierci. Jesteśmy już na terenach par excellence pustynnych – wilgoć nadciągająca znad Oceanu zatrzymała się na zboczach gór po drugiej, zachodniej stronie łańcucha Sierra Navada. Tutaj jest sucho i gorąco, ziemie pokrywa żwir, piasek kamienie i skąpa roślinność – na spieczonej bezlitosnym słońcem ziemi walczą o życie nieliczne zwierzaki, a także suche krzewy, kaktusy i emblemat pustyni Mohawe: drzewka Jozuego, których rozczapierzone „gałęzie” przypomniały Mormonom rozpiętego na krzyżu Jezusa (stąd nazwa „drzewek”, które tak naprawdę są jednym z rodzajów jukki). Póki co jesteśmy jeszcze w obrębie Doliny Owensa, w której jest sporo ciekawych miejsc: stanowisko najstarszych drzew na świecie, liczących około 5 tysięcy lat sosen długowiecznych (The Ancient Bristlecone Pine Forest w Górach Białych); pozostałości obozu – de facto – koncentracyjnego, jaki rząd amerykański stworzył dla swoich obywateli japońskiego pochodzenia w czasie II wojny światowej; Alabama Hills – niezwykle malownicze formacje skalne, wśród których nakręcono całe mnóstwo hollywoodzkich filmów, głównie westernów; Portal Whitney – leśne obozowisko-marzenie, doskonałe miejsce wypadowe do wyprawy na Mt. Whitney, najwyższą górę Stanów Zjednoczonych (nie licząc Alaski z jej bezkonkurencyjnym kolosem – Denali). Oczywiście na wszystkie atrakcje nie ma miejsca – wybieram więc te, o których sądzę, że spodobają się konkretnej grupie.
Zawsze jednak wjeżdżamy na teren Doliny Śmierci, która także ma status Parku Narodowego – i ja się wcale temu nie dziwię. To tutaj znajduje się najbardziej gorące i najniżej położone miejsce na Półkuli Zachodniej; to tutaj żyje wiele endemicznych gatunków roślin i zwierząt (czyli takich, które nie występują nigdzie indziej na naszej planecie); to tutaj jest wiele fascynujących zakątków, topograficznie i geologicznie osobliwych, których kształtom, rzeźbie i kolorom nie można się nadziwić. Dolina Śmierci leży na naszej drodze do Las Vegas – musimy przejechać jej dnem sto kilkadziesiąt kilometrów. Zatrzymując się wśród piaszczystych wydm i szaro-zółtych żwirowisk; wkraczając na Diabelskie Pole Golfowe; spacerując po rozległych, śnieżnobiałych salinach (dolina jest niczym innym jak dnem wyschniętego słonego morza); wypatrując ślimaków w zasolonej sadzawce Bad Water (nie na tyle jednak złej, by zabić te endemiczne stworzenia); podziwiając całe spektrum kolorów w geologicznym dziwie nazwanym bardzo adekwatnie Paletą Artysty; a nawet… szukając daktyli w zagajniku palmowym, rosnącym w zaskakującej w tym miejscu oazie… Furnace Creek (nazwa, trzeba przyznać, jak na oazę dość kuriozalna). Jakby tego było mało, tuż przed opuszczeniem Death Valley, zbaczamy lekko, by rzucić okiem na złote hałdy minerałów w Zabriskie Point (tak, tak… tutaj kłaniają się choćby Pink Floydzi i Antonioni). A jeśli grupa nie ma jeszcze dość – to wspinamy się na szczyt pobliskiej góry, gdzie czeka na nas widok dosłownie… dantejski (Dante’s View). Stąd, jak na dłoni, widać – drgające niczym miraż od gorącego powietrza, i białe od soli – dno rozległej Death Valley w całej okazałości. Obraz to jednak malowniczy i bardziej piękny, niż piekielny – co rozpamiętujemy w naszej drodze do stanu Nevada, aż do momentu, kiedy na kilkadziesiąt minut przed celem z autokarowych głośników, zaczyna się rozlegać ekscytujące „Viva Las Vegas” Presley’a.

Las Vegas - kolorowy zawrót głowy

 Kolorowy zawrót głowy – Las Vegas

Cóż, po kilkudziesięciu wizytach w Las Vegas moja ekscytacja nie jest aż tak wielka, jednak nie mogę się z tym zdradzić przed grupą i psuć jej zabawy – tym bardziej, że jednak dziwowisko to jak najbardziej warte jest zobaczenia na własne oczy – przynajmniej raz w życiu, choć i parę pobytów w Las Vegas nie byłoby jakimś większym przestępstwem. Opowiadam wszystkim jak to się stało, że na środku pustyni powstał jeden z najpopularniejszych i najbardziej znanych lunaparków świata, będący jednocześnie jaskinią hazardu, konsumpcyjnym pandemonium opilstwa i obżarstwa, królestwem hedonizmu, niezbyt zakamuflowanym burdelem…  źródłem upadku i bankructwa dla jednych, żyłą złota dla drugich… (Oczywiście nie używając – jak na razie – żadnego z tych pejoratywnych, negatywnie skonotowanych słów. Piszę „jak na razie”, bo później, w bardziej prywatnych rozmowach, wcale nie ukrywam swojej opinii o LV.) Ale teraz – bez przesady. Po co moralizująco przynudzać, skoro nadarza się okazja, by zafundować sobie jedną szaloną noc w Las Vegas, które zasypia – przynajmniej jeśli chodzi o kasyna – dopiero nad ranem? Już przejażdżka stripem, czyli Bulwarem Las Vegas, po którego obu stronach, na przestrzeni kilku kilometrów, wybudowano monstrualne hotele-kasyna (7 spośród 10 największych hoteli na świecie znajduje właśnie tutaj), daje wszystkim wyobrażenie czego można się będzie spodziewać po zapadnięciu zmroku, kiedy zabłysną miliony różnokolorowych neonów i świateł, a wszystko zacznie migotać w takt oszałamiającej muzyki, wabiąc i atakując zmysły ludzkiego tłumu, który niczym rzeka przelewa się po Las Vegas Boulevard. Nocą strip staje się miejscem odrealnionym: oto widzimy Wieżę Eiffla i miasteczko udające Paryż; tuż obok jest Wenecja – oczywiście z Pałacem Dożów, kanałami i gondolami; w dali mieni się złoty Mirage, a także Pałac Cezara, a za nimi: bajeczne zamczysko Excalibur; jest też Rio, Kosmiczna Wieża, Wyspa Skarbów, a nawet… krzykliwe gmaszysko o nazwie… nomen omen… Circus, Circus. Lecz jeśli ktoś myśli, że ten kicz jest tandetny, to jednak się myli. W całym tym rozpasaniu bezguścia, wszystko jest podane sprawnie, efektywnie, profesjonalnie i solidnie. Wszystko musi działać jak w zegarku (dawniej dbała o to głównie mafia, teraz pewnie też jest coś podobnego), gdyż inaczej cała ta machina rozrywki i konsumpcji mogłaby się zaciąć, zakrztusić i splajtować. Nie mogą do tego dopuścić ci, którzy wpakowali w to kuriozum miliardy dolarów.
Podczas pierwszych moich pobytów w Las Vegas, eksplorowałem to miasto z czystej ciekawości (myślę, że warto np. zobaczyć kilka tutejszych show – zwłaszcza zdumiewające przedstawienia Cirque du Soleil; dobre też bywają koncerty gwiazd muzyki popularnej), lecz później wykorzystywałem pobyt w Las Vegas po prostu do tego, by odpocząć. Kiedy więc moje kochane towarzystwo wycieczkowe wyruszało na całonocne balety (wcześnie poinstruowałem wszystkich jak się poruszać, co warto zobaczyć, gdzie i czego się spodziewać…) ja uderzałem „w kimono” i zwykle spałem jak zabity do późnego rana (mogłem sobie na to pozwolić, bo następnego dnia wyruszaliśmy w dalszą podróż dopiero w południe).

