*
*
ciemność w żywiole burzy
wypełniająca horyzont
przytłacza jak ciężkie chmury
z ultramaryny, indygo i ołowiu
naniesione en plein air
wiatrem Natury i pędzlem
z pełnej zgaszonych kolorów
palety malarza
*
jasność w żywiole słońca
kładzie się na plaży i falach
olśniewająca lekka plama
z żółci, ugru i cynkowej bieli
przebija się przez chmury
snop światła ożywiony
magicznym dotknięciem różdżki
umaczanej w farbie
ręką iluzjonisty
*
to tylko moment
– a jakby życie całe
uchwycone w jednym spojrzeniu
i utrwalone w raptownym
(choć pełnym uwagi)
szkicu artysty
*
to tylko spacer po plaży
– dwie małe ludzkie sylwetki
wychodzące z pola jasności
i zanurzające się w chłodnym mroku
by po chwili wyłonić się z cienia
i wejść w jasność ogrzaną
promieniami słońca
*
niby nic takiego
ot – farbowane kleksy
maźnięte przez pacykarza
na zwykłym kawałku tektury…
lecz przy naszej uwadze
i z naszymi nerwami
objawić się nam może
(mieniący się jasnością
i ciemnością)
prawdziwy skarb
*
* * *
Będąc w Londynie nie mogłem w swoich peregrynacjach brytyjskiej metropolii pominąć Muzeum Alberta i Wiktorii, które wśród mnóstwa zwracających uwagę eksponatów ma także słynne olejne szkice największego angielskiego pejzażysty XIX wieku Johna Constable’a. Wiedziałem, że one tam są, ale nie spodziewałem się, że będę musiał zapuścić się w dalekie, nieodwiedzane tłumnie czeluście galerii, gdzie w skromnej, nierzucającej się w oczy gablocie, umieszczono niewielkie formatowo malunki Constable’a. Podchodziłem do niej jak do relikwiarza – i sam byłem ciekaw swojej reakcji na jej zawartość. Cóż, złe oświetlenie (które nota bene jest zmorą wielu znanych galerii), tudzież pakowanie obrazów olejnych za szybę, robi swoje: znane mi skądinąd obrazki ukryte były jakby w półcieniu, niewyraźne, rozproszone refleksami odbijającego się w szkle światła. Przez to oryginały te sprawiały wrażenie jakby były kopiami reprodukcji, które miałem w swoich albumach. Jednak bezpośrednie obcowania z „sześciostopowcami” Constable’a (czyli jego wielkimi obrazami) były dla mnie zupełnie innym doświadczeniem – miałem wtedy wrażenie jakbym wchodził w chropowatą fakturę obrazu – w to, co było tak charakterystyczne dla „substancjalnego” sposobu malowania Constable’a („materia oleju tryska, kropelkuje i wprost wyłazi z płótna” – jak sugestywnie pisał o nim swego czasu Łysiak). Natomiast tutaj zdeprymowała mnie ta separacja – odgrodzenie od żywego śladu malarskiego pędzla. Lecz mimo to pozostałem wielkim fanem tych niepozornych szkiców, które tak mało atrakcyjnie prezentowało londyńskie muzeum. Bowiem gdzie indziej (choćby we wspomnianych monografiach Constable’a, czy nawet na niektórych stronach w sieci) można się im przyjrzeć uważnie i z bliska, dostrzegając nie tylko detale, ale i cały ów splendor czegoś, co w historii malarstwa europejskiego było bezsprzecznie nowatorskie, odważne i unikatowe.
Znajdująca się w Muzeum Alberta i Wiktorii „Zatoka Weymouth” to jeden z moich najbardziej ulubionych obrazów (a właściwie szkiców) Constable’a, mimo że nie ma na nim tego, z czego malarz ten jest najbardziej znany: wypełnionego łąkami, lasem i wszelką roślinnością angielskiego pejzażu, nasyconego zielenią o niespotykanym bogactwie odcieniowym. Są natomiast chmury, które z czasem stały się wręcz obsesją Constable’a, a tutaj niemalże „dławią” krajobraz Weymouth Bay z nadciągającym znad morza sztormem. Niemalże… bo jednak przebija się przez to dzikie kłębowisko sczerniałych i wzburzonych cumulusów słońce, które nie tylko rozprasza ciemności, ale i ociepla ziemię, na brzegu której pojawiają się żywe istoty – psy i ludzie, korzystający z tej oazy jasności otoczonej niebezpieczeństwem szalejących żywiołów.
