o „Dziennikach” Witolda Gombrowicza, wyreżyserowanych przez Mikołaja Grabowskiego i wystawionych przez aktorów teatru IMKA z Warszawy na scenie Copernicus Center w Chicago
.
.
Mistyfikacja jest zalecona pisarzowi. Niech zmąci wodę
wokół siebie, aby nie wiedziano kto zacz – pajac? kpiarz?
mędrzec? oszust? odkrywca? blagier? przewodnik?
A może jest on tym wszystkim naraz?1.
Jechać z Gombrowiczem do polonijnego epicentrum w Ameryce, to jak wkładać kij w mrowisko… Albo tak by się mogło wydawać, mając na względzie obrazoburstwo gombrowiczowskiego podejścia do tzw. „polskości” (tradycja, religia, kultura, mentalność…) i konserwatyzm amerykańskiej – zwłaszcza chicagowskiej – Polonii, dla której Polska (Ojczyzna) to świętość, a katolicyzm to jej fundament. Ale – jak się okazuje – nie taki diabeł straszny, jak go malują i nie taka Polonia amerykańska mentalnie zastygła i w polskości zesklerowaciała, jak krąży o niej fama. Oba podejścia są już chyba anachronizmem, bo ów zjadliwy „diabeł” cyniczny zamiast straszyć śmieszy, a Polonia miast zapałać świętym oburzeniem, pokłada się ze śmiechu. Bo właśnie do czegoś takiego doszło na deskach i w fotelach Centrum Kopernikowskiego w ostatni weekend.
A może tu chodzi jeszcze o coś innego?2.
Paradoksem jest to, że Gombrowicza – mimo, że wręcz organicznie nie znosił upupiania i przyprawiania gęby – upupili, przyprawiając mu także gębę, jego właśni admiratorzy. Bowiem już samo używanie pupy i gęby jako wytrychu, nie tylko do osobowości, ale i twórczości pisarza, jest według mnie jego upupianiem i doprawianiem gęby – a przede wszystkim spłycaniem jego twórczości, swoistą grepserą, która ma zastąpić bogactwo Gombrowiczowych wątków (można by wymienić kilkanaście takich grepsów obecnych w popularnym – ale i profesjonalnym – obiegu, w powszechnej świadomości dyletantów i laików – ale i tzw. „znawców” – podczas gdy zbiór tematów pisarza jest nieprzebrany, a kanwa, na której on to wszystko wykładał, niebywale rozległa… tylko kto Gombrowicza tak naprawdę czyta?)
To prawda, że Gombrowicz związany był z polskością (ale z czym innym miał być związany, z chińszczyzną!?*), lecz polskość wcale nie była dla niego tematem kluczowym, tak jak by tego chcieli jego egzegeci, komentatorzy i gimnazjalni poloniści. Sam o tym pisał w Dziennikach: „Ale we mnie, może w skutek większego geograficznego dystansu, a może wskutek większego dystansu duchowego, ten proces antypolski został zamrożony, a ja o Polsce pisałem zawsze chłodno, jak o jednej z przeszkód, utrudniających mi życie, dla mnie Polska była i jest tylko jednym z rozlicznych moich kłopotów, ani na chwilę nie zapomniałem o drugorzędności tego tematu.” (podkreślenia Gombrowicza)
Warto zwrócić uwagę na określenie: „antypolski”. Bo tutaj sam pisarz przyznaje się, do tego jaka była jego rzeczywista postawa, pozbawiając tym samym argumentów tych, którzy utrzymywali, że mimo krytyki polskości, Gombrowicz był w rzeczywistości patriotą, tyle że ukrytym – kimś w rodzaju takiego patrioty à rebours – bo przecież, gdyby Polska była mu obojętna i niewiele go obchodziła, to by o niej tyle nie pisał. A skoro pisał, to był nią przejęty i chciał jej dobra – chcąc zarówno Polaka, jak i jego polskość, poprawić. Mnie się jednak wydaje, że owa polskość przyczepiła się do Gombrowicza, jak – nie przymierzając – rzep do psiego ogona i on po prostu chciał ją z siebie strząsnąć, by – jak sam to wyraził – dotrzeć do samego siebie – do kogoś, kto nie jest już określony przez narodowość i miejsce, skąd się pochodzi, tylko przez swoją własną „ludzkość” (człowieczeństwo) oraz indywidualność i osobniczy rozwój. Ale czy to w ogóle jest możliwe? A może to kolejny erudycyjny fikołek pisarza, który fajnie się czyta, ale który wisi jednak abstrakcyjnie w powietrzu i ma niewiele wspólnego z rzeczywistym gruntem, po którym drepczemy naszymi nóżkami? Tym bardziej, że nie ma jednak ucieczki przed formą: uchylając się przed jedną formą, wpadamy natychmiast w drugą. (Gombrowicz: „Im bardziej jest się poza formą, tym bardziej jest się w jej mocy”. Poza tym: czyż to nie forma nas stwarza, a nie my formę?)3.
Mikołaj Grabowski, który wziął na swoje barki (czy też raczej głowę) karkołomne według mnie zadanie wyboru fragmentów z „Dziennika” i zaadaptowania ich na teatralną scenę, oczywiście nie pominął tychże wątków polskich, wydawałoby się: cokolwiek już wytartych (awantura o nie miała przecież miejsce dobre pół wieku temu) i w jego pisarstwie zwietrzałych; nawiązał nawet do polityki (przytaczając filipikę Gombrowicza przeciw demokratycznym wyborom), jak również do pacyfistycznej postawy pisarza, który jako żołnierz byłby, wedle jego własnych słów, „katastrofą” (to też jest od dawna nagminny zarzut przeciw Gombrowiczowi: że w obliczu wojny zachował się jak tchórz, zamiast walki z Niemcami wybierając wieloletni urlop w Argentynie, gdzie się tylko wymądrzał, usprawiedliwiając swoją antypolską postawę jakąś wydumaną literacką ekwilibrystyką.) Nie zabrakło też ustępów szydzących z polskich kompleksów leczonych bałwochwalstwem wobec naszych narodowych skarbów i świętości (bo przecicż byliśmy przedmurzem chrześcijaństwa, mamy Wawel, Słowackiego i Mickiewicza; Chopin, Kopernik – a nawet Nietzsche! – byli Polakami, no i wiadomo: nie wypadliśmy sroce spod ogona – to wszystko powtarzane mechanicznie na scenie jak przez bandę manekinów – ćmoków ssących przy tym cukierki i mlaskających – niczym marionetki pociągane za sznur przez Adamczyka). Nie zabrakło też znanego wszem i wobec grepsu o Sienkiewiczu – tym „pierwszorzędnym pisarzu drugorzędnym” (choć takie określenia, jak „ten demon, ta katastrofa naszego rozumu, ten szkodnik” zostały chyba na scenie pominięte – ja przynajmniej ich sobie nie przypominam).
