.
.
Po kilku tygodniach podróży po Birmie trafiłem na kilka dni do Ngapali Beach, najbardziej chyba znanej miejscowości wypoczynkowej w kraju, by nieco odsapnąć, uporządkować sobie w głowie wszystko to, co zobaczyłem i czego doświadczyłem w czasie ponad miesięcznej, dość intensywnej włóczęgi po Azji południowo-wschodniej. Zatrzymałem się w resorcie Thande Beach – bardzo przyzwoitym, spokojnym miejscu w otoczeniu egzotycznej roślinności, tuż przy samej plaży. Okazało się, że jest to pięknie zaprojektowany ośrodek (choć bez luksusowych szaleństw sąsiednich hoteli w rodzaju Amata Resort czy Aureum Palace), ze świetną lokalizacją, gdzie spotkałem niezwykle przyjaznych i przyjemnych ludzi… Żyć nie umierać: można było czytać do woli i popijając kawę pisać (do dzisiaj czekają na uporządkowanie i opracowanie moje zapiski tam poczynione), pływać w morzu, chodzić po plaży… a wieczory spędzać w niezwykle urokliwych restauracyjkach, gdzie przy ustawionych na ciepłym piasku stołach, przy skłaniającym się ku zachodowi Słońcu, świetle świec i lampionów, można było zjeść najświeższe – a tym samym najsmaczniejsze – owoce morza na świecie (bo wyciągnięte z wody przez tubylczych rybaków kilka godzin wcześniej), popijając winem lub – częściej, bo w towarzystwie ludzi z całego świata i lepszym tu niż wino – piwem Myanmar. A wszystko za grosze – w cenie porównywalnej z napiwkiem, jaki daje się kelnerowi w pierwszej lepszej restauracji w Europie, czy Stanach Zjednoczonych.
Lecz tego rodzaju lenistwo turystyczne nie należy do moich najbardziej ulubionych aktywności w czasie podróży, więc po paru dniach zacząłem się rozglądać po okolicy, wypuszczać poza resortową zonę, pamiętając o tym, że jest to rejon, w którym Birmańczycy łowią ryby – i że dla ludzi zamieszkujących tutejsze wioski rybołówstwo, obok rolnictwa, jest głównym źródłem utrzymania (pomijając przemysł turystyczny).
Postanowiłem odwiedzić co najmniej jedną z takich rybackich wiosek. Wiedziałem, że aby zobaczyć rybaków w akcji, muszę się tam znaleźć przed wschodem słońca, bo skoro świt z wód Zatoki Bengalskiej zaczynają spływać na wioskową plażę łodzie. Widziałem je zresztą nocami na horyzoncie – unoszące się na wodzie, oddalone od siebie o kilkaset metrów i rozświetlone dziesiątkami żarówek, jakich używała każda łódź, by zwabić w sieci ryby.
Tak więc, poprosiłem o budzenie w środku nocy i nie bawiąc się w zamawianie żadnych taksówek, wyszedłem na drogę, by złapać lokalną furgonetkę, która podwoziła ludzi śpieszących do pracy, gdzie chcieli dotrzeć jeszcze przed świtem. Podobnie jak ja. Przeszedłem w ciemności kilkaset metrów, kiedy za swoimi plecami usłyszałem charakterystyczny warkot silnika. Zatrzymałem busik, ręcznie starając się wytłumaczyć kierowcy dokąd chcę dojechać – w czym na szczęście pomogła mi jedna z pasażerek, która, jak się okazało, znała kilka słów w języku angielskim. To wystarczyło do porozumienia się i po kilku uśmiechach rozluźniających atmosferę, wyruszyliśmy w drogę.Jazda nie trwała długo, ale zdążyło nas wytrząść na wybojach. Kierowca zatrzymał samochód, kobieta powiedziała, że tutaj powinienem wysiąść, wskazując mi ręką kierunek. Niestety, ze względu na panujące nadal ciemności, niczego nie mogłem dostrzec. Mimo to trafiłem na jakąś ścieżkę, po chwili moje oczy przyzwyczaiły się do zmroku i gdzieś za płotami dostrzegłem nawet światło ogniska i zarysy pokrytych strzechą drewnianych chat i szałasów. Usłyszałem uderzające o brzeg fale, odgłosy morza stawały się coraz głośniejsze, co upewniło mnie, że idę w dobrym kierunku. Nagle jednak ścieżka skończyła się a ja zorientowałem się, że trafiłem w opłotki czyjegoś domostwa. Bardzo blisko zaczął ujadać pies, zaraz potem zawtórowała mu cała wiejska wataha, więc na wszelki wypadek podniosłem z ziemi jakiś drewniany kostur i ruszyłem dalej szukając dziury w płocie. Na szczęście z domu wyłoniła się ludzka postać. Stary człowiek podszedł do mnie, ogarnął mnie wzrokiem, spostrzegł zawieszony na ramieniu aparat – zorientował się natychmiast, z kim ma do czynienia. Podprowadził mnie w kąt swojej zagrody i wskazał na ścieżkę prowadzącą wzdłuż rzeki w kierunku morza.