Tylko jak długo może trwać ten azyl?Najprawdopodobniej wiemy kim jest ta para przechadzająca się po plaży jak gdyby nigdy nic – najwidoczniej niewiele sobie robiąca z nadciągającej burzy. To pastor John Fisher ze swoją nowozaślubioną żoną – ten sam, który nie tak dawno udzielił też ślubu przyjacielowi Johnowi Constable, łączącemu się „węzłem małżeńskim” ze swoją wieloletnią miłością Marią Bicknell, której rodzice przez długi czas stali na przeszkodzie tego ożenku… dopóki z tego świata nie zeszli. Fisherowie nieopodal Weymouth Bay mieli swoją parafię, którą obdarował młodego pastora jego wuj, biskup Salisbury – widocznie nie biedak i nie skąpiec, skoro stać go było na tak hojny ślubny prezent dla bratanka.
Wielebny John Fisher z kolei, zaprosił do siebie (w podróż poślubną) młodą parę, czyli Constable’a z małżonką, których skusił takim oto listem:
„Okolica tutejsza jest wspaniale dzika, ale i wysublimowana, bezwzględnie warta wizyty malarza. Z mej posiadłości rozciąga się szczególnie piękny widok & można go już studiować z okien mego domu. Będziesz miał talerz pełen mięs rozłożony tuż obok swoich sztalug, nie musisz nawet zasiadać do obiadu. Nigdy nie mamy towarzystwa, ale pędzli, farb i płócien mamy w nadmiarze. Moja żona jest cicha & spokojna & milcząca & siedzi & czyta nie niepokojąc żywej duszy & Pani Constable może iść za jej przykładem. A pod wieczór możemy usiąść przed jesiennym kominkiem, czytając jakąś poważną, mądrą i sensowną książkę, być może Kazanie & wtedy modlitwy usposobią nas do snu w zgodzie z nami samymi & z całym światem.” (tłum. własne)
Któż mógłby się oprzeć takowemu epistolium?Tyle anegdota, tutaj chyba nie bez znaczenia, zajmijmy się jednak samym obrazkiem. Constable maluje go w 1816 roku, a więc w okresie kiedy zaczyna wreszcie nabierać swojej malarskiej pewności i podążać w kierunku, który zaprowadzi go na wyżyny europejskiego malarstwa. Ale nie jest jeszcze – jako twórca – poważany. Estymy nie zdobyły mu bowiem ani portrety, które malował w Londynie dla czystego zarobku (czego nie znosił), ani tym bardziej główny temat jego obrazów, jakim był krajobraz – w hierarchii malarskiej wartości plasujący się wówczas gdzieś na szarym końcu. Lecz Constable jest uparty: mimo własnych artystycznych ograniczeń, których jest świadom, idzie za głosem swojej pasji zainteresowania przyrodą i jej transformacji na płótno za pomocą pędzla i malarskich środków wyrazu. To, co było jego (domniemaną) wadą (nigdy nie mógł jednak podołać kanonowi klasyków), potrafi przekuć na swoją korzyść – poszukując własnego języka i sposobu wizualizacji Natury, który byłby bardziej podatny jej samej, niż jakiejkolwiek (wydumanej przecież sztucznie) malarskiej koncepcji.