Dostało się też snobom i stadnemu zachwytowi nad sztuką, filistrom prowadzonym na pasku mód, pseudo-smakoszom sztuki „wysokiej”, którzy jak pies Pawłowa ślinią się na widok wszystkiego, co podsuwa się im pod nos, mówiąc że to jest wielkie, piękne, boskie i w ogóle arcydzieło.4.
Ale na szczęście Grabowski wyłuskał z „Dzienników” również to, co odnosiło się do sedna egzystencjalnego doświadczania świata przez pisarza, jako istoty zanurzonej w rzeczywistości, która nie szczędzi mu swoich strasznych odsłon – zwłaszcza w tej warstwie z pozoru zwykłej i banalnej, ale ciągle podmywanej przez podziemny nurt rzeki ciemnej i wezbranej, nasączonej grozą. Problem w tym, że owa groza rozchodziła się natychmiast po kościach aktorów, rozwiewała się momentalnie w kiczowatym wystroju sali Copernicus Center – rozstrzeliwana przez salwy śmiechu rozbawionej tym wszystkim publiczności (by nie napisać w tym kontekście: gawiedzi**).
No bo czyż śmieszne nie jest to, że armia żuczków na plaży leży przewrócona na grzbiet, że stworzenia te przypiekane są niemiłosiernie przez słońce, przebierając w powietrzu nóżkami, bezradne wobec fatalizmu cierpienia i zgonu jaki w końcu czeka wszystkie istoty żywe? Albo: czyż to nie są jaja jak berety z tym zdychającym psem, którego agonię można odebrać tak albo tak, czy też może jeszcze siak czy owak – w zależności od widzimisię i samopoczucia jego pana, człowieka ponoć myślącego, a na dodatek kulturalnego?
Jest jeszcze ogromna potliwość pisarza – z samego siebie się wypacającego w upale – i płynącego gdzieś, płyyyyynąąąąceeeego… rzeką „niesamowitą” i o zmętniałej wodzie „jak z innej planety”, w tej rozlewności powszechnej nad otchłanią bezdenną, w tym rozpływaniu się namacalnego – w tym rozżarzeniu i rozedrganiu – kiedy gubi się sens i zaczynają się dziać rzeczy dziwne: „Dręcząca zawiłość na horyzoncie, ciężkie i brudne wymiona nieba zwisające nad splątaniem rozpędzonym i wrącym tej milionowej zmory niepojętej.” Człowieka trwoga przenika.
A tu śmiech na sali!5.
Reżyser scenicznych „Dzienników” powiedział w jednym z wywiadów, że zależało mu na tym, by tekst Gombrowicza ukazać w sytuacji „krystalicznej, czystej i prostej”, zaś Magdalena Cielecka oświadczyła, że „wszystkie treści, cała zawartość Witolda Gombrowicza nie jest zaburzona przez inne rzeczy, nie odciąga naszej uwagi od zrozumienia tekstu”, innymi słowy: „zależało nam na tym, żeby widz wyszedł z teatru raczej z myślą Gombrowicza, niż z obrazami z przedstawienia.”
Ja jednak uważam, że tak się nie stało. Otóż aktorzy moim zdaniem tak „przysiedli” tekst Gombrowicza, tak wciągnęli go w swoje pląsy i galop, tak go „przy-SWOILI”, tak go ochędożyli sobą, że Gombrowicz w tej polifonii form wsobnych nie tyle utkwił (zawsze się bał uwięzienia w formie własnej, a co dopiero cudzej), co rozproszył się i rozniósł po sali, rozlał potokiem słów w tym gadulstwie nieokiełznanym – frazą, którą publiczność łapała jak umiała. A jak złapała – jakieś słówko, minę i gest – to się śmiała.
Ale, to nie wszystko – bo to nie był śmiech pozwalający na Katahrsis (wbrew temu co sobie założył reżyser, mówiąc: „śmiech gombrowiczowski nie jest po to, żeby widza ubawić, uhahać, tylko po to, żeby przez ten śmiech widz się oczyścił, tak jak Katharsis w antycznym teatrze”), ale śmiech właśnie uhahany. (Panie reżyserze, tu uwaga na marginesie: Katharsis!?, w sali, na Jackowie, nieopodal Milwaukee Ave. w Chicago? Really!? No jak przeżywali Katharsis, skoro go nie przeżywali?)Paradoksalnie, do tego zawładnięcia – wzięcia w interpretacyjny jasyr – prozy Gombrowicza przyczyniło się to, że w przedstawieniu tym wzięli udział świetni aktorzy, obdarzeni mocnym charakterem i wyraźną osobowością sceniczną. To dlatego, summa summarum, wszyscy odnieśli wrażenie, że jest to przedstawienie nadzwyczaj udane. A im bardziej odnosili takie wrażenie, tym bardziej stawało się ono udane… Ale jednak udane było jako komedia, która często aż zanadto zbliżała się do kabaretu, a czasem to nawet do groteski.*** Dlatego widownia tak dobrze się bawiła, dlatego rozweseliła się i uśmiała – ale raczej pozostała impregnowana na gombrowiczowski sarkazm, złośliwość, zjadliwość, prześmiewczość, szyderstwo i drwinę. Innymi słowy, wątpię w to, że publiczność polonijna przeglądnęła się w Gombrowiczu jak w gogolowskim lustrze, uświadamiając sobie, że przecież z samej siebie się śmieje. Nie, z samego siebie tak się śmiać nie można – śmieliśmy się z innych.