Wszedłem na szeroką plażę, robiło się coraz widniej. Na wodzie w oddali dostrzegłem łodzie, które wolno zbliżały się do brzegu. Z wioski, nad którą wynosił się palmowy las zaczęły wychodzić kobiety z koszami i siatkami, które następnie rozpościerały na piasku. Domyśliłem się, że kosze będą służyć do noszenia ryb z łodzi, natomiast na siatkach (tak gęsto splecionych, że przypominających płachtę) będą się te ryby suszyć. Słońce jeszcze nie wyłoniło się znad rozłożonej wśród gęstych palm wioski, choć brzask rozświetlał niebo coraz jaśniej, a mnie cały ten obraz wydał się jakąś odrealnioną fantazją ze snu.
.
.
Do brzegu przybijało coraz więcej łodzi. Wyciągano kotwice, które po odciągnięciu ich na plaże, zatykano w piasek. Młodzi ludzie – zarówno chłopaki, jak i dziewczyny – posługując się specjalnymi koromesłami, zaczęli transportować ryby z łodzi na ląd, gdzie czekały kobiety, które następnie ryby segregowały, te mniejsze rozsypując na rozłożone na ziemi plandeki. Rytuał ten trwał dobrych parę godzin, dopóki niemal cała – szeroka na kilkadziesiąt metrów – plaża nie zapełniła się rybami. W międzyczasie taksowano połów – ważono, zapisywano i sprzedawano większe ryby, głównie makrele królewskie i srebrne pałasze, do złudzenia przypominające lśniące płazy miecza (Japończycy nazywają je rybami-pasami).
Chodziłem między tymi ludźmi chłonąc atmosferę i obrazy zupełnie dla mnie egzotyczne. Nie odczuwałem ze strony tubylców żadnej niechęci (o wrogości nie wspominając), dlatego mogłem ich – a zwłaszcza to, co robią – swobodnie fotografować, wiedząc że nie przeszkadza im to w pracy. Ot, byłem dla nich pewnie jeszcze jednym dziwnym turystą z aparatem, którego wścibskość traktowali jako coś niezbyt szkodliwego. Uśmiechy i rzucane mimochodem słowa ustalały między nami coś w rodzaju comfort zone – bezpiecznej strefy, która łagodziła niejako zderzenie się naszych światów.
