TYBET – OBRAZY Z KLASZTORU SAMJE

.

Czajniczek i znicze - wnętrze klasztoru Samje, oprócz mistycyzmu, wypełnia gra światła i cienia

Czajniczek i znicze – wnętrze klasztoru Samje, oprócz mistycyzmu, wypełnia gra światła i cienia

.

Swego czasu poświęciłem klasztorowi Samje cały wpis (TUTAJ), w którym wspominałem swoją wizytę w tym najstarszym buddyjskim klasztorze w Tybecie. Zilustrowałem go wówczas kilkoma zdjęciami, które zrobiłem zarówno w samym klasztorze, jak i jego okolicy, lecz lwia część tych obrazów pozostawała nieodkryta w czeluściach komputerowej pamięci. Trafiłem na nie ostatnio i pomyślałem, że dobrze byłoby je odgrzebać i zaprezentować na stronie Wizji, bo jednak przedstawiają miejsce niezwykłe i dla nas Europejczyków egzotyczne – a przy tym niezmiernie moim zdaniem fotogeniczne.

.

Oczywiście żadne zdjęcie, nawet najlepsze, nie jest w stanie oddać „ducha” ani nawet piękna danego miejsca, co najwyżej przybliżyć je nam nieco – tak, byśmy mogli sobie uzmysłowić, jak ono wygląda. Jest już dobrze, jeśli umożliwia nam wyobrażenie sobie tego, jaki potencjał tajemnicy i czaru skrywa. Tak więc, nawet wtedy, kiedy nasze oczy się pasą, warto także uruchomić i wyzwolić wyobraźnię stymulującą mózg – bo tylko angażując naszą psyche (duszę) możemy wejść w głębszą relację z widzialnym (a może nawet niewidzialnym?) światem.

Sacrum i decorum klasztoru Samje – to estetyka i malowniczy wystrój w służbie mistyki i ezoteryki. Ciekawe są korelacje między pięknem (również tym zmysłowym) a buddyzmem, czyli miedzy estetyką opierającą się na materii, a etyką wywodzącą się z rozumu, serca i duszy. Okazuje się po raz kolejny, że wszystko ze wszystkim się łączy i przenika, tworząc świat, w którym jesteśmy w całości zanurzeni.

greydot.

UWAGA: kliknij na zdjęcia, by zobaczyć je w pełnym wymiarze

.

Klasztor Samje (1)a

Strażnik kaplicy na świętym wzgórzu Hepori. W oddali – płynie Brahmaputra.

.

.

Klasztor Samje (1)

Klasztor Samje wybudowano na planie mandali – widok ze wzgórza Hepori

.

.

Klasztor Samje (2)

Główne wejście do klasztoru i znużeni długą drogą pielgrzymi

.

.

Klasztor Samje (3)

Mnisi modlą się wewnątrz Utse – centralnej świątyni klasztoru Samje

.

 

Klasztor Samje (4)

Mistycyzm światła penetrującego zacienione wnętrze klasztornego krużganka

.

.

Klasztor Samje (5)

Mnisie szaty i dzwoneczki – a wokół unosi się zapach kadzideł

.

.

Klasztor Samje (6)

Dolewanie roztopionego masła jaka do świętego ognia – płonące wiecznie znicze nie mogą zgasnąć

.

.

Klasztor Samje (7)

Pali się modlitewny znicz

.

Oto garść zdjęć, które ewokują wspomnienia wyniesione ze spotkania – i doświadczenia – jednego z najbardziej niezwykłych zakątków świata, do jakich udało mi się w życiu dotrzeć. Sam jestem zdziwiony teraz ich różnorodnością, a szczególnie tym, że tworzą tak bogatą i kolorową mozaikę form i kształtów, przedstawiając miejsce, które zazwyczaj kojarzone jest z buddyjskim ascetyzmem, wyciszeniem i rezygnacją ze zmysłowego świata materii. Wprawdzie mnisi zamykają oczy, kiedy recytują mantry i deklamują sutry, lecz ich otoczenie w tym samym czasie emanuje wręcz orgią kolorów i form, tłumioną wszak tutaj mrokiem zaciemnionych wnętrz. A jednak promienie słoneczne penetrują te zakamarki, wprowadzając do klasztornych komnat grę światła i cieni, tworząc smugi w powietrzu wypełnionym zapachem kadzideł i nieduszącym dymem ulatniającym się z płonących, wypełnionych stopionym jaczym masłem zniczy, które oświetlają migotliwie twarze pobożnych pielgrzymów oraz ściany udekorowane kolorowym materiałem, pełne wnęk z figurkami bóstw i świętych mężów.

Wnętrze klasztoru stanowi uderzający kontrast z tym, co znajduje się poza jego – opartymi na planie mandali – murami. Z pustynią i górami, ze skąpaną w słońcu doliną Brahmaputry, z olbrzymim niebem, którego intensywny błękit moderują białe, pierzaste obłoki – wreszcie z wznoszącym się nad Samje świętym wzgórzem Hepori, pełnym kolorowych i trzepoczących na wietrze modlitewnych chorągiewek oraz głazów, na których wyryto i wymalowano słynną mantrę współczucia Om Ma Ni Pe Me Hum, unoszącą się nad tybetańską ziemią, w obojętnej na ludzkie cierpienie pustce nieba.

.

.

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

.

Powiązany wpis: „KLASZTOR SAMJE”

.

TYBET – KLASZTOR SAMJE

Mnisi modlą się w klasztorze Samje

*

1.

Tybet bez klasztorów nie byłby Tybetem. Dlatego też Chińczycy, okupując ten kraj od ponad pół wieku, zrównali z ziemią kilka tysięcy klasztorów i miejsc kultu. Religia, według słów Wielkiego Sternika Mao, była trucizną i nie mieściła się w komunistycznej wizji społecznego porządku opartego na materialistycznym dialektyzmie Marksa i Engelsa, w którym nie było miejsca dla tego „opium dla mas”.
Nie zauważono nawet, że jedno „opium” zamieniono na inne – tym razem utopijnej fantasmagorii powszechnej równości i dyktatury proletariatu, która stała się niczym innym, jak dyktaturą jednej partii, a konkretnie – dość małej grupy samozwańczych, opętanych ideologią, uzurpatorów. Ale to temat do innych rozważań. Wróćmy więc do klasztoru.

2.

Klasztor… Wobec klasztoru moje uczucia zawsze były ambiwalentne.
Z jednej strony bowiem pociągał mnie mistycyzm jaki emanuje z monastycznych cel i krużganków, pewna ekskluzywność związana z rozkwitającym niekiedy wśród klasztornych murów arystokratyzmem ducha; z drugiej zaś odstręczał swoją klaustrofobiczną atmosferą rezygnacji z prawdziwego, poddanego zmysłom i spontanicznego życia – zamknięciem się, odsunięciem i separacją od świeckiego świata zwykłych śmiertelników.
To właśnie w klasztornej celi rodzą się intrygujące skądinąd paradoksy: zamknięcie, o którym mówi się że jest zyskaniem wolności;  skrajny egotyzm, o którym mówi się, że jest ostatecznym zerwaniem z własnym ego (bo odrzuceniem samego siebie).
Lecz do klasztoru i mnichów dwoisty stosunek ma większość z nas. Bo przecież klękamy przed świętym Franciszkiem, szanujemy benedyktyńską cierpliwość, z uwagą potrafimy czytać Mertona, delektujemy się dobrociami wymyślonymi przez rozmyślnych braciszków, ale i naśmiewamy z karykaturalnego świata próżniactwa, opilstwa i obżarstwa (Monachomachia), a kiedy słyszymy, jak Ofelii mówi się, by szła do klasztoru, to potrafimy jej współczuć, bo wiemy jaki straszny jest to dla niej wyrok (choć dzięki niemu nie będzie musiała „płodzić grzeszników” – zamiast cielesnemu kochankowi, oddając się bezkrwistemu Bogu).

Wnętrze Samje: czy klasztorne mury stanowią granicę między sacrum a profanum? (Kliknij raz i kliknij ponownie by zobaczyć zdjęcie w pełnym rozmiarze)

3.