Zmieniamy stan. W tym dniu jest raczej spokojnie. Odsypianie nocnych szaleństw pozostawiło różne ślady na twarzach wycieczkowiczów. Niektórzy składają relacje z własnego hazardowania się, inni mówią co ciekawego zobaczyli podczas nocnej włóczęgi po rozświetlonym kolorowo i rozhukanym rozrywkowo mieście. W międzyczasie żegnamy się z Nevadą, a witamy Arizonę – pustynny, ogromny powierzchniowo stan, którego krajobrazowa monotonia jest pozorna, bo w każdym niemal zakątku tej „suchej strefy” (ari-zona) są miejsca godne uwagi. Lecz my, niestety, możemy być tylko w jego północnej części. A może jednak „stety”, ponieważ to właśnie na północy tego stanu znajduje się jeden z siedmiu cudów przyrody świata (wówczas jeszcze nie zdetronizowany). Mowa oczywiście o Wielkim Kanionie – najbardziej spektakularnej dziurze na Ziemi. Na zapoznanie się z Kanionem mamy cały następny dzień, zanim jednak dotrzemy na nocleg w okolice Flagstaff, przejeżdżamy przez Zaporę Hoovera, która swego czasu (lata  30-te ubiegłego wieku) była największą elektrownię i konstrukcję betonową na świecie (jeśli są chętni to zwiedzamy tamę, schodząc nawet do podziemi, gdzie znajdują się potężne generatory). Hoover Dam leży dokładnie na granicy stanów i ulokowana jest oczywiście na rzece Kolorado, w tzw. Czarnym Kanionie a otacza ją krajobraz iście księżycowy i dość ponury: skały przypominające jakieś ciemno-rude, brunatne hałdy żwiru i spalonego koksu. Więc kiedy jesteśmy już w Arizonie, to odczuwamy pewną ulgę – bo otaczający nas pejzaż (pustynia Mohave przechodząca tutaj w pustynię Sonora), stanowi jasny i słoneczny kontrast dla piekielnej aparycji otoczenia Zapory Hoovera.
Grand Canyon of Colorado River. Nareszcie! Legendarny i wyczekiwany – jeden z highlights całej naszej kontynentalnej trasy. Jesteśmy na krawędzi południowej. Stąd Kanion jest najlepiej widoczny. Droga biegnie wzdłuż krawędzi, co jakiś czas można się zatrzymać na punktach widokowych i zajrzeć w kolorową otchłań – a z każdego miejsca Kanion wygląda inaczej. Gdzieniegdzie można dostrzec wijącą się „stróżkę” rzeki Kolorado, maleńką z tej odległości, choć rzeka na dnie Kanionu jest przecież niewąska – w niektórych miejscach mając niemal sto metrów szerokości. Reakcja na pierwsze spotkanie z Kanionem uczestników wycieczki niezmiennie mnie ciekawiła – bo sporo mówiła, zarówno o kondycji psychicznej ludzi, jak i ich wrażliwości na naturalne piękno i osobliwość tego niezwykłego tworu geologicznego, jakim jest Wielki Kanion. Tak więc – był zachwyt, zdarzało się też i rozczarowanie; była próba ogarnięcia specyfiki miejsca, ale także niemożność percepcji samej wielkości rozpadliny; była radość z faktu dotarcia na to miejsce, ale bywała również mała melancholia spełnienia... Summa summarum, nasze zmysły na Kanion reagują różnie – nieprzyzwyczajone do ogarniania tak wielkich gabarytów w Naturze. Ja osobiście w Kanionie zakochałem się od pierwszego spojrzenia. Ważne było chyba to, że odbyło się to podczas pierwszej mojej prywatnej podróży na Zachód – nota bene w kwietniu, co nie jest bez znaczenia, bo wówczas jeszcze tłumów nie ma, jest za to śnieg i pogoda „w kratkę” (przeplatające się: słońce-chmury-mgła-błękitne niebo), co wydatnie przydaje urody temu miejscu. Lecz Kanion robi wrażenie o każdej porze roku. Kiedy więc zaglądaliśmy tam latem lub wczesną jesienią, radości też było zwykle co niemiara – wielu z nas nie mogło napaść oczy mieniącymi się barwami na zboczach Kanionu, regularnie odmierzanych poszczególnymi warstwami osadowymi, które dla geologa są niczym otwarta księga, pozwalająca zajrzeć wgłąb ziemi i zobaczyć to, co było tutaj przed setkami milionów lat.
Najczęściej czekaliśmy nad Kanionem do zachodu Słońca, ale kiedy dni były dłuższe, wyjeżdżaliśmy z Parku (bo Grand Canyon jest także parkiem narodowym) przed zmrokiem, by zobaczyć jeszcze ziemie Indian Navaho – ich rezerwat bowiem graniczy z rejonem Wielkiego Kanionu.
Indianie Ameryki Północnej – to kolejny temat-rzeka, którego nawet nie śmiem tutaj poruszyć. Przy innych okazjach można było jednak poznać Ziemię Navahów, i samych zamieszkujących ją tubylców, bliżej: ot, choćby zwiedzając niewiarygodnie malowniczą Dolinę Monumentów czy niesamowity Kanion Antylopy w okolicach Page; jednakże na omawianej tutaj trasie, grupa musiała się zadowolić opowieściami o Indianach i słownym opisem ich rezerwatu – a był na to czas, kiedy zmierzaliśmy tego dnia na nasz nocleg do Utah.

Bryce Canyon

Bryce Canyon

.

Bryce Canyon – kolejny park narodowy na naszej trasie. Jesteśmy w południowym Utah, cały czas na Płaskowyżu Kolorado, gdzie dzieją się tak ciekawe – geologicznie i krajobrazowo – rzeczy, iż tylko w tym rejonie utworzono aż pięć parków narodowych, z których każdy jest inny, mimo że znajdują się one stosunkowo blisko siebie. Oficjalnie, program wycieczki – z uwagi na ograniczony czas – obejmuje wizytę tylko w jednym z tych parków, czyli właśnie w Bryce Canyon, choć niekiedy udaje się nam także zajrzeć do położonego obok, pięknego i monumentalnego Zion. Kanion Bryce’a jest nie mniej spektakularny, niż Zion, choć bardziej, rzec można, „zwiewny”, wręcz koronkowy. Powstał bowiem w innym czasie, wyrzeźbiony (przez wiatr i wodę) w innych skałach osadowych, dzięki czemu jego wapienne kolumny w kolorze „łososiowym” różnią się znacznie od masywnych ciemno-brunatnych ścian piaskowców oraz żółto-czerwonych skamieniałych wydm jakie spotyka się w Zion. Zerodowana krawędź płaskowyżu w Bryce (mylnie nazwana „kanionem) przybrała kształt biało-różowych skalnych ostańców, tworzących przedziwne, a przy tym niezwykle malownicze amfiteatry, których na terenie parku znajduje się kilka. Schodzi się na ich dno wyznaczonymi szlakami, i dopiero z bliska można zobaczyć ich niezwykłość: to, co z oddali wydaje się być naturalną „koronką”, w rzeczywistości okazuje się być zbiorowiskiem potężnych skalnych monumentów, wśród których znajdują się szczeliny, gdzie rosną pachnące wanilią (!) sosny. Na szlaku jest sucho i gorąco, im schodzi się niżej, tym barwa biało- różowo-ceglasta wapieni staje się bardziej jaskrawa, wręcz oślepiająca – a wszystko to daje efekt baśniowego odrealnienia, oszałamiającego chyba bardziej niż neonowe ekstrawagancje Las Vegas.
Utah to nie tylko stan geologicznych dziwów, ale i Mormonów – ciekawego ludu, niby to amerykańskiego, ale jednak tworzącego odrębną społeczność, rządzącą się swoimi specyficznymi wierzeniami, prawami i obyczajami, z których poligamia jest równie zadziwiająca, jak biznesowy spryt, jaki uczynił z nich jedną z najbogatszych warstw klasowych w Ameryce.
Mormonów poznajemy oczywiście w ich stolicy Salt Lake City, mieście wybudowanym pod górami, na pustyni, nad Słonym Jeziorem w połowie XIX wieku przez pierwszych mormońskich osadników z ich prorokiem i liderem Brighamem Youngiem na czele. Rozległym traktem (ulice w SLC są niezwykle szerokie, bowiem projektowane były tak, aby można było zawrócić na nich konnym zaprzęgiem) dojeżdżamy do Placu Świątynnego (Temple Square), epicentrum religijnego Mormonów, gdzie jakimś cudem, jeszcze w połowie XIX stulecia, udało się tym wycieńczonym drogą na Zachód pionierom wybudować świątynię, która wielkością, rozmachem i architektoniczną zgrabnością zadziwia wszystkich do dzisiaj. Do środka świątyni oczywiście mamy, jako profani, wstęp wzbroniony, ale cała jej gloria widoczna jest z zewnątrz. Zamiast tego możemy wejść do Tabernakulum, siedziby słynnego mormońskiego chóru, którego próbę lub występ (ach, to anielskie brzmienie!) możemy przy odrobinie szczęścia niekiedy usłyszeć. W innej budowli zaś przemawia do nas Chrystus – pod kilkumetrowym białym posągiem (wzorowanym na rzeźbie Duńczyka Thorvaldsena), wysłuchujemy (w języku polskim!) Chrystusa Króla dającego nam napomnienia i przypominającego, że to On właśnie jest Stworzycielem Nieba i Ziemi. Po Placu Świątynnym oprowadzają nas młodzi mormońscy misjonarze – eteryczni, delikatni i grzeczni, lekko nawiedzeni (wszak taka ich rola) a jednak sympatyczni – zwłaszcza wstydliwe siostrzyczki, żyjące jakby w innym świecie… Ta atmosfera i nam się trochę udziela, więc kiedy już – opuściwszy Plac Świątynny i miasto – jedziemy na północ w kierunku Idaho, w autokarze jest cicho i spokojnie, jakby każdego musnęło skrzydło anioła Moroniego, którego złoty, dmący w trąbę, posąg zobaczyliśmy na jednej ze strzelistych wież mormońskiej świątyni.