Zaskakujace było dla mnie to, jak młodzi byli ludzie, którzy wykonywali wszystkie te czynności. Osoby starsze pojawiały się sporadycznie i sprawiały wrażenie opiekunów tej młodzieży, która – jak zauważyłem – doskonale wiedziała jak wykonywać swoją pracę: każdy ich ruch był pewny, miał swój cel w ustalonym już rutynowo porządku. Wyglądało na to, że każdy odgrywał przydzieloną mu rolę, a płynność i sprawność wykonywanych czynności powodowały, że ta ciężka bez wątpienia praca nie powodowała u nich zmęczenia – przynajmniej nie było tego widać po tych młodych ludziach, często żartujących i uśmiechających się do siebie nawzajem. Niestety, bariera językowa uniemożliwiała mi to, by wypytać się mieszkańców tej wioski o szczegóły dotyczące ich rybołówczego zajęcia, poznać bliżej rytm ich życia, niekoniecznie związanego z morzem i rybami. Liczyłem na to, że już po powrocie do domu dowiem się czegoś więcej o rybakach łowiących w wodach Zatoki Bengalskiej, u wybrzeży Birmy. A tymczasem utrwalałem fotograficznie te ulotne przecież obrazy – bardziej jako świadek, niż uczestnik wydarzeń – zafascynowany zupełnie nowym dla mnie światem.
.
.
.
.
.
.

wszystkie łodzie z rybakami powróciły już z połowy – teraz kolej na pracę kobiet (i pełnych gracji dziewcząt)
.
Bez wątpienia obiektyw (a właściwie aparat fotograficzny) jest „przedłużeniem” naszego oka, a tym samym mózgu. To dlatego ten sam świat, za każdym razem na zdjęciach wygląda inaczej, w zależności od tego, kto go fotografuje. Nie będę ukrywał, że wioska rybacka Gyeiktaw o świcie, kiedy to z nocnego połowu wracają do niej rybacy na łodziach wypełnionych tonami srebrnych ryb, które następnie są transportowane na ląd i selekcjonowane przez wiejskie kobiety – do suszenia lub natychmiastowej sprzedaży – należała do moich najmocniejszych, najbardziej niezapomnianych fotograficznych przeżyć, jakich doświadczyłem w Birmie. Z pewnością mogę do nich zaliczyć także wizytę w świątyni Shewedagon Pagoda w stolicy kraju Yangonie, spotkanie ze stupami w Baganie, ale również zetknięcie się z rybakami na Jeziorze Inle (tym ostatnim poświęciłem wpis TUTAJ), które – mimo, że również nawiązujące do rybołówstwa – było jednak doświadczeniem zupełnie innym, zarówno etnograficznie, jak i fotograficznie.
W wiosce Gyeiktaw miałem ułatwione zadanie, gdyż obrazy i sceny jakie rozgrywały się przed moimi oczami były niezwykle fotogeniczne. Wystarczyło więc tylko znaleźć się w odpowiednim miejscu, poszukać odpowiedniej perspektywy, nie psuć kadru, zachować refleks i zwolnić migawkę Nikona – a wszystko układało się jak z płatka, rejestrując się na kartach pamięci mojego aparatu. W momentach takich przeżywam coś w rodzaju niemalże nirwanicznego flow – rodzaj euforii, czy choćby tylko radości z tego, że robię to, co robię – że udało mi się dotrzeć do jakże ciekawego miejsca na świecie i mam oto możliwość utrwalenia i udokumentowania jego niezwykłości oraz objawiającego się tu i ówdzie piękna.
Na czym polegała ta fotogeniczność? To, mam nadzieję, widoczne jest na zaprezentowanych tu zdjęciach. Przede wszystkim więc sceneria: położona tuż przy szerokiej piaszczystej plaży – i wśród lasu wysokich palm – wioska, pełna drewnianych chat, których wygląd nie zmienił się tu od stuleci. Ale także łodzie… dziesiątki łodzi nadpływających z szerokiego morza (czy też raczej oceanu, bo Zatoka Bengalska jest częścią Oceanu Indyjskiego) lub zakotwiczone już przy brzegu i kołyszące się na łagodnej fali. Następnie ludzie: mimo dostępnej im nowoczesności ubioru, noszący tradycyjne ubrania (odnosi się to zwłaszcza do kobiet), czy choćby tylko zaznaczający swój odrębny styl w małych, osobistych akcentach. I wreszcie ryby: lśniące srebrzyście na kontrastujących kolorystycznie niebieskich sieciach (bardzo malownicze zestawienie) lub zalegające w koszach, często ze sterczącym w górę ostrym ogonem płetw. Jak zawsze w fotografii, najważniejsze jest jednak światło. Tutaj, o świcie jeszcze miękkie, nie tak jaskrawe, bo oświetlające wszystko z miejsca położonego niewysoko nad horyzontem, nadające więc światu ciepłej barwy. And last but not the least: gracja kobiet, zwłaszcza niektórych dziewczyn, których zgrabna sylwetka i wdzięczne ruchy przypominały jakiś balet.
