PEŁZAJĄCY TOTALITARYZM

… albo NIEWOLNOŚĆ (dla twojego dobra)

.

       Jestem pod wrażeniem, jak w stosunkowo krótkim czasie tzw. demokracje liberalne zamieniają się w jakieś dziwaczne twory administracyjno-państwowe, które coraz bardziej kontrolują ludzi, ograniczają ich wolność – swobodę poruszania się (zamykanie granic, zakazy wstępu), zmuszają ich do takiego, a nie innego postępowania. I nie tylko wykluczają tych, którzy się tym autorytarnym zapędom nie chcą poddać (niestety, wygląda na to, że jest to garstka albo tylko jednostki), ale zaczynają ich sankcjonować (a stąd tylko krok do jakiejś formy prześladowania).
To wszystko wygląda mi na PEŁZAJĄCY TOTALITARYZM, tym bardziej niebezpieczny, że państwo dysponuje obecnie niewyobrażalnie rozbudowanym aparatem inwigilacji i kontroli całego społeczeństwa, co mało kto sobie uświadamia.

       Wolności obywatelskie są teraz na całym świecie coraz bardziej ograniczane, a ludzie (zdecydowana większość) jakby tego nie zauważali. Tak więc, co z tą WOLNOŚCIĄ, którą tak szczycił się zwłaszcza Zachód (Stany Zjednoczone i zachodnia Europa)? Jeszcze jakiś czas temu (przed pandemią) odmieniano tutaj to słowo przez wszystkie możliwe przypadki, teraz jakby znikło ono z przestrzeni publicznej. Czy nie dlatego, że w konfrontacji z tym co się teraz dzieje – i jak się traktuje ludzi – wyglądałoby to na jakąś kpinę czy ironię?

       Spróbujmy sobie przypomnieć stan naszego świata społecznego (zwłaszcza pod kątem swobód obywatelskich i ogólnie wolności człowieka) z tym co mamy teraz, dwa lata po pojawieniu się koronowirusa na Ziemi. Czy wtedy przyszłoby nam do głowy, że już niedługo władza zakaże nam opuszczania naszych domów, odwiedzania naszych bliskich (przez co tysiące ludzi umierały w samotności), przekraczania granic, podróżowania, a nawet leczenia (taki był praktycznie skutek wprowadzania restrykcji w tzw. „służbie” zdrowia) …?

       Jeszcze parę miesięcy temu byłem lekko zaszokowany, bo zażądano ode mnie świadectwa o zaszczepieniu, kiedy chciałem obejrzeć jeden z filmów Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Chicago. A oto, od 3 stycznia, ktoś kto nie jest zaszczepiony, nie będzie mógł w tym mieście wejść do restauracji, kina, health-clubu, sali koncertowej, teatru…; nie będzie mógł brać udziału w wydarzeniach sportowych, bankietach, przyjęciach…
Moja żona rozmawiała niedawno ze swoim bratem, który mieszka w Niemczech, i dowiedziała się, że nie wpuszczono go do sklepu elektronicznego, bo nie jest zaszczepiony. W Paryżu zwolniono ludzi z domowego zamknięcia i łaskawie zezwolono im na spacery, ale nie mogli się oddalać na odległość (bodajże) 1 kilometra od swojego miejsca zamieszkania (za co, jak słyszałem, mieszkańcy tego miasta byli władzom wdzięczni). Nowa Zelandia i Australia (notabene kraje uważane dotychczas za awangardę wolności i postępu) od prawie dwóch lat więżą praktycznie swoich obywateli, zamknąwszy granice (i co jakiś czas wprowadzając lockdowny, nawet jeśli pojawi się tylko kilka przypadków zakażenia wirusem).

       Staram się zrozumieć pewne posunięcia władz i sensowność nakładania na ludzi restrykcji, ale chaos i absurdy, jakie czasami za tym idą, każą mi odnosić się do nich sceptycznie, gdyż widzę, jak wiele z nich wprowadza się w „ciemno”, bez żadnego względu na skutki. Co gorsza, nawet naukowcy i tzw. „eksperci” nie są w stanie uzasadnić przekonująco swoich zaleceń – tyle w tych ich „ekspertyzach” sprzeczności, a nawet niewiedzy. Wobec tego wcale się nie dziwię, że ludzie są coraz bardziej zdezorientowani i skołowaceni, nie wiedzą już komu i w co wierzyć – przez co wierzą byle komu i w byle co (w tym w największe bzdury i absurdy). W świecie, w którym nie wiadomo co jest prawdą, zaczynają królować blaga, fałsz i kłamstwo.

*  *  *

       Ponadto, wydaje się, że o tym co się dzieje na świecie – i z ludźmi – zaczęły decydować ponadnarodowe korporacje i międzynarodowe agencje finansowe (system bankowy) w sprzężeniu z politykami i rządami państw, bez względu na to, jaki wpływ ma na nie „prawica”, „lewica”, „narodowcy”, „liberałowie”, „socjaliści”… etc. Uderza przy tym ciągle powiększająca się przepaść między bardzo wąską i bogatą elitą a resztą społeczeństwa, coraz bardziej uzależnioną od decyzji nielicznej – w rzeczywistości ponadnarodowej – grupy posiadającej ogromne zasoby finansowe, a tym samym i władzę. Można wręcz mówić o kapitałowej „lepkości” wobec krajów różniących się politycznie czy ekonomiczne, gdyż faktyczną władzę przejmują jak najbardziej kapitalistyczne korporacje (wraz z finansjerą), które wykorzystują każdy sposób, (w tym przybrania lewicowo-progresywne – jak np. w Stanach Zjednoczonych), nacjonalistyczno-populistyczne (jak np. w Brazylii czy w Indiach), biurokratyczno-socjalistyczne (jak np. w Unii Europejskiej), czy pseudo-komunistyczne (jak np. w Chinach) by powiększyć swoje zasoby i wpływy, a tym samym poszerzyć i wzmocnić swoją władzę. Z tego powodu rządy w każdym z tych krajów żyją właśnie w „konkubinacie” z kapitałem – korporacjami i bankami, które wszystko smarują i napędzają.

       Dochodzi do tego wpływ konsorcjów i kompanii Big Tech, które „urabiają” ludzi na wszelkie możliwe sposoby, pozbawiając ich de facto możliwości wyboru i samodzielnego myślenia, stosując cenzurę i forsując to, co jest w ich (najczęściej finansowym, ale też ideologicznym) interesie. Algorytmy coraz bardziej wpływają na nasze zachowanie i świadomość (nawet jeśli sami nie wpędzimy się w totalitaryzm, to zrobią to właśnie algorytmy). Nie potrzeba buntu maszyn i przejęcia kontroli na ludźmi przez Sztuczną Inteligencję (co, niestety, coraz mniej wydaje się konceptem z dziedziny science-fiction, a staje się realnym zagrożeniem). Już teraz jesteśmy tylko przedmiotem, nie podmiotem – jak sami się łudzimy i jak nas łudzą inni, wmawiając nam, że nadal żyjemy w demokracji.

*  *  *

       Półtora roku temu, w pierwszych miesiącach pandemii, napisałem artykuł „Niewolność, niemyśl i upokorzenie” (został on opublikowany w „Gwiaździe Polarnej”) i kiedy niedawno go sobie przypomniałem, to uświadomiłem sobie, że niestety, nie tylko jest on nadal aktualny, ale że wyrażone w nim tezy jeszcze bardziej się wzmocniły, a rzeczywistość przerosła moje przewidywania i obawy.

      Być może użycie przeze mnie słowa „totalitaryzm” wyda się komuś przesadą, lecz niestety, zważywszy na historię naszej cywilizacji, łatwość z jaką można urobić i zmanipulować społeczeństwo, mechanizmy psychologiczne kierujące człowiekiem jako istotą stadną tudzież samą naturę władzy (tutaj polecam to, co kiedyś na ten temat napisałem: TUTAJ) i funkcjonowania człowieka w społeczeństwie (głupota, ślepota, poddaństwo, ignorancja, konformizm) coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że prędzej czy później ludzkość opanuje jakaś forma totalitaryzmu. Który oczywiście będzie miał służyć dobru człowieka.

*  *  *

DOPISEK (KOMENTARZ)

       Czerwona lampka powinna się zapalać wszędzie tam, gdy jakiś moloch korporacyjno-polityczno-państwowy mówi właśnie „TROSKA” – niby to chcąc wszystkim zrobić dobrze, wyprostować (postawić do pionu) całe społeczeństwo, chronić „Matkę Ziemię”, wyeliminować myślących inaczej i po niesłusznej linii, zrobić reset wszystkich i wszystkiego, by dobrnąć wreszcie do globalnego dobrostanu, gdzie wszyscy będą żyli jak (według nich) należy.
Nic nowego pod słońcem, bo zarówno faszyzm, jak i komunizm miały takie ambicje.
To oczywiście „nie wypali”, choćby z tego powodu, że żaden moloch korporacyjno-polityczno-państwowy nie jest zdolny do empatii i autentycznej troski o (zwykłego) człowieka (którego zawsze traktuje instrumentalnie). A ów postęp sterowany przez oligarchiczną elitę globalną (bez środków – czyli władzy i pieniędzy – której, żaden reset nie będzie możliwy), prędzej czy później doprowadzi do jakieś nowej formy totalitaryzmu, tym bardziej groźnego, że – mając do dyspozycji globalną sieć zależności, inwigilacji, kontroli – i rozwiniętą na niespotykaną dotychczas skalę technikę – nie będzie już miał takiego w sumie lokalnego zasięgu, jak komunizm sowieckiej Rosji, faszyzm III Rzeszy, Włoch Mussoliniego, czy japońskiego cesarstwa – tylko ogarnie całą Ziemię.

*  *  *

NIE PATRZ W GÓRĘ – czyli sposób na Apokalipsę

.

Zakupy przed Apokalipsą (Jennifer Lawrence, Leonardo DiCaprio i Timothée Chalamet w filmie „Nie patrz w górę„)

.

Parę zdań na gorąco po obejrzeniu „Nie patrz w górę”:

– Film trochę bałaganiarski i puszczony „na żywioł” (daleko mu do precyzji innych filmów McKay’a, jak choćby „The Big Short”, czy „Vice”), ale trafiający „w punkt” czy też raczej w wiele punktów tego, co się obecnie dzieje na świecie: z ludźmi (nami), z mediami, popkulturą, politykami, środowiskiem naturalnym, nauką (naukowcami)…

– Film jest ostentacyjną satyrą, ale poziom jego przerysowania zbliża go do farsy. I choć jest on – jak każda forma komediowa rodzajem odreagowania (albo oswojenia) traumy, jak również mechanizmem obronnym, dzięki któremu próbujemy chronić się przed grożącym nam (nie tylko tu i teraz, ale wszędzie i zawsze) śmiertelnym niebezpieczeństwem – to jednocześnie na tyle silnie uderza w czułe miejsca, że przestaje być przeżyciem katarktycznym, a zamiast tego zasiewa w wielu widzach ziarna strachu i niepokoju, może nawet grozy. (Myślę, że mogę to stwierdzić, gdyż zapoznałem się z wieloma reakcjami na ten film.)

– Film generalnie obnaża ludzką (czyli naszą) głupotę i ślepotę (wszystko co się w nim dzieje, wynika właśnie z tego). Mimo wszystko zaskoczyło mnie to, jak wielu widzów oświadczyło, że „jest to film o nas”. Ale ja nie za bardzo wierzę w takie nagłe olśnienie, samokrytykę i skruchę, bo tak naprawdę ową głupotę i ślepotę wiąże się nie ze sobą, a z innymi (albo inaczej: nie ze stroną swoją, ale z obozem przeciwnym). Nikt nie jest wolny od głupoty, ale liczba ludzi uświadamiających sobie własną głupotę, jest wielkością (czy też raczej małością) wręcz śladową. Tak na marginesie: według mnie tylko w ten sposób (uświadomienie sobie własnej głupoty) można się zbliżyć do tego, co jest prawdziwą mądrością.

– Możemy odnieść wrażenie, że film kąsa i dźga satyrycznie nie szczędząc nikogo, ale jak się tak dobrze przyjrzeć, to jednak jego twórcy nie zdołali do końca otrząsnąć się ze swojej politycznej stronniczości. Np. ekologiczne zaangażowanie DiCaprio czy Lawrence uniemożliwiło by raczej ukazanie absurdów i ślepego fanatyzmu, z jakimi mamy do czynienia także po stronie tych, którzy walczą ze zmianami klimatycznymi. Także skupianie się na trumpizmie i jego najbardziej ordynarnych przejawach, a oszczędzanie zacietrzewionych wrogów Trumpa, wraz z ich hipokryzją, propagandą, polit-poprawnością i świętoszkowatym mamieniem ludzi, burzy nieco dobre intencje twórców filmu.