W Idaho, czyli w stanie ziemniaka, pierwszej elektrowni atomowej, wulkanicznych Księżycowych Kraterów… i Doliny Słońca, gdzie w miasteczku Ketchum zakończył swój żywot Hemingway strzelając sobie z dubeltówki w usta. Pierwszy postój nad cudnym przełomem „Rzeki bez Powrotu” (czyli wijącej się jak nomen omen wąż Snake River) daje nam przedsmak tego, co czeka nas przez następne kilka dni – przeżywanie spektakularnych scenerii Gór Skalistych, obcowanie z dzika przyrodą, oddychanie krystalicznie czystym powietrzem i zażywanie ruchu na licznych górskich szlakach.

Przełomy rzeki Snake, w tle - górskie pasmo Teton (fot. Ansel Adams)

Przełomy rzeki Snake, w tle – górskie pasmo Teton (fot. Ansel Adams)

Na dłużej zatrzymujemy się dopiero w Wyoming, w Jackson Hole – otoczonej górami płaskiej kotlinie – a konkretnie w schronisku położonym w Teton Village,  robiąc stamtąd wypady do miasteczka Jackson oraz Parku Narodowego Grand Teton. Jackson to miejsce stylizowane na Dziki Zachód. Autentyzm został tu wyparty przez turystyczny przemysł – ma to wszak swój urok, bo brak w tym tandety, jednak aby poczuć jakim naprawdę wspaniałym miejscem jest Jackson Hole, trzeba wyjechać poza miasto, w sam środek kotliny, rozejrzeć się wokół, no i paść na kolana przed jedną z najpiękniejszych panoram górskich Ameryki – widokiem pasma Teton, którego granitowe, szaropopielate granie i ośnieżone niebotyczne szczyty stanowią niesamowity kontrast z zielono-niebieskim kobiercem płaskiego dna kotliny, przeciętego meandrami Rzeki Wężowej, z jej brzegami porośniętymi topolami i dzikimi wierzbami. (Nic dziwnego, że było to jedno z najbardziej ulubionych miejsc Ansela Adamsa, najsłynniejszego amerykańskiego fotografa Natury.) Czasem robimy sobie spływ pontonami po rzece (wypatrując przy tym łosi i orłów, które mają nawet wśród tubylców swoje własne imiona); najczęściej jednak płyniemy łódką po Jenny Lake do miejsca, skąd wybieramy się na górski szlak do Hidden Falls, na punkt widokowy Inspiration Point i dalej – zapuszczając się w kotlinę leżącą u stóp wielkiej góry, jaką jest bez wątpienia Grand Teton (4197 m. n.p.m.) Późnym popołudniem wracamy do Teton Village. Po drodze często spotykamy pasące się jelenie mulaki i łanie wapiti, brodzące w wodzie i zajadające się wierzbowymi listkami łosie, na nawet – najczęściej w lasku osikowym, nieopodal rancza Harrisona Forda – czarne niedźwiedzie, które rzadko kiedy zwracają na nas jakąkolwiek uwagę, wspinając się na drzewka i przychylając zielone gałązki swoim małym. Dzień kończy wspólne, zwykle mocno zakrapiane ognisko-grill pod schroniskiem – konsumpcja steków, kiełbas, pieczonych ziemniaków i warzyw. (Jesteśmy zbyt daleko lasu, by zapach pieczonego, ociekającego krwią i tłuszczem mięsa, drażnił nozdrza mieszkających tam naszych dzikich braci mniejszych, choć widzimy jak nasi sąsiedzi – bracia już nam równi – toczą ukradkiem ślinkę.)

Dwa następne dni to szczególna uczta dla oczu, bo jesteśmy w Yellowstone – kolejnym, „kanonicznym” jeśli chodzi o ochronę „dzikiej” przyrody, obszarze wyjętym spod radykalnego wpływu współczesnej cywilizacji. Grand Teton i Yellowstone to dwa parki narodowe, które sąsiadują ze sobą, więc nasza droga ze schroniska w Jackson Hole do granicy z Yellowstone nie jest długa. I tym bardziej się ona nie dłuży, że zewsząd towarzyszą nam nader ciekawe scenerie: wspinamy się bowiem na olbrzymią wyżynę wypiętrzoną przez starożytne mega-wulkany w obrębie Gór Skalistych – nota bene wulkany, które drzemią tylko, gotowe wybuchnąć w super potężnej eksplozji, jaka niewątpliwie spowodowałaby katastrofę ekologiczną (a i cywilizacyjną, jeśli chodzi o ludzi) w skali całego ziemskiego globu. Póki co jednak, nad tymi groźnymi potworami kwitnie i rozwija się bujne życie (jest tak od ostatniego zlodowacenia, jakie miało tutaj miejsce przed dziesięcioma tysiącami lat – tak więc flora i fauna Yellowstone jest stosunkowo młoda), a ich podziemna bliskość sprawia, że na powierzchni dają się zauważyć fascynujące rzeczy i zjawiska, budzące nie tyle strach czy grozę, co wpędzające nas w stan permanentnego zadziwienia. A są to nie tylko tzw. twory termalne (gorące źródła, gejzery, fumarole… (nie sposób nie wspomnieć w tym miejscu o tym, że więcej niż połowa tego rodzaju tworów będących na świecie, znajduje się właśnie tutaj, w Yellowstone); dalej: niezrównane scenerie (w rodzaju Kanionu i Wodospadów Yellowstone), czy wreszcie obfitość dzikiej zwierzyny: całe stada bizonów, jeleni wapiti, antylop, owiec gruborogich… o niedźwiedziach (zarówno czarnych, jak i grizzly) nie wspominając. Nic dziwnego, że ktoś kiedyś pokusił się nazwać Yellowstone amerykańskim Serengeti. Naturalnie o Yellowstone można by pisać i opowiadać bez końca. Zwykle więc pilnowałem się, by nie zarzucić mojej grupy lawiną informacji, a zamiast tego pokazać wszystkim to, co w Yellowstone najlepsze – a co z powodzeniem „napaść” mogło ich złaknione przyrodniczych cudów oczy. Koniecznie więc: Dolny Wodospad na rzece Yellowstone, malowniczo dopełniony bajecznie kolorowym kanionem; wielkie niczym morze Jezioro Yellowstone, nad którym aura często wyczynia dramatyczne spektakle; gejzer Old Faithfull, który z godną podziwu regularnością tryska na kilkadziesiąt metrów do góry białą fontanną gorącej pary wodnej i wody (zazwyczaj w parku widzimy jeszcze kilka erupcji innych gejzerów); fantastyczne tarasy trawertynowe w Mammoth Hot Springs; niewiarygodnie kolorowe sadzawki gorących źródeł, jak choćby Morning Glory Pool… etc. Niezapomniane są też bliskie (niekiedy zbyt bliskie) spotkania z yellowstońską zwierzyną: imponuje zwłaszcza widok wielotysięcznych stad bizonów pasących się w rozległych zielonych dolinach. Wielkie wrażenie robią też nie mniej liczne stada wapiti, które w Mammoth Hot Springs podchodzą tak blisko zabudowań, że trzeba im schodzić (ewentualnie zjeżdżać) z drogi (to samo zresztą odnosi się do bizonów). Jednakże największym przeżyciem jest spotkanie z najgroźniejszą bestią jaka w Yellowstone żyje – niedźwiedziem grizzly.
W parku można byłoby się zatrzymać co najmniej na tydzień (sam spędziłem w nim w sumie kilka miesięcy swojego życia i nigdy – zwłaszcza podczas prywatnych „niesłużbowych” pobytów – nie miałem tego miejsca dość), jednak parę dni wystarczy, by docenić niezwykłość tego najstarszego i najsłynniejszego parku narodowego na świecie.

Wspomnienie szalonych czasów: z jedną z gru w Parku Narodowym Yellowstone

Wspomnienie szalonych czasów: z jedną z moich grup w Parku Narodowym Yellowstone

.