Miałem też to szczęście, że byłem wśród tych ludzi jedynym „obcym”, mimo że w promieniu kilkunastu kilometrów znajdują się dziesiątki hoteli i resortów pełne zagranicznych turystów i wakacjuszy. Dopiero po godzinie od wschodu słońca zjawili się inni przyjezdni, ale też w znikomej ilości paru osób. Widocznie wioska rybacka nie została jeszcze „odkryta” przez masową turystykę – i nikt nie popularyzuje jej atrakcyjności w ośrodkach wypoczynkowych, co nota bene wydaje mi się trochę dziwne, bo na całym świecie chce się zarobić na czymkolwiek się tylko da. Ale to dobrze, bo większe grupy turystów i fotografów amatorów, nie tylko psułyby zdjęciowe kadry, ale i zapewne przeszkadzały by ludziom w pracy. A tak udało mi się utrwalić kawał autentycznego życia rdzennych mieszkańców Birmy, nie zepsutych jeszcze skomercjalizowanym, zachodnim stylem życia i nie uległym jeszcze postępującej „nowoczesności” młodych azjatyckich „tygrysów” gospodarczych. Tym bardziej ten mój „urobek” zdjęciowy wydaje mi się cenny, że, jak mniemam, świat ten odchodzi dość szybko w przeszłość – cokolwiek dobrego, czy złego by to nie oznaczało – i za kilka lat będzie wyglądał już zupełnie inaczej. Z pewnością mniej fotogenicznie.
UWAGA: kliknij na zdjęcia, by zobaczyć je w pełnym wymiarze
.
.
© ZDJĘCIA WŁASNE
.
Więcej zdjęć z wioski rybackiej Gyeiktaw obejrzeć można TUTAJ, na stronie ŚWIAT W OBRAZACH.
.
14 października, 2015 o 2:33 am
[…] są ilustracją wpisu „WIOSKA RYBACKA GYEIKTAW – BIRMA” OPUBLIKOWANEGO NA BLOGU „WIZJA LOKALNA” […]
14 października, 2015 o 2:56 am
Piękne zdjęcia, jak obrazy – mogą być dekoracją każdej galerii malarskiej i niezwykłą dekoracją każdego salonu. :)
Teraz odkryłam skąd u projektantów pomysły tak w kolorach, jak i w kroju.
I tylko mogę zaśpiewać za M. Rodowicz:
„Ale to już było” :-D
Wszystko to piękne w obrazku, ale czy ta proza życia to nie przytłacza, tak jak wszędzie, pod każdą szerokością i długością geograficzną?
Bo ludzie wbrew pozorom, po dokładnym poznaniu, są tacy sami.
Pa! :)
14 października, 2015 o 4:44 pm
Masz podobne spostrzeżenia jak moja żona. Kiedy byliśmy w Indiach i Indochinach zwracała mi uwagę, że: ci wszyscy dizajnerzy europejscy i amerykańscy „zżynają” wzory i pomysły plastyczne od ludzi Wschodu, którzy swoją estetykę (tkaniny, dywany, biżuteria, sztukateria, krój…) wypracowywali przez stulecia.
Oczywiście, że „proza życia” przytłacza ludzi pod każdą szerokością geograficzną. Tyle, że niektórzy żyją w lepszych warunkach, a inni w gorszych. Jedni łatwo zaspokajają swoje potrzeby, innym jest trudniej. Niektórzy muszą ciężko pracować, inni zaś lżej – lub w ogóle.
Ale mimo wszystkich tych różnić każdy człowiek podlega tzw. „doli życia” – jest podatny na choroby, cierpienie… musi umrzeć.