– Niestety, nauka (czy też raczej naukowcy) nie jest (nie są) – aż nadto mamy na to w historii dowodów – żadnym bastionem mądrości, humanitaryzmu, rzetelności, a nawet ścisłości (mówiąc w uproszczeniu: naszą rzeczywistość określa rachunek prawdopodobieństwa, a nie jakieś ścisłe matematyczne równanie). Robienie z nauki (naukowca) idola (jak np. Fauci, którego nie trawię już od dawna) jest jeszcze jednym przykładem bałwochwalstwa. Ale przede wszystkim nauka nie jest w stanie dostarczyć ludziom tego, co jest dla nich najważniejsze w wymiarze egzystencjalnym i eschatologicznym, czyli Sensu (istnienia, życia, Wszechświata).

– Można się zżymać na ludzką głupotę – wiarę w największe absurdy, niedorzeczności, różne odlotowe teorie spiskowe (ja też nie mogę się czasem nadziwić temu jak rozległy jest asortyment bzdur, farmazonów, banialuk, idiotyzmów i bredni w jakie zdolni są uwierzyć ludzie), ale bardziej racjonalne byłoby poznanie źródeł i powodów tej psychologicznej właściwości Homo sapiens, niż wyszydzenie i obśmianie tego. Tym bardziej, że wszyscy bez wyjątku mamy skłonność do poddawania się różnego rodzaju złudzeniom i fikcjom.

6.9/10

*  *  *

Ludzie bezbronni jak dinozaury

.

DOPISEK – CODA

       Muszę powiedzieć, że – choć rzadko to robię – obejrzałem film po raz drugi i za tym drugim razem to on nawet u mnie zyskał. Tak, ogólnie to wydaje się on łopatologiczny, ale jak się tak dobrze zza tej łopaty przyjrzeć, to jest tam kilka(naście) znakomitych (może nawet parę genialnych) scen. Spoza karykatury i przerysowania wyziera czasem znakomite aktorstwo (fantastyczna Cate Blanchett, DiCaprio jakiego nie znamy…) Dowcip niby farsowy – rąbie wprost i wali na odlew – ale często ma też swoje drugie dno, a nawet niuanse. Scenografia i zdjęcia robią wrażenie. No i to wcale niegłupie przesłanie na koniec…

       Tak, kometa, która pędzi w kierunku Ziemi, by unicestwić istniejące na niej życie, to oczywiste odniesienie do grożącej nam katastrofy związanej z ociepleniem klimatu, ale można ją też potraktować jeszcze bardziej metaforycznie: jako zapowiedź śmierci, która czeka przecież wszystkich ludzi – bez względu na to, czy naszą planetę rozniesie w drybiezgi jakiś meteoryt, czy też klimat zmieni się tak, że nie będzie można na tym padole wytrzymać i ludzie wymrą jak muchy, najprawdopodobniej urządzając sobie wcześniej igrzyska śmierci i powtórkę z rozrywki którejś tam z kolei światowej wojny. Do tej pory – jeśli tylko będziemy mieli szczęście tego nie doczekać – wszyscy umrzemy. Ponadto, Apokalipsa nie jest wcale jakąś chorą i nawiedzoną wizją Jana Ewangelisty, ale nastąpi prędzej czy później – planeta Ziemia zostanie w końcu spalona doszczętnie przez wybuchające Słońce. (Tym sposobem metafory te zamieniają się w dosłowność.)

       Jest w filmie scena, w której DiCaprio krzyczy histerycznie (transmitowane to jest przez media, więc słyszą to miliony ludzi na całym świecie): „We all gonna die!!!” (podobną scenę ma również Jennifer Lawrence, notabene jedyna zachowująca się normalnie postać filmu). A jest to nic innego, jak stwierdzenie faktu, o którym wszyscy niby to wiedzą, ale nikt, tak naprawdę, nie przyjmuje tego do wiadomości i w ząb nie ogarnia. Zamiast tego ludzie zachowują się tak, jak gdyby nigdy nic, a całe rzesze oddają się jakimś kretyńskim rozrywkom, poddają ogłupianiu przez media i polityków, podniecają się infantylnymi celebrytami… Dokładnie tak, jak to jest w naszym rzeczywistym (wcale nie filmowym!) świecie i życiu.

       A jakie jest na to lekarstwo? Jaka odpowiedź i rada? Otóż jest to zawarte w jednej z finałowych scen filmu, w której – na przekór rozpadającemu się światu i czekającego wszystkich unicestwieniu – ludzie, siedząc przy jednym stole, spożywają razem kolację, odmawiając wspólną modlitwę (i to bez względu na wiarę w Boga), trzymając się za ręce, wspominając proste przyjemności życia (jak np. pyszną szarlotkę), ocieplając własne serca, kochając się wzajemnie, solidaryzując się w swojej człowieczej (nie)doli…
I jakkolwiek mogłoby się nam to wszystko wydawać trywialne i banalne – nie mamy innego wyjścia, jeśli chcemy obronić się przez rozpaczą i bezsensem.

*  *  *

PLANKTON

.

.

       W swoich znakomitych „Szkicach piórkiem” Andrzej Bobkowski pisze:
„A ja unikam, jak tylko mogę, stania w jakichkolwiek ogonkach. Ogonek, to jedna z najperfidniejszych metod poskramiania w człowieku samodzielnego myślenia. Staję w ogonku i natychmiast czuję w sobie la bête humaine rampante, zamieniam się w amebę, w jakiś plankton, któremu wszystko jedno, który skłonny jest pozwolić na wszystko, w którym dusza zostaje skolektywizowana i zamienia się w coś w rodzaju kołchozu: tracę poczucie własności siebie i wreszcie, gdy po długim staniu, otrzymam jakiś ochłap, wydaje mi się, że świat jest piękny i że wcale nie jest tak źle. Po czym, z takim optymistą robi się, co się chce. To też metoda, i to zupełnie inteligentna. Ogonkiem ‘zmiękcza się’ ludzi, jak w przesłuchaniu śledczym.”

       Doskonale rozumiem Bobkowskiego, bo świat wokół mnie codziennie dostarcza mi przykładów formowania się grup ludzkich w coś, co przypomina właśnie jakiś dryfujący bezwolnie plankton – taki skolektywizowany, pozbawiony samodzielnego myślenia kołchoz, gdzie poczucie „własności siebie” jest złudne, bo wymuszone jakąś dominującą nad wszystkimi „kołchoźnikami” ideą, która bardzo często jest po prostu fikcją. Ludzkie „myślenie” skupia się tu zwykle wokół jakiegoś stereotypu, schematu, memu… jedynie słusznego poglądu i przekonania. No i oczywiście jest nieomylne.

       Człowiek, to takie dziwne zwierzę stadne, w którym rozwinięta ponad miarę i rozbudzona świadomość indywidualna znajduje się w nieustannym konflikcie z koniecznością podporządkowania się grupie, gdzie obowiązują „glajchszaltujące” wszystkich prawa, zasady, reguły i trendy. Zwykle wygrywa to drugie. Właściwie nikt z nas, tak naprawdę, nie wybiera swojego światopoglądu – to światopogląd wybiera nas. (Podobnie jak nie wybieramy sobie naszego charakteru.)

       Paradoksalne w tym wszystkim jest to, że de facto zniewolony w ten sposób człowiek łudzi się, że dysponuje wolnością – że jego wybory są niezależne i autonomiczne – a tak naprawdę jest niewolnikiem uwikłanym w jakąś kolektywną strukturę, która decyduje o jego myśleniu i zachowaniu. I wygląda na to, że często niewolnik nawet nie zdaje sobie przy tym sprawy z tego, że jest niewolnikiem (co byłoby śmieszne, gdyby nie było tragiczne).

       Tym oto sposobem docieramy do słynnych w naszej epoce internetowej nawalanki baniek, które wydają się być planktonem wręcz modelowym. Co ciekawe, przynależność do konkretnego planktonu nie zależy, jak sądzę, od poziomu inteligencji, ani nawet od wykształcenia. Mało tego: im wyższy ten poziom, tym redukcja do planktonowych właściwości jest bardziej uderzająca – a zakres ograniczania rozumu większy. To właśnie zjawisko sprowokowało mnie kiedyś do sparafrazowania słynnego powiedzenia Lema: gdyby nie Internet, to nigdy nie zdawałbym sobie sprawy z tego, jak wielu jest głupców wśród ludzi inteligentnych.

       Mimo tego, że ten fenomen rozumiem, to niezmiennie zdumiewa mnie gotowość i ochoczość wielu ludzi do etykietowania samego siebie. Nalepienie sobie znaczka – często w dobrej i szlachetnej intencji – który powoduje, że nie tylko manifestujemy jakąś wartość, którą cenimy, ale dajemy się zaszufladkować, przypisać do tego a nie innego „planktonu” – na własne życzenie przyczepiamy się do pewnego stereotypu, który zawsze jest przeciwieństwem refleksji (będącej warunkiem pogłębionego myślenia). Satysfakcja „przylepienia” się do „planktonu” (bo w grupie raźniej, bo nec Hercules contra plures) to właśnie ten „ochłap”, o którym pisał Bobkowski, konkludując: „Po czym, z takim optymistą robi się, co się chce. To też metoda, i to zupełnie inteligentna.

       Kto to robi? Kto to wykorzystuje?
Otóż wszelkiej maści manipulatorzy – najczęściej władza, ideolodzy, media i politycy, do których wręcz należy formowanie różnego rodzaju planktonów, a następnie zawiadowanie nimi. I zaszczepianie nam złudzenia, że wybór należy do nas.

       Na przekór temu wszystkiemu co nas niewoli, wierzę w to, iż możemy poszerzyć pole naszej wolności – zwłaszcza tego, które jest w nas samych.
Pierwszym warunkiem jest niezbijanie się w plankton.
Trudne, ale jednak możliwe.

* * *

KIEDY RZĄD JEST TWOIM WROGIEM – o książce Howarda Zinna „Ludowa historia Stanów Zjednoczonych”

Historię cały czas poddaje się rewizji (z tego powodu nieustannie odnosimy wrażenie, że się ona zmienia, choć przecież to, co się stało w przeszłości nie może ulec zmianie) dlatego warto być świadomym tego, w jakim kierunku te rewizje zmierzają i co je powoduje, gdyż nie tylko wpływa to na naszą teraźniejszość, ale będzie decydować o naszej przyszłości. Niedawno przeczytałem książkę Adama Leszczyńskiego „Ludowa historia Polski” (z moim tekstem na jej temat zapoznać się można TUTAJ), teraz przyszła kolej na pozycję, która była niejako jej wzorem. Chodzi o pracę Howarda Zinna „Ludowa historia Stanów Zjednoczonych”, jaka w ostatnich latach miała wielki wpływ nie tylko na to, jak Amerykanie, zwłaszcza młodzi, postrzegają swoją przeszłość, ale również na ich stosunek do siebie samych. Niestety, nie jestem pewien czy jest to wpływ dobry.

.

      Książka Howarda Zinna ukazała się po raz pierwszy w 1980 roku, natychmiast zwracając na siebie uwagę, jako alternatywna przeciwwaga wobec tradycyjnej, obowiązującej dotychczas narracji historycznej, (którą Zinn nazywa wprost „fundamentalnie nacjonalistyczną gloryfikacją” Stanów Zjednoczonych). Zajmowała się ona niemal całkowicie elitami, establishmentem, polityką mainstreamową, tzw. „mężami” stanu i prezydentami; budowaniem gospodarczej i militarnej potęgi państwa; ludźmi znanymi, bogatymi, posiadającymi władzę; rolą i znaczeniem Stanów Zjednoczonych na arenie międzynarodowej jako państwa wyjątkowego, niemal zawsze lokującego się po tej stronie słusznej i prawej, broniącego wolności, demokracji, praw człowieka i sprawiedliwości. Wreszcie: opartego na fundamentach stworzonych przez szlachetnych, pełnych dobrej woli Ojców Założycieli, z konstytucyjną mantrą zapewniającą wszystkim obywatelom boskie w swej proweniencji, a więc nienaruszalne prawo do życia, wolności i dążenia do szczęścia.
Zinn argumentował, że jest to w zasadzie historia widziana z perspektywy 1% uprzywilejowanych (białych) amerykańskich elit i garstki ludzi rządzących, która praktycznie pomija 90% społeczeństwa (ludu) i nie zajmuje się w ogóle szerokimi rzeszami ludzi rządzonych: zwłaszcza biednymi, poddawanymi opresji, wyzyskiwanymi, pozbawionymi de facto praw obywatelskich – a takimi byli oczywiście czarni niewolnicy, Indianie, kobiety; marnie opłacani i niemiłosiernie eksploatowani przez magnatów przemysłowych robotnicy – ludzie z najniższych klas społecznych, żyjący w opłakanych warunkach, egzystujący w permanentnej nędzy. Oni wszyscy byli przez establishmentowych historyków ignorowani (obowiązywała perspektywa uznająca porządek ustalany top-down), więc Zinn postanowił stworzyć taką narrację historyczną, która uwzględniła by wreszcie ich punkt widzenia (i znaczenie społecznych przemian typu bottom up). Napisał więc książkę, której wcześniej szukał, ale jakiej nie znalazł, bo dotychczas żaden historyk nie zajął się historią Stanów Zjednoczonych opowiedzianą z perspektywy „ludu”.