W zależności od pogody, wyjeżdżając z Yellowstone, wybieraliśmy drogę biegnącą przez Wyoming (wtedy musieliśmy „przebić się” przez pasmo niewyobrażalnie starych gór Big Horn z ich niepowtarzalną rzeźbą terenu) lub przez Montanę – stan nie tylko (jak sama nazwa wskazuje) górzysty, ale i obdarzony „wielkim niebem”: Big Sky State to z kolei przydomek Montany. Następnym punktem naszego programu była obowiązkowo Diabelska Wieża – wysoka na niemal 400 m. skała przypominająca gigantyczny pień ściętego drzewa, będąca niczym innym jak pozostałością po wulkanicznej intruzji odsłoniętej z czasem wskutek erozji otaczającego ją terenu. Ta jedna z największych osobliwości geologicznych amerykańskiego Zachodu (nota bene pierwszy w Stanach Zjednoczonych „Narodowy Pomnik” przyrody, ustanowiony w 2906 r. przez prezydenta T. Roosevelta) zadziwia każdego roku setki tysięcy przybyszów z całego świata, ciesząc się jeszcze większą popularnością po tym, jak Steven Spielberg postanowił, że „wystąpi” ona w jego filmie „Bliskie spotkania trzeciego stopnia”, który okazał się wielkim międzynarodowym „hitem”.
Devil’s Tower widoczna jest już z odległości kilkunastu kilometrów (stosunkowo łatwo można ją dostrzec na tym lekko pofałdowanym terenie będącym klasyczną prerią), ale największe wrażenie robi swoim ogromem z bliska, kiedy możemy dotknąć jej twardych jak stal bazaltowych kolumn, i spojrzeć w górę, gdzie często można wypatrzeć śmiałków wspinających się na jej płaski wierzchołek. Wulkaniczną Wieżę otacza sosnowy las, u jej nasady utworzyły się skalne rumowiska potężnych głazów, a nieopodal znajdują się kolonie piesków preriowych, które wbrew nazwie są gryzoniami, tyle że bardzo płochymi i ostrzegającymi się charakterystycznym piskliwym szczekaniem.

Na czarnych Wzgórzach - pod głowami prezydentów z granitu

Na Czarnych Wzgórzach – pod granitowymi głowami prezydentów (Mt. Rushmore)

Jesteśmy jeszcze w Wyoming, lecz stąd już niedaleko do Czarnych Wzgórz, które leżą w Dakocie Południowej. Black Hills przypominają otoczoną morzem prerii górzystą wyspę porośniętą lasem, który wydaje się być bardzo ciemny (niemal czarny), jeśli patrzymy nań z daleka (stąd właśnie wzięła się nazwa tych wzgórz). Mimo, że z rejonu tego utworzono coś w rodzaju olbrzymiego parku rozrywki, jest tutaj wiele miejsc wartych zobaczenia, a naturalne piękno tej ziemi zdołało się jakoś oprzeć dewastacji przez zaborczy – i kiczowaty pod wieloma względami – przemysł turystyczny. Teren Czarnych Wzgórz jest dość rozległy więc stosunkowo łatwo jest uciec tu od tłumów – i jeśli tylko natura pociąga nas bardziej od turystycznego lunaparku, można zawitać do Parku Narodowego Jaskini Wiatrów gdzie czeka na nas nie tylko ciekawa jaskinia, ale położone nad nią tereny nieskażonej dzikiej przyrody – podobnie jak w w Parku Stanowym im. Custera, gdzie w bród jest zwierzyny, z owcami górskimi, jeleniami i bizonami na czele. Lecz będąc tutaj nie można jednak oprzeć się pokusie zobaczenia słynnej Mt. Rushmore, na której granitowym zboczu wyrzeźbiono głowy czterech prominentnych amerykańskich prezydentów, jak również, położonego nieopodal, konkurencyjnego niejako dla Mt. Rushmore miejsca zwanego Crazy Horse Memorial, gdzie nasz rodak Korczak Ziółkowski zapoczątkował tworzenie czegoś, co ma być największą rzeźbą na świecie – wykuty w górze pomnik wodza Indian Szalonego Konia. Jednakże, podczas gdy prezydenckie głowy budzić mogą mieszane uczucia (niemalże szowinistyczna ingerencja w pejzaż Czarnych Wzgórz, turystyczny moloch gwałcący piękno Natury), to rzeźba szalonego Konia imponuje nie tylko artystycznym rozmachem, ale i przesłaniem, które oddaje hołd pierwotnym mieszkańcom tej ziemi, wypartym przez osadników i przepędzonych przez ekspedycję Custera po tym, kiedy znaleziono tu złoto – za co Indianie wzięli okrutny odwet w słynnej bitwie nad rzeką Little Big Horn.
Na Czarnych Wzgórzach zostawaliśmy na noc, zatrzymując się w jednym ze starych historycznych hoteli Deadwood, będącym klasycznym miasteczkiem Dzikiego Zachodu, rozsławionym nie tylko przez gorączkę złota, która tę górska osadę powołała do życia, ale i przez legendarnych zabijaków w rodzaju Dzikiego Billa Hickoka czy Calamity Jane. Ci bardziej zażywni z nas do późna w nocy mogli więc testować trunki w jednym z tutejszych saloonów – dokładnie takim, jakie znaliśmy z jakże popularnych ongiś (zwłaszcza wśród starszych pokoleń) westernów – ewentualnie paść w szalonych tańcach na saloonową, zaśmieconą i zbrukaną podłogę z trzeszczących, wysuszonych desek.

W dalszej drodze na wschód, zanim dotarliśmy w okolice Wielkich Jezior, oprócz kilkunastogodzinnej jazdy przez farmy, pastwiska i pola uprawne Dakoty Południowej, Minnesoty i Wisconsin, (które zaledwie przed stu kilkudziesięcioma laty były bezkresnym obszarem prerii dziewiczych jeszcze wówczas Wielkich Równin) czekała nas wizyta w Badlands, czyli na „złych” ziemiach, które wszak złe były tylko dla pierwszych pionierów, bo nie mieli oni żadnego pożytku z tej jałowej, pustynnej i gliniastej gleby, stanowiąc tylko trudną do przebycia przeszkodę w ich dalszej wędrówce na Zachód. Teraz jednak na Badlands patrzymy inaczej, zadziwieni ich księżycowym krajobrazem, rzeźbą i barwami przypominającymi jakieś kolorowe przekładańce z ciasta lub piaskowe babki. Po wyjeździe z Badlands krajobraz staje się monotonny jak niekończące się pastwiska dla bydła i kukurydziane pole, ciekawie zaczyna się dopiero wtedy, kiedy zbliżamy się do dolin „królowych” amerykańskich rzek, jakimi niewątpliwie są Missisipi i Missouri. W Wisconsin zaś robi się już bardzo zielono, jednakże oraz większa ilość zabudowań wskazuje na to, że zbliżamy się do północnych krańców stanu Illinois – rejonu mocno „ucywilizowanego” i zurbanizowanego. Wreszcie nocą docieramy do Wietrznego Miasta.

Tego dnia jestem w domu – odpoczynek od wszystkiego i wszystkich, doprowadzenie się do porządku, zajęcie się własnymi sprawami, nabranie oddechu przed dalszą drogą… Chicago zaś pokazuje wycieczkowiczom jeden z moich kolegów i znajomych, także parających się przewodnictwem: Andrzej Kulka, Zbyszek Banaś lub Jurek Skwarek. Tak więc grupa ma okazję poznać nie tylko Wietrzne Miasto, ale i ciekawych ludzi (AK to znany wśród Polonii autor przewodników, bardzo doświadczony pilot, prowadzący wyprawy do najdalszych zakątków globu; ZB – oprócz tego, że zajmuje się turystycznym przewodnictwem, to jest także jednym z najlepszych polsko-amerykańskich krytyków filmowych; JS to pasjonat i nestor globtroterstwa i włóczęg po całym świecie.) Na zwiedzanie Chicago przeznaczony jest cały dzień. To dużo i mało jednocześnie. Mało, po poznajemy miasto tylko powierzchownie; dużo, bo można zobaczyć urbanistyczną esencję miasta nad Jeziorem Michigan: downtown, czyli śródmieście z jego drapaczami chmur, wprawdzie nie tak licznymi, jak na Manhattanie, ale nie mniej znanymi i imponującymi, wśród których wyróżniają się wieżowce John Hancock Center oraz Sears Tower (w programie jest wyjazd na teraz widokowy jednego z nich, skąd widać imponującą panoramę metropolii i wielkiego jak morze Jeziora Michigan). Jest również przechadzka po tzw. Magnificent Mile (Wspaniałej Mili) – czyli po paru kilometrowej promenadzie biegnącej wzdłuż Michigan Avenue: to tam, gdzie Chicago jest najbardziej „wystawne”, pełne drogich sklepów, bogactwa i światowego szyku. Spaceruje się też po parkach leżących nad Jeziorem, wzdłuż Columbus Drive, obok wielkiej i ozdobnej Fontanny Buckingham, Planetarium Adlera, Akwarium Shedda i Muzeum Historii Naturalnej i Ziemi. Przy tej okoazji, bez przesady można stwierdzić, że Chicago posiada najładniejsze downtown z wszystkich amerykańskich miast – jest więc co pokazywać. Niekiedy, zwłaszcza gdy pogoda nie sprzyja, zagląda się do Chicagowskiego Instytutu Sztuki, gdzie zgromadzono przebogatą kolekcję sztuki z całego świata, w tym wspaniałą galerię malarstwa.
Wypada też zajrzeć na słynne Jackowo, które stanowi centrum chicagowskiej Polonii. Wprawdzie pod względem architektonicznym to żadna atrakcja – i raczej nie ma się czym w tej dzielnicy chwalić – to kolacja w jednej z polskich restauracji pozwala wszystkim przypomnieć sobie swojskie smaki i zapachy, których być może niektórym już zaczynało podczas ostatnich paru tygodni testowania amerykańskiej gastronomii, brakować.