I jak na komendę. Także klaskaliśmy. Bo oto Adamczyk rzuca w nas Gombrowiczem: „Oklaski.” (tutaj zaczynamy klaskać) „Oklaski znawców.” (klaszczemy nieco głośniej) „Oklaski amatorów.” (to samo mniej więcej natężenie oklasków) „Oklaski ignorantów.” (tutaj klaszczemy nieco ciszej) „Oklaski stadowe.” (mimo wszystko – a może właśnie dlatego – klaskanie się wzmaga!) „Oklaski wywołane oklaskami.” (nie ma co się zastanawiać – klaszczemy dalej) „Oklaski rosnące sobą” (rzeczywiście – rosną w nas i rosną), „piętrzące się na sobie” (tak właśnie: jedno klaskanie wchodzi na drugie wzmożone, coraz bardziej głośne), „podniecające” (tutaj rozlega się aplauz prawie), „wywołujące siebie” (oklaskowe continuum uderza pod sufit)…„i już nikt nie mógł nie klaskać, gdyż wszyscy klaskali” (tak, tak – tak właśnie było!).6.
Tak więc aktorzy opanowali Gombrowicza na scenie. Ale i widownię. Kiedy oglądałem klip z jakiegoś wcześniejszego wystawienia ‚Dzienników” w Polsce (Lubin czy Lublin – już nie pamiętam), uderzyło mnie to, jak inaczej zagrali to samo aktorzy w Chicago. Tam: bez większego przekonania, bezbarwnie, potykając się nawet; tutaj – z pewnością, wyrazistością, polotem i werwą. Ja myślę, że doszło do czegoś w rodzaju sprzężenia zwrotnego – aktorzy i widzowie nakręcali się nawzajem, przez co w aktorską trupę wstąpiło życie – jakaś nadzwyczajna performerska energia.
Gombrowicza przy tym rozebrali i zdekonstruowali, ale jakby go przy tym wzmacniając – tyle, że bardziej w tej warstwie werbalnej, niż znaczeniowej, bardziej jednak w obrazkach i ruchu, niż w semantyce i myśli.
Czy to źle, czy dobrze? Nie wiem.To w sumie zdumiewające, jak łatwo Gombrowicz „dziennikowy” dał się temu zespołowi „podebrać” scenicznie. Można było odnieść wrażenie, że to sam Gombrowicz rozpisał siebie na poszczególne postaci, dzięki czemu one wcale nie musiały szukać autora – on im się tam po prostu wykładał: jak nie na rzece Paranie, to na argentyńskim piasku, jak nie w sali koncertowej, to w salonie snoba… Ujawnia to tylko wielkie możliwości polifoniczne tego co pisał Gombrowicz – co pewnie było skutkiem specyficznego (rozczłonkowanego, rozedrganego, nadwrażliwego…) postrzegania przez niego rzeczywistości i próbą ujęcia tego w ekspresji słowa.
Teatr IMKA wymyślił sobie przed premierą hasło: „Każdy z nas jest Gombrowiczem”, ale – jak przyznała Cielecka – było to raczej hasło marketingowe. A jednak w tym coś jest: bo przecież na scenie każdy z aktorów stawał się w jakimś sensie Gombrowiczem, choćby przez to, że mówił „nim” w pierwszej osobie.
Jan Peszek to Gombrowicz stary, ale nadal obsesyjnie zajęty ciałem (i to nie tylko swoim), hiper-ruchliwy (nie tylko mentalnie), esteta i satyr – raz ostry i przenikliwy, innym razem zaś mętny, zrzędliwy, cyniczny. Widziałem, że aktor ten doskonale znajdował się w tym Gombrowiczu, który przypominał jego samego (inteligencja, biologizm, estetyzm, kinetyka, styl – o pewnym powinowactwie poglądowym nie wspominając) i wykładał to na scenie jak w swoim dominium. Peszek zawsze dla mnie będzie wielki (m.in. za interpretację Schaeffera, która dzięki niemu utkwiła mi w głowie jeszcze w czasach mego pacholęctwa).
Piotr Adamczyk zaś to Gombrowicz wcielający się często w to, z czego sam szydził, ale także narrator, dyrygent, instrumentalista i… tancerz. Aktor wszechstronny i koncertowy – w dobrym tego słowa znaczeniu. Magdalena Cielecka rozsiewała po scenie Gombrowicza wydelikaconego (jej kobiecość raczej nie była przeszkodą w ukazaniu tej „feminalnej” strony pisarza), dyszącego i potliwego – zmagającego się zarówno z przejaskrawionym, jak i ciemnym nurtem egzystencji. Uderzyła mnie inscenizacyjna pewność tej aktorki – jej wielka umiejętność poruszania się zarówno w repertuarze gestów, jak i znaczeniach wypowiadanych przez siebie słów. Tomasz Karolak to coś jakby parobkowa antyteza Jaśniepanicza, z jednej strony misiowaty, ale z drugiej bardzo energiczny; bezpośredni i fizyczny, ale mający pretensje do empatii; z pozoru prostacki, ale z tęsknotą za inteligencją. Wydawało mi się, że to on głównie pchał „Dzienniki” w stronę kabaretu. W stronę Polaka gbura grawitował zaś Andrzej Konopka – ponurym zwykle spojrzeniem taksujący widownię, jakby taki Polak trochę skacowany. Miał swoje wzloty, ale też lekkie potknięcia – myślę że najlepiej niestety wyszło mu wykręcanie sobie gęby Sienkiewiczem i sarmatą. Aktor ten poszedł więc w stronę szyderstwa, ponuractwa i karykatury. Iwona Bielska… Tę panią jest mi rozgryźć trudno, bo raz była taka, innym razem znów owaka; raz grała tak, to znowu siak – nadawała się dobrze zarówno na kobietę z zasadami – wyniosłą i arystokratyczną, jak i na rajfurę – zjadliwą i gderliwą. W tej swojej czerni i w krześle jeżdżącym po całej scenie na kółkach, sprawiała na mnie wrażenie matrony – ale takiej wywrotowej, z anarchistycznym zacięciem. No i – last but not the least – Olga Mysłowska, czyli Gombrowicz wokalny. Przenikliwa, przenikliwa… Statyczna i drobna, lecz w istocie silna. Płynąca w tym nurcie z czerni z miną zaciętego mima. Niby krucha, bo filigranowa, a jednak potrafiąca wprowadzić nas w niezłe wibracje – naprawdę zatrzęsły mną czasami te jej tony i interpretacje. Wydawać by się mogło, że ten demarczykowo-sopranowy duch nie przystaje do komedii jaką odstawiali wszyscy aktorzy, ale jednak dla mnie to zagrało i brzmiało – było kontrapunktem i przeciwwagą do (być może zanadto) rozochoconego humorem i śmiechem, ruchliwego towarzystwa z IMKI.