W sumie jednak człowiekowi do szczęścia tak wiele nie brakuje, wystarczy że ma pod dostatkiem pożywienia, dach nad głową, przychylność i miłość bliskich mu ludzi… Reszta jest swego rodzaju zbytkiem.
Poza tym: im bardziej człowiek ogranicza swoje potrzeby, tym ma większe szanse na to, że będzie szczęśliwy. Zachłanność i nienasycenie go od tego poczucia szczęścia oddala.
14 października, 2015 o 2:51 pm
piękni ludzie, piękne kolory – wspaniałe zdjęcia, chyba jedynie zapach nie taki śliczny…
14 października, 2015 o 4:30 pm
Teraz dopiero uświadomiłem sobie, ze tam w ogóle nie czułem zapachu ryb (pewnie dlatego, że był dobry przewiew ;) ), a już zupełnie nie czułem zapachu ryb nieświeżych (bo oczywiście wszystkie te ryby były świeże ;) )
Nawet wtedy, kiedy byłem tam późnym popołudniem, te suszące się ryby nie wydzielały żadnego przykrego zapachu – może dlatego, że ich nie wąchałem z bliska ;)
15 października, 2015 o 1:55 am
to wspaniała wyprawa i doświadczenie… dziękuję, że napisałeś o zapachu – to niesamowite, że natura niweluje… i znów się potwierdza, że wszystko ma swoje miejsce, a ja zaraz skojarzyłam ze straganem rybnym… :) Pozdrawiam i zazdroszczę :)
20 października, 2015 o 6:26 pm
Jest jednak różnica między rybą dopiero co wyciągniętą z wody a leżącą cały dzień na straganie ;)
21 października, 2015 o 4:52 am
tak, tak :) myślałam o tych lodowych straganach – one wyglądają pięknie, przymorskie smażalnie… ale tam wszędzie czuć „padlinę/resztki” a tu fajnie wiedzieć, że oprócz pięknych widoków, zjawiskowych kolorów – nie unosił Cię zapach! To zazdroszczę na całego :)
21 października, 2015 o 3:50 pm
Nie ma co zazdrościć, tylko wybrać się do Birmy ;)
21 października, 2015 o 3:55 pm
nie wszystko takie proste, ale wirtualnie już byłam ;) – szczęście są łącza :)
21 października, 2015 o 4:22 pm
Najprostsza rzecz może się nam wydawać trudna dopóki nie stanie się dla nas prosta ;)
22 października, 2015 o 3:11 am
zupełna prawda – borykam się z przyziemnymi… dlatego, te inne są poza zasięgiem :), ale bardzo miło podziwiać czyjeś podróże :)
21 października, 2015 o 7:09 am
Też tak mam, że ciekawość co jest za następnym zakrętem powoduje, że czasami nie mam siły wrócić, ale warto :-)
Świetnie podpatrzone. Ciekawe, bo naturalne i niekomercyjne.
21 października, 2015 o 3:49 pm
Najważniejsze to być ciekawym tego co jest za następnym zakrętem – i mieć siłę by iść dalej, niekoniecznie wracać ;)
Obawiam się, że na tej „atrakcji” jaką jest niewątpliwie ta wioska rybacka, wkrótce zaczną zarabiać komercyjne biura podróży. I tak skończy się autentyzm tego miejsca (o ile wcześniej nie zabraknie ryb w oceanie).
21 października, 2015 o 5:13 pm
Na własną rękę podróżowałam po Birmie w październiku 2012 w ramach 10 miesięcznej podróży po Australii N. Zelandii, Indonezji, Indochinach i także po Birmie. Kraj jest wart zwiedzania.Świątynie, których w tym regionie jest w bród w Birmie tworzą niezwykły klimat, m.in. ze względu na skupiska tychże – 200 – 300 w jednym obszarze a nawet ok. 3000 na obszarze 42 km kw(Archeologiczna Strefa Bagan). Nie są jeszcze tak znane jak Ankhor Wat w Kambodży ale niewątpliwie porównywalne jeśli chodzi o wrażenia i wartość historyczną.