Chicago – Niagara: to najdłuższy, liczący bez mała 1000 km. przejazd na naszej trasie. Wyruszamy więc o wyjątkowo nieprzyzwoitej porze (5-ta nad ranem!), jedziemy przez Indianę, Ohio, przez kawałek Pensylwanii, wjeżdżamy do stanu Nowy Jork i około 3-ej po południu jesteśmy w okolicach wodospadu, a unoszącą się nad nim mgłę z rozpryskanej wody widzimy już z odległości kilkunastu kilometrów. Do tej pory widoki za autokarowym oknem były nieszczególne – typowa nudna zabudowa amerykańskiej prowincji – tym bardziej teraz wszyscy czują podniecenie, bo oto za chwilę objawi się przed naszymi oczami kolejny przyrodniczy „cud” świata: wodospad Niagara! Lecz nie jest tak łatwo dostrzec jego potęgę – będąc na krawędzi, widzimy tylko wodę znikającą gdzieś w niewidocznej dla nas czeluści; dopiero wyprawa małym stateczkiem w pobliże spadających mas wody, daje nam wyobrażenie, czym tak naprawdę jest ten wodospad – nieujarzmioną siłą i grzmiącym kolosem, przy którym człowiek może się poczuć jak Calineczka w łupinie orzecha, wydana na pastwę nieposkromionego żywiołu. Pływając po rzece jesteśmy właściwie na samej granicy z Kanadą. W duchu żałuję trochę, że wodospadu nie możemy zobaczyć z kanadyjskiej strony – bo dopiero stamtąd dobrze są widoczne te jego niespotykane nigdzie indziej na świecie wymiary.

Tęcza nad Niagarą - widok wodospadu od strony kanadyjskiej

Tęcza nad Niagarą – widok wodospadu od strony kanadyjskiej

.

Kiedy tak jechaliśmy w poprzek całego kontynentu, niemal cały czas towarzyszyła nam amerykańska przyroda. Natura dominowała w programie wycieczki, z wyjątkiem kilku początkowych dni w Kalifornii, pobytu w neonowym Las Vegas i nad Jeziorem Michigan w Chicago. Zbliżaliśmy się jednak do Wschodniego Wybrzeża i całą eskapadę przyszło kończyć mocnym akcentem cywilizacyjnym, bo wielkie metropolie rozłożone nad Atlantykiem to ta Ameryka zurbanizowana, zabudowana, zindustrializowana – z finansowym centrum świata na Manhattanie, początkiem swojej historii w Filadelfii i stolicą w Waszyngtonie, będącym siedzibą władz amerykańskiego imperium. Zanim jednak dotarliśmy do największego na świecie Megalopolis (warto przypomnieć, że w miastach – de facto połączonych ze sobą terenami zabudowanymi – począwszy od Waszyngtonu aż po Boston, mieszka blisko 50 mln. ludzi), naturalne piękno amerykańskiej przyrody pokazywało się nam jeszcze raz w całej swojej krasie, kiedy docieraliśmy do Apallachów. I zwłaszcza jesienią, kiedy eksplozja kolorów zamienia lasy liściaste porastające zbocza tych gór w niewiarygodnie barwny kobierzec, nie można było oderwać wzroku od tych fantastycznych widoków. Wprawdzie nie było w nich już takiego dramatyzmu, jaki pamiętaliśmy z pobytów w Sierra Nevada i w Rocky Mountains (Appallachy są górami bardzo starymi – przez ostatnie kilkaset milionów lat zerodowały tutaj warstwy skał osadowych grube na kilka kilometrów) ale pejzaż działał na nas równie silnie, tyle że już w innej nieco zmysłowej tonacji.

Żegnaj Naturo, witaj Cywilizacjo – zbliżamy się do wschodniego krańca kontynentu.  Kiedy ponad 200 lat temu szukano miejsca pod stolicę młodego państwa, Północ i Południe poszły na kompromis i wybrano ziemię na Potomakiem, w centralnej części atlantyckiego wybrzeża, nota bene w pobliżu posiadłości Jerzego Waszyngtona pod Mount Vernon. Na przełomie XVIII i XIX wieku zaczęto budować Dom Kongresu i Dom Prezydenta oraz The Mall według planu francuskiego oficera i architekta L’Enfanta, który kreśląc go miał w głowie paryskie Pola Elizejskie. Jednakże przez kilkadziesiąt lat w Waszyngtonie (bo oczywiście o tym mieście tu mowa) wszystko to taplało się w błocie, otoczone było przez bagna i dopiero po osuszeniu gruntu pod koniec XIX stulecia National Mall nabierał stopniowo aparycji takiej, jaka jest widoczna dzisiaj. I trzeba przyznać, że jest to widok robiący wielkie wrażenie, zwłaszcza kiedy stoimy na tarasach Kapitolu i ze wzrokiem skierowanym na wschód, ogarniamy szeroki na pół kilometra i długi na trzy kilometry pas zieleni, alej, stawów i wielkich neoklasycznych budowli, w których znajdują się muzea i siedziby ministerstw. W centrum National Mall wznosi się strzelisty, wzorowany na egipskich obeliskach, Pomnik Waszyngtona (swego czasu najwyższa budowla na świecie – 170 m. wysokości), zaś na jego przeciwległym końcu widać Mauzoleum Lincolna (z nadludzko wielkim kamiennym prezydentem w środku). Kierując wzrok na prawo i biegnąc nim wzdłuż rozchodzącej się promieniście od Kapitolu Alei Pensylwańskiej. natrafiamy w końcu na Biały Dom, do którego czasami udaje się nam później wejść. Podobnie zdarzały się nam także wizyty w sali, gdzie obradował amerykański Senat, jak i w Izbie Reprezentantów – ale to było w czasach, kiedy jeszcze kongresmeni cieszyli się jako-takim uznaniem Amerykanów. Zawsze też starałem się zabrać wszystkich na drugi brzeg Potomaku, gdzie znajduje się rozległy, wypełniony setkami tysięcy białych, ustawionych równiutko w rzędach krzyży, znaczących groby amerykańskich żołnierzy, którzy ginęli w tych wszystkich beznadziejnych – bardziej niesprawiedliwych i bezsensownych, niż uprawnionych i mających jakiś sens – wojnach toczonych na obcych kontynentach.
Kontynuację wątków patriotycznych i historycznych mieliśmy w położonej zaledwie o godzinę jazdy od Dystryktu Kolumbii Filadelfii – „Mieście Braterskiej Miłości”, pierwszej stolicy Stanów Zjednoczonych, gdzie nabierały formy i znaczenia pierwsze amerykańskie instytucje państwowe i gdzie w 1776 roku ogłoszono Deklarację Niepodległości. Filadelfia to właściwie jedyne miasto w USA posiadające „starówkę” – kilka przecznic kolonialnej zabudowy, z charakterystycznymi, kanciastymi domkami z czerwonej cegły. Po waszyngtońskiej megalomanii, kameralność starej Filadelfii uspokajała, spacer wśród urokliwych kamieniczek relaksował na tyle, że można było jeszcze wstąpić do jednej z nich i zobaczyć mieszkanie, w którym mieszkał po amerykańskiej rewolucji Tadeusz Kościuszko (jak również Julian Ursyn Niemcewicz). Nie można było też zapomnieć o tym, że Filadelfia to także miasto Benjamina Franklina – bodajże największego amerykańskiego „człowieka renesansu” i odwiedzić kilka miejsc związanych z tym wybitnym pisarzem, politykiem, filozofem i uczonym; no i oczywiście… Rocky’ego Balboa.