Innymi słowy: Constable jest nie tyle zmuszony, co sam chce oddawać na płótnie to, co widzi, a nie to, co chce widzieć, zasugerowany i spętany de facto obowiązującymi dotychczas malarstwo kanonami i regułami (istniały np. podręczniki do tego, jak malować krajobraz: gdzie umieszczać poszczególne jego elementy, takie jak drzewa, rzeki, jeziora… – i w jakiej proporcji, w jakiej perspektywie, na jakim podmalunku… etc.) Constable, mimo że wpatrzony od młodości w pejzaże XVII wiecznych Flamandów, w klasyczne płótna ówczesnego boga pejzażu mitycznego Lorraina; w narodowego arystokratycznego mistrza naturalnych teł Gainsborough… za swojego Mistrza i nauczyciela wybiera samą Przyrodę. I wychodzi ze swoją paletą i sztalugami w plener. Ale, żeby było ciekawiej, nie stosuje tam sposobów malowania studyjnego, a oddaje się niemal zupełnie szkicowaniu, usiłując pochwycić Naturę in flagranti – tu i teraz, dokładnie w tym, a nie innym momencie, bo wie, że jest ona w nieustannym ruchu jak heraklitejska rzeka – niby ciągle ta sama, ale jednak w każdej chwili inna: jej obraz pulsuje wraz z rytmem zmieniających się nie tylko pór roku, ale i samego dnia. Mało tego: Constable owych szkiców nie wykonuje (jak wszyscy dotychczas) za pomocą piórka, ołówka, pasteli czy akwareli – lecz za pomocą… farb olejnych! I nie na płótnie, a na tekturze albo nawet samym papierze. Nam obecnie wydaje się to wręcz trywialne, ale wówczas to była przecież rewolucja!„Weymouth Bay” „sztormowe” malowane alla prima w czasie jednej sesji, podoba mi się bardziej, niż „Weymouth Bay” „pogodne”, które powstało najprawdopodobniej w Constable’owym studio (vide: reprodukcja poniżej). Fantastyczne jest tu zjednoczenie kolorystyczne nieba (a właściwie chmur, bo błękit ledwie prześwituje) z ziemią zarzuconą chmurnym cieniem i rozjaśnioną słonecznym przebłyskiem, wydobywającym jaskrawość tonu na piaszczystej plaży i porośniętym zieloną trawą pagórku rozciągającym się aż po horyzont, za który sztorm wydaje się już nie sięgać, koncentrując się nad zatoką – nad wzburzonymi falami morza i zakolu skalnego urwiska, poddanego wiecznej erozji powietrza i monotonnej cierpliwości wody.
Oczywiście można przy tej piktoralnej okazji snuć metaforyczne paralele między zmienną Fortuną, charakterem człowieczego losu a paradoksalną zmiennością trwałej i niewzruszonej w swej istocie Natury (tym bardziej, że w miejscu tym morze pochłonęło przed kilkunastoma laty pewnego kapitana, krewnego Fisherów, wraz z dziewiętnastoma członkami jego załogi, a i samo małżeństwo Constable’ów miało trwać zaledwie 12 lat, zakończone przedwczesną śmiercią Marii na gruźlicę) – lecz można też spojrzeć na ten szkic tylko z estetycznego punktu widzenia i oddać się czystej przyjemności oglądania śladów malarskiego pędzla układającego się w harmonijną orgię barw, cieni, kształtów, waloru, faktury czy tonu – niezwykłej dynamiki, zarówno tej atmosferycznej, jak i topograficznej – ze znakomicie oddaną głębią i perspektywą – przestrzenią, którą zaczyna wypełniać niepowstrzymany żywioł i jego wietrzną, coraz bardziej gwałtowną, furią.
Mimo pozornego chaosu, jakim być może wydawały się szybkie ruchy Constable’owego pędzla, w finalnym efekcie nie widać żadnych zbędnych, czy też przypadkowych „maźnięć” (nawet touch cynkowej bieli jest tu jak najbardziej na miejscu, nadając scenie przejrzystości, wibracji, wietrzności i świetlnej migotliwości) – jest natomiast znakomita precyzja trafienia w naturalną wizualną istotę materii, oddanie topografii miejsca ze zdumiewającą autentycznością, wyczuciem miejsca i chwili.
Czy tego można się nauczyć? Czy też może chodzi „tylko” o wydobycie czegoś, co istnieje już w głębi (i tylko tam) ludzkiego geniuszu?*
*
Drugi malunek Constable’a przedstawia Zatokę Weymouth być może o tej samej porze roku, ale przy zupełnie innej pogodzie. Ujęcie scenerii w kadr jest niemal identyczne, ponownie zwraca uwagę znakomite oddanie perspektywicznej głębi (zwłaszcza topograficznej rzeźby pagórka w oddali oraz obmywającego brzeg morza, tym razem grającego jeszcze bogatszą gamą kolorów), jednak inny jest już sposób w jaki nad tym krajobrazem dominuje niebo, na którym przewalają się teraz kłębowiska potężnych obłoków, coraz bardziej ciemniejących, bo brzemiennych kondensującą się wilgocią, ale jednak ciągle bardzo jasnych na swoich obrzeżach, bo rozświetlonych blaskiem popołudniowego słońca z lekkim dotknięciem różu, będącego zapowiedzią zbliżającego się zmierzchu.
Coś mi tu jednak nie pasuje.