Birmańczycy – Myanmarczycy są uroczy, otwarci na kontakty, ale bardzo uważni. Boją się np. otrzymać jakiś prezent z zagranicy.
Kraj jest drogi w porównaniu z np. Tajlandią, Wietnamem, Kambodżą czy Laosem. Radzę omijać Yangon (to jest oficjalna nazwa miasta – nie Rangoon) – miasto brudne, zaniedbane, hałaśliwe, choć niewątpliwie egzotyczne choćby przez etniczną różnorodność mieszkańców.
23 października, 2015 o 9:05 am
Broniłbym jednak Rangunu (tak bodajże brzmi oficjalna polska nazwa stolicy Birmy – oficjalnie zwanej z angielska Yangonem, a wcześniej: Rangoonem). Spędziłem w tym mieście 5 dni i ani chwili się tam nie nudziłem. Nie uważam też, żeby było jakoś szczególnie brudne czy zaniedbane. Ale to prawda, że hałasu jest sporo, bo ruch na ulicach Rangunu jest duży, utrapieniem są korki, mimo że tak popularne w niektórych innych azjatyckich krajach skutery i motocykle są w mieście zabronione.
Ale najważniejszym powodem, dla którego warto zawitać do Rangunu jest niesamowita Shwedagon Pagoda – największe chyba miejsce kultowe w całej Azji (nie licząc Mekki).
22 października, 2015 o 7:00 am
dzięki Staś za relacje z wędrówek po świecie,
zbierz to w książkę
23 października, 2015 o 9:08 am
Ciekawy pomysł.
Myślę, że materiału by nie zabrakło.
23 października, 2015 o 7:25 am
Tak, ma pani racje, już dawno powinniśmy czytać Stasia książki
23 października, 2015 o 9:10 am
Książki książkami, ale przecież można czytać to co zamieszczam na swojej stronie.
Ale to prawda, że papier jest bardziej… nobilitujący ;)
23 października, 2015 o 11:18 am
Ale ludzie dzielą się na tych co czytają książki a nie bloga, tak jak np. Twoja siostra.
A poza tym nic nie zastąpi tego zapachu książki :)
23 października, 2015 o 11:21 am
Masz rację. Dla mnie czytanie książki jest zupełnie innym doświadczeniem, niż czytanie na ekranie monitora (dlatego np. nie interesują mnie e-booki).
7 listopada, 2015 o 5:30 pm
Kilka uwag na temat fotografii.
1) Wykonanie zdjęcia obiektywem o długiej ogniskowej (wąskim kącie widzenia) wymaga nie lada jakiego treningu by uniknąć poruszenia i przy tym ująć dobrze obiekt. Twoje fotki wydają mi się, że nie są poruszone, przynajmniej w tym formacie, jaki jest w galerii.
2) W dzisiejszej fotografii przyjmuje się jako kanon estetyczny kompozycję niesymetryczną, dzisiejsza fotografia potępia regułę tzw. centralnego kadrowania, czyli:
jeśli to będzie kaczka, to nie w środku, jeśli będzie to łabędź, to nie w środku. Dzisiejsza fotografia preferuje kadry niesymetryczne, gdzie główny obiekt (kaczka, łabędź) jest umieszczony bardziej z boku kadru przy czym jego twarz (dziób) jest zwrócona ku wolnej przestrzeni w kadrze. Dodaje to zdjęciu pewnej dynamiki, czyni go ciekawszym.
Nauka kadrowania, to klucz do sukcesu, złożona sprawa, czasochłonna, wymagająca praktykowania połączonego z aplikacja teoretycznych zasad czerpanych z wzorców obrazowych z wystaw, albumów, forów, galerii, itd.
3) Nauczenie się podstawowych zasad obsługi aparatu fotograficznego i wykonywanie znośnych przyjemnych zdjęć, to właściwie są hocki klocki.