       Tak się jednak stało, że to co miało być suplementem i uzupełnieniem („wypełnieniem luki”) dotychczasowych opracowań historycznych, z czasem przeniknęło do edukacyjnego mainstreamu i zaczęło tam dominować („Ludowa historia Stanów Zjednoczonych” do dzisiaj sprzedała się w ilości blisko 2.5 mln. egzemplarzy, co jest ewenementem, jeśli chodzi o publikację tego typu). Początkowa polemika z tezami zawartymi w książce i jej charakterem została wyparta, a jej miejsce zajęła „jedynie słuszna” narracja (nie tylko historyczna, ale i medialna oraz polityczna) – czego skutków coraz bardziej doświadczamy obecnie. Jeśli więc chcemy zrozumieć to, co się dzieje teraz z amerykańskim społeczeństwem w kontekście fenomenu woke, masowych zamieszek i protestów, obalania pomników, ruchów Me Too, Black Lives Matter i LGBT, aplikacji krytycznej teorii rasy… czyli coraz bardziej ostrego skręcania Ameryki w lewo, to właśnie casus książki (i postawy ideologicznej) Zinna może nam wiele wyjaśnić oraz pomóc w identyfikacji oraz zrozumieniu źródła tych wszystkich zjawisk, które przypominają coś w rodzaju pełzającej rewolucji. Według mnie jest to proces niebezpieczny i w tej rozprawce postaram się wykazać, dlaczego.

       Ktoś może zapytać: dlaczego niebezpieczny? Bo co jest złego w tym, że współczuje się ludziom pokrzywdzonym i solidaryzuje z nimi? Dlaczego mamy pomijać milczeniem niegodziwości tych, którzy posiedli olbrzymie bogactwa (w domyśle: kosztem innych) i mają ogromną władzę (nad „małymi” zwykłymi ludźmi)? Czy zagranicznej polityce Stanów Zjednoczonych (która ma na względzie tylko dobro Ameryki) oraz wszczynaniu wojen przez polityków (którzy zawsze pilnują interesów wielkich korporacji i bogatej elity) należy zawsze przyklaskiwać? Wreszcie: czy domaganie się sprawiedliwości społecznej dla coraz szerszych grup ludzi; otaczanie opieką tych, którzy do tej pory byli (i nadal są) krzywdzeni, ignorowani i wykorzystywani – wzgląd na słabych, dyskryminowanych, wywodzących się z mniejszości etnicznych jest czymś złym?
Oczywiście nie jest. Problemy pojawiają się wtedy, kiedy rzeczywistość zaczyna się przedstawiać tylko w wersji czarno-białej: rządząca i bogacąca się elita to sami niegodziwcy i nikczemnicy (w terminologii komunistycznej: wyzyskiwacze i „krwiopijcy”), zaś ci rządzeni, pozostający w ekonomicznej zależności, to wyłącznie ludzie poddani opresji, wyzyskiwani i krzywdzeni, zwykle będący „nawozem” dziejów. A dzieje się tak dlatego, że system ekonomiczno-społeczny i polityczny istniejący w Stanach Zjednoczonych od początku istnienia tego państwa jest do szpiku kości zły. Naturalnie, krwawicę wysysa z ludzi kapitalizm i rządzące elity podporządkowane interesom 1% stanowionego przez bogaczy.
Taka jest generalnie teza książki Howarda Zinna.
Niestety, jak sądzę, to przesłanie nie bierze się tylko z empatii autora, jego wrażliwości na ludzką krzywdę czy społeczną niesprawiedliwość, ale również (może nawet przede wszystkim?) z jego fiksacji ideologicznej. Bo przecież Zinn – (najprawdopodobniej) były członek partii komunistycznej – nigdy nie ukrywał tego, że jest człowiekiem lewicy („wierzę w demokratyczny socjalizm”), a jego postawa i zachowanie często jednoznacznie wskazywały na to, że jest człowiekiem lewicy radykalnej. Zresztą on sam określił się expressis verbis radykałem.

       Chcę tu być dobrze zrozumiany: ja szanuję ludzi, którzy mają lewicowe poglądy (sam podzielam niektóre z nich), uznaję też ich wagę w społeczno-politycznym dyskursie – pod warunkiem, że nie są one wywrotowe, nawiedzone, radykalne, ślepe i głupie. Toleruję je do momentu, kiedy stają się (jak to się teraz zwykło niezbyt elegancko nazywać) „lewackie”. (Lewak, według mnie, to taka pozerska – często koncesjonowana, zakłamana, oportunistyczna i zmemowana – wersja lewicowca. Swego czasu podobnym tworem dziwolągiem był lewicowiec kanapowo-kawiorowy.)
Nie uważam jednak, że to wszystko, co napisałem przed chwilą o „lewakach”, odnosi się do Howarda Zinna (jest to bowiem człowiek bardzo inteligentny – zbyt świadomy i posiadający szeroką wiedzę), ale że ideologia jaką wyznaje dyskwalifikuje go jako historyka, zaś do jego aktywizmu należy podchodzić krytycznie i ostrożnie.
Gdyż moim zdaniem ideolog nie może być wiarygodnym historykiem. Zwłaszcza nie może być nim ktoś, kto jest bardziej aktywistą niż naukowcem – a kimś takim jest właśnie Zinn. Jego jednowymiarowe i jednostronne – często pozbawione przez to głębi i kompleksowości – przedstawienia historyczne, jakie spotykamy w omawianej tu książce, za bardzo zbliżają się do agitacji, czy wręcz propagandy. Inspirując przy tym lewackie właśnie zachowania, uwodząc pedagogów, indoktrynując dzisiejszą młodzież (o lewicowym wzmożeniu hollywoodzkich „gwiazd” nie wspominając).
Wydaje się, że Zinn robi to w dobrej wierze (nie podejrzewam go o cynizm) usprawiedliwiając swoją, wynikającą z wyznawanej przez siebie ideologii, historyczną metodologię w ten sposób:

  • W świecie głodnym rozwiązań powinniśmy przywitać z zadowoleniem pojawienie się historyka jako uczonego aktywisty, który rzuca się wraz ze swoimi pracami w szalone mechanizmy historii w imię wartości, w które głęboko wierzy. (…) Nie sprzeciwiam się zatem selekcji, podkreślaniu pewnych faktów, są to bowiem [dla historyków] praktyki nieuniknione. Zniekształcenie dokonywane przez historyka ma charakter nie tyle techniczny, co ideologiczny i dotyczy świata rywalizujących wpływów, w którym każdy wybrany rozkład akcentów wspiera czyjeś interesy – ekonomiczne, polityczne, rasowe, narodowe lub płciowe.

       Trudno o bardziej wyrazistą wykładnię stronniczego uprawiania historii przez ideologa, stosującego wybiórczość, ignorującego niewygodne fakty, faworyzującego jedne podmioty polityczne i społeczne kosztem innych… Niestety, przy takim podejściu, śmiechu wartą mrzonką staje się nie tylko obiektywizm, ale i prawda a nawet sprawiedliwość, której pełne usta mają zwykle lewicowcy.
Koniec końców, wszystko wskazuje na to, że Zinn, pisząc swoją książkę, bardziej zainteresowany był tym, aby stała się ona orężem walki klasowej niż tym, by krzewiła historyczną wiedzę. Jest to typowo marksistowskie podejście, które przecież już nieraz w historii (właściwie zawsze) zawodziło swoich wyznawców na manowce.

.

Lawrence Textile Strike, 1912 (Library of Congress)

.

       Artur Domosławski w przedmowie do polskiego wydania „Ludowej historii Stanów Zjednoczonych” pisze: „Opowieść Zinna o Ameryce to opowieść o doświadczeniu podboju i eksterminacji (dużej części autochtonów), a następnie zniewolenia (części mieszkańców uprowadzonych z Afryki), wyzysku i manipulacji. Zniewala, wyzyskuje i manipuluje wąska elita polityczna i gospodarcza, jej ofiarą jest większość Amerykanów. Klasa średnia to bufor oddzielający elitę od biedoty – genialny wynalazek rządzących, gwarant trwałości systemu i jeden z wehikułów amerykańskiego mitu. System utrzymują przy życiu dwa niepodważalne ideały: własności prywatnej i patriotyzmu. Pierwszy gwarantuje elicie dominację. Drugi – stwarza pozór narodowego konsensusu. Zinn uważał, że oba są zakłamane.”

       Podzielam wiele zapatrywań Zinna – zwłaszcza jeśli chodzi o niewolnictwo i długo utrzymujący się na amerykańskiej ziemi rasizm, politykę Stanów Zjednoczonych wobec rdzennej ludności indiańskiej (choć nie nazwałbym jej planową eksterminacją), jego sprzeciw wobec wojny w Wietnamie, jak również solidarność z tymi, którzy walczyli o swobody obywatelskie, prawa socjalne, polepszenie warunków pracy, prawa kobiet… Sam nienawidzę wojny, darzę głęboką niechęcią militaryzm, żywię podejrzenia wobec każdej władzy, odrzucam akceptację imperializmu i kolonializmu, uważam za zbrodnię podbój innych państw i narodów… etc. Jednak mocno polemizowałbym z niektórymi przekonaniami Zinna, na które zwrócił powyżej uwagę Domosławski.
– Na przykład trudno mi się zgodzić ze stwierdzeniem, że tym co robiła amerykańska elita polityczna i gospodarcza w historii państwa, było głównie wyzyskiwaniem i manipulowaniem większości Amerykanów. Owszem, niektóre aspekty tej dominacji można było tak postrzegać, ale należy na to spojrzeć bardziej kompleksowo, głębiej i z większego dystansu, zachowując przy tym właściwe proporcje. Gdyż było to także budowaniem potęgi gospodarczej Stanów Zjednoczonych, która w konsekwencji zaczęła jednak służyć dobru większości społeczeństwa. Dzięki sile militarnej państwa zwalczono faszyzm. Stany Zjednoczone – zwłaszcza po II wojnie światowej – stały się na tyle krajem dobrobytu – rozwiniętym i cywilizowanym – że budziły zazdrość całego świata. W pewnym okresie nie było chyba na świecie kraju, by tak wielka część społeczeństwa żyła na tak wysokim poziomie materialnego komfortu, ciesząc się przy tym szerokimi swobodami obywatelskimi, czy wolnością słowa. To dlatego na całym globie zaczęto Amerykę naśladować (niestety, najczęściej odbywało się to w sferze pop-kultury i śmieciowego jedzenia), a miliony imigrantów chciało (i nadal chce) za wszelką cenę do Stanów Zjednoczonych zewsząd się dostać – tu żyć i pracować (sam jestem tego przykładem). To również są historyczne fakty, w dużej mierze definiujące amerykańską cywilizację oraz panujący tu system polityczny i ekonomiczny, ale Zinn w całej tej swojej 900-stronicowej cegle nie wspomina o nich ani razu. Zamiast tego możemy u niego natrafić na takie interesujące passusy: „My nie pokonaliśmy faszyzmu, raczej, podstawowe faszystowskie elementy, takie jak militaryzm, rasizm, imperializm, zostały zaabsorbowane przez zatrute już kości zwycięzców.”  Sic! Nic więc dziwnego, że polska (lewicowa) Krytyka Polityczna, która książkę Zinna wydała, swojej prezentacji tej pozycji nadała tytuł: „Faszystowskie Stany Zjednoczone”.
– Dalej: dobrobyt klasy średniej powstał nie dlatego, że rządzący chcieli stworzyć „bufor oddzielający elitę od biedoty” i dlatego można to nazwać ich „genialnym wynalazkiem”. To jest jednak strasznie przewrotna i w rzeczy samej kłamliwa i niemądra supozycja – że ponoć rząd, stwarzając klasie średniej warunki do życia na wysokim poziomie, robił to tylko dlatego, żeby spacyfikować i unieszkodliwić niższą klasę społeczną i odgrodzić się od ludzi żyjących w ubóstwie, zagrażającym „trwałości systemu”.
Owszem, dobrobyt klasy średniej zapewnia w dużym stopniu trwałość systemu, jest również – taki drobiazg przeoczony przez Zinna – jest wykładnikiem bogactwa państwa, w którym ta klasa średnia żyje i prosperuje. Nie jest jednak jakimś „genialnym” (w domyśle: diabelskim bo podstępnym) wynalazkiem rządu i elit umożliwiającym im „manipulację” całym społeczeństwem.
– And last but not the least: „dwa niepodważalne amerykańskie ideały: własności prywatnej i patriotyzmu” nie są bynajmniej „zakłamane” (choć czasem – może nawet często – są tak traktowane i przez niektórych polityków wykorzystywane), ale rzeczywiście stanowią dość ważną gwarancję stabilności sytemu – co przecież nie może być zarzutem, jeśli ów system służy wzrostowi dobrobytu większości społeczeństwa i bezpieczeństwu państwa. Domosławski zwraca uwagę na przekonanie Zinna o „przewrotnej doskonałości amerykańskiego systemu: posiada on tyle zaworów bezpieczeństwa, że głębsza jego transformacja, na przykład w kierunku egalitarnym, jest praktycznie niemożliwa”. Ale najwidoczniej Zinnowi nie przychodzi do głowy, że to, co on uważa za wadę systemu, może być jednak (i w rzeczywistości, jak dotychczas, jest) jego zaletą, zapewniającą ciągłość i stabilność państwa. Choć przy tym wcale nie oznacza jego skostnienia i niereformowalności, o czym również świadczą historyczne fakty.