No cóż – wychodzi na to, że było bogato.7.
Jak nie żałowałem, że nie było mnie w Copernicus Center, kiedy przybył tu Obama, tak miałbym czego żałować, gdyby mi się nie udało być tu na spektaklu IMKI.
* To oczywiście nawiązanie do riposty Gombrowicza, który na „wydziwianie” (m.in. Kisiela), że ma on „niezdrowy romans i zasadniczy szał” z polskim dziedzictwem, odparł: „A z jakimże mam mieć? Z chińskim?”, co naturalnie było klasycznym odwróceniem kota ogonem i miało jednak coś ze „rżnięcia głupa”.
** Nie chcę być jednak tak złośliwy, jak Gombrowicz, który swego czasu stwierdził: „większość czytelników to lud prymitywny”.
*** Nic nie robiąc sobie z tego, co Gombrowicz napisał o grotesce: „Groteska to signum nieudolności, marka fabryczna tandety.” Pewnie dlatego, że pisarz sam często w niej się pławił.
.

Ciało zagrało – zmagania Gombrowicza z nagim bytem i niewygodną, potliwą egzystencją w świecie rozpławionym i rozbabranym. Od lewej: Magda Cielecka, Jan Peszek, Tomasz Karolak, młody bóg – latynoski kolos (aktor nieznany), Andrzej Konopka i Iwona Bielska.
.
© ZDJĘCIA WŁASNE
.
PS. Za te zdjęcia to Karolak chciał mnie rozstrzelać (mierząc do mnie z karabinu), ale na szczęście więziła go forma… nie mówiąc już o tym, że karabin był atrapą – i na pewno nie była to strzelba Czechowa.
.
7 marca, 2015 o 5:02 pm
Muszę wypróbować ten teatr.
8 marca, 2015 o 3:45 pm
A jest co próbować – od Sienkiewicza, przez Schaffera po Jelinek:
http://www.teatr-imka.pl/spektakle.html
8 marca, 2015 o 8:02 am
jeszcze kilka lat temu uwazałam, ze facet miał wyraznie kłopoty, i był lekko zakręcony a jego literatura to istny sen wariata. nic bardziej mylnego !!! Dziś z perspektywy czasu wiem że do pewnych lektur sie dojrzewa i wazne jest od jakiego utworu zaczynasz wgłębiać się w Gombrowicza, jesli wspomnisz czasy szkolne i Ferdydurke czy potem sięgniesz po Trans-Atlantyk, ok możesz dalej dać sobie z nim spokój. Ale warto ot tak sobie przeczytać jego Dzienniki i nagle odkrywasz fenomen niezwykłego człowieka, zaczynasz analizować pewne tematy sytuacje towarzyszące powstawaniu jego książek, a co najistotniejsze dowiadujesz się od samego autora o co mu chodziło co nim kierowało i w końcu co skłoniło go do napisania tych książek. Wtedy odkryjesz na nowo Ferdydurke, Trans Atlantyk, Kosmos etc.
8 marca, 2015 o 3:51 pm
Zgadza się, facet miał kłopoty (który facet ich nie ma?), był zakręcony (który pisarz nie jest zakręcony?), ale jego literatura nie jest snem wariata. Owszem, odlotowe to czasem było i groteskowe (zwłaszcza jego sztuki teatralne), spojrzenie na świat miał bardzo specyficzne i oryginalne (ale jak się takiego nie ma, to po co pisać?), swoim pisaniem się bawił i kpił, ale poruszał nim jednak bardzo istotne sprawy – nie tylko dla Polaków, ale i dla człowieka w sensie ogólnym i uniwersalnym – rzekłbym… egzystencjalnym.
8 marca, 2015 o 12:49 pm
„Dziennik”. Dzieło? Bełkot? Genialne zapiski wielkiego artysty czy zlepek informacji i myśli niepowiązanych wzajemnie ze sobą. A kto ma prawo sądzić? „Krytyka literacka nie jest osądzaniem człowieka przez człowieka”, pisze Gombrowicz, „lecz starciem dwóch osobowości na absolutnie równych prawach”. Pójdę więc za radą autora, jaką daje on krytykom w „Dzienniku” i napiszę nie o nim i jego dziele, ale o moich reakcjach w konfrontacji z nim.
Co czułam czytając „Dziennik”? Czułam się, jakby kto wypowiedział moje myśli. Jakby poglądy, które od dawna kiełkowały w moim umyśle zostały powiedziane głośno i wyraźnie, bez spuszczania oczu i rumieńca na twarzy. Zgadzam się, że mogą one wzbudzać kontrowersje. Przede wszystkim tak zwana „sprawa polskości”, za którą Gombrowicz potępiony został przez krytykę powojenną, jest problemem niezwykle delikatnym. Autor ostro krytykuje stosunek Polaków do polskości, narodu i Polski. Twierdzi, że Polacy nie zastanawiają się nad swoim obecnym miejscem w świecie, lecz żyją przeszłością opartą na osiągnięciach żyjących niegdyś przodków. Przy każdej próbie polemiki z tymi ortodoksyjnymi nacjonalistami zostaje obrzucony „niezbitymi” dowodami na wielkość ojczyzny: „na stół znów wyjeżdża” Szopen, Słowacki, Mickiewicz, Skłodowska-Curie… Gombrowicz na to pyta: czy kiedykolwiek większość z nas czytała bez przymusu Mickiewicza? Czy znamy w ogóle muzykę Szopena? Nikt oczywiście przyznać się nie może, że większości naszych „przesławnych” przodków przyznajemy order wielkości a priori, bo tak nas nauczono. Czytając „Dziennik” uświadomiłam sobie, że tak naprawdę wielkie jest tylko to, co nam się podoba; nie nauczycielom, nie profesorom literatury nawet, ale nam. Jednak już w dzieciństwie wyłączyliśmy, a raczej „wyłączony nam został” zmysł krytyczny w stosunku do dzieł polskiej literatury, bo nie do pomyślenia było, aby kto przyznał się do jej niezrozumienia albo ją skrytykował. Przyznajmy otwarcie: wiersze Mickiewicza są po prostu nudne. A dlaczego „Słowacki wielkim poetą był”? Dlatego, że krytycy, nauczyciele i profesorowie za takiego go uznali. A czy Słowacki trafia do przeciętego czytelnika? To już inna sprawa.