Bo to wygląda trochę tak, jakby niebo i ziemia z morzem były z dwóch różnych obrazów: skonsolidowany trójwymiarowo grunt z oblewającą go wodą i, niestety, dwuwymiarowe jednak, zachmurzone połowicznie niebo. Nie wiem, może to jest mój percepcyjny błąd w widzeniu tego obrazu, autosugestia wynikająca z lekkiego rozczarowania tym, że ziemia nie współgra tu już tak harmonijnie z niebem, jak to jest widoczne na obrazie pierwszym – o arcydziełach Constable’a powstałych zwłaszcza w następnej dekadzie (lata 20-te XIX wieku) nie wspominając.
Ponieważ dla Johna Constable’a niebo stawało się coraz ważniejsze – było pasją przybierającą w pewnym okresie jego życia znamiona obsesji. Ale w tym szaleństwie była przecież metoda – i chyba właśnie to pasyjne połączenie metodyki z obsesją przesądziło o tym, że przed malarzem tym padają obecnie na klęczki jego wyznawcy, i to nie tylko ci handlowi, płacący za obrazy Anglika dziesiątki milionów dolarów.
Metoda Constable’a, jak większość metod genialnych, była prosta (dziś rozbrajać nas może nawet swoją oczywistością), bo opierała się na trywialnym wręcz spostrzeżeniu: „(Niebo) jest w naturze źródłem światła i rządzi wszystkim”, dlatego musi być dla malarza „kluczem, powszechna skalą i głównym sposobem wyrażania uczuć”. Nie dajmy się jednak tak bardzo zwieść tej uczuciowości Constable’a, bo z drugiej strony uważał on, iż „w naszej epoce sztuka winna być traktowana jako pełnoprawna czynność naukowa i techniczna, nie zaś poetycka tęsknota”; oraz: „Malarstwo jest również nauką i powinno być uprawiane niczym badanie praw natury.” Może właśnie to połączenie pozytywizmu z romantyzmem, chłodnego oglądu z uczuciem (zresztą nie tylko w malarstwie, ale i w charakterze samego twórcy) zadecydowało o tym, że oryginalność sztuki Constable’a w końcu została dostrzeżona, doceniona i przetrwała do naszych czasów?Nie dziwi więc, że w poszukiwaniu coraz doskonalszej egzekucji swojego zamysłu dotarcia do istoty Natury i jej fenomenów – by przetransponować je na swój malarski język (swoisty artystyczny idiom) tudzież udoskonalić swoje coraz bardziej ambitne pejzażowe projekty) – Constable coraz wyżej zadzierał głowę i coraz uważniej spoglądał w niebo, na którym oczywiście najbardziej interesowały go chmury. Studiował przy tym współczesne opracowania naukowe (jak np. klasyfikację chmur dokonaną przez „ojca meteorologii” Luke’a Howarda, którego prace nota bene spotkały się nawet z zainteresowaniem samego Goethego), otwierając się coraz bardziej na malarski eksperyment, polegający na prowadzeniu swego rodzaju notatek z przyrody, czego rezultatem były dziesiątki rewelacyjnych olejnych szkiców przedstawiających tylko i wyłącznie chmury – co w historii malarstwa było czymś bez precedensu. Ale to już temat na inną rozprawkę.
*
*
30 stycznia, 2013 o 12:38 pm
Znam takie miejsce w Polsce jak z opisu Johna Fishera, natura choć pcha się do domostw, jest łagodna. :)
Amicusie, chciałbym żebyś zaprezentował swój kolejny pejzaż. Jeżeli nie teraz wyciągnięty z szafy, to może następnej zimy? :)
30 stycznia, 2013 o 9:37 pm
Ale one raczej wiszą na ścianach a nie w szafie ;)
31 stycznia, 2013 o 2:40 am
Zdecydowanie. :) Powiedziałem to, bo cały czas mam w pamięci taką szafę w mieszkaniu pewnej starszej pary, i pan wyciągał obrazy i przy każdym opowiadał historię jego powstawania. Ale to były głównie „jelenie na rykowisku”. ;)
30 stycznia, 2013 o 3:13 pm
Niesamowite są te chmury. Uwielbiam obserwować ewolucje stylu malarzy na przestrzeni całej ich kariery. W tym samym czasie również W. Turner „maluje światło”. Zresztą Ci dwaj malarze mają dużo ze sobą wspólnego, podobno obaj cierpieli na choroby oczu. Turner zachwycił mnie na wystawie „Turner malarz żywiołów” w MN w Krakowie. Było tam sporo dobrych obrazów, głównie z Tate Gallery.
pozdrawiam!