       I tak dotarliśmy to jeszcze jednej uderzającej cechy książki Zinna: dla niego walka opresjonowanych obywateli z opresyjnym rządem, który jest tych obywateli wrogiem, stanowi nigdy niekończące się continuum dlatego, że niezmienny pozostaje opresyjny w swej istocie system (w domyśle: ustrój kapitalistyczny). Dlatego należy zastąpić go socjalizmem. Kiedy pytano Zinna, czy nie obawia się tych wszystkich złych skutków, gdyby ewentualnie taki ustrój (o jaki on de facto walczy) wprowadzono, Zinn dość rozbrajająco odpowiedział, że on tych złych skutków nie widzi (bo ich teraz nie ma), widzi za to złe skutki działania kapitalizmu (bo te już są). A mnie, wobec tego stwierdzenia, zastanawia ślepota tych, którzy przecież mogą się dokładnie zapoznać ze złymi (tragicznymi wręcz) skutkami działania socjalizmu np. w byłych krajach tzw. „demokracji ludowej”, gdzie idee Marksa (które notabene przeżywają dzisiaj kolejny renesans) starano się wprowadzić w życie. No ale to jest ślepota na własne życzenie – nieuleczalna, bo oporna na ewidencję faktów.

       Jak już napisałem, bliskie mi są niektóre poglądy Zinna – jego odczuwanie niesprawiedliwości społecznej i ludzkiej niedoli; patrzę też podobnie na wiele aspektów amerykańskiej rzeczywistości, ale zdecydowanie nie podzielam jego wiary w demokratyczny socjalizm, a tym bardziej w komunizm. Ten ostatni ustrój uważam w konsekwencji (kiedy uzyskuje sankcję państwową) za tyrański i nieludzki. Zresztą nigdy nie udało się go wcielić w życie w nowożytnej erze funkcjonowania wielkich grup społecznych, bo jest on czystą – czy też raczej brudną – utopią. Gdyby (deklarujący powszechną sprawiedliwość i równość) komuniści przejęli władzę, to byłoby to tak samo tragiczne w skutkach, jak wtedy, kiedy władzę polityczną w państwie przejąłby Kościół Katolicki (głoszący z kolei wszechmiłość). Dlatego nie dowierzam żadnym politycznym deklaracjom, zwłaszcza tym, które głoszą, że Cię bezgranicznie ukochają, zbawią i od wszelkiego zła – ostatecznie i raz na zawsze – wyzwolą.
Jeśli zaś chodzi o demokratyczny socjalizm, to sądzę, że usiłowanie wprowadzenia go w Stanach Zjednoczonych skończyłoby się nieobliczalną katastrofą (dlatego rację miał Donald Trump nazywając Sandersa „Szalonym Bernie” – i piszę to wbrew temu, że był czas, kiedy Bernie Sanders cieszył się u mnie pewną sympatią).

.

Demonstracja w Waszyngtonie w proteście przeciwko „rasowej niesprawiedliwości” oraz „brutalności policji” w związku ze śmiercią zatrzymanego przez policję George’a Floyda (fot. Lucas Jackson/Reuters)

.

       Zarzuty jednostronnego przedstawienia historii Stanów Zjednoczonych w pracy Zinna, jakie pojawiły się zaraz po jej publikacji, okazały się jednak uzasadnione – wbrew zaprzeczeniom autora i jego apologetów, twierdzących, że książka ma być jedynie dodatkiem i uzupełnieniem dotychczasowej narracji historycznej. Jednakże, wobec faktu, że nie tyle zaczęła ona wypełniać lukę i suplementować tę narrację, co ją wypierać – tudzież dominować podejście (w szkołach i na uczelniach, w mediach i polityce) do amerykańskich dziejów – stwierdzić można, iż jeszcze bardziej zniekształciła ich obraz, czy wręcz je zafałszowała.
Przypomnę, co napisał kiedyś Zinn, który uważał (podaję to za Domosławskim), że problemem amerykańskiej historiografii nie są bynajmniej kłamstwa, co przemilczenia: „Gdy mówią ci kłamstwa, można je zweryfikować. Kiedy coś jest pominięte, nie ma jak się o tym dowiedzieć.” Domosławski, który notabene wydaje się spijać każde słowo Zinna, jako prawdę objawioną, tak charakteryzuje intencje tego ostatniego: „[Zinn] nie chciał wyrzucać na śmietnik innych podręczników, pragnął, by nauczyciele w szkołach i na uczelniach sięgali po jego książkę, ukazującą inną, równie uprawnioną perspektywę – w trybie uzupełnienia i skomplikowania nazbyt jednoznacznego, niekompletnego, a przez to zafałszowanego obrazu zdarzeń.”
Jak się jednak okazuje, Howard Zinn sam wpadł we własne sidła, bo właśnie dlatego, że jego podejście do amerykańskiej historii jest zdecydowanie (metodycznie wręcz) wybiórcze, stronnicze, jednoznaczne oraz niekompletne – a przez to pomijające najistotniejsze aspekty (fakty) tej historii i pozbawiające je szerszego kontekstu – to można powiedzieć (stosując optykę Zinna, a nawet jego własne słowa), że  Historia ludowa Stanów Zjednoczonych, której jest autorem, przedstawia zafałszowany obraz zdarzeń.

*  *  *

      Zinn wielokrotnie podkreśla w swojej książce to, że jedność narodowa Amerykanów jest jednością iluzoryczną. Stany Zjednoczone tak naprawdę wcale nie są zjednoczone. Mimo że Ojcowie Założyciele głosili jedność całego narodu – co nawet zapisano w stworzonej przez nich Deklaracji Niepodległości i w Konstytucji – to w rzeczywistości tej jedności nigdy nie było. Mało tego, ów brak jedności jest ciągle podtrzymywany przez elity rządzące. Jeśli istnieje jakaś jedność, to jest to „sztuczna jedność bardzo uprzywilejowanych i nieco uprzywilejowanych” i jest ona „jedyną formą solidarności w społeczeństwie”. „Innymi słowy – pisze dalej Zinn – 99 procent społeczeństwa powinno pozostać podzielone na niezliczone sposoby i dawać upust swojej frustracji, walcząc między sobą”.
Oczywiście Zinn ma wiele racji – tak postępują często politycy – ale to nieprawda, że istotą i rdzeniem amerykańskiego narodu jest brak jedności, permanentna wrogość, walka i konflikt. Naturalnie ścierały się tu (i nadal ścierają) różne grupy interesów i poglądy, ale państwowa ciągłość Stanów Zjednoczonych oraz utrzymująca się tu mimo wszystko tożsamość narodowa jest dowodem na to, że Amerykanie z czasem wyzwalali się z dzielących ich podziałów, a ogromna ich większość zaaprobowała występującą w Stanach – jak chyba w żadnym innym kraju na świcie – różnorodność etniczną i kulturową czy wreszcie rasową (wbrew ostatnim pomówieniom ze strony lewicy, że nadal szaleje tu rasizm, który na dodatek jest „systemowy”). Lecz Zinn twierdzi, że każdy amerykański rząd jest nikczemny, podstępny, zakłamany i działający w złej sprawie, i aby to udowodnić posuwa się do takich np. kuriozalnych przykładów: „Jakże sprytnym rozwiązaniem jest wożenie autobusami ubogiej czarnoskórej młodzieży do szkół w dzielnicach białej biedoty, by zrodzić między nimi konflikty”. Czyli, według Zinna, nie robi się tego dlatego, żeby społeczność integrować i wzajemnie asymilować, a wprost przeciwnie: żeby ją konfliktować, bardziej podzielić i zantagonizować. Sic!

       Ostatnie wydarzenia i rozwój sytuacji w Stanach Zjednoczonych wskazują jednak na to, że następuje zwrot w kierunku zwiększania i zaostrzania podziałów w społeczeństwie, ale ma to zupełnie inne przesłanki i źródła, niż te, o których mówił Zinn, umieszczający przyczyny tych podziałów w jądrze amerykańskiego systemu ekonomicznego i politycznego. Moim zdaniem wynikają one z czegoś zupełnie innego – i jest to zjawisko socjologiczne mające bardziej podłoże psychologiczne, niż ustrojowe czy ekonomiczne.

       Aby to wyjaśnić, pozwolę sobie na małą dygresję. Otóż wszystko wskazuje na to, że jesteśmy zaprogramowani na trzymanie się jednej strony jakiejś kulturowej narracji (wywodzącej się z religii, polityki, etnicznego backgroundu, rodzaju edukacji… z wszystkiego, co konstytuuje naszą osobowość i światopogląd). To właśnie dlatego fakty zwykle nie zmieniają naszego sposobu widzenia świata – naszego postrzegania rzeczywistości czy też podejścia do prawdy. Nasza „prawda” jest więc często tylko przekonaniem lub zaledwie przypuszczeniem. Tak naprawdę nie widzimy rzeczywistości, tylko jej przedstawienie, które z kolei interpretujemy, przepuszczając to przez filtr naszej percepcji. Wszyscy żyjemy we mgle mitów – również tych historycznych – zwanych kulturą. A teraz, w dobie masowej (dez)informacji, ta kultura staje się coraz bardziej rozcieńczona i zafałszowana, przez co mamy wrażenie, iż żyjemy w jakiejś erze zagmatwania i post-prawdy.
Według mnie tym właśnie można wytłumaczyć to, co się dzieje obecnie z ludźmi nie tylko w Ameryce, ale i w innych krajach – coraz bardziej podzielonymi i od siebie odseparowanymi – zamykającymi się w swoich bańkach, okopującymi się na własnych pozycjach. Z gniewem reagującymi na poglądy inne, niż wyznawane przez nich samych. Nietolerującymi innego zdania, czy odmiennych opinii i dlatego usuwającymi reprezentujących je ludzi ze swojego pola widzenia, wyrzucającymi ich poza krąg własnego doświadczania świata, bo ci burzą im spokój obrazów tworzonych przez przyjęte już przez nich fikcje i własne iluzje. To dlatego tak ławo jest ludźmi manipulować, antagonizować ich i dzielić. Ponadto, wojna idei – jak każda wojna – jest bardziej destrukcyjna, niż konstruktywna, a jej pierwszą ofiarą jest nie tylko święty (s)pokój, ale i rozum.
Stąd właśnie bierze się „cancel culture” – kultura wykluczania, która jest niczym innym, jak pseudo-kulturą zamykania się i ograniczania (często ogłupiania) na własne życzenie. Nie ma już żadnego dialogu – jest tylko obrzucanie się inwektywami i memami, które odbijają się od obrzucanych, jak ten groch od ściany.
Zjawiska te zaczęły obejmować wszystkie sfery kultury, przenikając do polityki i mediów, a nawet do ekonomii, czy też właśnie do szkół, uczelni i systemów nauczania – w tym nauczania historii. „Wyszły” też na ulice – o inwazji tzw. „społecznościowych” forów nie wspominając.

Martin Luther King: „Wszystko, co widzimy, jest cieniem rzucanym przez to, czego nie widzimy”

.