Jak by nie patrzeć na klasztor, zawsze jest to dla nas miejsce niezwykłe a przekraczając jego mury odnosimy wrażenie przekraczania jakiejś niewidocznej granicy sacrum i profanum, odgradzającej zwyczajny świat wypełniony prozą od świata mistycznego i pełnego tajemnic.
Na ile jednak jest to doświadczenie powierzchowne, a na ile głębokie – pozostaje sprawą indywidualną, zależną od konkretnego człowieka.
Wydaje się, że decydujące znaczenie ma w tym wszystkim nasze zaplecze kulturowe i stopień „uduchowienia” – religia w jakiej się wychowaliśmy, zdobyta przez nas wiedza i wyrobiony światopogląd, stosunek do poszczególnych kultur i religii, wiara w Boga, agnostycyzm lub ateizm…
Klasztor jest więc pewną wydzieloną z naszego (widzialnego i niewidzialnego) świata przestrzenią, w której szuka się  metafizycznego klucza, gdzie spełnia się rytuał ludzkiej tęsknoty za wyzwoleniem i transgresją – za obcowaniem i połączeniem się z czymś Wyższym, Absolutnym i Doskonałym.

4.

Nie ukrywam, że kiedy wyłoniła się przed nami możliwość zwiedzenia klasztoru Samje, ogarnęło mnie uczucie podekscytowania. To przecież jedno z najświętszych miejsc Tybetu – najstarszy buddyjski klasztor tej ziemi, będący jednym z najważniejszych ośrodków buddyzmu tybetańskiego od ponad tysiąca lat.
Wyjechaliśmy z Pemą – naszym tybetańskim przewodnikiem i tłumaczem – wcześnie rano z Tsetang. Czekała nas ponad godzinna przeprawa promem przez rozlewiska Tsangpo (Brahmaputry), a później jeszcze kilka kwadransów „tłuczenia się” mocno zużytym vanem po pełnej dołów i wertepów piaszczystej drodze, którą po bokach znaczyły liczne, ozdobione kolorowymi chorągiewkami, czorteny. Wreszcie poczułem się jak w „prawdziwym” Tybecie, wolnym od chińskiego, równego i gładkiego asfaltu lhasańskiej drogi, tudzież chińskich szyldów oraz miejskiego – komercyjnego i prozaicznego – zgiełku Tsetang. W głowie ciągle czułem lekki ucisk spowodowany niedoborem tlenu, myśli biegnące ku celowi naszej podróży, kurz drapiący w gardle, ale także znacznie przy tym wyostrzoną uwagę, która sprawiała, że otaczający nas górsko-pustynny pejzaż wydał mi się jeszcze bardziej odrealniony i nierzeczywisty…
Wkrótce z daleka wyłonił się wysoki mur otaczający klasztorny kompleks. Stanęliśmy pod ogromną bramą, nad którą powiewały ozdobione symbolem wieczności jurtowe płachty. Na złoconych gzymsach klasztornej pagody tańczyło tybetańskie słońce…
Byliśmy w miejscu, gdzie wielki Guru Rinpocze (Padmasambhava) pokonał przed wiekami lokalne demony i nakazał im służyć nowej mądrości przyniesionej przez wtajemniczonych z drugiej strony Himalajów. A była to oczywiście mądrość i droga samego Buddy Śakjamuniego.

Sacrum i decorum klasztoru Samje – estetyka i malowniczy wystrój w służbie mistyki i ezoteryki (kliknij raz a potem jeszcze raz by zobaczyć zdjęcie w pełnym rozmiarze)

5.

Mój pierwszy tybetański klasztor. Co czeka na mnie w jego wnętrzu?
Przy wejściu siedzą dwie kobiety z dziećmi. Z ciemności wychodzi mnich z kanką pełną herbaty – zapewne słonej i tłustej – ten smak jest mi już znany z drogi do Tsetang. Nalewa ją do naczyń, które podsuwają mu kobiety. Płyn może wydawać się wstrętny w smaku, ale jest za to pożywny, idealnie przystosowany do panujących tu warunków.
Wchodzimy na skąpany w słońcu klasztorny dziedziniec. W zacienionych krużgankach obracają się modlitewne bębny poruszane rękami przechodzących obok pielgrzymów. Widać, że ludzie ci przybyli z daleka – i  raczej z biednych rejonów kraju. Twarze pobrużdżone zmarszczkami, skóra spalona słońcem, brudne, splamione, wyświechtane ubranie… Jedni wydają się być nieobecni duchem, inni ciekawie wpatrują się w nasze białe (jeszcze) twarze. Przypomina to zderzenie się dwóch różnych światów, których punktem stycznym stają się na moment oczy – spojrzenie szukające w drugim człowieku kogoś podobnego do siebie samego, mimo że na pozór zupełnie innego.

Roztopione masło z jaka podtrzymuje wieczny ogień

Pema mówi, że mamy szczęście, bo właśnie dzisiaj wszyscy mnisi zbierają się w Utse, czyli w centralnej świątyni, by wspólnie odprawić modły – a zdarza się to (ponoć) tylko cztery razy w miesiącu. Rzeczywiście – z głębi klasztoru zaczynają dobiegać jakieś dziwne dźwięki. Coś jakby chóralne mruczenie, pohukiwanie i łkania wydawane bardzo niskimi męskimi głosami. Wychylam głowę zza ciężkiej kotary a przede mną wyłania się jeden z najbardziej niezwykłych widoków jaki dane mi było zobaczyć w życiu: dziesiątki ubranych w czerwone szaty mnichów, siedzących w pozycji lotosu i recytujących sutry z rozłożonych przed każdym z nich ksiąg. Co jakiś czas kilku z nich chwyta za przypominające surmy trąby i dmie w nie wydobywając z ich wnętrza jeden przejmujący ton; to znów w ruch idą pałeczki, gongi, oboje, dzwonki, talerze i bębny; chór wydobywa z siebie coraz donośniejsze głosy, a cały klasztor wydaje się wibrować od rozedrganych w powietrzu cząstek pobudzonych przez całą tę rozmodloną, rozśpiewaną i rozegraną gromadę ludzkich stworzeń, chcących przeniknąć tajemnicę sansary, bytu i wszechświata. Przypomniały mi się słowa lamy Govindy:  „Dźwięki [muzyki tybetańskiej] wydają się wyłaniać z otchłani ziemi czy głębi przestrzeni, a podobne dudnieniu grzmotu mantryczne głosy natury, swymi twórczymi drganiami symbolizują uniwersalne źródło wszechrzeczy”.

Pomieszczenie, w którym modlą się mnisi jest bardzo wysokie. Panuje w nim lekki mrok, lecz przez położone w górze wąskie okna wpada światło, które natrafiając na swojej drodze na dym z kadzidlanych mis, tworzy niesamowite smugi, wypełniające całą świątynię nieziemską zupełnie aurą. Migocze to tysiącami kolorów, bo ściany i ołtarze pokryte są gęstą plątaniną różnobarwnych tkanin, chust, szarf, chorągiewek, proporców…
Przyznam się, że nie spodziewałem się zastać w klasztorze takiej rozbuchanej orgii światła i dźwięków.
Nastawiam swojego Nikona na najwyższą czułość i robię zdjęcia z nadzieją, że utrwali się na nich choć odrobina tej niezwykłości.

Modły w Utse – głównej świątyni klasztoru Samje, miejscu modłów i zgromadzeń wszystkich mnichów.

6.

W klasztorze są tylko mnisi, pielgrzymi i my. Wszędzie czuć zapach palonego tłuszczu – ale nie jest to nieprzyjemna woń spalenizny, być może dlatego, że miesza się ze słodkawą wonią kadzidlanego dymu. W wielkich kadziach wypełnionych po brzegi stopionym masłem z jaka pływają małe, palące się znicze. Pomarańczowo-żółte płomyki rozświetlają twarze kobiet i mężczyzn dolewających łoju ze specjalnych, przypominających czajniki, naczyń. Przed jednym z ołtarzy stoi, niczym na straży wiecznego ognia, przystrojony w wielką, żółtą – przypominającą pióropusz-  czapą mnich, trzymając dzban pełen stopionego tłuszczu.