30 stycznia, 2013 o 9:41 pm
Także bardzo lubię Turnera. Nawiązałem nawet do niego w powyższym tekście, ale ten fragment o nim wypadł w trakcie skracania tekstu. ;)
Malarz bardzo jednak różniący się od Constable’a, bardzo oryginalny. Wart osobnego wpisu.
Myślę, że przy okazji można tu pokazać jeden z obrazów Turnera, który widziałem niedawno w Cleveland:
William Turner, The Burning of the Houses of the Lord and Commons, 16 October, 1834 (1835, Cleveland Museum of Arts – zdjęcie własne)
31 stycznia, 2013 o 8:00 am
A jakie tu piękne fantasmagorie!!!
zawsze rano jak wychodze z domku obserwuję co tez się dzieje na niebie ale ostatnio to albo pada albo pada śnieg albo pada deszcz. Ale co tam aby do wiosny!
31 stycznia, 2013 o 5:35 pm
Piękne skojarzenie :)
31 stycznia, 2013 o 9:17 am
To jest chyba jeden z lepszych pomysłów, siąść przed obrazem i pomyśleć co na nim widać. Brzmi może głupio, może trywialnie, ale przykładowo ja sama bardzo rzadko to robię. Dlatego lubię Twoje opisy wizyt w różnych muzeach, szczególnie że potrafisz być w nich konkretny.
Constable’a szczerze mówiąc w ogóle nie znam. Nazwisko może bym skojarzyła, ale poza tym… Natomiast te dwa obrazy Zatoki Weymouth wyglądają trochę jakby malowały je dwie różne osoby. Znaczy obserwowalny rozwój, to zawsze jest na plus.
Światło w obrazach, no tak, Turner się pierwszy kojarzy.
Ale kiedy szuka się nocy – światło nocne bywa, dokładniej nie nocne, ale Księżyca chociażby – tzn, ja szukam, w obrazach również. I ostatnio trafiłam na Johna Atkinsona Grimshawa, którego scenami ze starożytności się nie cieszę, ale krajobrazy i miasto nocami malował wielokrotnie, zmierzchy i świty również, i rzeczywiście, światłem opoerował pięknie. Te jego miejskie obrazy mnie przyciągają, ale najbardziej jeszcze inne, rzadkie, te najprostsze, zwykle portowe, jak „Lights on the Mersey”. A mój ulubiony na razie to „Battersea Bridge 1885″… Chyba tak. Pod Twoim wpisem o Constable’u znalazłam idealne miejsce żeby się ucieszyć nowym, przepraszam, że nie do końca nawiązuje to do powyższego tekstu.
A jeśli już do obrazów nocnych nawiązałam, to Whistler oczywiście. Ale ja się nigdy nie przekonałam, nie moja dynamika.
31 stycznia, 2013 o 5:33 pm
Kiedy patrzymy na obraz liczy się pierwsze wrażenie „estetyczne” – to wtedy już wiemy, czy nam się obraz podoba, czy też nie. Ale jednak w obrazie liczyć się może także bardzo anegdota – treść, czasami opowieść jaką zawiera (a to może być przecież cała literatura). Dobrze jest też bliżej znać malarza – nie tylko jako artystę, ale i jako człowieka. I choć nie jest to koniecznie, to jednak wtedy głębiej potrafimy „wejść” w jego dzieło, bardziej i intensywniej je poczuć, może nawet lepiej zrozumieć?
Podobają mi się te obrazy, które wymieniałaś. Zwłaszcza ten drugi, bo pierwszy przypomina mi bardziej grafikę, niż malarstwo; drugi natomiast zawiera już całą symfonię świetlnych drgań – tym bardziej uderzającą, że odgrywająca się w nocy. Nikt chyba nie potrafił z taką maestrią malować światło księżyca, jak Grimshaw.
Pierwszy obraz przypomina mi też Whistlera.