       Najwięcej miejsca i uwagi w „Ludowej historii Stanów Zjednoczonych” poświęca jej autor buntom i protestom ludzi, którzy czuli się w jakiś sposób pokrzywdzeni – zniewolonych czarnoskórych, wyzuwanych z ziemi autochtonów, pozbawionych praw obywatelskich i zepchniętych na margines społeczny kobiet, nisko opłacanych i eksploatowanych do granicy fizycznej wytrzymałości robotników, pomiatanych przez oficerów szeregowych żołnierzy, czy przetrzymywanych w nieludzkich warunkach więźniów. Trudno się nie solidaryzować z Zinnem w tym pochyleniu nad autentyczną ludzką krzywdą.
W książce mamy też szeroki opis ruchów robotniczych, zakładania i działania przeróżnych, bardziej lub mniej radykalnych partii socjalistycznych, także komunistycznych, przy czym autor w żadnym miejscu nie wyjaśnia dlaczego partie te nigdy nie zdobyły szerokiego poparcia w społeczeństwie. O tym, że związki zawodowe, które – zwłaszcza w początkach swojej działalności – wywalczyły dla robotników lepsze warunki pracy, prawa socjalne i podwyżki płac, ale z czasem zamieniły się w para-mafijne organizacje dbające tylko o swoje wpływy i apanaże, lekceważące położonych niżej w hierarchii związkowej członków, Zinn wspomina jakby mimochodem.
Nader rzadko wtrąca sugestie, że również kapitaliści – elita rządząca i przemysłowa magnateria – starała się niekiedy polepszyć, czy nawet zreformować system na korzyść robotników. W zupełności pomija działalność bogatej elity na rzecz społeczeństwa, ich wkład w kulturowy rozwój kraju czy polepszenie warunków socjalnych, w jakich żyły klasy niższe.
Nie wyjaśnia też – o czym już wspomniałem – powodów, dla których miliony ludzi z całego świata emigrowało do Stanów Zjednoczonych, by się w nich osiedlić i pracować. Czyżby nie odstraszał ich panujący tu kapitalistyczny wyzysk i rząd, który był ich wrogiem? Nie wymagam już od Zinna, aby napisał coś o tym, dlaczego nikt z tych ludzi nie chciał emigrować do krajów socjalistycznych, gdzie panował ustrój przez niego przecież preferowany. Cóż, często całe rzesze ludzi „głosują” nogami.
Zanim jednak zakończę tę rozprawę, której obszerność wymknęła się nieco mojej kontroli, muszę jeszcze raz zaznaczyć, iż gdyby przyszło mi się opowiedzieć po czyjejś stronie w tym wysiłku ludzi dążących do poprawienia swojego bytu i wyegzekwowania prawa życia w godziwych warunkach, jaki miał miejsce w amerykańskiej historii, to byłaby to ich strona.

       Rzecz, którą piszę, ma dotyczyć książki Zinna, więc nie mam tu miejsca na analizę tego, co dzieje się obecnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie establishment (polityczny, korporacyjny, medialny, administracyjny) pod lewicowym przybraniem umacnia tylko swoją pozycję, mamiąc społeczeństwo, kreując w nim nowe – i zaostrzając istniejące już – podziały, podrzucając ludziom kości niezgody, jakimi są bez wątpienia istotne dla bezpośrednio zainteresowanych, ale mało istotne w ekonomiczno-społecznej makro-skali tematy zastępcze (BLM, LGBT, aborcja, domniemana „dyskryminacja” kobiet… etc.) A przy okazji pogłębiając ekonomiczną przepaść dzielącą klasę najwyższą od reszty społeczeństwa, cały czas powiększając swoje – i tak już obsceniczne – bogactwo.
Skonstatuję tylko, że podczas gdy poprzednie protesty społeczne dotyczyły spraw naprawdę ważnych i realnie istotnych – zwykle były też one jak najbardziej uzasadnione – to obecnie coraz bardziej stają się oderwane od rzeczywistości, co ma swoje źródło w zniekształcaniu tej rzeczywistości przez media i polityków – poprzez stosowaną przez nich bardziej lub mniej cyniczną manipulację i granie na ludzkich emocjach.
Niestety, „Ludowa historia Stanów Zjednoczonych” Howarda Zinna, nie przyczynia się według mnie do zmiany tego stanu rzeczy, a wręcz przeciwnie: umacnia jednostronne, czarno-białe widzenie rzeczywistości i wynikające stąd antagonizmy, jak również zaburza prawdziwy obraz amerykańskich dziejów, który jest znacznie bardziej kompleksowy, niż widzi to – i przedstawia – radykalna lewica.

*  *  *

POST SCRIPTUM
Tutaj mała uwaga. Zdaję sobie jednak sprawę z pewnej archaiczności powyższej recenzji/polemiki/krytyki. Nie tylko dlatego, że od ukazania się po raz pierwszy książki Zinna upłynęło wiele lat i od tamtego czasu zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i na świecie zmieniła się sytuacja polityczna – doszły nowe problemy i nastąpiły różne przetasowania (także te związane z pandemią), ale również z tego powodu, że używane przeze mnie pojęcia kapitalizm, prawica czy lewica uległy od tamtego czasu dość gruntownej transformacji. Zwłaszcza w przypadku kapitalizmu czy lewicy przestały być moim zdaniem adekwatne do tego, z czym mamy do czynienia w teraźniejszości. Podczas gdy dawna lewica zajmowała się głównie kwestiami klasowo-ekonomicznymi, to teraz jej działanie przypomina bardziej wojnę obyczajowo-kulturową. Neoliberalizm wzmocnił globalną siłę sprawczą kapitału, o którym zaczęły decydować ponadnarodowe korporacje i międzynarodowe agencje finansowe (system bankowy) w sprzężeniu z politykami i rządami państw, bez względu na to, jaki wpływ ma na nie „prawica”, „lewica”, „narodowcy”, „liberałowie”, „socjaliści”… etc. Sądzę, że to jest właśnie największym zagrożeniem dla społeczeństw w skali globalnej, choć z drugiej strony może też się przyczynić do zbalansowania różnic dzielących kraje biedne od bogatych. Niestety, to ostatnie wydaje mi się dość niepewne i zwodnicze, bo jak na razie uderza ciągle powiększająca się przepaść między bardzo wąską i bogatą elitą a resztą społeczeństwa, coraz bardziej uzależnioną od decyzji nielicznej – w rzeczywistości ponadnarodowej – grupy posiadającej ogromne zasoby finansowe, a tym samym i władzę. Generalnie rzecz biorąc trudno jest przejrzeć i zdiagnozować wszystkie te procesy zachodzące we współczesnym świecie.

       O tej kapitałowej „lepkości” wobec krajów różniących się politycznie czy ekonomiczne, pisałem w jednym z poniższych komentarzy (stosując naturalnie pewne uproszczenia):
Świat przejmują jak najbardziej kapitalistyczne korporacje (wraz z finansjerą), które wykorzystują każdy sposób, (w tym przybrania lewicowo-progresywne – jak np. w Stanach Zjednoczonych), nacjonalistyczno-populistyczne (jak np. w Brazylii, czy Indiach), biurokratyczno-socjalistyczne (jak np. w Unii Europejskiej), czy pseudo-komunistyczne (jak np. w Chinach) by powiększyć swoje zasoby i wpływy, a tym samym poszerzyć i wzmocnić swoją władzę.
Z tego powodu rządy w każdym z tych krajów żyją właśnie w „konkubinacie” z kapitałem – korporacjami i bankami, które wszystko smarują i napędzają. Jesteśmy już tylko przedmiotem, nie podmiotem – jak sami się łudzimy i jak nas łudzą inni, wmawiając nam, że nadal żyjemy w demokracji.
Tak naprawdę, to kapitalizm – po okresie prawidłowego w pewnym sensie rozwoju – obecnie się „wypacza” (podobnie jak „wypaczył się” wolny rynek, liberalizm, korporacjonizm, liberalna demokracja…) przyjmując formę, którą trudno jest przejrzeć i ogarnąć, nawet ekonomicznym ekspertom. To dlatego nasza przyszłość jest tak niepewna. Ale czy tak nie było w cywilizacyjnych dziejach całej ludzkości?

.

„NA RAUSZU”, czyli źle się dzieje w państwie duńskim, ale pić i tańczyć trzeba, bo życie warto celebrować

Kiedy dowiedziałem się, że reżyser Thomas Vinterberg i aktor Mads Mikkelsen ponownie spotkali się na filmowym planie i nakręcili razem kolejny film, to oczywiście postanowiłem obejrzeć go przy najbliższej sposobności, gdyż byłem niemal pewny, że zrobili coś równie dobrego, jak ich „Polowanie” sprzed ośmiu bodajże lat. Chciałem też coś o tej kolaboracji napisać, ale po projekcji „Na rauszu” (tytuł ang. „Another Round„) odeszła mi na to ochota, tak się bowiem tym filmem zawiodłem, a nie chciałem psuć zabawy innym (tym bardziej, że zbierał on zdecydowanie pozytywne recenzje). Kiedy jednak na swojej stronie Facebookowej znany polski krytyk filmowy Michał Oleszczyk wyraził opinię, że jest to kino „rewelacyjne”, a jeszcze bardziej znany pisarz Szczepan Twardoch zwierzył się tamże, iż mu na sensie „trochę serce pękło ze smutku”, to postanowiłem jednak włączyć się do rozmowy i wyrazić swoją… hm… rezerwę. Poniżej przedstawiam fragment tej konwersacji, która spowodowała, że w końcu zdecydowałem się na nieco szerszą wypowiedź o filmie, (notabene zdobył on niedawno Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego). Trochę po to, by samemu uporządkować sobie myśli i wrażenia z nim związane; ale też i po to, by lepiej zrozumieć, dlaczego moje opinie tak się rozmijają z większością innych.

.

Skål!, czyli jak się w Danii celebruje alkohol (Mads Mikkelsen w filmie „Na rauszu”)

.

Michał Oleszczyk: „Od dziś można do kin. Chciałem tylko podpowiedzieć, że np. takie NA RAUSZU jest rewelacyjne. Oscarowego filmu nie trzeba rekomendować, ale tak dziko śmiesznej i zarazem głębokiej refleksji o zależnościach między ciałem, duchem, a napojami wyskokowymi nie widziałem od dawna. Jeśli macie ochotę na uchachane POD WULKANEM, polecam z całego serca.”

Szczepan Twardoch: „Dziko śmiesznej? Jestem zdziwiony. Mnie trochę serce pękało ze smutku.”

Michał Oleszczyk: „Jedno z drugim idzie tu w parze.”

Stanisław Błaszczyna: „Mnie też by pewnie trochę pękło, ale ci faceci zachowywali się często idiotycznie (mniej bym się dziwił zachowującym się tak samo 17-letnim chłopakom, ale 40-to, 50-cio letnim nauczycielom?).

Katarzyna Wejss: „Ja obserwowałam z zażenowaniem ryczącą ze śmiechu salę. Polskich widzów, z których większość ma w rodzinie lub wśród bliskich problem alkoholowy.”

Arkadiusz Hapka: „Ja z kolei miałem kłopot zakończeniem. Ekstatyczny taniec głównego bohatera wraz ze swoimi uczniami w strumieniach szampana i piwa wydał mi się nieco dziwny. Sekwencja odbywa się niemal zaraz po pogrzebie jednego z kolegów, który w wyniku choroby alkoholowej popełnia samobójstwo. Trochę dziwnie się czułem oglądając to euforyczne upojenie na finał. No i jest to film z ‚elementami komedii’. Scena w sklepie podczas poszukiwania ryby jest jednym z ewidentnych przykładów. Na moim seansie publika bawiła się przednio. Wybuchała śmiechem nie tylko ze względu na film, ale na dźwięki otwieranych puszek piwa na widowni. Momentami byłem zdezorientowany tym co widzę na ekranie (np. przemoc w rodzinie) a bardzo luźną atmosferą na sali.”

Szczepan Twardoch: „Moim zdaniem to bynajmniej nie jest film o alkoholizmie ani o piciu, które jest tu potraktowane anegdotycznie, bohaterowie równie dobrze mogliby ścigać się rajdówkami, albo szaleć na tinderze. Moim zdaniem jest to film o głębokim kryzysie męskości, który prowadzi do kryzysu egzystencjalnego. Męskości, której jedna forma już umarła, a nowa się jeszcze nie narodziła i bohaterowie ‚zataczają się jak istoty pozbawione równowagi’”.