Pema szeptem mówi nam o tym, czego jesteśmy świadkami, pokazuje i nazywa spowite w kolorowe szaty złote posążki upamiętniające znaczące postacie z historii klasztoru (w ustronnej części świątyni zauważam posążki w akcie kopulacji – część religijnej tradycji buddyzmu tybetańskiego miała orgiastyczny charakter); w głównej świątyni Utse napotykamy olbrzymie posągi bóstw i demonów o budzących grozę obliczach, otoczone jednak całymi stosami kwiatów, (zapewne w podzięce za sprawowaną przez nich opiekę nad klasztorem i jego mieszkańcami). Wiele ścian pokrywają freski z wymalowanymi nań scenami ukazującymi dzieje tybetańskich joginów, wielkich myślicieli i władców – ikonografia przyprawiająca niewtajemniczonego profana i dyletanta o lekki zawrót głowy. Podobnie jak relikwie, których pełne są gabloty i szuflady jednej z komnat, bodajże sypialni Dalaj Lamy.

Młody buddyjski mnich z zakonu Żółtych Czapek dolewa roztopionego masła jaka do wiecznie płonących zniczy.

Klasztor pochodzi z drugiej połowy VIII wieku. Wiem, że w ciągu tego czasu kilkakrotnie był palony lub burzony – ostatnio, nie tak dawno, bo podczas chińskiego szaleństwa rewolucji tzw. „kulturalnej”, jakieś 40 lat temu. I za każdym razem go odbudowywano. Trudno mi jednak odróżnić starodawne autentyczne elementy, przedmioty i rekwizyty antyczne od tych nowych i zrekonstruowanych – wszystko wydaje się być pokryte wiekową patyną czasu, tkwić w tym miejscu „od zawsze”. Rzeczywiście jestem skłonny uwierzyć, że to właśnie te dziedzińce i krużganki, te pokoje i ich ściany, te a nie inne posągi Buddy i lamów były świadkami słynnej Wielkiej Dysputy jaka miała miejsce właśnie tutaj, w Samje, między wybitnym uczonym indyjskim Kamalasilem a wielce uczonym Chińczykiem He Szangiem wkrótce po założeniu klasztoru przez króla Trisonga Detsena. Był to pojedynek, który przyniósł zwycięstwo indyjskiej koncepcji buddyjskiej nad naukami buddyzmu w wydaniu chińskim, dzięki czemu praktyki tantryczne (zwane wadżrajaną) – zaszczepione tu przez nauczycieli z Indii i Kaszmiru – stały się z czasem esencją buddyzmu wyznawanego przez Tybetańczyków.

Główna budowla klasztorna ma trzy piętra, a każde wybudowane jest w innym architektonicznym stylu: wygląd pierwszego jest charakterystyczny dla Tybetu, drugie dla świątyni hinduskiej, natomiast trzecie to odwołanie się do wzorów architektury chińskiej. Niby przesyt i przesada ale cały ten eklektyczny kompleks tworzy jednak dość harmonijną całość.

Z najwyższego tarasu świątyni rozglądam się po okolicy. Stąd widać już doskonale cały klasztorny mur, który jest niczym innym jak obrzeżem gigantycznej mandali, na planie której zbudowane jest Samje (pierwowzorem był klasztor Odantapuri w indyjskim Bikharze); cztery bramy, odpowiadające czterem kardynalnym stronom świata oraz cztery olbrzymie stupy, psujące jednak swoimi odpustowymi kolorami spójny autentyzm całości. Za murem widzę ulice i domy przyklasztornej osady, w kilku miejscach dają się zauważyć chińskie dźwigi – nie jestem jednak pewien czy te place budowy to rekonstrukcja zabytków po ich barbarzyńskim zniszczeniu, czy też konstrukcja bardziej nowoczesnej infrastruktury, będąca niczym innym jak umacnianiem chińskiego porządku i administracji.
Jednak największą moją uwagę skupia majaczące w oddali wzgórze. W pierwszej chwili myślałem, że na jego zbocze wylał ktoś hektolitry różnokolorowej farby, jednak już za moment zrozumiałem co jest powodem owej tęczowej aparycji: oczywiście tysiące modlitewnych chorągiewek, które zanieśli tam i złożyli pobożni tybetańscy pielgrzymi, by wiatr rozesłał ich modlitwy nie tylko nad Doliną Jarlungu, ale i dalej – na całą Tybetańską Wyżynę i poza najwyższe góry świata, jako znak jedności i współczucia dla wszystkich żyjących istot.
Patrzyłem na Hepori – jedną ze świętych gór Tybetu.

7.

Rezygnując z posiłku w przyklasztornej stołówce, postanowiłem dotrzeć na szczyt Hepori. Pema, słysząc o moim pomyśle, odparł, że ma nadzieję, iż wiem co robię, bo tak wielki fizyczny wysiłek przed końcem wysokościowej aklimatyzacji, może się zakończyć… (tu się lekko żachnął)… wypluciem własnych płuc (tak jakby można było wypluć płuca cudze ;) )
Powiedziałem, żeby się nie martwił i żeby zachował dla mnie kawałek steka z jaka, który właśnie zaczęto nam przyrządzać w mnisiej garkuchni.
Chcąc dotrzeć w pobliże wzgórza musiałem przejść przez całą wioskę i odnaleźć drogę do początku ścieżki prowadzącej na szczyt. Nie było to trudne, bo osada miała właściwie jedną, liczącą niespełna pół kilometra ulicę, a na jej końcu zauważyłem coś, co instynktownie odebrałem jako drogowskaz. Był to dym unoszący się nad przypominającym mały czorten paleniskiem. Doglądała go ubrana w czerń kobieta, która na mój widok uśmiechnęła się i pokazała miejsce, gdzie zaczynał się szlak.
Byłem gotowy do wyplucia płuc.
Wybrałem jedną z wielu ścieżek. Biegła ona łagodnym grzbietem, obok wielkiej śnieżnobiałej stupy ze złotym szpicem, do której doczepiono całe mnóstwo kolorowych chorągiewek modlitewnych. Te zresztą były wszędzie i musiałem uważać, by po nich nie deptać, co, jak mi się wydawało, byłoby czymś niestosownym.

Mnich strażnik na szczycie Hepori – jednej ze świętych gór Tybetu (kliknij dwukrotnie by zobaczyć zdjęcie w pełnym wymiarze)

Niestety, łagodny grzbiet szybko się skończył a jego miejsce zajęło strome podejście, które uznałem za pierwsze poważniejsze wyzwanie na moim szlaku prowadzącym na szczyt Świętej Góry. I w tym momencie poczułem nagły przypływ mocy (no, no… proszę się nie śmiać – chodzi o siłę, którą często można poczuć w górach na dużej wysokości, kiedy nagle organizm przestawia się na inny poziom przemiany materii, doprodukowując sobie czerwone ciałka krwi, zdolne transportować większą ilość tlenowych drobin do spalania w mitochondriach i wyzwalania tym samym większej ilości energii… ekhm…)

Mantra Om Mani Pe Me Hum na głazach wzgórza Hepori

Szybko wychodziłem coraz wyżej i wyżej. Im bliżej było szczytu, tym więcej otaczało mnie głazów z wypisanymi na nich sylabami kanonicznej dla wszystkich buddystów mantry Om Mani Pe Me Hum („Pozdrowiony niech będzie klejnot w lotosie”). Góra wydawała się tonąć w morzu kolorowych szmatek – w prześwitach między zwisającymi chorągiewkami dostrzegłem wybudowaną na szczycie Hepori kapliczkę, a obok niej maleńką z tej odległości, ludzką sylwetkę. Kiedy podszedłem bliżej, zobaczyłem siedzącego na skale, ubranego w czerwone szaty człowieka. Czytał książkę, lecz jego twarzy nie mogłem dojrzeć – skrywała się za tanim chińskim (a ściślej: wyprodukowanym w Chinach) kapeluszem. Powiedziałem coś do niego na przywitanie – już nie pamiętam w jakim języku, bo wydało mi się to wówczas zupełnie obojętne. Na co on podniósł znad książki wzrok i wtedy mogłem zobaczyć jego piękne oczy. Do dzisiaj nie wiem, czy była to kobieta, czy też mężczyzna… ale jakież to może mieć teraz znaczenie – skoro żadnego znaczenia nie miało już wówczas?