Kolejnym punktem „Dziennika”, który przypadł mi do gustu jest jego „rozprawienie się” Gombrowicza z malarstwem. I tu jak zwykle wkraczają na scenę krytycy, tym razem malarstwa: podobać ma się nam to, co jest wielkie. Tycjan, Rubens, Ingres… Dlaczego? Dlatego, że ktoś uznał je za wielkie? Czy dlatego, że odbieramy pozytywne wrażenia estetyczne patrząc na dzieło malarskie? Gombrowicz zastanawia się, dlaczego „padamy na kolana” przed obrazami, których nie potrafimy nawet ocenić z powodu naszej nieznajomości technik malarskich. I przede wszystkim dlaczego nie umiemy się przyznać, że niektóre płótna tych „wielkich artystów” po prostu nam się nie podobają? Wiele innych tego typu „perełek” sprawiło, że naprawdę pokochałam Gombrowicza za jego szczerość i bezpośredniość. Nie chcę jednak nikomu narzucać mojego zdania. Być może jest wielu, którzy się ze mną i z Gombrowiczem nie zgadzają, ale on przynajmniej rozpoczął dyskusję. Trzeba ją podjąć, jesli nie na papierze, to we własnym duchu. I nic nie szkodzi, że „Dziennik” napisany został 50 lat temu, bo czy od tego czasu właściwie co się zmieniło?
8 marca, 2015 o 3:57 pm
Bełkot? Na pewno nie. Bardziej jednak – genialne zapiski.
A propos malarstwa: jakkolwiek ciekawie mi się czytało filipiki Gombrowicza pod adresem malarstwa, to jednak odbierałem je raczej z przymrużeniem oka. Wydaje mi się, że wiem skąd się biorą te dość kuriozalne dla mnie sądy, więc być może kiedyś – na własny przede wszystkim użytek – zdobędę się na replikę Gombrowiczowi (choć przecież wiem, że ani nie będzie go to grzać ani ziębić ;) )
9 marca, 2015 o 5:12 am
Się zdobądż, no bo właśnie ; rozbroiło mnie , jak Gombrowicz czytał ,, Boską Komedię” i doszukał się niekonsekwencji , po czym wziął i zaczął przerabiać Dantego , jak jakiś hollywoodzki script doktor :-D))
Najzabawniejsze, że nieco wcześniej jakem to przeczytał ( tak about Eastwood ) , podobnie potraktowałem ,, High Plains Driftera ” , którego finałowa scena wydała mi się biedna i realizacjnie niegodna tak oryginalnego i przemyślanego westernu. Rozrysowałem dla niej własny , jedynie słuszny story board .
9 marca, 2015 o 6:04 am
„Niekonsekwencja” nie wyczerpuje chyba wszystkiego, co zarzucił Gombrowicz Dantemu. I w stosunku do Gombra nie użyłbym jednak słowa „hollywoodzki”.
Prypomniałem sobie ten mały skandalik i jednak… kiedy G. dobiera się do skóry D., to jestem bardziej po jego stronie, niż wtedy, kiedy wybrzydza na malarstwo (bo on, ten esteta z nie-bożej łaski, jest moim zdaniem zupełnie na malarstwo ślepy – ergo: jak można brać na poważnie sąd o malarstwie ślepego?)
…
Tutaj o rozprawie korekcyjnej G. z D. pisze Jan Błoński:
http://www.gombrowicz.net/B-o-ski-O-Dantem.html
A tutaj fragment z B. dla leniwych:
„I teraz, po – dziecinnej, oczywiście – próbie rywalizacji, na jaką porwał się Gombrowicz, przekonany, że nieporównanie głębiej niż Dante patrzymy na człowieka; po gwałtownej polemice z pojęciem Boga – najwyższej Miłości, która skazuje na nieodwołalną mękę – i strąceniu Dantego w otchłań moralnej pogardy; po uprzytomnieniu związku Dantego ze średniowieczem i w następstwie – opartej na stereotypach retoryki Boskiej Komedii; po dotarciu do groźnego, zaiste – palącego – piękna, bijącego ze strof poematu; po całej tej bolesnej wędrówce od dzisiaj doniegdyś powiada Gombrowicz:
Bo przecie cała literatura – zdaje się mówić inny pielgrzym – bo cała literatura nie jest niczym innym, jak tęsknotą i wędrówką do drugiego człowieka…
Rozpatrywane osobno – w porządku literackim, dziejowym, filozoficznym – argumenty Gombrowicza nie frapują oryginalnością. Poprawia Dantego z przymrużeniem oka i z miernym talentem poetyckim. Opozycji między wszechmocą a miłosierdziem Boga nie wymyślił, roztrząsali ją przecie już Ojcowie Kościoła. O tym, że twórczość średniowiecza opiera się na skonwencjonalizowanej topice, doskonale wiedzą nie tylko literaturoznawcy… Ale to wszystko nie jest naprawdę ważne. Walka Gombrowicza z Dantem jest szczególną grą – co nie znaczy, aby była udaniem. Nie może on mianowicie znieść, aby wielkość Dantego narzucała mu się z mocy autorytetu, aby jawiła się jako konieczna i jako oderwana od żywego spotkania osoby z osobą. Dlatego powiada w zakończeniu: „Ale teraz już go mam, już go trzymam, on mnie obraża, oburza, więc on tam jest… za murem czasu…” (Dziennik 1961-1969). Jest w Boskiej Komedii coś, co jest także w Gombrowiczu – choćby owo „coś” dostępne było tylko za cenę walki i cierpienia. A więc Dantego, pisarza i człowieka tak odległego, że odleglejszego trudno sobie wyobrazić – naprawdę pragnie Gombrowicz odzyskać. Chce się doń „przedostać”. Odzyskać i przedostać po swojemu, na własny rachunek, choćby w bólu i dziwactwie.”
…
PS. A propos Eastwooda: wychodzi na to, że masz jednak coś z Gombra ;)
8 marca, 2015 o 1:52 pm
8 marca, 2015 o 3:59 pm
Trafiłem w sieci na te wypowiedzi – przesłuchałem – i zacytowałem nawet coś z nich w moim tekście o spektaklu.