John Atkinson Grimshaw, „Lights on the Mersey”
John Atkinson Grimshaw, „Battersea Bridge 1885”
31 stycznia, 2013 o 6:41 pm
Cieszę się, że nie skrzywiłeś się niechętnie nad obrazami Grimshawa :)
Poznać malarza to już cięższa sprawa, wymaga pamięci i wysiłku, żeby znaleźć. Poza tym, malarze to jednak artyści nieznani, można coś tam próbować, ale już sam umysł artystyczny kojarzy mi się momentalnie z materią bardzo zawiłą i skłonną do szaleństw. Stąd ucho Van Gogha ;) żart, oczywiście. Ale ciężko jest „poznać” malarza, im dalej wstecz, tym gorzej. Jak obrazy Breugela (każdego z nich), ile by nie napisano na temat autora, nie da rady dociec rzeczywiście, co też w ich głowach siedziało. Jest to zarazem fascynujące i skazane na przynajmniej częściowe niepowodzenie. Ale to może lepiej, nie jestem pewna czy chciałabym wiedzieć, o czym Wyspiański tak naprawdę rozmyślał. Albo Goya…
31 stycznia, 2013 o 8:56 pm
No cóż, malarze byli różni – tym co ich łączyło była wrażliwość na kolor i fakturę, determinacja by na płótnie oddać swoją wersję widzenia świata. To ich wyróżniało spośród innych ludzi. Byli niezwykli, ale czy wszyscy byli szaleni? To jest trochę taki romantyczny mit, który utrwaliła zwłaszcza secesja, dekadencja, bohema… bo wtedy wypadało być szalonym, więc wśród malarzy szaleństwo kwitło (tak bardzo, że nawet zaczęto podejrzewać, że przyczyną tego jest ołów, którego używano do wyrobu farb).
Ale po prawdzie malarze charaktery mieli bardzo różne: od wyciszenia i skromności Fra Angelico po wybujały, gwałtowny macho-izm Picassa. Byli wśród nich mordercy (Caravaggio) i ludzie powszechnie szanowani (Tycjan, Poussin), biedacy (Van Gogh, Rembrandt) i bogacze (van Dyck, Rubens); bon vivanci (Courbert, Delacroix) i stateczni sztywniacy (David, Ingres)… Niektórzy byli elokwentni i zostawili po sobie interesujące pisanie, inni zaś byli milczkami i opowiadali głównie za pomocą swojej malowanej sztuki. Było sporo geniuszy wyobraźni (Bosch), intelektu (da Vinci), pasji (Goya), oryginalności (Klee), cierpienia (Michelangelo), pracowitości (Durer)… Innymi słowy: malarze to bardzo kolorowy i ciekawy ludek.
3 lutego, 2013 o 7:07 pm
Też twórca twórcy nierówny… Nie powiem, żebym myśląc np. o Tycjanie momentalnie przywoływała, jak to określiłeś, „romanyczny mit” szaleństwa, ale też nie wiem na ile obrazy mogły odzwierciedlać ich stan umysłu, bądź co bądź, Vermeer malując swoje „kobiety z elementami gospodarstwa domowego” może wydawać się najnudniejszym facetem pod słońcem, a nie wierzę żeby taki rzeczywiście był. Ale masz zupełną rację, nierówne są wiadomości na ich temat, też im dalej w las tym mniej.
Chyba że Ingres będący, jak napisałeś „statecznym sztywniakiem” w obrazach się zdradza. Ale jego malarstwa całkiem prywatnie po prostu nie lubię :)
Inna kwestia, patrząc na obrazy Salvadora Dali stwierdzam: „oto coś innego, talent i jakaś odrębna myśl’. A potem przeczytałam jego quasi autobiograficzne książki i włos się na głowie jeżył, jaki to był okropny, nadęty, arogancki i okrutny człowiek… Może czasem lepiej nie wiedzieć, szczególnie kiedy odbiór prywatnej osoby wpływa na ocenę twórczości – niektórzy może zupełnie potrafią oddzielić od siebie te dwie sfery, ja niespecjalnie. Nie do końca.
3 lutego, 2013 o 8:34 pm
U mnie z tym oddzielaniem twórcy od dzieła jest różnie. Czasami w ogóle nie myślę o tym, kim był człowiek, który namalował dany obraz czy też napisał określoną książkę (bierze się to nie tyle z braku ciekawości, co z niewiedzy – a i z tego, że po prostu nie zawsze jest to potrzebne), ale w niektórych przypadkach nie jestem wręcz w stanie – albo i nie mam nawet takiej ochoty – oddzielić życia i osoby twórcy (dotyczy to zwłaszcza ludzi sztuki) od jego dzieła (tak mam np. z Leonardem da Vinci, Michałem Aniołem, Goyą, Van Goghiem, Gauguinem, Salvadorem Dali, Picassem…). Myślę, że przez to, że wiem o nich i o ich życiu więcej, mój odbiór ich sztuki jest jednak pełniejszy i głębszy. Nieco inaczej jest jednak z literaturą.