Początkowo program wycieczki obejmował także wizytę (i nocleg) w Atlantic City lecz po jakimś czasie doszedłem do wniosku, że nie warto tracić czasu i sił na to miasto rozpasanego kiczu, niewybrednej rozrywki i hazardu – tym bardziej, że mieliśmy już za sobą doświadczenie Las Vegas, kasynowej stolicy świata par excellence. O tyle jednak dobrze było się tam zjawić, bo stwarzało to możliwość bezpośredniego zetknięcia się z Atlantykiem, co było swoistym dopełnieniem pielgrzymki od jednego wybrzeża do drugiego – z rytualnym niemal zanurzeniem stóp i rąk w obu oceanach.
A siłą, kondycją i chęciami należało jeszcze dysponować, bo czekał nas jeszcze przecież wielki finał w miejscu, które dla całego świata stanowi esencję Ameryki. Mowa oczywiście o Wielkim Jabłku, Gotham City, mieście, które nigdy nie śpi… czyli o Nowym Jorku. W naszym parudniowym pobycie w New York City skupialiśmy się naturalnie na Manhattanie, bez wątpienia najciekawszym okręgiem spośród pięciu nowojorskich borough. Nieprzypadkowo Manhattan należy do najtłumniej odwiedzanych miejsc turystycznych na świecie (ponad 50 mln. przybyszów  rocznie; dla porównania: Paryż odwiedza o połowę ludzi mniej). Dwa dni na zwiedzenie Nowego Jorku (czasami nasz pobyt tutaj był o jeden dzień dłuższy) to nie za wiele, niemniej jednak wystarczało czasu, by uświadomić sobie jego ogrom i poczuć charakter. I znowu: o mieście tym można by tu całą księgę spisać, wspomnę więc tylko o „żelaznych” punktach programu naszej wizyty. A więc, obowiązkowo: rejs na Liberty Island i bliskie spotkanie ze Statuą Wolności; przechadzka (niekiedy przejażdżka rowerem) po Parku Centralnym, wizyta na Wall Street, na Broadway’u i Piątej Alei, niekiedy na brooklińskim polskim Greenpoincie, w Chinatown lub w Little Italy; opłynięcie Wyspy Manhattan rzekami Wschodnią i Hudson; dla chętnych (do wyboru): wizyta w Metropolitan Museum, American Museum of Natural History lub Museum of Modern Art… Wreszcie panorama Nowego Jorku widziana z najwyższego wieżowca World Trade Center (wtedy jeszcze Twin Towers stały, oferując niezapomniany widok na spory kawał metropolii w promieniu kilkudziesięciu kilometrów) lub z najsłynniejszej budowli miasta, będącej, rzec można, jego symbolem: Empire State Building). Tak więc, w NYC spadała na nas cała masa wrażeń – Manhattan w dzień, Manhattan nocą (to jakby dwa zupełnie inne miasta), betonowo-aluminiowo-szklana dżungla z lasem wieżowców i kanionami gęstej, miejskiej zabudowy, wypełnionymi rzeką samochodów i tłumami ludzi – oszołomienie, które nie pozwalało na chwilę odpoczynku i jakieś racjonalne odniesienie się do zjawiska, które dla większości z nas było nieporównywalne z czymkolwiek, co widzieliśmy do tej pory na świecie. Dość wspomnieć, że nasza szalona wielotygodniowa eskapada kończyła się mocnym akcentem: nocą spędzoną na Broadway’u – wpierw obejrzeniem jednego z tutejszych musicali, a później (dla silnych i wytrwałych) wypadem do któregoś z wielu nocnych klubów jazzowych (ot, choćby go Blue Note czy też Birdland).
I tak oto, następnego dnia – w lepszej lub gorszej kondycji, ale jednak zawsze szczęśliwie – docieraliśmy na lotnisko Kennedy’ego,  gdzie żegnaliśmy naszych przyjaciół z Polski (goodbye kisses), po czym, sami już i bez większych szaleństw, wracaliśmy na wpół opustoszałym autokarem do Chicago.
Tak, za każdym razem, kończyła się dla mnie ta wielka przygoda z amerykańskim kontynentem, bez wątpienia jedna z największych przygód mojego życia.

greydot

New York minute - w Parku Centralnym na Manhattanie

New York minute – w Parku Centralnym na Manhattanie

.

Cóż, to co miało być zaledwie szkicem odnoszącym się do mojej najdłuższej trasy jaką realizowałem, kiedy przez kilka lat zajmowałem się turystyką, rozrosło się do takich rozmiarów, iż może przerazić co bardziej niecierpliwych czytelników – a jednak tak naprawdę szkicem pozostaje, bo doprawdy jest to tylko muśnięcie opisu kilkutygodniowej wycieczki po Stanach Zjednoczonych, którą miałem swego czasu przyjemność – i szczęście – organizować i prowadzić. Tak, to była jedna z wielkich przygód mojego życia – nie tylko doświadczenie zawodowe, ale poznawcze – zarówno jeśli chodzi o spotkania z ciekawymi ludźmi, jak i poznanie samej Ameryki.
Bez fałszywej skromności mogę napisać, że wszystkie te eskapady były bardzo udane i do dzisiaj zachowałem na to dowody w postaci dziesiątków listów i kartek otrzymanych od moich towarzyszy podróży.
Nie będę ukrywał, że realizacja takiej wycieczki była dla mnie wielkim wyzwaniem, a tym samym niezwykłą mobilizacja do tego, by zgłębić wiedzę o kraju, który stał się moim drugim domem, jak również do tego, by wzmocnić własną kondycję fizyczną i psychiczną (skok adrenaliny powodował, że prowadzenie tej wycieczki wprowadzało mnie jakby w stan permanentnego rauszu), tudzież wyrobić w sobie cechy, które do tej pory uważałem za niezbyt dobrze mnie określające (jak np. cierpliwość), czy wreszcie przezwyciężyć swoją wrodzoną nieśmiałość (to ciekawe, że zbierałem przy tej okazji pochwały za swoją odwagę ;) )
Nigdy nie byłbym w stanie dokonać takiego wysiłku, gdyby nie pasja, jaką było dla mnie (moje prywatne) odkrywanie Ameryki, a zwłaszcza zauroczenie amerykańskim Zachodem – całym tym jego krajobrazowym splendorem i Naturą, które pozostają dla mnie czymś wspaniałym i nieporównywalnym z żadnym innym rejonem na świecie.
Bardzo zależało mi na tym, aby zdobytą przeze mnie wiedzą i doświadczeniem dzielić się z innymi – starałem się więc, by wycieczki te miały walor nie tylko imprezowy, ale przede wszystkim edukacyjny. O tyle z realizacją tego było łatwiej, że zdecydowana większość uczestników głodna i chłonna była wiedzy (wśród nich było sporo ludzi kultury, nauczycieli, wykładowców wyższych uczelni, także biznesmenów – choć ci ostatni stanowili chyba najbardziej specyficzną grupę „specjalnej troski”). Byli to więc zazwyczaj ludzie bardzo ciekawi i zainteresowani tym, co spotykało ich na trasie – a że z wyborem miejsc atrakcyjnych i wartych zobaczenia nie było problemu, to i zwykle imprezy te kończyły się sukcesem.
Równolegle z prowadzeniem wycieczek zajmowałem się pisaniem artykułów do prasy polonijnej, gdzie w cyklu „Krajobrazy, ludzie, zdarzenia – wędrówki po Ameryce” starałem się popularyzować różne wątki i aspekty dotyczące kraju – jego historii, przyrody i zamieszkujących go ludzi. I to było dla mojego pilotażu jak znalazł, ponieważ zdobytą w ten sposób wiedzę (a pisanie tych tekstów zmuszało mnie do dość szerokich studiów i to w zakresie różnych dziedzin wiedzy – począwszy od zoologii, geologii, przez historię i kulturę, na socjologii i polityce skończywszy) mogłem wykorzystać w mojej pracy przewodnika, nie mówiąc już o egoistycznej stymulacji i ćwiczeniu mózgu.  Każdy bowiem dzień dotyczył innego wątku – miejsca i tematy zmieniały się jak w kalejdoskopie – a ponieważ spędzaliśmy w autokarze sporo czasu ze względu na długie przejazdy, to i była okazja, by o tym mówić i rozmawiać (dla uatrakcyjnienia programu – a i rozruszania towarzystwa – robiłem konkursy sprawdzające to, co grupa zapamiętała z moich prelekcji – dla najlepszych przewidziane były nagrody w postaci fotograficznych albumów).
Oczywiście z nadmiarem przekazywanej wiedzy nie można było przesadzać – musiałem też dostosowywać to, co mówiłem do danej sytuacji – do poziomu, oczekiwań, charakteru i zainteresowań grupy.
No i cierpliwość i jeszcze raz cierpliwość… Każdy, kto miał do czynienia z polskim fenomenem grupy zorganizowanej, wie czym pachnie z takim organizmem dłuższe – ale też i krótsze – obcowanie. Nie wiem, czy coś takiego jak charakter narodowy istnieje, ale ujawnianie się pewnych cech specyficznych naszych rodaków, (o których nie mam wszak najmniejszej ochoty tu pisać) bywały dla mnie niekiedy dość traumatycznym doświadczeniem, z którym w końcu musiałem jakoś dawać sobie radę. Robiłem więc wszystko, aby to nie malkontenci nadawali ton całej imprezie, ale ci, którzy podchodzili do sprawy pozytywnie, przyjaźnie – gotowi na przeżycie wspaniałej przygody, być może nawet podróży swojego życia.
Na szczęście, niemal zawsze się to udawało.