Stanisław Błaszczyna: Trudno mi się zgodzić z tym, że „nie jest to film o alkoholizmie ani o piciu, które jest tu potraktowane anegdotycznie.”
Sam Vinterberg powiedział w jednym z wywiadów: “Yes, we started with this idea to make a film that was a celebration of alcohol.
Film zaczyna się młodzieżową libacją (pijacka sztafeta wokół jeziora), później grupa dojrzałych (?) facetów (na dodatek pedagogów – sic!) przeprowadza jakiś idiotyczny eksperyment z alkoholem (sam nie mogłem uwierzyć, że oni to robią tak na poważnie); następnie mamy (jakże zabawne!) scenki dokumentalne, gdzie zawiani liderzy świata (od Yeltsina, Breżniewa, przez Merkel, Johnsona, po Junckera i Sarkozy’ego) robią z siebie publicznie błaznów; przez cały film mowa jest o alkoholu, w większości scen widzimy ludzi pijanych i to, jak się alkohol pije (straciłem rachubę ile tych libacji tam było); a finał to już istna, podlewana strumieniami szampana i piwa orgia „radości”, która niby ma nas podnieść na duchu (life is good!), wprowadzić w „szampański nastrój”, może nawet przynieść katharsis.
Jeśli więc ktoś pisze, że „picie jest w tym filmie potraktowane „anegdotycznie”, bo tak naprawdę chodzi o „kryzys męskości„, to ja… się dziwię.
Może nie jest to tylko „A Cinematic Love Letter to Denmark’s Drinking Culture”, jak przeczytałem w „New York Timesie”, ale ewidentnie jest to film ukazujący ostre picie (duński tytuł to „Druk”, które oznacza właśnie amerykańskie „binge drinking”, czyli polskie „chlanie na umór”), choć z różnymi takimi społeczno-obyczajowo-psychologicznymi „przybudówkami”.
Bardzo zawiodłem się na tym filmie (jego aktorska czy reżyserska wirtuozeria jakoś mnie nie uwiodła) zwłaszcza jak porównałem go ze znakomitym „Polowaniem” (również kolaboracją Vinterberga i jakże lubianego przeze mnie skądinąd Mikkelsena).
PS. Ciekaw jestem, czy Vinterberg byłby zdolny zrobić taki film, gdyby jego córka zginęła w wypadku samochodowym spowodowanym przez pijanego kierowcę.*

*

* Dopisek: z tego co się dowiedziałem, córka Vineterberga Ida, (której reżyser zadedykował swój film) zginęła w wypadku spowodowanym przez kierowcę, który tekstował przez telefon. I nie zdarzyło się to przed rozpoczęciem kręcenia filmu (jak myślałem wcześniej, gdyż taką informację podawano) ale już w trakcie jego realizacji. A jednak fakt ten zmienił nieco podejście twórców filmów, który w zamierzeniu miał być (według słów samego Vinterberga) „a celeberation of alcohol, pure and simple„, ale po tej tragedii zaczęto w nim wydobywać inne tony. Przyczynił się też do tego grający Tommy’ego Thomas Bo Larsen, który sam był w życiu realnym alkoholikiem i zwrócił Vinterbergowi uwagę na to, że jednak alkohol ma swoje ciemne strony i trzeba jakoś tę „celebrację” wyważyć. Czy to się w „Na rauszu” trochę nie pogryzło? Moim zdaniem tak, bo film nie jest według mnie pod tym względem zbalansowany, choć rzeczywiście zyskał na pewnej egzystencjalnej głębi – i tu rację ma Kamil Durczok mówiąc o kryzysie (choć według mnie jest to kryzys nie tylko męskości, ale i wieku średniego, co zresztą ze sobą się łączy, no i również kryzys rodziny) jako tym, co najbardziej gnębiło bohaterów filmu. Niestety, zarówno głupota eksperymentu, jak i pijaństwo (w wersji zarówno „uchachanej”, jak i dołującej) w nim zostały, tak samo jak absolutna ostrożność Vinterberga, by przypadkiem nie odnieść się do etycznej strony (i oczywistej szkodliwości) nadużywania alkoholu – i to nie tylko przez młodzież, ale i pedagogów ową młodzież kształtujących i dających im przykład do naśladowania. Jak zauważyłem, ta etyczna indyferencja – czyli niemoralizowanie i nieosądzanie – strasznie się wszystkim widzom spodobała, wliczając w to samych Duńczyków, których młodzież bije wszelkie rekordy w piciu alkoholu, jeśli chodzi o kraje europejskie. Nie wspominając o samych Polakach, którym człowiek zataczający się, bełkoczący i przewracający pod wpływem zatrucia alkoholowego, zawsze wydawał się szalenie zabawny.

*   *   *

Pedagodzy na ulicach miasta, czyli czwórka eksperymentatorów z alkoholem traci nad sobą kontrolę („Na rauszu”)

.

       Ten film jest rzeczywiście świetnie zrealizowany, aktorstwo jest pierwszej klasy, reżyser radzi sobie ze swoją robotą znakomicie, choć tempo, a zwłaszcza rozłożenie akcentów poważnych (dramatycznych) i komediowych jest nierówne w tym sensie, że zaczynają one czasami ze sobą kolidować (jak np. wspomniany powyżej pogrzeb z następującą zaraz po nim dziką „celebracją życia”, skąpaną oczywiście w strumieniach piwa i szampana, notabene stanowiącą finał filmu). Może właśnie dlatego odczuwałem niekiedy pewien dysonans, bo powaga w tym filmie stawała się czasami zbyt poważna – wręcz posępna (może dlatego mnie tak nie poruszyła), zaś komedia zbyt komediowa – „uchachana” i błazeńska (może dlatego mnie tak nie śmieszyła).
Jednak tym, co mi najbardziej przeszkodziło w afirmatywnym odbiorze „Na rauszu” był ten nieszczęsny eksperyment czwórki głównych bohaterów i wynikające z tego ich zachowanie. I bynajmniej nie dlatego, że było ono niemoralne (a było) ale głównie dlatego, że było ono… cóż… głupie. Ku memu wielkiemu zdziwieniu, zupełnie poważnie podeszli ci panowie do – jak się nam to przedstawia w filmie (i niemal we wszystkich recenzjach) – teorii pewnego norweskiego psychiatry (a nawet „filozofa”), według której człowiek rodzi się z pewnym defektem polegającym na tym, że w jego krwi znajduje się zbyt mało… alkoholu. Chodzi konkretnie o pół promila. Jeśli więc będziemy ciągle alkohol pić, utrzymując właśnie taki jego poziom we krwi, to doświadczymy samych dobroci: będziemy czuli się lepiej, będziemy bardziej zrelaksowani, a nawet staniemy się inteligentniejsi (ha!) i bardziej kreatywni.
Nie mogłem uwierzyć, że taką teorię wymyślił Finna Skårderuda, „uznany” skandynawski psychiatra i profesor, a na dodatek opiekun norweskich olimpijczyków. Postanowiłem rzecz sprawdzić i dotrzeć do samego źródła, co nie było takie trudne, bo oto w jednej z francuskich gazet przeczytałem wypowiedź samego Skårderuda, który potwierdził, że cytat z jego przedmowy do pewnej książki przekręcono i błędnie zinterpretowano: „Na pierwszej stronie napisałem, że po jednej lub dwóch lampkach wina życie wydaje się nam – tak, tak – całkiem dobre, więc może rzeczywiście rodzimy się z tym półpromilowym niedoborem?” – co było oczywistym żartem i ironią. Z początku było to (owa nagła “popularność” jego “teorii”, której tak naprawdę w ogóle nie było) dla niego „mało komfortowe, bo przecież, bądź co bądź jestem lekarzem, psychiatrą. Zajmuję się ludźmi cierpiącymi na uzależnienia, spotykam się z ich rodzinami”, ale z czasem machnął na to ręką, przyznając, że “alkohol w znacznym stopniu jest takim społecznym ‘lubrykantem’. Trudność polega na znalezieniu prawidłowego balansu, aby go nie nadużywać.”
No właśnie, jak się można było spodziewać, czwórka nauczycieli dość szybko zgubiła ten balans i zaczęła pić na umór – a my tylko czekaliśmy, kiedy to doprowadzi do jakiejś tragedii. „Popłynęli”, mimo że wcześniej określili jasno reguły picia „pod kontrolą”, (choć najprawdopodobniej wszyscy byli już alkoholikami – zwłaszcza Martin, który na początku urodzinowej imprezy swojego przyjaciela, pił tylko wodę – więc był to kolejny pretekst, by się upijać) nadając nawet swojemu eksperymentowi pozory pewnej naukowości poprzez pisemne rejestrowanie jego przebiegu: „nasze studium ma na celu zbadanie ewidencji, w jaki sposób alkohol wpływa na funkcje psychologiczne, werbalno-motoryczne i psycho-retoryczne, jak również w jakim zakresie podnosi on zdolności socjologiczne i profesjonalne człowieka.”
Następnie panowie pedagodzy ustalili, że będą pić tylko w godzinach pracy. Serio!

Jeszcze jedna kolejka, czyli zaczynamy w rauszowym niebie, a kończymy w pijackim piekle (Mads Mikkelsen)

.

       Muszę przyznać, że dość osobliwy wydał mi się już sam początek filmu, w którym widzimy (ponoć bardzo popularną w Danii) młodzieżową zabawę polegającą na tym, że dwoje nastolatków biegnie dookoła jeziora ze skrzynką piwa, zatrzymując się przy każdej ławce, opróżniając tam po butelce i biegnąc dalej, przekazuje skrzynkę następnej parze – jak w sztafecie. Wygrywa ten zespół, który okrąży jezioro najszybciej, wypijając przy tym całe piwo. Przy czym, jeśli wymiotuje jeden zawodnik, to zostaje doliczana karna minuta, ale jeśli wymiotują w sposób „zsynchronizowany” (tego słowa użył sam reżyser objaśniając reguły gry) zawodnicy dwaj, to wtedy minutę się odlicza.
Nie chcę wymieniać wszystkich „korzyści”, jakich dzięki konsumpcji alkoholu doświadczają nasi bohaterowie, wspomnę tylko, że na początku całego eksperymentu grany przez Mikkelsena Martin – przeżywający kryzys nauczyciel historii w szkole średniej (rozpadające się małżeństwo, brak kontaktu z własnymi dziećmi, zawodowe wypalenie, poczucie życiowego bezsensu, osłabienie męskości… etc.) – staje się dzięki drinkowaniu (m.in. Smirnoffa w szkolnej toalecie) innym człowiekiem: wstępuje w niego wigor, znów uprawia seks z żoną; na lekcjach idzie mu coraz lepiej, zarówno, jeśli chodzi o wykłady, jak i radzenie sobie z młodzieżą; na stołówce krokiem wręcz baletowym manewruje między stołami, krzesłami, uczniami i pedagogicznym gronem… szkoda tylko, że wychodząc z jadalni rąbie głową w ścianę.
Acha, w klasie pan od historii podaje swoim podopiecznym przykłady wybitnych jednostek (od Granta i Churchilla po Londona i Hemingway’a) które piły, ale jakże produktywne i kreatywne były: „Więc jeśli biegasz dookoła totalnie zmarnowany – wymiotując w krzakach albo w rowie – to nie czuj się samotnie, bo jesteś w doskonałym towarzystwie” – mówi swoim uczniom Martin, co oczywiście jest refleksem myśli samego Vinterberga, który w jednym z wywiadów stwierdził: „Widzę te wszystkie wielkie i zdumiewające osiągnięcia dokonywane w sztuce oraz w polityce przez ludzi, którzy byli naprawdę pijani”.
Cóż, chciałoby się rzec rzecz oczywistą: ci ludzie dokonali tych wielkich osiągnięć nie DZIĘKI swojemu alkoholizmowi, ale MIMO swojego alkoholizmu – nie wspominając już o tym, jak wielu zdolnych ludzi alkohol wykończył.

       Wydaje mi się, że Vinterberg stworzył taki a nie inny film dlatego, że jest w nim zarówno coś z anarchisty, jak i pedantycznego formalisty. To samo można powiedzieć o słynnym manifeście Dogma 95, jaki ćwierć wieku temu ogłosiła czwórka duńskich filmowców, wśród których, obok m. in. Larsa von Triera, był właśnie Thomas Vinterberg. Tam też był ten paradoks: ustanowienie ścisłych zasad, które miały rozwalić zasady dotychczas obowiązujące. Niewiele z tego wyszło, a Vinterberg nakręcił tylko jeden film zgodnie z postulatami Dogmy, jakim był „Festen”.
To jest zresztą jedna z głównych osi dramaturgicznych „Na rauszu”, mająca związek z pewną charakterystyką duńskiego społeczeństwa, które z jednej strony poddawane jest stałej kontroli, ścisłym zasadom współżycia, regułom pracy, konkurencji, ocenianiu czyjejś produktywności i wydajności – z drugiej strony zaś tworzy specyficzne „wentyle bezpieczeństwa”, z których najważniejszym wydaje się być konsumpcja alkoholu („W tym kraju ludzie piją jak szaleńcy” – mówi żona Martina). Napoje „wyskokowe” (cóż za piękny przykład poezji polskiego kodeksu karnego, w którym podobno użyto tego określenia po raz pierwszy) dają (oczywiście złudne i chwilowe) poczucie wyzwolenia – wyrwania się z tych rygorów i ucieczki spod kontroli. Pewnie dlatego Vinterberg mówił o utracie kontroli, jako o czymś pozytywnym – i nakręcił taki, a nie inny finał, w którym wszyscy piją i tańczą jak szaleni, a samego Madsa-Martina widzimy w ostatniej stop-klatce jak szybuje w powietrzu, tuż przed upadkiem do morza. (Cóż, każdy podlega prawom grawitacji.)