9 marca, 2015 o 7:20 am
Sądów o malarstwie , to szczerze mówiąc , nie pamiętam ( poszukam ) . Za to jak chodzi o muzykę dawną, to przypominam sobie, że uznał osiągnięcia klasycyzmu ( symfonie, kwartety ) za szczyt doskonałości , a wszystko, co nastąpiło po klasycyzmie , za postępujący regres. I nie jest w tej opinii odosobniony, z tego , co zauważyłem.
9 marca, 2015 o 7:30 am
Sądy G. o muzyce można już traktować poważniej, bo z tego co wiem, to na muzykę głuchy on już nie był.
PS. Sądy o malarstwie znajdziesz w Dzienniku AD 1958, pod majem (V)
9 marca, 2015 o 8:37 am
BTW Nie czytałem ,, Kosmosu ” i przymierzam się . Żuławski to teraz zekranizował ( trwa postprodukcja ) . Wolałbym w tym wypadku przeczytać książkę przed obejrzeniem filmu.
9 marca, 2015 o 8:55 am
A to ciekawe (nie wiedziałem o tym). Żuławski wraca po 15 latach do kina, biorąc się za Gombrowicza – co z tego będzie, co będzie? W jakiej jest formie?
Mam nadzieję, że Kosmos nie podzieli losu Srebrnego Globu.
9 marca, 2015 o 7:40 am
“Chcesz wiedzieć kim jesteś? Nie pytaj. Działaj. Działanie cię określi i ustali. Z działania swojego się dowiesz” – to cytat z DZIENNIKÓW Witolda Gombrowicza, jednego z moich ulubionych pisarzy, który za sprawą spektaklu w reżyserii Mikolaja Grabowskiego zagościł niedawno w chicagowskim Copernicus Center. Jestem ciekawa jakie wrażenie weekendowa sztuka zrobiła na tej części Polonii, którą charakteryzuje nacjonalizm i skrajny katolicyzm i na ile słowa wypowiadane przez aktorów z Polski zostały zrozumiane przez wszystkich tych, którzy spodziewali się obejrzenia typowej komedii, rozśmieszającej do rozpuku. „Dzienniki”, co prawda w niektórych fragmentach, napisane z dużą dozą humoru, generalnie jednak są raczej prześmiewcze niż „rozweselające”, pełne sarkazmu – w rezultacie rzucając światło na wszystkie gęby przyjmowane przez człowieka – tak ówczesnego Gombrowiczowi, jak i współczesnego, zasiadającego na widowni. Jak mawiał polski powieściopisarz, nowelista i dramaturg, który lata swego życia spędził na emigracji: “Przyjąwszy, że się urodziłem (co nie jest pewne), urodziłem się, aby zdemaskować waszą grę. Książki moje nie mają wam powiedzieć: bądź, kim jesteś, ale – udajesz, że jesteś kim jesteś”… czyli dokładnie tak, jak w life coachingu, za sprawą którego już niejeden i niejedna zaczęli rozróżniać swoje maski od prawdziwych twarzy…
http://nlpwusa.com/index.php/component/option,com_eventbooking/Itemid,141/event_id,10/task,view_event/
9 marca, 2015 o 8:59 am
Zdecydowanie warto było się wybrać na ten spektakl. Jednak wydaje mi się, że publiczność bardziej się ubawiła i rozweseliła, niż poczuła ten gombrowiczowski sarkazm, cynizm i drwinę, która aż bije z pewnych fragmentów „Dziennika”. (Nie wspominając o obecnej tam mimo wszystko grozie i ciemnych nurtach ;) )
9 marca, 2015 o 12:53 pm
Z tworczoscia Gombrowicza jest jak ze Slonecznikami van Gogha… kazdy szanujacy sie dom w PRL mial dziela Gombrowicza postawione na meblosciance a Sloneczniki w przedpokoju. Malo kto czytal Gombrowicza, jeszcze mniej osob rozumialo kontekst, w ktorym tworzyl, a juz jedynie pare osob znalo co krytycy pisali o jego tworczosci. Tym samym Gombrowicz stal sie wieszczem wszystkich Wyksztalconych z Duzych Miast. Zas taki np. Witkacy do inteligetow z duzych miast nie dociera. Szkoda ze nikt nie zrobil filmu o pogrzebie Witkacego. Sam pogrzeb na Peksowym Brzysku byl nie tylko podsumowaniem tworczosci Witkacego, ale takze piekna kwintesencja nowej Inteligencji jaka powstala w PRL.
10 marca, 2015 o 4:15 pm
To nieprawda, że w PRL-u każdy szanujący się dom miał dzieła Gombrowicza w meblościance, bo Gombrowicz w Polsce w ogóle nie był wydawany. Książki Gombrowicza wydawane przez Instytut Literacki Giedroycia posiadali nieliczni – a jeśli posiadali, to je czytali i nie wykładali w meblościance dla ozdoby. W Polsce dzieła Gombrowicza zaczęły się ukazywać dopiero w połowie lat 80-tych, czyli u schyłku PRL-u.
9 marca, 2015 o 2:58 pm
Każdy interpretuje sztukę na swój unikalny sposób.
Dla mniepopułudnie ze spektaklem wg Dzienników Gombrowicza było bardzo wyjątkowe. Randka z mężem na sztukę teatralna i to w tak znakomitej obsadzie aktorskiej ( pośmiejemy sie trochę – takie było założenie ). Dałam extra czas zeby zrobić Makeup i wyglądać inaczej niż zwykle (dla siebie samej) . Zaznaczam nie czytałam Dzienników, nie znam twórczości Gombrowicza …. , nie miałam jego książek na połkach, nie miałam tez meblościanki.