Muszę się przyznać, że kiedy stanąłem na szczycie Hepori, odczułem coś w rodzaju euforii. Z jednej strony roztaczał się przede mną widok na całą Dolinę Jarlungu zwieńczoną w oddali ośnieżonymi górami; z drugiej zaś, w dole, widziałem jak na dłoni mandalę klasztoru Samje, skąd nie tak dawno wyruszyłem na zdobycie Świętej Góry. Czułem ją teraz mocno pod swoimi stopami a myśli zdawały się ulatywać z mojej głowy i szybować na wietrze wraz ze słowami zaklęcia i pozdrowienia dla wszystkich ludzi i całego świata: Om Mani Pe Me Hum, Om Mani Pe Me Hum…

*  *  *

Klasztor Samje widziany ze szczytu świętego wzgórza Hepori

*

PS. Tak sobie czytam teraz te zapiski z mojej wizyty w klasztorze Samje, (których zarys powstał jeszcze podczas mojej azjatyckiej podróży do Chin i Tybetu) i dopada mnie pewne zwątpienie: przecież nie oddają one nawet małej części tego, co przeżywałem odwiedzając to miejsce (dotyczy to również innych miejsc, które widziałem w Tybecie, o Chinach nie wspominając). Każda bowiem minuta na obcej i nieznanej ziemi dostarcza taką moc przeróżnych bodźców, wrażeń, impulsów, myśli, informacji i odczuć, że nie sposób ogarnąć ich wszystkich, a same słowa ukazują ledwie czubek lodowej góry, mogąc sprawdić wrażenie jakiegoś wybiórczego (z konieczności) i powierzchownego szkicu. Mam jednak nadzieję, że udało mi się przekazać choćby i to – mały wybór impresji, dotknięcie prawdy, niewielką lecz istotną cząstkę krainy, która na dobre rozgościła się ostatnio w mojej świadomości i pamięci.

*  *  *

 Zdjęcia z klasztoru Samje obejrzeć można TUTAJ

Kolorowe i mistyczne wnętrze Samje – najstarszego buddyjskiego klasztoru w Tybecie

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

 

„SIEDEM LAT W TYBECIE” I „KUNDUN”, czyli o mierzeniu się z prawdą i legendą Tybetu w kinie

Prawda czy legenda? Zmaganie się z Tybetem mitycznym ("Siedem lat w Tybecie" Jeana-Jacquesa Annauda)

*

1. TYBET JAKO PRZYGODA – „SIEDEM LAT W TYBECIE” (Seven Years in Tibet, reż. Jean-Jacques Annaud)

Zanim zdecydowałem się po raz drugi obejrzeć „Siedem lat w Tybecie”, chciałem przypomnieć sobie to, co zostało we mnie od czasu, kiedy film Jeana-Jacquesa Annauda zobaczyłem po raz pierwszy na dużym ekranie 14 lat temu. I co się okazało? Z samego wątku nie pamiętałem prawie nic (mglisty zarys przygód Europejczyka na egzotycznym i tajemniczym „Dachu Świata”), jednak przypomniałem sobie ogólne wrażenie niezwykłej widowiskowości obrazu, „płowo-głowe” gwiazdorstwo Brada Pitta, koloryt tubylczej kultury, ogólny romantyzm i przygodowe genre, zetknięcie się białego profana z miłującym pokój i stroniącym od przemocy ludem, tudzież jego duchową przemianę, która z aroganckiego gwałtownika przemieniła go w łagodnego i współczującego człowieka dostrzegającego to, co w życiu jest najważniejsze.
I teraz, po ponownym spotkaniu z filmem, mogę z pewnością stwierdzić to, że sukces Jeana-Jacquesa Annauda polega właśnie na tym, że takie a nie inne wrażenie w mojej pamięci pozostało – ergo „Siedem lat w Tybecie” było skrojone właśnie na taką (przygodowo-romantyczną) miarę i miało na widzu wywrzeć dokładnie takie, a nie inne wrażenie, zasiać w jego sercu takie a nie inne ziarno empatii, utrwalić w jego umyśle takie a nie inne przesłanie.
Lecz naturalnie, kilkanaście lat robi swoje. Również fakt, że niedawno zobaczyłem Tybet na własne oczy oraz zapoznałem się bliżej z jego historią – stykając się przy tym z prawdziwymi, konkretnymi ludźmi – sprawia, że to, co dawniej uznałem za zaletę filmu, paradoksalnie uznać teraz mogę za jego wadę.

Dalajlama i Tybet - niewinność uosobiona - mit a może baśń?

Jednak owa paradoksalna sprzeczność dość łatwo może być zniesiona, bo tak naprawdę jest ona sprzecznością pozorną. Wystarczy bowiem obraz Annauda pozostawić w przynależnym mu obszarze bajkowej fantazji, a problem znika. Szkopuł w tym, że filmowa fikcja w tym wypadku dokonała inwazji w świat prawdziwy – w świat polityki, faktów, historii i życia realnych ludzi – sama na ten świat wpływając i do pewnego stopnia go zmieniając. I jeszcze jedno: chcąc nie chcąc, stykając się z tym obrazem, zostajemy uwikłani w jeden z najbardziej bolesnych dylematów współczesnego świata i tym samym jesteśmy skonfrontowani z jedną z największych tragedii narodowych drugiej połowy XX-go wieku, sięgającej nota bene naszej teraźniejszości.

Wprawdzie „Siedem lat w Tybecie” nie podjęło się ekranizacji tak radośnie skonfabulowanej historii, z jaką mamy do czynienia w książce „Długi marsz” Andrzeja Rawicza, każącego nam wierzyć w jego niesłychaną ucieczkę z obozu sowieckiego przez Syberię, pustynię Gobi, Tybet i Himalaje do Indii, (a którą to równie radośnie, a i bezkrytycznie, przeniósł niedawno na ekran Peter Wier, kręcąc „Niepokonanych”), jednakże dość arbitralnie przeinaczyło kilka faktów związanych z autentycznymi przypadkami austriackiego alpinisty Heinricha Harrera, adaptując je tak, aby nie tylko przystawały, ale i wzmacniały romantyczną, mocno wyidealizowaną wersję filmu.
Heinrich Harrer to postać prawdziwa i rzeczywiście bardzo ciekawa (warto prześledzić także te jego losy, które wybiegają poza czas objęty scenariuszem). Jego książka „Siedem lat Tybecie. Moje życie na dworze Dalajlamy”, na długo przed jej ekranizacją, stała się światowym bestsellerem (przetłumaczona na 53 języki, rozeszła się w ponad trzech milionach egzemplarzy). Tak więc, to wszystko wydarzyło się naprawdę: Harrer w przededniu wybuchu II wojny światowej wyruszył z Europy do Azji, będąc jednym z organizatorów wyprawy, która planowała zdobyć jeden z najwyższych i najtrudniejszych szczytów w Himalajach (Nanga Parbat). Wyprawa poniosła fiasko, a jej członkowie dostali się do brytyjskiego obozu jenieckiego w Indiach (jako że Wielka Brytania i Niemcy byli już w stanie wojny). Stąd Harrer wraz z kilkoma innymi więźniami ucieka i po długiej wędrówce przez góry dociera do Tybetu, trafia do Lhasy gdzie staje się towarzyszem, prywatnym nauczycielem a wkrótce i przyjacielem XIV Dalajlamy (tak, tego samego, który do dzisiaj przebywa na wygnaniu). W Lhasie zastaje go koniec wojny, ale także inwazja Chińczyków, którzy w 1950 roku, za pomocą swojej Ludowej Armii, dokonują „pokojowego wyzwolenia” Tybetu.