To prawda, miałem jeszcze zamiar napisać słów parę na temat tzw. turystyki masowej – ze specjalnym uwzględnieniem uwikłania w nią większych grup autokarowych – lecz rozmiar tego tekstu również i mnie samego w końcu bez mała przeraził, więc pora napisać: basta! Ale niczego nie żałuję i z niczego nie mam zamiaru się tłumaczyć. Pisanie tego wszystkiego było dla mnie frajdą – a ponadto powrotem do niezapomnianych chwil i przeżyć, jak również utrwaleniem ich (przynajmniej na jakiś czas) w świecie, w którym wszystko (a zwłaszcza to, co dobre) tak szybko przemija. Mam również nadzieję, że przybliżyłem niektórym czytelnikom piękno amerykańskiej ziemi. I że tekst ten posiada pewien walor praktyczny, który można wykorzystać, realizując własny plan odwiedzin tej fascynującej części naszego globu, jaką jest bez wątpienia kontynent Ameryki Północnej.

greydot.

Powiązane wpisy: „SZKICE O AMERYKAŃSKIEJ SCENERII”,   „WYPRAWA NA ZACHÓD”.

New York by night: Time Square – rozjarzone serce Manhattanu – widok z Empire State Building

Nowy Jork nocą: Time Square – rozjarzone serce Manhattanu (widok z Empire State Building)

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

.

URSUS ARCTOS HORRIBILIS, czyli o spotkaniu z grizzly

.

Któż to wie… tego wpisu mogłoby nie być. I w ogóle mogłoby być „po ptakach”, czyli po blogu. Nie wspominając już o mnie samym. Lecz po kolei. Wszystko wydarzyło się w Parku Narodowym Lodowców w Montanie – wśród najpiękniejszych scenerii górskich na świecie, które, jak się okazało, mogą być niezwykłym tłem dla całkiem nieoczekiwanych dramatycznych wydarzeń.

.

Grizzly

Grizzly

.

NOC SZALEJĄCYCH GRIZLLY

W schronisku Granite Park Chalet, dom którego dotarliśmy na noc po całodniowym marszu w górach, nasłuchaliśmy się opowieści o niedźwiedziach, a największą uwagę przykuła ta, którą ranger nazwał „Nocą Grizzly”.
To były pierwsze ofiary tych bestii na terenie parku Glacier. Jednej nocy, w dwóch niezależnych od siebie incydentach, zagryzione zostały dwie młode kobiety. Pierwsze z z tych tragicznych wydarzeń miało miejsce zaledwie kilkaset metrów od Granite Park Chalet, tak że przeraźliwe krzyki zagryzanej dziewczyny słyszeli wszyscy goście schroniska, którzy zostali nimi rozbudzeni tuż po północy pewnej sierpniowej nocy 1967 roku.

Jak do tego doszło?
Otóż para młodych ludzi postanowiła przespać się (bez namiotu) w okolicznym lesie. Kiedy już pogrążeni byli w głębokim śnie, pojawił się czterysto-kilogramowy grizzly i zaczął wydzierać ich ze śpiworów. Mężczyzna, mimo że gryziony był po rękach, nogach i głowie, zdołał powstrzymać się od krzyku. Niestety, nie zdołała tego zrobić kobieta, i jej wrzask rozsierdził tylko niedźwiedzia, który zaczął ją wlec na dół po zboczu góry.
Jej zwłoki, a właściwie tylko część ciała, gdyż około 30 % zostało zjedzone przez zwierzę, znaleziono nad ranem kilkaset metrów dalej.

Tej samej nocy, w podobny sposób, tyle że w miejscu oddalonym o kilkanaście kilometrów (sprawcą był już inny grizzly), zginęła jeszcze jedna kobieta. Również i jej nie mógł pomóc towarzyszący jej człowiek. Kiedy grizzly zaatakował ich obozowisko (mimo że oprócz nich było jeszcze kilka osób) i zaczął ich „podjadać”, mężczyzna, który przeżył atak, usłyszał tylko jej słowa: „odgryzł mi ramię”, a zaraz potem: „Boże, jestem już martwa„. Trudno wyjaśnić ten zbieg okoliczności: dlaczego akurat tej nocy – w dwóch znacznie oddalonych od siebie miejscach – grizzly oszalały, zamieniając się w ludojadów.

Do tej pory na terenie Parku w podobny sposób zginęło 11 osób.
Gdzie jest napisane, że do tego grona nie mogłem dołączyć ja albo moja żona?

OKO W OKO Z BESTIĄ

GrizzlyWracaliśmy ze szlaku Iceberg Lake, położonego w okolicy doliny Many Glacier (cudownego zresztą, liczącego ponad 16 km.), było późne popołudnie więc starałem się zwiększyć tempo, gdy oto przed oczami, tuż obok ścieżki, mignęło mi coś w rodzaju płowo-brązowej czapy.
Dopiero w sekundę później uzmysłowiłem sobie, że to może być grizzly.
Schyliłem się gwałtownie i cicho wycofałem kilka kroków do tyłu za pagórek, dając znak idącej kilkanaście metrów za mną żonie, by zrobiła to samo. Byliśmy zbyt blisko, aby ujawnić przed niedźwiedziem swą obecność (co jest wskazane, kiedy widzi się je z daleka). Najniebezpieczniejszej bowiem jest wtedy, gdy zwierzęta te czują się zaskoczone. Wówczas mogą zaatakować, a nie ma sposobu, by przed nimi uciec, jako że potrafią biec z prędkością przekraczającą 50 km. na godz. – szybsze są więc od niejednego konia. Jeszcze kilka kroków dalej i znalazłbym się oko w oko z grizzly… i mogłoby to być moje ostatnie spojrzenie.

Przeczekaliśmy w ciszy kilka minut, zanim zdobyłem się na to, by wychylić głowę zza porośniętego trawą pagórka. Wtedy zobaczyłem drugiego niedźwiedzia, tyle że ciemno-brązowego, jeszcze większego niż ten płowy. Na szczęście oba zwierzaki oddalone były już od nas o jakieś 60 – 70 metrów (co zresztą też jest odległością niebezpieczną).
W międzyczasie dołączyła do nas inna para piechurów.

I wtedy zrobiłem rzecz mało rozsądną, mógłby ktoś powiedzieć – głupią. Zwiększyłem mianowicie czułość mojego aparatu (by uzyskać ostrzejsze zdjęcia) i wyruszyłem w kierunku niedźwiedzi, nie reagując na lekko przerażony szept mojej żony i bladość mężczyzny, który aż przysiadł z wrażenia na piaszczystej ścieżce i powtarzał: „tylko nie patrzcie mu w oczy, nie patrzcie mu prosto w oczy” (jego towarzyszka jednak była równie ciekawa, jak ja).
Niewidoczny dla zwierząt przekradłem się około 20 metrów w ich stronę, przykucnąłem za rzadkim krzakiem huckleberry, lekko wychyliłem się i wtedy ponownie zobaczyłem pysk czarnej bestii. Tym razem grizzly uniósł do góry nos i zaczął nim powąchiwać. Zdałem sobie sprawę, że jestem po nawietrznej stronie i że zwierzę wyczuło moją obecność (no cóż, Calvin Klein Escape).