Kiedyś nawet zastanawialiśmy się nad tym pod jednym z wpisów:
https://wizjalokalna.wordpress.com/2010/09/23/raskolnikow-to-ja/
Co do ostatniego Twojego akapitu: nadętość, bufonada i arogancja Salvadora Dali była bez wątpienia jednym z elementów autokreacji, zgrywania się na ekscentryka – lecz na ile wynikało to z jego charakteru, a na ile było pozą – tego tak naprawdę nie wiem. Czytałem kiedyś jego „Dziennik geniusza” – bynajmniej nie taki znów genialny. Bardziej to wg mnie żart i wygłup, niż zbiór odkrywczych, wnoszących cokolwiek wartościowego, myśli.
A PIcasso? Chyba rzeczywiście był (bywał?) okropnym człowiekiem, ale na szczęście był też wielkim artystą. W każdym razie jego sztukę cenię sobie bardzo – i raczej nie przeszkadza mi w tym wiedza, jaką mam o jego skazach charakteru.
1 lutego, 2013 o 5:35 pm
John Constable: „There is nothing ugly; I never saw an ugly thing in my life: for let the form of an object be what it may, – light, shade, and perpective will always make it beautiful.”
3 lutego, 2013 o 10:05 am
Constable napisał, że nic nie jest brzydkie pewnie dlatego, że dobry malarz nawet brzydotę potrafi zamienić (za pomocą swojej sztuki) w coś pięknego.
PS. Ładna kolekcja najsłynniejszych obrazów Constable’a. Na dodatek z ciekawym (i nastrojowym) muzycznym tłem.
3 lutego, 2013 o 8:11 am
Fantastyczni malarze. :)
Pięknie potrafią uchwycić naturę, niebo, chmury ciągle w pędzie, ciągle zmiany. Jak mam czas, to lubię sobie na trawie leżeć i patrzeć na niebo – chmury !..
Zresztą piloci muszą o chmurach posiąść wiedzę. Bardzo to ważne dla ich zawodu. Po chmurach potrafią zapowiedzieć pogodę!.. ;) Te różne ciśnienia niże, wyże, ciągi itd..
Ja uwielbiam, jak jestem nad morzem obserwować chen na horyzoncie zachód słońca. Czasami, widok jest taki, jakby chmury płonęły, niczym ten pożar pałacu nad jeziorem. Ten żywioł, ogień straszny i jednocześnie jakże malowniczy. :D
„przyczyną tego jest ołów, którego używano do wyrobu farb”
Może więcej widzieli i stąd raczej nadwrażliwi.
Szaleństwo od ołowiu, też dotyczyło i innych nacji. Bo moda była na kapelusze z filcu, a właśnie do farby był dodany ołów. No i też te kapelusze na głowach, stąd w słynnej bajce o Alicji występuje „szalony kapelusznik”.
Artyści może bardziej znani dla potomnych.
Bo kto dzisiaj pamięta, czy zna jakiegoś szalonego urzędnika magistratu, czy bankiera. :D
Pozdrawiam, jak zwykle u ciebie pięknie i mądrze.
Kto chce mieć dzisiaj styczność z kulturą przez duże „K”, musi tu zajrzeć do Ciebie A. Logosie ! :)
3 lutego, 2013 o 4:00 pm
Ja też czasami nie mogę się nadziwić zachodom, a nawet i wschodom słońca.
Ot, kiedyś np zaniemówiłem, kiedy wyglądnąłem przed świtem z mojego hotelowego okna w San Jose na Kostaryce. Zobaczyłem bowiem coś takiego:
Wschód słońca nad San Jose, Kostaryka (zdjęcie własne)
4 lutego, 2013 o 9:45 am
Wtedy dopiero się czuje to powiązanie z Kosmosem!..
Takie widoki uświadamiają, że Ziemia jako planeta jest ciągle dla nas tajemnicza. ;D ))
Ps.
Piękne zdjęcie.
5 lutego, 2013 o 6:22 pm
My sami jesteśmy Kosmosem… równie tajemniczym ;)
5 lutego, 2013 o 2:36 am
Logosie Zacny! Toż to mistrz świata wśród zdjęć jest! nie wiem co o nim powiedzieć i to chyba jest największa wartość sztuki, że człowiek po prostu patrzy oniemiały
5 lutego, 2013 o 6:23 pm
Czyżbyś uważał, że Natura tworzy sztukę? ;)
6 lutego, 2013 o 3:13 am
Tak nie uważam, no chyba, że fotografię nie nazwiemy sztuką. Wg mnie sztukę tworzy odwzorowanie tej natury, bo czymże się różni kartonik i farby Constable’a od cyfrowego zapisu fotograficznego? To Ty ustawiłeś kadr, nacisnąłeś przycisk migawki, wybrałeś światło i właściwy moment i miejsce. Sztuka ta sama, technika zapisu inna.