Dalajlama ze swoim przyjacielem, byłym esesmanem Heinrichem Harrerem (photo credit: H. Harrer Museum, Huttenberg)

Swoją drogą, Heinrich Harrer w swoich wspomnieniach nigdy nie wspomniał o takim drobiazgu, jak własna przynależność do SS. Kiedy więc realizacja filmu była już mocno zaawansowana, jedna z niemieckich gazet fakt ten wydobyła na jaw, co wywołało mały skandal w niektórych środowiskach, a w ekipie realizacyjnej dość duży popłoch, w rezultacie którego musiano zmienić scenariusz, aby zupełnie już nie zdyskredytować etycznej wymowy i szlachetnych intencji filmu. Koniec końców, w kinie widzimy, że Harrer był esesmanem, tyle że jakby przez przypadek i bez większego zaangażowania, a duchowa transformacja jaką przeszedł pod wpływem tybetańskiego buddyzmu, spowodowała, że zupełnie już odciął się od swojej faszystowskiej przeszłości.
Oczywiście, fakt przynależności Harrera do zbrodniczej organizacji, jaką była SS, został także wykorzystany przez wrogów Dalajlamy. Lecz ten nie odciął się wcale od bliższej zażyłości z Harrerem, mówiąc, że nigdy nie był świadomy tego faktu z jego życiorysu i że pozostawia to sumieniu samego Harrera. Dalajlama i Harrer pozostali przyjaciółmi aż do śmierci tego ostatniego w 2006 roku.

Powiedzmy sobie szczerze, iż każdy rodzaj artystycznej ingerencji w rzeczywistość (a za taką uznać można np. filmową adaptację), jest pewnego rodzaju „manipulacją”. Ale czy istnieje inny sposób stworzenia ekranizacji opartej na niewątpliwych nawet faktach, jak podporządkowanie tego procesu pewnym regułom formalnym? Bo przecież nie da się uniknąć pewnych uproszczeń, wybiórczości, akcentowania tych a nie innych elementów… Czegoś takiego nie można uniknąć nawet wtedy, kiedy kręci się film dokumentalny, a co dopiero widowiskową, hollywoodzką epikę przygodową. A czymś takim – przeznaczonym dla tzw. szerokiej publiczności utworem rozrywkowym – jest z założenia film Jeana-Jaquesa Annauda.

East meets West: przyjaźń, oświecenie, duchowa przemiana...

Tu  muszę przyznać: piszę to wszystko dlatego, że po prostu jestem po stronie „Siedmiu lat w Tybecie”. Film ten był dla mnie emocjonalną przygodą, nawiązaniem do moich fascynacji tajemniczą krainą, jaką od dzieciństwa był dla mnie Tybet. Był też pewnym doświadczeniem estetycznym – łechcąc moją tęsknotę za krajobrazowym pięknem dzikiej przyrody, za obcowaniem z kolorową egzotyczną kulturą, za podziwem dla niezwykłych ludzi i uczuciem solidarności ze zniewolonym de facto i w sposób brutalny narodem. A że Annaud, na ekranie, zamiast pejzaży tybetańskich pokazywał (głównie) południowo-amerykańskie? Że Brad Pitt zupełnie nie był podobny do Heinricha Harrera? Że Harrer – mimo wyeksponowania tego wątku w filmie – w ogóle nie był przywiązany do swojego syna, (którego, nienarodzonego jeszcze, zostawił wraz z żoną w gotującej się do wojennej zadymy Europie)? Że jego towarzysz (grany skądinąd ciekawie przez Davida Thewlisa) wcale nie poślubił pięknej Tybetanki?… itd. itp. I jeszcze ewentualny zarzut, nieco większej wagi: że chronologia wydarzeń ukazana w filmie nie zawsze pokrywa się z chronologią wydarzeń historycznych (dotyczy to głównie chińskiej inwazji na Tybet). Jednak, na korzyść twórców filmu należy zaznaczyć, że kluczowe fakty nie zostały zmienione: że kronika znajomości Dalajlamy z Harrerem, tudzież charakter wzajemnych stosunków i relacji tybetańsko-chińskich zostały oddane dość uczciwie i akuratnie, choć oczywiście w sposób sympatyzujący z ludem Tybetu. To wystarczyło, by reżyser, scenarzysta i odtwórcy głównych ról dostali od Chińczyków wilczy bilet, czyli absolutny zakaz wstępu na terytorium ChRL-D, zwłaszcza do Tybetu, do którego nie można wjechać nawet wtedy gdy się posiada chińską wizę (wymaga to dodatkowego pozwolenia).
A jeśli chce się głębiej poznać Tybet, zamieszkujących tam ludzi, ich historię, prawdziwy charakter stosunku Tybetańczyków do Chin i Chińczyków? To nie tędy droga i nie ma tak łatwo! Trzeba przysiąść fałdów i oddać się dość żmudnym oraz czasochłonnym studiom.

Wizyta w mitycznej krainie. Tybet w filmie Jeana-Jacquesa Annauda: kolorowy, tajemniczy, pociągający, niezwykły...

*

2. TYBET JAKO MISTYCZNA GŁĘBIA (filmowa) – „KUNDUN” (Kundun, reż. Martin Scorsese)

Można się zapytać, czy jest sens zestawiać obok siebie tak odmienne filmy jak „Siedem lat w Tybecie” Annauda i „Kundun” Martina Scorsese. Moim zdaniem tak. Bowiem, mimo iż oba zajmują się Tybetem, jego przywódcą duchowym i politycznym, nawiązują też do tybetańskiego buddyzmu i chińskiej inwazji na ten kraj, to jednocześnie ujawniają… bezradność kina w dotarciu do sedna rzeczy, jego ograniczenie spowodowane koniecznością poddania się i wyboru pewnej konwencji, uromantycznienie lub estetyzację tego, co stanowi sól ziemi, pot, krew i łzy prawdziwego człowieka, głębię religijnego doświadczenia, rdzeń i tajemnicę oporną wszelkim mediom jakimi posługuje się współczesna obrazkowo-dźwiękowa cywilizacja Zachodu. A takim medium jest kino.

Martin Scorsese na filmowym planie "Kunduna"

Wydawać by się mogło, że namaszczona powaga Scorsesego, pozwala na głębszą penetrację tematu, niż infantylno-przygodowe potraktowanie go przez Annauda, ale to wrażenie jest raczej złudne. To prawda, „Kunduna” można postawić wyżej w hierarchii nobliwości sztuki filmowej (tj. bardziej wyrafinowanego artyzmu kina), ale podobnie jak „Siedem lat w Tybecie”, nie jest on w stanie wyzbyć się swoistej… naiwności charakteryzującej stosunek „racjonalnego” Zachodu do ezoterycznego, „mistycznego” Wschodu – nawet wtedy (a może nawet zwłaszcza wtedy?), gdy chce się owego racjonalizmu pozbyć na rzecz dość ostentacyjnej rewerencji, a z taką właśnie mamy do czynienia w „Kundunie”.

Napisawszy to muszę przyznać, że wszystkie te zastrzeżenia i wątpliwości, (które nota bene pojawiły się we mnie już po projekcji) nie przeszkodziły mi w delektowaniu się obrazem i dźwiękiem jakie zaserwowali mi na ekranie twórcy „Kunduna” (a wcześniej „Siedmiu lat w Tybecie”). Przy czym, film Annauda był raczej przygodą, zaś Scorsesego – bardziej modlitwą.
Właśnie. To może być kolejna pretensja do Scorsesego: zamiast tak charakterystycznej dla niego dramaturgii, raczy on nas czymś, co chyba jednak nie leży zupełnie w jego rebelianckiej, obrazoburczej a nawet i momentami bluźnierczej naturze. Poza tym, Scorsese we wszystkich swoich filmach potrafił doskonale dotrzeć do tej człowieczej krwistości, nerwowo-cielesnego drżenia swoich bohaterów (nawet wtedy kiedy zajmował się on istotą nie tylko cielesną ale i duchową, może nawet boską, jak w „Ostatnim kuszeniu Chrystusa”). Ale nie tutaj – jego Dalajlama jest bardziej sakralnym (mimo że cielesnym) „nośnikiem” Buddy, niż konkretnym człowiekiem. I wrażenia tego nie mogą usunąć ujmujące skądinąd sceny z dzieciństwa Tenzina Gyaco, czyli XIV-go Dalajlamy. Nie sprzyja temu również fakt, że w Dalajlamę wciela się sukcesywnie kilku różnych aktorów, stosownie do jego zmieniającego się wieku.