Jakiez było moje zaskoczenie kiedy Zaraz po rozpoczęciu spektaklu okazało sie ze muszę sie skupić i skoncentrować swoją uwagę na tym co mówią aktorzy i jak sie zachowują..,
Byłam zaskoczona ze ktoś tak otwarcie, poprzez sarkazm wyśmiewa sie z nas, ale jednocześnie porusza wiele aspektów z naszego normalnego życia takich jak sztuka, religia, moralne problemy dnia codziennego… Nie rozumiałam do antraktu, w trakcie przerwy postanowiłam doedukowac sie …, sprawdzając na Google i nagle dostałam olśnienia – moim zdaniem
Gombrowicz śmieje sie z samego siebie, ze swoich niedoskonałości i przedstawia siebie jako jednostkę, która jest częścią wielkiej wspólnoty, naszej Polskiej. Przedstawia trochę w sposób filozoficzny, zastanawia sie, czasami analizuje swoje zachowania. Porusza wiele aspektów życia, ośmiesza samego siebie. Poza tym przedstawił siebie w taki sposób, ze sześciu aktorów, grało jego charakterystykę … Myśle, ze właśnie to zrobiło na mnie największe wrażenie – jakaż różnorodność charakterów.
W drugiej części wręcz utożsamilam sie z autorem. W życiu jesteśmy stawiani w tak w rożnych sytuacjach, jak sie zachowamy ?! – nie wiemy tak naprawdę, musimy być w danej sytuacji, moje wybory często zaskakują mnie sama.
Wczorajszy spektakl sprawił ze otworzyłam sie bardziej na siebie . Poczułam mocnej, zobaczyłam więcej . Moze powinnismy nauczyć śmiać sie z samych siebie. Wówczas i żyłoby sie lżej …
„Nigdy żaden naród nie potrzebował bardziej śmiechu, niż my dzisiaj „…
To był wyjątkowy dzień ….
10 marca, 2015 o 4:20 pm
Co za czasy – można się doedukować (w czasie antraktu!) w sprawie Gombrowicza… sprawdzając Googla! ;) I dowiedzieć się stamtąd, że on się śmieje z samego siebie. Ponadto „…przedstawia siebie jako jednostkę, która jest częścią wielkiej wspólnoty, naszej Polskiej.”
Uważam, że ani jedno, ani drugie twierdzenie nie jest prawdziwe: Gombrowicz nie wyśmiewał się z samego siebie (tylko z innych) i nie czuł się jednostką, która jest częścią wielkiej wspólnoty (był raczej odludkiem i skrajnym indywidualistą).
10 marca, 2015 o 12:44 pm
Coś z Gombrowicza i jego przyprawiania gęby znajdziesz na stronie Jerzego Sosnowskiego, w poście o ‚Lalce’ Prusa. Ciekawe, jakich to teorii spiskowych można się doszukać w tej pięknej lekturze.
Nie obraża mnie w żaden sposób, sposób postrzegania polskości, ale może to kwestia perspektywy. My, tu w ojczyźnie, nie staramy się za wszelką cenę chronić pamięci makatek i kilimów z ojczystej chaty i być może dlatego nie razi nas dystans do kwestii polskości, który dla was na obczyźnie jest postrzegany jak jakaś drażliwa kwestia. No cóż – każdy ma prawo do własnych uczuć i sądów i należy to uszanować.
10 marca, 2015 o 5:51 pm
Przeczytałem polemikę Sosnowskiego z artykułem (kuriozalnym i niemądrym) Polkowskiego. Zdecydowanie bardziej trafia do mnie to, co pisze Sosnowski. Podejście do Prusa z kluczem politycznym,a ponadto zarzucanie mu antypolskości wydaje mi się kuriozalne, a mówiąc kolokwialnie – głupie.
Ale jednak zdziwił mnie nieco ostatni akapit wpisu Sosnowskiego:
Nie za dobrze to rozumiem: wrzucać do jednego kosza Prusa i Gombrowicza, a następnie Krasickiego, Trembeckiego, Wajdę i Miłosza – insynuując, że wszyscy oni spotykają się z potępieniem tych, którzy nienawidzą Polski i odrzucają jej kulturę. (Zresztą, konstatacja i krytyka nie jest wcale tożsama z nienawiścią i odrzucaniem polskiej kultury en bloc.
Nota bene Gombrowicz był rzeczywiście „antypolski” w tym, co pisał (to jest zresztą określenie, którego sam użył). Ale to określenie „antypolski” należy dobrze zrozumieć: bowiem była to bardziej „antypolskość” odnosząca się do pewnych aspektów „polskości”, (z których szydził, o których wyrażał się cynicznie, o które się awanturował, które mu nie „leżały”…) a nie do polskości (i naszego kraju) w sensie totalnym. tak top przynajmniej odbieram.
***
Czy uważasz, że my tu w Ameryce „staramy się za wszelką cenę chronić pamięć makatek i kilimów z ojczystej chaty”? To nie tak. To jest spłycanie stosunku Polonii do kraju ojczystego (jeśli coś takiego ma miejsce, to jest to już jest w sumie skansen i to raczej marginalny).
I dlaczego twierdzisz, że razi nas tutaj dystans do polskości?
Równie dobrze można powiedzieć, że właśnie na emigracji Polacy mają większy dystans do polskości, już choćby z racji fizycznego oddalenia od kraju.
Ja uważam, że posiadam taki dystans – i to nie w tym sensie fizycznym, ale… politycznym, obyczajowym, kulturowym wreszcie. A skoro ja sam posiadam taki dystans, to jakże mógłby mnie on razić u innych? Wręcz przeciwnie: dlatego, że tak jest, łatwiej mi jest ten dystans kogoś innego zrozumieć.
To prawda: „każdy ma prawo do własnych uczuć i sądów”, ale czy każdy z tych sądów (bez względu na to, jaki jest) należy uszanować? Czy nie można się do pewnych sądów odnieść krytycznie? Wyrazić, co się o nich myśli? Według mnie każdy ma do tego prawo – i właśnie to prawo należy uszanować.
Tak więc, zauważam, że w Polsce „polskość” rzeczywiście stała (staje się) czymś wstydliwym. Czy aby nie jest to sprawka kosmopolitycznych korników, do których i Gombrowicz się zaliczał? Kretów, które dały się kupić i podjadają kraj pilnując obcych interesów? Może także sprawka tych, którzy – bez względu na wszystko – chcą przeć do Europy, głównie po sute apanaże (politycy moszczący się na synekurach w biurokratycznych strukturach UE), za materialną korzyścią (tutaj nikogo nie osądzam, stwierdzam jedynie fakt), za liberalną ułudą (źle wg mnie pojmowanej) wolności (nie zauważając, że z jednej formy zniewolenia wpadają w inną)… etc.