A temat świetny!
„U nas dość głowę podnieść: ileż to widoków! / Ileż scen i obrazów z samej gry obłoków”
6 lutego, 2013 o 3:55 pm
To prawda: sztuka – a tym samym i piękno – nie istnieje w naturze bez człowieka.
3 lutego, 2013 o 1:26 pm
Gdzieś w oddali
Zachmurzona rzeczywistość
Oddała swoje natchnienie
Gdy malarz próbował uchwycić jej jedno spojrzenie.
Lecz nie dla tych dwojga bure chmury wiszą.
Gdy razem spacerując,
razem patrzą w dal,
Ich jasne myśli wybiera malarz z palety barw…
Pozdrawiam serdecznie:)
3 lutego, 2013 o 3:54 pm
Czym innym jest dla nas ciemność
a czym innym jasność
lecz w naturze nie ma między nimi różnicy
bo wszystko w niej ma takie samo znaczenie.
Na palecie malarza czekają barwy,
które oddać mogą czarne chmury i burzę
równie dobrze jak czyste niebo i słońce.
W naszych oczach rzeczywistość się zmienia
więc chcemy utrwalić jej chwile
nie wiedząc o tym, że Wszechświat
i tak w końcu cały znieruchomieje.
(A może już teraz jest nieruchomy
i widzimy tylko jego kolejne
zastygłe w bezruchu stop-klatki?)
8 kwietnia, 2015 o 8:29 am
8 kwietnia, 2015 o 7:59 pm
czyli wszystko dzieje się mimochodem
i mimochodem też przemija
jak burza, jak słońce, jak człowiek, jak śnieg
jak życie…
11 kwietnia, 2015 o 8:30 am
moim ulubionym – i chyba jedynym naprawdę lubianym – dziełem Johna Constable’a jest Burza na morzu (oryginalny tytuł to o ile mnie pamięć nie myli Rough sea czy Stormy sea). To miniatura, namalowana w jakimś bardzo niewielkim formacie, ale z taką pasją i tak wspaniale odzwierciedlająca potęgę żywiołów na morzu, że aż szczęka opada…
19 kwietnia, 2015 o 8:28 am
A czy dobrze przyjrzałeś się innym obrazom Constable’a? Skoro na tej miniaturze, o której wspominasz, „z taką pasją i tak wspaniale odzwierciedlił potęgę żywiołów na morzu, że aż szczęka opada…” to czy uważasz, że jest to wyjątek w jego dorobku, i że już na żadnym innym obrazie nie oddał równie dobrze swojej pasji i wspaniałego opanowania malarskiej sztuki w swoim rodzaju?
Jeśli chodzi o mnie, to ja to widzę w wielu innych jego działach.
A miniaturka „Stormy Sea” rzeczywiście ładna – te jego szkice olejne są bardzo impresjonistyczne:
19 kwietnia, 2015 o 2:03 pm
jako wspomniałem: „moim ulubionym”. Nie muszę być obiektywny i nie będę ;-)
19 kwietnia, 2015 o 4:46 pm
Tu bardziej chodzi o uwagę, niż obiektywizm.
Generalnie, odbiór sztuki jest bardzo subiektywny, ale wydaje mi się, że istnieją jednak bardziej obiektywne kryteria oceny sztuki (są one wyznaczane przez odpowiednie, istniejące już kanony; przez tzw. „artyzm”; także przez tradycję).
23 września, 2015 o 8:40 am
Świetnie napisane.
Constable’a cenię sobie na równi z Turnerem.
23 września, 2015 o 6:18 pm
Tak, wprawdzie temperamenty mieli różne, ale efekt artystyczny był podobny (obaj tworzyli arcydzieła). Turner szedł w traktowaniu Natury w stronę abstrakcji, Constable pozostawał wierny naturalizmowi, ale był w tym wolny, Naturą nie spętany… Obaj, na swój sposób, wyrażali siebie – każdy inaczej, ale jednak z respektem dla Natury.
12 grudnia, 2015 o 8:34 pm
[…] CHWYTANIE ŚWIATŁA […]