7/10

*   *   *

Co będzie dalej – lot czy upadek? (Mads Mikkelsen szybujący w przestworzach)

.

APENDYKS

       Scena końcowa filmu (którą można obejrzeć TUTAJ) to frenetyczny taniec Mikkelsena i młodzieży, która właśnie graduowała – a wszystko w strumieniach piwa i szampana. Nakręcone to jest świetnie, dynamika jest wspaniała, radość tryska wszędzie – nic dziwnego, że każdy widz odbiera to jako celebrację życia. (Ale czy tak jest w rzeczywistości?) Vinterberg myślał o innym zakończeniu, ale w końcu stanęło na tym, że Martin szybuje w powietrzu… i widzowi zostawi się ocenę, czy to będzie lot, czy też upadek. Sądzę, że to jest bardzo dobre zakończenie, tym bardziej, że do ewentualnego wykorzystania w filmie gotowy był również dalszy materiał: Martin pod wodą, wychodzący z morza, a następnie ładujący się do miejskiego autobusu.
Jednak chciałem tu zwrócić uwagę na coś według mnie bardzo istotnego: na piosenkę, do jakiej tańczy i raduje się młodzież. Jej wykonawcą jest grupa „Scarlet Pleasure” a nosi ona tytuł „What A Life”. Vinterberg wyznał, że bardzo długo szukał utworu muzycznego, który mógłby w tej scenie wykorzystać – i że było to dla niego ważne. Szukał po całym świecie (ach te astronomiczne koszty praw autorskich!), a okazało się, że to, czego szukał ma pod nosem, w Danii (notabene wokalista zespołu Emil Goll był kiedyś chłopakiem córki Mikkelsena, ale to wyszło później).
Myślę, że warto zwrócić uwagę na słowa tej piosenki (które w moim tłumaczeni przytaczam poniżej). Można z nich dowiedzieć się np. tego, co tak naprawdę kryje się za tą młodzieńczą radością i euforią (niby twórcy filmu tacy bezpruderyjni i nie osądzający nikogo, a jednak wymazali z tych zwrotek wers o braniu prochów):

CO ZA ŻYCIE

Co za życie
Co za noc
Co za piękna, piękna jazda
Nie wiem, gdzie będę za pięć minut, ale jestem młody i wiem, że żyję
Pierdolić to, co mówią oni
Co za życie

Jestem taki podekscytowany
Bo właśnie łykam prochy
Nie chcę się niczym martwić
Ale to mnie przeraża
Być po drugiej stronie
Ile czasu minie zanim oszaleję?

To jest okay, jest okey
Że żyjemy, żyjemy w ten sposób
Nie wiem, gdzie będę za pięć minut, ale jestem młody i wiem, że żyję
Pierdolić to, co mówią oni
Co za życie

Naprawdę nie mam zielonego pojęcia
Nic nie muszę robić
Mam trochę pieniędzy, ale nie mam żadnych planów
Przez to czuję się jak paranoik
Płynę jak asteroida
Ile czasu minie zanim oszaleję?

*   *   *

NOMADLAND – smutek tułaczej wolności

„Nomadland” to ostatnio najbardziej faworyzowany film amerykański – Złote Lwy na Festiwalu w Wenecji, Złote Globy dla najlepszego filmu i za reżyserię, liczne nagrody krytyków i publiczności, sześć nominacji do Oscara w najważniejszych kategoriach… Czy ten skromny a-hollywoodzki obraz (bo tak go można nazwać ze względu na formę i treść) wart jest takiego uznania?

.

Być nomadą – wybór czy konieczność? (Frances McDormand w filmie „Nomadland”)

.

       „Nomadland” obejrzałem dwa razy (najpierw w kinie, później na platformie streamingowej Hulu) i nie będę jednak ukrywał, że film – zwłaszcza za pierwszym razem – mną poruszył. Wciągnęła mnie jego nieśpieszna narracja, zanurzyłem się w jego elegijnym nastroju. Oglądanie aktorstwa Frances McDormand na ekranie to zawsze jest przeżycie, ale chyba jeszcze bardziej przejąłem się scenami z udziałem innych „nomadów”, z którymi spotyka się na swojej drodze (i na kempingach) grana przez McDormand Fern. Zaskoczeniem dla mnie było to, że – jak się później dowiedziałem – były to autentyczne, wzięte z życia, „grające” siebie postacie: Linda May (notabene główna bohaterka książki Jessici Bruder „Nomadland: Surviving America in the Twenty-First Century”, na podstawie której napisano scenariusz filmu), Bob Wells (działający w Arizonie mentor i guru ludzi żyjących w kamperach), czy wreszcie Swankie (pełna werwy i kolorytu 70-latka, deklarująca swoją miłość dla kajakarstwa i natury). Wszyscy ci ludzie żyją w jakimś dziwnym stanie: osamotnienia i straty z jednej strony, oraz poczucia solidarności i ludzkiej bliskości – z drugiej. Spotykają się w drodze, i żegnają też w drodze, ale nie na zawsze. Jak mówi do nich Bob: „No final goodbye – see you down the road”

dyskretny urok apolityczności

       Moim zdaniem ten bardzo charakterystyczny dla (urodzonej w Chinach) reżyserki Chloé Zhao miks dokumentu i fikcji, znów bardzo dobrze sprawdza się w jej najnowszym filmie, chociaż z drugiej strony przeszkadza temu, by narracja „Nomadland” stała się zajmującą dla nas opowieścią. Z tego powodu film nieco się rwie, jest epizodyczny – „akcja” przenosi się z jednego miejsca Ameryki w drugie. Często zbyt raptownie, by ogarnąć i zrozumieć zachowanie bohaterki.
Jednakże te ewentualne niedociągnięcia i słabsze strony filmu uświadomiłem sobie dopiero wtedy, kiedy oglądałem go ponownie. Wtedy dotarło do mnie również to, że pozbawiony jest on niemal zupełnie socjologicznego czy politycznego komentarza (wyjąwszy wygłoszoną przy obozowym ognisku anty-kapitalistyczną jeremiadę Boba Wellsa przeciw „tyranii dolara i rynku pracy”, zakończoną enuncjacją tego, że ludzie „dają się traktować jak konie pociągowe, które zaharowują się na śmierć”; czy też rzucane mimochodem uwagi o tonącym Titaniku.)
Teraz jednak się zastanawiam, czy rzeczywiście z tej (pozornej chyba) apolityczności i socjologicznej oględności można czynić zarzut. Prawdę mówiąc, to Chloé Zhao nie miała obowiązku, by wciągać się w komentowanie systemu. Bo jaki jest ten ekonomiczno-polityczny system to każdy widzi. I akurat kino nie jest najlepszym źródłem tych obserwacji, choć z tego, co spotyka nomadów, można wyciągnąć pewne wnioski.
Być może Chloé powstrzymała się przed jednoznaczną i ostrą krytyką amerykańskiego korporacjonizmu z… hm… grzeczności? Bo w końcu tutaj w Stanach się wykształciła, spełniła swoje marzenie i stała się reżyserką robiącą całkiem „rasowe” (w sensie profesjonalnej solidności) filmy – za które zbiera nagrody, i dzięki którym staje się sławna. Trudno mieć jej za złe, że nie wsiadła na konia typowo hollywoodzkiej (i nie tylko) lewicowej obłudy i hipokryzji, piętnującej system, którego się jest beneficjentem.
Myślę, że za pierwszym razem film mi się spodobał bardziej przede wszystkim dlatego, że mocniej podziałał na moje emocje. Całkiem spójna wydała mi się jego klimatyczna konsystencja – ten obraz we wszystkich tonach szarości, zdesaturowane kolory i emanujący z ekranu smutek – dyskretna elegia rozpamiętywania tego, co przeminęło (i przemija), odczuwania żalu po tych, co odeszli (i odchodzą) – ale jednak bez użalania się nad sobą. Tak, ten obraz jest smutny, ale – z tego co wiem – tylko dla niektórych widzów okazuje się depresyjny i dołujący, bo gorzką prawdę o życiu przemyca się tu za pomocą sztuki.

I’m not homeless, I’m houseless – mówi bohaterka „Nomadland” mając na myśli swojego vana Vanguarda

.

upadek „Imperium” i dylemat wolności

       Przed obejrzeniem filmu nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo nomadyzm jest rozpowszechniony w Ameryce. Oczywiście, w czasie swoich podróży widziałem mnóstwo kamperów, rozmawiałem z wieloma ludźmi obozującymi na kempingach, ale byli to zwykle zmotoryzowani „wagabundzi” sezonowi. Często ich RV bus na kółkach był droższy od zwykłego domu stojącego na fundamentach. Tacy jednak nie są bohaterami „Nomadland”, którzy liczą się z każdym groszem, żyją bardziej niż skromnie – ich majątek sprowadza się do zużytego zwykle kampera i głodowej emerytury. I prowadzą taki styl życia od wielu lat, tułając się bez stałego miejsca zamieszkania. („I’m not homeless, I’m houseless” – mówi o sobie bohaterka filmu.)
Fern, przez 40 lat mieszkała z mężem w małym, pustynnym miasteczku w Nevadzie o (trącącej chyba bardziej autoironią niż megalomanią) nazwie Empire. Niestety, po kryzysie w 2008 roku, fabrykę gipsu, w której pracował mąż zamknięto, a on sam wkrótce zmarł. Fern mieszkała tam jeszcze parę lat, aż do momentu, kiedy „Imperium” zupełnie się wyludniło (a jego kod pocztowy skasowano). Wtedy zapakowała do swojego białego, ale już nadgryzionego rdzą „Vanguarda”, to co mogła (reszty się pozbyła) i wyruszyła w swoją nomadzką podróż, imając się po drodze różnych zajęć (pakowaczka w Amazonie, sprzątaczka kempingowych toalet w parku narodowym, pracownica cukrowni, posługaczka w barze…) Zatrzymywała się w różnych miejscach, ale na krótko, nawiązując znajomości (może nawet przyjaźnie) z kilkoma podobnymi jej wagabundami.
Do końca nie jestem pewien co sądzić o nomadztwie Fern – czy wynikało ono z jej charakteru, czy też z okoliczności, w jakich się znalazła? Za tym pierwszym mogłoby przemawiać to, co o niej samej mówiła jej siostra, od dzieciństwa zazdroszcząca jej odwagi, szczerości i nonkonformizmu; za drugim fakt, że przez 40 lat prowadziła ona życie ustabilizowane i osiadłe. No ale w końcu odezwał się w niej zew drogi. Wygląda na to, że akurat ona, do życia w ten sposób nie została zmuszona, ale że to był jej wybór. Tym bardziej, że mając możliwość zamieszkania wraz z życzliwymi jej ludźmi, w normalnym domu, taką propozycję odrzuciła.
Napisałem „akurat ona”, gdyż tysiące ludzi w Ameryce, z powodów ekonomicznych, zostało do takiej tułaczki i egzystowania w kamperach (lub w barakach) zmuszonych. Część z nich twierdzi, że stała się przez to wolna – żyją ponoć beztrosko, bez cywilizacyjnych stresów, blisko natury… Ale czy rzeczywiście jest to wolność, czy też życie poddane drastycznym ograniczeniom, jeśli chodzi o jego standard?

twarz jak park narodowy

       Podobno był taki zamysł, żeby Frances McDormand (będąca jedną z producentek) w filmie nie wystąpiła, ale skończyło się na tym, że „Nomadland” stał się popisem jej aktorstwa. Z kilku względów jest to postać w Hollywood charakterystyczna (nie chcę pisać „osobliwa”, gdyż ktoś mógłby to uznać za obraźliwe). Jej sprzeciw wobec upiększającej, idealizującej kobiecą urodę manii makijażu i tapetowania własnych twarzy przez (robiące z siebie „bóstwa”) aktorki (a i przez aktorów także) jest ostentacyjny. Innymi słowy: Frances McDormand to chodzący antonim hollywoodzkiego glamour. Jej siła tkwi w znakomitym aktorstwie, ale też… w tej jej nietuzinkowej twarzy, notabene wcale nie przystającej do obiegowych kanonów kobiecej urody.
McDormand wspomniała kiedyś, jak podczas jednego z wywiadów usłyszała od swojego rozmówcy, że jej twarz przypomina mu… park narodowy. I to jej się bardzo spodobało. Ja się nawet temu nie dziwię, gdyż rzeczywiście twarz ta jest niczym krajobraz ludzkiej duszy – z topografią bogatą w wyżłobienia i bruzdy, z siatką nerwów poruszających mięśnie. Taka mapa uczuć i emocji wyrażanych mimiką i gestami.
Prezencja twarzy McDormand na ekranie jest tak bezpośrednia i naturalna, że nie sposób się przed jej wyrazem obronić. Można przy tym odnieść wrażenie, iż aktorka robi wszystko, by przypadkiem nie objawiło się przed nami coś, co byłoby w niej „ładne”. Humanistyczne? Tak! Ale nie uładzone (tak jak te ciągle pomierzwione, przypominające strąki włosy aktorki, która często na ekranie wygląda tak, jakby dopiero co wstała z vanowej pryczy).
Twarz McDormand to przede wszystkim wyraz człowieczeństwa, bez względu na (jakże często zwodniczą, fasadową i narcystyczną) estetykę naszej aparycji i szatek, w jakie się stroimy. Dlatego jest to twarz fascynująca. I na swój sposób piękna.