Budda?

Właśnie uświadomiłem sobie to, co się może stać, kiedy zachodni grzesznik, a na dodatek ktoś z katolicką przeszłością, bierze się (niemalże na kolanach) za czczenie wschodniej ezoteryki i mistycyzmu. Bo przecież, podobnie jak Scorsese, także i Bernardo Bertolucci tworząc „Ostatniego cesarza” (czy nawet „Małego Buddę”), wystrugał na tej orientalnej kanwie wielce dekoracyjną, aczkolwiek cokolwiek pustawą w środku, muszlę. Muszlę, którą się nie tylko obraca w pięknym technikolorowym kolorze i blasku, ale w którą się dmie.
Tak à propos dęcia: warto wspomnieć, że w „Siedmiu latach Tybetu” słychać hollywoodzką do ostatniej nutki muzykę Johna Williamsa, zaś w „Kundunie” – lekko patetyczny minimalizm (?) Philipa Glassa (choć ten ostatni wzmocniony jest solidnie – ale i dość jednak monotonnie – przez tybetańskie surmy i gongi). I już to może wiele powiedzieć o różnicy między reżyserską aplikacją Annauda i Scorsesego.
Lecz byłbym hipokrytą, gdybym napisał, że ścieżka dźwiękowa obu filmów mnie nużyła, czy nie daj Boże, męczyła. Nie, tak nie było. Wprost przeciwnie: dla „Siedmiu lat w Tybecie” John Williams skomponował muzykę dokładnie taką, jakiej ten film wymagał; zaś Philip Glass w „Kundunie” po mistrzowsku (bez mała) wygrał swoją skłonność do repetycji, łącząc i wzmacniając tym efekt ciągnącej się – jak klepany beznamiętnie różaniec – mantry. (No może… im bliżej końca, tym bardziej to było ciężkie i nużące, ale efekt ten wzmacniała też, niestety, coraz bardziej ciężka i solenna narracja Scorsesego.)

Mam nadzieję, że pisząc to wszystko nie zniechęciłem nikogo do obejrzenia (czy choćby tylko przypomnienia sobie) zarówno filmu Jeana-Jacquesa Annauda, jak i obrazu Martina Scorsese. Bo być może niektórzy z Was oglądając „Siedem lat w Tybecie” doznają podobnej ekscytacji, jakby sami przeżywali jakąś przygodę na Dachu Świata, zaś stykając się z „Kundunem” odkryją, że oto patrzą na kino wybitne, równe klasie samego Bergmana (co przydarzyło się niektórym krytykom, którzy – sam byłem tego świadkiem – o „Kundunie” z przejęciem i wręcz z uniesieniem pisali jako o arcydziele)?
Nie, nie odradzam nikomu sięgnięcia po te filmy. Przede wszystkim dlatego, że mogą stanowić preludium do autentycznego zainteresowania się jedną z najbardziej fascynujących krain na świecie. Krain, która odchodzi w przeszłość.

Czy "Kundun" może nas zbliżyć do tybetańskiego buddyzmu?

ZAPISKI TYBETAŃSKIE (lot nad Dachem Świata, droga przez Dolinę Jarlung, miasto Tsetang, jaka jest prawda?)

Szukając klucza do mistycznej krainy – na dziedzińcu buddyjskiego klasztoru w Tybecie

*

1.

Kraina Śniegów

Lot z Xi’an, do Lhasy. Pod nami, jak okiem sięgnąć, bezkresne łańcuchy gór – brązowo-sino-niebieskie doliny z wyrżniętymi na zboczach żlebami, przypominającymi, z wyschniętymi koryta rzek i strumieni. Górskie szczyty pokryte białym puchem. Właśnie spadł świeży śnieg. Po jakimś czasie pojawiają się – otulające cały ten groźny splendor – mgły i chmury, ponad którymi, niczym srebrno-szare wyspy, wynurzają się ostre szczyty Trans-Himalajów. Gdzieniegdzie widać długie, pomarszczone jęzory lodowców. W pewnym momencie, ktoś siedzący po lewej stronie samolotu, wskazuje ręką za okno. Od Himalajów dzieli nas kilkaset kilometrów, ale na horyzoncie można dostrzec majaczące pasmo najwyższych gór świata.

Odnoszę wrażenie, że lecimy nad jakimś geologicznym monstrum: niewiarygodna górska pustynia – niedostępne, dzikie, surowe, kamienne, lodowato-zimne pustkowie… Tym większe zdumienie, kiedy – gdzieniegdzie, na dnie którejś z wielu dolin – ukazują się regularne, geometryczne kształty, wskazujące na ludzką obecność. Tybetańskie osady.
Patrząc na to wszystko z łatwością uzmysłowić sobie można przyczynę, dla której Tybet – ten Dach Świata – zawsze był jedną z najtrudniej dostępnych krain na naszej planecie. A przez to jedną z najbardziej tajemniczych i obrosłą mitami. Rozpalającą wyobraźnię, intrygującą i kuszącą. Odkąd sięgam pamięcią, właśnie taką krainą Tybet był dla mnie. Trudno więc dziwić się tej wzbierającej radości jaką odczuwałem na myśl, że już niedługo dotknę jej własną ręką.

Od końca lotu dzieli nas jeszcze dobrych kilkadziesiąt minut, kiedy górskie szczyty się rozstępują, robiąc miejsce rozległej dolinie rzeki Yarlung Tsangpo, (bardziej chyba znanej ze swojej sanskryckiej nazwy Brahmaputra). Zbitki zabudowań stają się coraz większe, a rzeka rozwidla się, tworząc niezwykły deseń  wijących się, zjadliwie szmaragdowych rozlewisk, kontrastujących z szaro-żółtą jasnością piaszczystych wydm.
Lądujemy. Uderza mnie łatwość z jaką można tu teraz dotrzeć. Stała się ona wg mnie wręcz nieprzyzwoita. Iw pewien sposób jest to dla mnie deprymujące, bo wolałbym poświęcić na drogę do Lhasy nie kilka godzin, a kilka miesięcy – niczym dawni eksploratorzy i poszukiwacze przygód, którzy ryzykując życiem, przybywali tu po pełnej znoju i niebezpieczeństw długotrwałej podróży. Lecz, po pierwsze – zawodu zmieniać nie zamierzam, a po drugie – mamy już XXI wiek, zdecydowanie mniej czasu i chińskie lotniska do dyspozycji… Na szczęście – a może jednak… niestety?

Lecąc nad Dachem Świata – zbliżając się do Lhasy. W dolinie – wijące się rozlewiska Brahmaputry.

*

2.

Na lotnisku w Lhasie

Lotnisko oddalone jest o dobrą godzinę jazdy od Lhasy. Rozmawiamy przez telefon z Pemą, który będzie w Tybecie naszym tłumaczem i przewodnikiem. Jest już w drodze, ale niestety utknął przed tunelem, w którym zdarzył się wypadek, więc zatrzymano cały ruch. Na razie nie wiadomo na jak długo.
Lotnisko jest małe, ale widać, że nowe, wybudowane niedawno przez Chińczyków. W środku wielkiej hali kręci się karuzela z walizkami. Czekają przy niej na swoje torby i tobołki tybetańskie kobiety, odziane w kolorowe etniczne stroje. Na głowach mają purpurowe chustki, w ręku różańce, u jednej z nich dostrzegam nawet srebrny modlitewny młynek. Jej sąsiadka rozmawia przez telefon komórkowy, gdy tymczasem uwieszone u jej boku, umorusane dziecko, tarmosi ją za spódnicę. Pierwsze moje spotkanie z żywymi, prawdziwymi Tybetańczykami.