Nie wiem, tak to widzę z dystansu. Może z bliska to inaczej wygląda?
10 marca, 2015 o 11:27 pm
To Twoje słowa ‚Jechać z Gombrowiczem do polonijnego epicentrum w Ameryce, to jak wkładać kij w mrowisko… ‚ Wiem jedno, telewizję oglądam tylko u rodziców, a i wówczas leci tylko albo reklama, albo kabaret. Polacy w kraju potrafią śmiać się z sami z siebie, dostrzegają własne ułomności, ale jakiż naród ich nie ma? Nie pamiętam autora, może J. Pietrzak powiedział kiedyś, że za komuny łatwiej było tworzyć kabaret, bo istniało ‚coś, co było zakazane’, a teraz wolność absolutna.
Masz rację, należy uszanować samo prawo do własnych sądów, ale już niekoniecznie owe sądy.
Dyskusja u J. Sosnowskiego wywołała u mnie mieszane uczucia, z jednej strony jeden wielki niesmak, a z drugiej – na upartego, można i tak to interpretować – tyle, że mnie wychowano w innym duchu i nie doszukuję się we wszystkim intryg i złych intencji. Swoją drogą wielki szacun dla J. Sosnowskiego za cierpliwość znoszenia bzdurnych zarzutów ze stoicką wręcz cierpliwością, choć przyznam, że mnie również zmroziło owe politologiczne pojechanie na ‚wy’ w końcówce postu, które nieco ochłodziło moją absolutną miłość do Pana Jerzego.
PS. Co uczyniłeś ewie, że zieje do ciebie taką wrogością?
11 marca, 2015 o 6:07 am
Tak, ale zaraz potem napisałem: „Ale – jak się okazuje – nie taki diabeł straszny, jak go malują i nie taka Polonia amerykańska mentalnie zastygła i w polskości zesklerowaciała, jak krąży o niej fama. Oba podejścia są już chyba anachronizmem…”
Czyli, spojrzenie na amerykańską Polonię, jak na bastion zastygłej, zakonserwowanej, cepeliowskiej (z makatkami, kilimami i wycinankami), tradycyjnej „polskości” jest anachroniczne – bo taka ona już (generalnie) nie jest (wymarła albo wymiera).
Kabaret polski obecnie jest dość cieniutki, „sytuacyjno-obyczajowy”,że tak powiem „charakterystyczny”, dla mało wymagającego widza i słuchacza, który chce się śmiać z byle czego. Ja w nim w każdym razie poważniejszej siły intelektualnej nie widzę ;)
PS. „Co uczyniłeś ewie, że zieje do ciebie taką wrogością?”
Nic. Może właśnie dlatego ;)
Ale to co teraz napisałaś, kłóci się z tym co stwierdziłaś parę zdań wcześniej: „…mnie wychowano w innym duchu i nie doszukuję się we wszystkim intryg i złych intencji”
Tak więc, ja nie doszukuję się w komentarzach Ewy ziania do mnie wrogością ;)
Poza tym, nawet jeśli tak jest, to zbyt wielki dystans nas dzieli, bym to jakoś dotkliwie odczuwał.
12 marca, 2015 o 10:08 pm
Polak, to embrion narodziarski:
Z lepianek począł się, z zaścianków,
Z najazdów ruskich i tatarskich,
Z niemieckich katedr, włoskich zamków.
W genealogii tej określił
Oryginalny naród się by,
Gdyby się uczył własnej treści,
Zamiast przymierzać cudze gęby.
Chrystusem był i Rzymianinem
I w tej sprzeczności żył – i wyżył:
To dźwigał krzyż i czyjąś winę,
To znów na szyi – tylko krzyżyk.
U Żyda pił, batożył Żyda
A przed żydowską Matką klękał
I czekał łaski malowidła
Najświętsza ratuj go panienka!
Nie lubi stwarzać się – być chciałby.
Wszak Bóg rzekł: „Niech się stanie Polak”,
A szatan w płacz – Das ist unglaublich!
Nieszczęsna w Polsce moja dola!
Słusznie się lęka Pan Ciemności,
Że ciężko będzie miał z Lachami;
W szczegółach przecież diabeł gości,
A Polak gardzi szczegółami!
Nie lubi tworzyć, lecz zdobywać
Gdy niedostatek mu doskwiera.
Uchodzi więc za bohatera,
Ale nim nie jest, chociaż bywa.
Gdy świat przeszyje myśli błyskiem
I wielką prawdę w lot uchwyci,
To traci na niej zamiast zyskać
I jeszcze będzie się tym szczycił.
Jak dziecko lubi się przebierać
Powtarzać słowa, miny, gesty,
W dziadkowych nosić się orderach
I nigdy mu niczego nie wstyd.
Okrutny bywa, lub przylepny,
W swoim pojęciu niekaralny,
Bo uczuciowo nie okrzepły,
Dojrzewający, embrionalny.
W niewoli – za wolnością płacze
Nie wierząc, by ją kiedyś zyskał,
Toteż gdy wolnym się zobaczy
Święconą wodą na nią pryska.
Bezpiecznie tylko chciał gardłować
I romantycznie o niej marzyć,
A tu się ciałem stały słowa
I Bóg wie co się może zdarzyć!
Oto wzór dla świata:
Pan się z chamem zbratał.
Nie ma pana, nie ma chama –
Jest bańka mydlana.
Aż się słyszeć grom dał,
Z bańki będzie bomba!
Z bomby błysk, czyli blitz –
Znowu nie ma nic.
Jacek Kaczmarski
16 marca, 2015 o 2:56 pm
Swietne przedstawienie. Widzialam w W-wie. Ciesze sie, ze szef Imki tak dobrze wydaje pieniadze zarobione w lzejszych produkcjach.
16 marca, 2015 o 8:57 pm
A mnie „Dzienniki” wydały się właśnie „lżejszą” produkcją.
17 marca, 2015 o 3:19 pm
Mialam na mysli bardzo leciutkie ale niestety malo smieszne komedie romantyczne i roznej masci seriale. To jest dopiero waga „kogucia”.
17 marca, 2015 o 3:29 pm
A może nawet „piórkowa”? ;)
17 marca, 2015 o 5:40 pm
:) owszem to okreslenie byloby wlasciwe gdyby nie calkowity brak lekkosci. Angielska klasyka jest nadal niedosciglym wzorem.