Znacznie poważniejsza sprawą jest nauczenie się i wdrożenie do praktyki podstawowych rzeczy (tematów):
a) Kadrowanie, czyli komponowanie obrazu, wykorzystanie światła w fotografowanej scenie, czyli znajdywanie dobrego światła, umiejętność wykorzystania małej głębi ostrości, umiejętność życia w zgodzie z kontrastem sceny, itd.
To wszystko wymaga co najmniej podstawowej wiedzy teoretycznej na temat estetyki obrazu.
b) Warsztat technicznej obsługi aparatu – ogniskowa, przysłona i głębia ostrości, czas migawki, poruszenie zdjęcia, liczba EV, balans bieli (barwa światła na scenie), rozdzielczość obiektywu w środku i przy krawędziach obrazu, jej zależność od przysłony (przysłona sweet spot), zależność rozdzielczości zdjęcia od sensora obrazowego w aparacie, różnica pomiędzy głębią ostrości w małych kompaktach, a głębią ostrości w aparatach o większych formatach sensorów (APS, FF 24x36mm), crop factor, itd., to są wszystko teorie, które jeśli już ich nie da się rady opanować, to należy się nauczyć stosować praktycznie.
Często spotyka się w sieci skargi fotografów na aparaty, które rzekomo robią słabe zdjęcia. Zdjęcie robi przede wszystkim fotograf, a aparat wykonuje tylko to, co mu każe fotograf.
Dzisiaj produkowane, a także 5, 6, a nawet 8 lat temu) aparaty mogą dużo, nie robią same z siebie słabych lub dobrych zdjęć, ale dobrze wykorzystane, obsłużone dają porządne fotki.
W każdym razie fotografia, to bardzo elastyczna metoda tworzenia obrazów – można mało wiedzieć (tyle co potrzeba) i wykonywać niezłe fotki, a można być obstukanym teoretycznie i knocić. Tak jak w każdym hobby, czy zawodzie.
Fotografia, to hobby, które jeśli jest traktowane co najmniej średnio poważnie, rozwija ludzi bardziej niż inne hobbies.
4) Każda firma robi aparaty przydatne do zdjęć najbardziej ambitnym i zaawansowanym amatorom. Firma Olympus robi przydatne bezlusterkowce, nazwa firmowa – Pen), które szczególnie się nadają dla amatorów, bo są stosunkowo małe, poręczne, dają dobrą, bardzo dobrą jakość obrazu, np. nawet niedrogi E-PL5, mają nieduże obiektywy (dodatkowe obiektyw są dość drogie, szczególnie długoogniskowe, które sa z kolei większe niż by się chciało.
Pzdr, TJ
4 grudnia, 2015 o 1:56 pm
Birma zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie wieloma rzeczami. Tak się wcześniej nasłuchałam i naczytałam, że brudno i drogo, że chyba spodziewałam się kraju trzeciego świata w paryskich cenach, a tymczasem było bardzo miło i przyjemnie, w standardzie za który nie bolało płacić oczekiwanej przez usługodawców ceny. Noclegi owszem, są droższe niż w Indonezji, Kambodży czy Wietnamie (choć udało nam się też spać w lokalnych wioskach za grosze), ale standard jest naprawdę przyzwoity (a miał być grzyb i wilgoć niby…) a obsługa przemiła. Dodam, że jakość obsługi w restauracjach jest moim zdaniem w Birmie absolutnie najwyższa ze wszystkich azjatyckich krajów jakie do tej pory odwiedzałam i… równa, bez względu na klasę lokalu (a jadaliśmy zarówno w ulicznych garkuchniach jak i eleganckich lokalach), bo że Birmańczycy są przemili to chyba już każdy słyszał? Z przyjemnością potwierdzam, że nie jest to żaden mit i nic się w tym aspekcie nie zmieniło.
(AŚ)
Ciekawostki o Birmie:
http://pojechana.pl/2015/12/ciekawostki-o-birmie/
30 marca, 2016 o 11:57 am
[…] WIOSKA RYBACKA W BIRMIE […]
1 września, 2017 o 1:42 pm
[…] WIOSKA RYBACKA W BIRMIE […]