Na Pemę czekamy blisko godzinę, ale wreszcie zjawia się, bardzo przepraszając za spóźnienie. Lecz przecież nikt go za nic nie obwinia, wprost przeciwnie – cieszymy się, że wreszcie możemy opuścić lotnisko, bo – prawdę mówiąc – chińskich lotnisk mamy już serdecznie dosyć.

Nie jedziemy do Lhasy, tylko  w przeciwną stronę, w dół Brahmaputry (Tsangpo) – w kierunku miasta Tsetang, które ma być naszym punktem wypadowym do położonego w jego pobliżu, najstarszego klasztoru tybetańskiego Samje. Okolice Tsetang, a konkretnie Dolina Jarlung uznawane są za Kolebkę Tybetu – to właśnie w pieczarze jednej z gór nieopodal Tsetang doszło do spłodzenia pierwszych Tybetańczyków, a dokonała tego Czerwona Małpa, (będąca inkarnacją bodhisattwy Czenreziga, strażnika i opiekuna Tybetu) wraz z Olbrzymką Kanibalką, (która z kolei była wcieleniem żeńskiej bothisattwy Dolmy, uosobienia Macierzyńskiej Miłości i Współczucia). To oczywiście wersja mityczna, natomiast według uczonych historyków, Dolina Jarlung była obszarem gdzie już dwa tysiące lat temu zaczęło prosperować królestwo, z którego następnie rozwinęło się państwo i kultura dzisiejszego Tybetu. Kilka kilometrów od Tsetang znajduje się słynny – położony na szczycie skalistej góry niczym orle gniazdo – zamek Jumbu Lhakang. Wedle tradycji był on siedzibą aż 33 królów Jarlungu, w tym ostatniego, wielkiego Songtsena Gampo, który w VII wieku zjednoczył Tybet, uczynił buddyzm religią państwową i przeniósł stolicę królestwa do Lhasy (czyli „Miasta Bogów”), gdzie wybudował Potalę – zamek, który przez następne tysiąc trzysta lat był siedzibą wszystkich władców Tybetu.

Pema przedstawia się nam bliżej. Ma dwadzieścia kilka lat, urodził się w jednym z górskich plemion nomadów, mówi doskonale po angielsku… Momentalnie ujmuje mnie swoim spokojem, brakiem pretensjonalności, bezpośredniością, szczerością i młodzieńczą świeżością. Z uwagą, może nawet z pewnym zafascynowaniem, wpatruję się w jego twarz, kiedy mówi: błyszczące, lekko wilgotne oczy, wyraźnie zarysowane usta… Jest w nim, hm… coś kobiecego (a spostrzeżenie to znajdzie wkrótce swoje dopełnienie ;) )

Kiedy Pema przestaje mówić, z wielką ciekawością obserwuję każdy szczegół przesuwającego się za samochodowymi oknami krajobrazu. To niemalże tybetańska „klasyka”: nagie zbocza gór z pojawiającymi się tu i ówdzie czortenami, szczyty pokryte śniegiem, trapezowate domy z ozdobnymi drzwiami, kadzidlanym kominkiem na szczycie i powiewającymi na wietrze modlitewnymi chorągiewkami. Zatrzymujemy się przed jednym z domów, wchodzimy do środka, gdzie częstują nas tradycyjną tybetańską herbatą z dodatkiem masła z jaka i soli. Cóż, przebywając dłużej w Tybecie, wypadało by się do niej przyzwyczaić (podobnie zresztą jak do jęczmiennego piwa). Tymczasem jednak nadrabiamy miną, przełykając gorący, tłusty i słonawy płyn o dziwnym, nieznanym nam zupełnie, smaku.

Podjeżdżamy pod nasz hotel. Podobno jeden z lepszych w mieście. Rzeczywiście – na pierwszy rzut oka, sprawia wrażenie lokum o dość nowoczesnym standardzie. Ale przecież nie przyjechaliśmy do Tybetu dla wygód, ani tym bardziej dla tandetnie zainscenizowanego powitania z pracownikami hotelu przywdzianymi w skóry z jaka i z dziwacznym porożem na głowie – jakie zaserwowano nam, kiedy wychodziliśmy z samochodu. Dyskretnie więc przemknąłem się bocznym wejściem do hotelowego lobby, gdzie zastałem rozpływającą się w grzecznościach młodą obsługę. Cóż, musiałem znosić te obustronne chyba jednak (i na szczęście niezbyt dotkliwe) upokorzenia, traktując je jak haracz płacony na rzecz stereotypu, jakim raczą nas chińscy organizatorzy tybetańskiej turystyki, dla których każdy przybywający do Tybetu podróżny musi być kimś w rodzaju infantylnego, powierzchownego i przyzwyczajonego do wygód oraz disneyowskiej estetyki, Amerykanina, czy równie barbarzyńskiego Europejczyka.

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

.

Nową wystawę zdjęć ukazującą Tsetang obejrzeć można TUTAJ. Na stronie brulionu podróżnego znalazły się już także tybetańskie panoramy , ludzie Tybetu oraz Tybet w obrazach.

.

„FREE TIBET” – DWUGŁOS O WYZWALANIU TYBETU

Chińska komunistyczna gwiazda i czadak (tybetańska szarfa dobrych życzeń) – sojusz, wyzwolenie czy wroga okupacja? Obraz pochodzi z folklorystycznego show, jaki turyści mogą zobaczyć w Lhasie, a który jest oficjalną manifestacją dobroczynnego powrotu Tybetu do „Macierzy” (zdjęcie własne)

*

Powiedzmy sobie otwarcie: nie będzie wolnego, niezależnego od Chin, Tybetu. Przynajmniej tak długo, jak Chiny będą potęgą. A zanosi się na to, że Państwo Środka będzie potęgą długo, a już wkrótce – największą potęgą świata.
„Free Tibet!” – to zawołanie stało się synonimem walki o niepodległość dla zniewolonego kraju, ale też rodzajem hasła i mantry, nie mającej tak naprawdę wpływu na rzeczywistość. Gest, który ginie w powodzi medialnych ciekawostek i newsów mających żywot jednodniowej jętki.
A jednak dla tych, którzy chcą w dylemat ten wniknąć głębiej, „Free Tibet” przestaje być sloganem a staje się poważnym problemem natury nie tylko politycznej i społecznej, ale i etycznej.

Chcąc napisać prawdę o Tybecie nie sposób jest ominąć ten niewygodny dla wielu temat relacji chińsko-tybetańskich. Niby można spojrzeć na tę krainę od strony „turystycznej”, potraktować ją jako podróżną „atrakcję” – zachwycić się kolorowym i egzotycznym ludem, niezwykle malowniczymi krajobrazami, tajemniczym mistycyzmem klasztorów i świątyń, nawiązać do legendy Tybetu jako krainy ongiś szczęśliwej, zamieszkałej przez łagodny, miłujący pokój i stroniący od przemocy naród, którego życie przebiegało w niczym nie zmąconej harmonii.
Ale jak by to przystawało do rzeczywistości? Czy mogłoby oddać jej pełny obraz?