Zachód słońca nad ziemią nomadów – ale cóż po pięknie w świecie tułaczym?

.

zachód słońca jako dekadencja

       Tak się złożyło, że „Nomadland” po raz pierwszy obejrzałem nie tylko w kinie (przy czym rok 2020 był dla mnie chyba rokiem rekordowym, jeżeli chodzi o znikomą liczbę filmów obejrzanych przeze mnie na dużym ekranie), ale i w kolosalnym formacie IMAX, który zazwyczaj zarezerwowany jest dla wizualnych spektakli. Czy jednak film ten potrzebował aż tak prominentnej ekspozycji?
Jeśli tak, to bynajmniej nie był to krajobrazowy splendor, a raczej tło i oprawa dla ludzkich perypetii i charakterów ukazanych w filmie. Nie było to więc piękno przyrody ani tym bardziej przyjazność naturalnego środowiska, a coś wręcz przeciwnego: pusta i zimna, trudna do ogarnięcia przestrzeń – nieludzki majestat pustyni; zastygła w bezruchu, niegościnna okolica… obojętna wobec ludzi borykających się ze swoim losem, stratą, żałobą i przemijaniem – z własną La condition humaine. (Podobnie chyba odbierali Naturę pionierzy.)
Uderzyło mnie to, że większość scen filmu kręcona była o zachodzie słońca, (choć ze dwa wschody słońca też się zdarzyły) ale chyba tylko raz ktoś zwrócił uwagę na piękno tego zjawiska. Podejrzewam więc, że głównym powodem, dla którego Chloé zdecydowała się na tak częste filmowanie o tej porze, było specyficzne światło: ostatnie promienie słońca i zapadający zmierzch – pogrążanie się wszystkiego w mroku i szarości. Także wywołanie nastroju schyłku i przemijania – współgrających z dekadencją ludzkiego życia. Bowiem w takim momencie swojej drogi życiowej znaleźli się prawie wszyscy bohaterowie „Nomadland”.
Tak więc, związek z naturą jest ważnym elementem filmu, ale nie ma w nim nic z romantyczności, może tylko lekkie dotknięcie poezji. Tym są chyba jaskółki, których tysiące wybudowało swoje gniazdowe miasto na ścianie skalnego urwiska. To właśnie miejsce marzy zobaczyć przed śmiercią umierająca na raka Swankie, tułacza przyjaciółka Fern.

Natura – żywioł czy źródło ukojenia?

       Moje serce biło mocniej, kiedy na ekranie rozpoznawałem miejsca amerykańskiego Zachodu, które sam często odwiedzałem przed laty, przemierzając tysiące mil z towarzyszami moich podróży, chodząc po tamtejszych szlakach… Arizońska pustynia Sonora, Czarne Wzgórza, nieziemskie krajobrazy Badlands, pacyficzne wybrzeże Big Sur, pustkowia Nevady, niebotyczne sekwoje redwood w kalifornijskiej Alei Gigantów… To wszystko, kiedy byłem młody, burzyło moją krew, zalewało adrenaliną, upajało przestrzenią, zachwycało pięknem… Niezmiernie długa, ciągnąca się przez pustynny krajobraz po horyzont droga, była dla mnie mekką, rytuałem – moją małą konkwistą, spełniającą się wolnością. Czy będący u kresu życia nomadzi też tego doświadczają? Być może.
Samotna Fern (ang. „paproć”) zderza się z tym wszystkim, ale czym dla niej są te miejsca – i sama Natura? Są momenty, kiedy obejmuje ona pień sekwoi w Kalifornii, obserwuje stado bizonów w Dakocie Południowej, pływa nago w górskim strumieniu w Kolorado, jedzie krętymi drogami Big Sur nad Pacyfikiem… To są te chwile ukojenia, które można znaleźć na łonie przyrody. Ale kiedy nad Oceanem szaleje sztorm, Fern z wielkim trudem przedziera się nad skalnymi urwiskami, nad spienionymi falami, walcząc z wichrem… Kiedy gubi się wśród „księżycowych” skał Badlands, ktoś woła do niej, pytając się, czy widzi coś ciekawego, na co ona odpowiada: „Tak, skały!”.
Wszystko jednak wskazuje na to, że dla Fern przyroda jest kierującym się swoimi prawami żywiołem, z którym trzeba się mierzyć. Droga, którą ona przemierza, jest zazwyczaj prosta, prowadząca przez pustkowia i wydaje się bezkresna. Nie jest wolnością, ale dystansem, który trzeba swoim vanem przebyć. Jeśli wspomina („ogromną”) przestrzeń, którą widziała z okna swojego domu w Empire, to nie jest ona dla niej Obietnicą, a raczej Wielką Niewiadomą – pustką, która skrywa Tajemnicę tego, co jest po drugiej stronie.
Czy jest tam droga, na której spotkamy tych, których kochaliśmy, a którzy stąd odeszli?
Czy naprawdę pożegnaliśmy ich na zawsze?

7.5/10

Twarz jak park narodowy – Frances McDormand, a w tle: Badlands

*  *  *

Więcej o filmach nominowanych w tym roku do Oscara w kategorii Best Picture: „Ojciec”, „Proces Siódemki z Chicago”, „Mank”, „Sound of Metal”, „Judas and the Black Messiah”, „Minari”, „Obiecująca. Młoda. Kobieta.”

.

CIERPIENIA MŁODEGO HEJTERA – o filmie Jana Komasy „SALA SAMOBÓJCÓW. HEJTER”

.

Wzgardzony arywista i jego zemsta (Maciej Musiałowski w filmie Jana Komasy „Sala samobójców. Hejter”)

.

       Jan Komasa dość wysoko ustawił poprzeczkę swoim filmowym debiutem „Sala samobójców” (2011), który oznaczał pojawienie się wśród polskich reżyserów twórcy młodego, zdolnego, ciekawego… Ten poziom utrzymywały kolejne filmy Komasy: „Miasto 44” jak również ubiegłoroczne „Boże ciało”, które zyskało uznanie nie tylko krytyków, ale również widzów (i to po obu stronach krajowych polityczno-światopoglądowych podziałów). Ukoronowaniem sukcesu „Bożego ciała” była jego nominacja do Oscara w kategorii najlepszych filmów nieanglojęzycznych.
Czy najnowszy film reżysera „Sala samobójców. Hejter” można uznać za kontynuację tej dobrej passy?

      Tytuł nawiązuje do filmu sprzed 9 lat sugerując, że jest to jego sequel, ale jest to mylące, gdyż „Hejter” nie jest żadną kontynuacją historii, którą ukazywał tamten film. Wspólna jest natomiast idea i optyka – denuncjacja i pojęcie Internetu jako siły niszczącej nie tylko ludzi, ale i rzeczywistość (w sensie jej fikcjonalizacji, zniekształcania i degradacji). W tym kontekście puszczanie oka, aluzje i pewne drobiazgi nawiązujące do „Sali samobójców” AD 2011 są właściwie mało istotne, może nawet wprowadzające w błąd.
Wszystko to jednak prowokuje mnie do porównania obu filmów i niestety muszę stwierdzić, że ta komparatystyka wypada na korzyść debiutu reżysera.
Dlaczego?
Może dlatego, że spodziewałem się jeszcze bardziej pogłębionej analizy fenomenu sieci będącej zarówno odzwierciedleniem socjologicznych przemian w epoce nadmiaru informacji mieszającej ludziom w głowach (ogłupiającej, manipulującej, dezorientującej), jak i polem kreacji rzeczywistości wirtualnej, która wpływa już zupełnie realnie – i zazwyczaj negatywnie – na ludzi (a tym samym na społeczeństwo) poddających się fikcjom w tejże sieci generowanym. Zamiast tego otrzymałem zgrabnie skonstruowany, solidny od strony warsztatowej szablon, który niestety ślizga się tylko po powierzchni socjologiczno-psychologicznych kalek i stereotypów, postrzeganych na dodatek z jednej, zafiksowanej chyba konfrateryjnie perspektywy.

       Być może o „Sali samobójców” mam lepsze zdanie dlatego, że tamten film nie wpisywał dramatu swojego bohatera w „klasowość” ani tym bardziej w polityczną breję i społeczne podziały (wojna polsko-polska nie była jeszcze wtedy tak dojmująca jak teraz), tylko skupiał się na jego stronie „ludzkiej”, indywidualnej, a w szerszym kontekście – rówieśnikowskiej (bardziej to dotyczyło procesu młodzieżowego coming-of-age, niż arywizmu; a jeśli odnosiło się też do walki klas, to raczej w sensie sofomorycznym, a nie marksistowskim).
„Sala samobójców. Hejter” wydaje się mieć jednak większe ambicje usiłując stawiać diagnozę swojej epoce „hejtu” przenosząc to na całe społeczeństwo i obecne w nim fermenty i miazmaty. Chociaż, paradoksalnie, dokonuje tego również za pomocą indywiduów, a na dodatek wybitnych – jak się okazuje – psychopatów.
I w tym właśnie, moim zdaniem, leży pewna niekonsekwencja intencjonalna filmu. Bo jednak, jeśli już pewne zagrożenia współczesne związane z funkcjonowaniem Internetu i mediów istnieją (a istnieją one jak najbardziej), to mają one charakter systemowy, a nie indywidualny. Innymi słowy: są strukturą budującą w społeczeństwie nową „normalność”, lecz nie za pomocą patologicznej anomalii, tylko poprzez transformację uznanych i respektowanych dotychczas wartości (na tym właśnie polega ich podstępne niebezpieczeństwo).
Tak zresztą zawsze przeobrażano świat, w którym żyją ludzie.

       Na pewno o najnowszym filmie Komasy miałbym lepsze zdanie, gdyby mnie on wciągnął emocjonalnie (kiedy tak się dzieje, to zwykle staję się mniej krytyczny wobec ewentualnej miałkości intelektualnej filmu), ale oglądałem „Hejtera” z umiarkowanym zaciekawieniem i raczej niewzruszony („Boże ciało” wzbudziło we mnie bez porównania większe emocje). Przyczyniała się również do tego przewidywalność scenariusza, co wydało mi się tym dziwniejsze, że jednocześnie przestawał być on dla mnie wiarygodny. To co widziałem na ekranie momentami popadało w przesadę, w wielu miejscach było przejaskrawione (balansująca na granicy karykatury rola Agaty Kuleszy, upiornie blade oblicze odtwórcy głównej roli Macieja Musiałowskiego, skądinąd nieźle radzącego sobie z rolą), a już wystrzałowy nad wyraz finał przeniósł mnie do krainy kinowej – i to wyłącznie kinowej – fikcji.
Nie, tego co się stało z filmowym Pawłem (Maciej Stuhr w niezłym wystąpieniu), kandydatem na prezydenta Warszawy, nie można jednak zastawiać z zabójstwem gdańskiego prezydenta Pawła Adamowicza (który również został zabity przez człowieka o imieniu Stefan, czyli takim jak zabójca filmowy).

       Kiedy przeprowadzałem wywiad z Komasą, to kilkakrotnie zwrócił on uwagę na ową zbieżność faktów (scenariusz do filmu powstał przed morderstwem dokonanym na Adamowiczu), ale ja widziałem w tym bardziej jakąś tragiczną ironię przypadku, niż adekwatne odniesienie do polskiej rzeczywistości. Nie podzielam też przeświadczenia reżysera, który – podobnie jak całe środowisko, z którego się on wywodzi – wszelkie ruchy narodowo-patriotyczne (w tym tzw. marsze wolności) kojarzy z narastającym podobno w Polsce faszyzmem (czemu też dano wyraz w filmie). Tu akurat bardziej obawiałbym się tego, co dzieje się obecnie w Europie Zachodniej (zwłaszcza w Niemczech), a nie w naszym kraju, (gdzie zawsze zadowalano się półśrodkami, rzadko sięgającymi radykalnych ekstremów).

       „Hejtera” warto obejrzeć, gdyż mimo pewnej rozwlekłości ma on potencjał przykucia uwagi widza, a ponadto stanowi komentarz do współczesności, która jednak zmienia się na naszych oczach w galopujący sposób. Ale tego, gdzie to wszystko pędzi, nie wie jednak nikt. Kino próbuje niektóre trendy przyłapać na gorącym uczynku, może więc jednak film Komasy ma jakąś wartość profetyczną?

6.5/10

*  *  *