Wszak zrobiło to na mnie takie wrażenie, że zrezygnowałem ze zdjęć i wycofałem się na uprzednie pozycje, co zostało przyjęte z niejaką ulgą, zwłaszcza przez Anię.
Wkrótce zorientowałem się, że niedźwiedzie wspinają się zboczem do góry w kierunku osikowego zagajnika. Kilka minut później na szlaku za nami pojawiło się kilka innych osób. Pomyślałem wówczas, że sytuacja nie jest już tak groźna… tym bardziej, że grizzly zdały sobie sprawę z naszej obecności, niejako oswoiły się z tym i nie zwracając na nas większej uwagi, wyjadały coś z trawy i krzewów.
Wtedy już mogłem spokojnie obserwować je przez mój teleobiektyw i zrobić im kilka zdjęć.

I tak, szczęśliwie, zakończyła się moja, bez wątpienia najbardziej emocjonująca, przygoda w Glacier National Park w Montanie.

BARIBAL I SERCE MOJEJ ŻONY

W związku z tym, że swego czasu spędziłem kilka lat na amerykańskim Zachodzie, bywając wielokrotnie w parkach narodowych, w górach, nad jeziorami, w pustyni i w puszczy… widok niedźwiedzi nie był dla mnie czymś niezwykłym. Nigdy jednak nie znalazłem się tak blisko tej dzikiej bestii, jaką jest grizzly. I należy pamiętać, że grizzly cały czas tą bestią pozostaje, mimo naszych naiwnych wyobrażeń o jego misiowatej naturze niezdarnego szatłapy.
Niezdarny szatłapa! Jakże dalekie jest to od rzeczywistości!

Zresztą, kilka dni wcześniej (po stronie kanadyjskiej parku, w Waterton), także zupełnie niespodziewanie, natknęliśmy się na niedźwiedzia czarnego (nagle spostrzegłem go za plecami mojej żony, kiedy zajęty byłem fotografowaniem niezwykle malowniczego hotelu Prince of Wales).

.

Hotel Prince of Wales w Waterton (Alberta, Kanada). (Czarny misio w lewym dolnym rogu.)

Hotel Prince of Wales w Waterton (Alberta, Kanada). (Czarny misio w lewym dolnym rogu.)

.

Tym razem jednak zaledwie jeden rzut oka wystarczył, bym ocenił sytuację jako niegroźną i mimo nieco panicznej reakcji mojej żony (biedna, wymachiwała rękami biegnąc w moją stronę, ale dopiero zaczęła krzyczeć wtedy, kiedy była już bliżej mnie…) nabrałem pewności, że misio nie zwraca na nas najmniejszej uwagi. Poza tym niedźwiedzie czarne są jednak mniej agresywne od grizzly.
(Później się dowiedziałem, że Ania dlatego nie krzyczała, ponieważ nie chciała wystraszyć baribala, aby umożliwić mi zrobienie zdjęcia… No nie! A ja mimo wszystko nie skierowałem aparatu w ich stronę… Zapomniałem o tym, bo… jednak bardziej obawiałem się o serce mojej żony.)

CO NAS POCIĄGA?

Niedźwiedzie wszelkiej maści…
Mimo wszystko, wielką sympatią darzę te włochate olbrzymy. Skąd to się bierze?
Może to jeszcze ta naiwna chłopięca wiara w dobre zwierzątka i pamięć o przytulności pluszowego misia?
Skąd ta ekscytacja i chęć zobaczenia bestii w jej naturalnym środowisku?
Może to jeszcze ów atawistyczny instynkt myśliwego, który drzemie w nas mimo cotygodniowych zakupów mięsa w supermarkecie?
A co nas ciągnie w dzikie ostępy?
Może świadomość tego, że ten dziki świat, który towarzyszył nam przez tysiąclecia – i z którym byliśmy na dobre i złe zrośnięci – po prostu się kończy?

* * *

NOTA: Wpis powyższy ukazał się na moim poprzednim blogu tutaj. Myślę, że na rzeczy będzie zamieszczenie również przy tej okazji krótkiej noty, jaką popełniłem swego czasu o filmie dokumentalnym Wernera Herzoga „Grizzly Man”:

.

Grizzly_Man.film posterKiedy się dowiedziałem, że Werner Herzog nakręcił film dokumentalny o człowieku, który żył przez kilkanaście lat wśród alaskańskiej dzikiej przyrody, i którego zjadły tam w końcu niedźwiedzie, lekko się zdziwiłem… ale to był moment. Bowiem zaraz przypomniałem sobie obsesje niemieckiego reżysera, które odezwały się w takich jego filmach, jak np. „Stroszek”, „Fitzcarraldo”, „Zagadka Kaspara Hausera”, „Aquirre, Gniew Boży”… Czyli: fascynacja zderzeniem jednostkowych bytów drobnych szaleńców z ogromem bezlitosnych żywiołów świata.
To samo znaleźć można w „Grizzly Man”.

Nie chcę aby ten wpis stał się jeszcze jedną recenzją, jakie można znaleźć w pierwszym lepszym piśmie. (Być może niechęć do pewnej uniformizacji, którą się tam spotyka, spowodowała, że przestałem publikować w drukowanej prasie.) Dlatego pozwolę sobie tylko na garść narzucających mi się najwyraźniej refleksji po niedawnym przypomnieniu sobie tego filmu.

Zbyt łatwe wydaje mi się skwitowanie postawy Treadwella słowami: naiwny szaleniec, który igrając z dzikimi bestiami zasłużył na to, co go spotkało. A taka opinia spotykana jest najczęściej. Jego casus sięga jednak głębiej. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że jest wyrazem pewnego archetypu, który rodzi się właśnie na styku natura – człowiek – cywilizacja (być może Houellebecq nazwałby to mutacją metafizyczną).
Tylko tym mogę sobie tłumaczyć moje wielkie poruszenie, jakiego kilkakrotnie doświadczyłem oglądając ten dokument.
Jaki to archetyp?
Jest on, według mnie, wyrazem naszych czasów, choć z jego przejawami spotykamy się raz po raz na przestrzeni dziejów – w procesie tworzenia się naszej kultury. I jak każdy archetyp, jest prosty i potrafi mieć moc objawienia: Timothy Treadwell jest człowiekiem, który ucieka od współczesnej ludzkiej cywilizacji, jednakże – wbrew swoim wysiłkom – nie może już wrócić do świata natury. Nie jest w stanie żyć wśród ludzi i ich kulturowych gadżetów, łudzi się więc, że przygarnie go do siebie dzika przyroda, że znajdzie tam azyl. Ale jest to już niemożliwe: światy te, wbrew wzajemnemu przenikaniu się, na zawsze się już rozdzieliły.
Tim żyje więc w rozdarciu.
I tak naprawdę żyje on w próżni, oszukując się, że jest ona pełnią. Próżnia zaś jest nieznośna, stąd jego nieuświadomione – moim zdaniem – pragnienie śmierci. Pragnienie, któremu stało się zadość.

Razi mnie teraz u Herzoga ten jego ciemny niemiecki pesymizm (kiedyś mnie intrygował). W „Grizzly Man” słyszymy jak mówi: „Wszechświat nie jest harmonią. Jest chaosem. Jest wrogi, morderczy…”
Ja widzę to inaczej. To znaczy, widzę chaos tam, gdzie nie jestem w stanie dostrzec harmonii. Lecz nie dlatego, że tej harmonii tam nie ma, ale dlatego, że jestem zbyt ograniczony w swojej ludzkiej percepcji, by tę harmonię dostrzec.
A pojęcia „wrogi”, „morderczy”…?
Wydają mi się zbyt ludzkie, a więc wobec Kosmosu aż nadto zaściankowe, by można je stosować do opisu czegoś tak ogromnego i nieopisywalnego, jak Wszechświat. Na wszystko patrzeć mogę jedynie z mojej małej ludzkiej perspektywy. Wyznacza mi się ona w świecie obcym i nieobcym zarazem. Ten świat wydaje mi się zrazu przyjazny, to znów wrogi. Wrastam weń, by za chwilę poczuć się wyalienowanym.
Lecz bywa jeszcze to uniesienie, i zachwyt też bywa… Na przykład wtedy, gdy słyszę muzykę ludzi, których zebrał Herzog, by wypełnili ścieżkę dźwiękową jego filmu. I kiedy widzę te wspaniałe zwierzęta pędzące przez alaskańską tundrę… I myślę sobie wtedy, że być może piękno jest czymś, co znajduje się właśnie między światem ludzkim a nieludzkim? Ale trzeba człowieka, by to piękno dostrzec – i niejako powołać tym samym do życia?

* * *

© ZDJĘCIA WŁASNE

UWAGA: więcej zdjęć z Parku Narodowego Lodowców w Montanie i Jezior Waterton w kanadyjskiej Albercie, obejrzeć można na nowej wystawie ŚWIATA W OBRAZACH TUTAJ.

.