*  *  *

Koncept tego artykułu był na samym początku zupełnie inny. Otóż podczas kolacji w jednej z tybetańskich restauracji w Lhasie ,uwagę moją przykuło kilka półek wypełnionych książkami. Podszedłem do nich i sięgnąłem po pierwszą lepszą pozycję. Okazała się nią wydana przez China International Press książka Zhanga Xiaominga „China’s Tibet”. Otworzyłem ją i pierwszym obrazem jaki rzucił mi się w oczy było archiwalne zdjęcie z 1951 roku przedstawiające korowód Tybetańczyków tańczących radośnie (?) wokół niesionego niczym na religijnej procesji wielkiego portretu Mao. I podpis: „Sługi i niewolnicy świętują wyzwolenie”. Na innej zaś stronie ujrzałem starą Tybetankę modlącą się przed domowym ołtarzykiem Wielkiego Sternika i Syna Niebios oraz podpis: „tybetańska kobieta przez 40 lat była wierna swemu ukochanemu Przewodniczącemu Mao”.
Zapomniawszy o jedzeniu zacząłem czytać i oczywiście poniosły mnie emocje, bo odnalazłem w tej książce całą przewrotną, kłamliwą i obłudną propagandę, która stosowana była przez „komunistów” także w naszym kraju. Chiński autor opisywał jakim dobrodziejstwem było dla Tybetańczyków „pokojowe wyzwolenie Tybetu” i powrót tego kraju do „Macierzy”. Czytając to przypomniałem sobie jak ten czas opisywał w swojej książce Dalajlama. Czy muszę dodawać, że jego wersja tamtych wydarzeń różniła się od chińskiego spojrzenia diametralnie? Wówczas wpadł mi właśnie do głowy ów pomysł, o którym wspomniałem wcześniej: by zestawić obok siebie te dwie antagonistyczne wersje (czyli oficjalną, chińską oraz tę tybetańską, Dalajalmy) i pozostawić to wszystko bez słowa komentarza, który wydawał mi się wówczas zbędny.


Spostrzegłem, że na półce stało jeszcze kilka egzemplarzy tej książki, więc pomyślałem, że jest ona na sprzedaż i postanowiłem ją kupić. Zdradziłem się z moją chęcią przed młodą kelnerką, ta pobiegła na zaplecze, na którym zauważyłem wkrótce mały popłoch. Sprawa trafiła do menadżera restauracji i nastąpiły negocjacje – można mi tę książkę sprzedać, czy też nie można? Z jednej strony czegoś się obawiano i na pomysł sprzedaży książki zareagowano niechętnie, z drugiej zaś – gościnność wobec obcego skłaniała ku przychylności i zadośćuczynienia jego prośbie. Nie będąc pewnym, jak się zachować, menadżer oświadczył mi że tej książki to chyba jednak nie będę chciał kupić, bo jest ona dwa razy droższa, niż pokazuje cena na okładce. Odpowiedziałem, że to nie jest problem i wręczyłem mu stu-yuanowy banknot. (Nawiasem mówiąc, na tę samą książkę natrafiłem tydzień później w Czengdu na terenie Chin „właściwych”, gdzie można już było kupić ją po normalnej cenie.)

„China’s Tibet” opisuje Tybet od strony geograficznej, etnicznej, administracyjnej, przemysłowej, rolniczej… etc. Mówi też o historii, oczywiście widzianej z perspektywy chińskiej: wynika z niej, że Tybet od stuleci był częścią Chin, czerpiąc z tej przynależności same korzyści. Skoro jednak było tak dobrze, to dlaczego było tak źle? I dlaczego w takim razie trzeba było „pokojowo” wyzwalać Tybet w 1951 roku, jak zrobiła to Chińska Armia Ludowa? Takie tam naiwne pytania.
Książka pisana jest stylem i językiem znanym doskonale tym, którzy pamiętają „jedynie słuszną linię” partii komunistycznych w europejskich krajach tzw. „demokracji ludowej”. Może więc oszczędzę sobie tutaj cytowania jakichś rozległych fragmentów, ograniczając się jedynie do małej próbki, która właściwie mówi wszystko: „Po pokojowym wyzwoleniu Tybetu w 1951 roku, instytucje na wielu szczeblach prowadziły szczerą i pełną dobrej woli politykę wolności wierzeń religijnych, za co były powszechnie chwalone. Obecnie, pod protekcją Konstytucji i prawa, ludzie Tybetu w pełni cieszą się swobodą uprawiania normalnej aktywności religijnej”. *

Natomiast w książce pt. „My land & My People – Memoirs of His Holiness the Dalai Lama” można przeczytać:
„Zabito dziesiątki tysięcy ludzi, nie tylko podczas starć zbrojnych, ale i indywidualnie i z zimną krwią. Byli zabijani bez udowodnienia winy na podstawie podejrzeń o sprzeciwianie się komunizmowi, ukrywanie pieniędzy, zajmowanie wysokiego stanowiska albo bez żadnego powodu. Byli zabijani przede wszystkim dlatego, że nie chcieli wyrzec się swojej religii. Nie tylko strzelano do nich z broni palnej. Byli bici na śmierć, wieszani na krzyżach, paleni żywcem, topieni, poddawani wiwisekcji, głodzeni na śmierć, duszeni, wieszani, oblewani wrzątkiem, grzebani żywcem, wypruwano im wnętrzności i obcinano głowy. Zabójstwa te były przeprowadzane publicznie. (…) Kobiety i mężczyźni byli doprowadzani do powolnej śmierci podczas gdy członkowie ich rodzin byli zmuszani do przyglądania się ich agonii. Małym dzieciom kazano strzelać do własnych rodziców.
Najbardziej prześladowani byli mnisi. Chińczycy usiłowali ich upokorzyć, szczególnie tych najstarszych i najbardziej szanowanych, a potem poddawano ich torturom, zaprzęgając ich do pługów, jeżdżąc na nich jak na koniach, chłoszcząc ich batem i bijąc kijem, i stosując inne metody zbyt okrutne, żeby je tutaj opisywać. A kiedy doprowadzano ich w taki sposób do wycieńczenia, wyśmiewano się z ich religii, nawołując żeby czynili cuda, by uwolnić się od bólu i śmierci. (…)
Poza tym Chińczycy zniszczyli setki klasztorów, albo fizycznie zamieniając je w ruiny, albo zabijając mnichów lub wysyłając ich do obozów pracy. Tam pod groźbą kary śmierci zmuszano ich do zerwania ślubów czystości. W opuszczonych klasztorach urządzano stajnie i baraki wojskowe.” **

*  *  *

Miało więc obyć się bez komentarza, jednak z czasem coraz więcej myśli przychodziło mi do głowy. I z niektórymi z nich postanowiłem się tu jednak podzielić.
Problem tybetański z jednej strony wydaje się być czymś prostym i jednoznacznym, z drugiej jednak – czymś nader skomplikowanym. Wszystko zależy od tego z jakiej perspektywy będziemy nań patrzeć, jakie kryteria stosować, ku jakim wartościom się skłaniać.

Chińscy żołnierze na murach Potali w Lhasie

Nie miałem jednak żadnych wątpliwości po której jestem stronie, kiedy chodziłem ulicami Lhasy i na każdym kroku – dosłownie za każdym zaułkiem, przed każdą ważniejszą bramą, na każdym placu – widziałem setki chińskich policjantów, żołnierzy i tajniaków. Jeśli ktoś wątpi, że jest to okupacja  obcego terytorium kraju przez państwo policyjne, to ten widok powinien go z owych wątpliwości uleczyć.
Z początku starałem się to ignorować, oswoić się z nieprzyjemną koniecznością obcowania z tymi siłami, ale doprawdy było z tym trudno. Zacząłem więc stosować podwójną taktykę: traktować ich jak powietrze, skupiając się na tym co chciałem w Lhasie poznać albo też wręcz przeciwnie: śmiało patrzeć umundurowanym prosto w oczy, dając im do zrozumienia, że nie wszyscy godzą się z ich obecnością tutaj i że mogą mieć władzę nad czyjąś fizycznością, ale już nie nad czyimś sercem i umysłem (Młodzi żołnierze reagowali różnie: albo niemal wstydliwie spuszczając wzrok, ale też i wytrzymując moje spojrzenie, czasem nawet z ironicznym i bezczelnym  błyskiem w oku).
Tak czy owak, przebywanie na placach i ulicach w towarzystwie tych paradujących krokiem defiladowym (a sprawiało to nieco surrealistyczne wrażenie) lub stojących na baczność na warcie sołdatów (cóż, w tym też był jakiś surrealizm), nie było niczym przyjemnym. Przypominało też o czasach, kiedy w Lhasie wybuchały bunty i zamieszki.

Żołnierze byli wszędzie. Kilkakrotnie przestrzegano mnie przed ich fotografowaniem, bo – mówiono – może to się źle skończyć, nie tylko konfiskatą aparatu, ale i poważnymi konsekwencjami z aresztowaniem, karą pieniężną i odebraniem zezwolenia na pobyt w Tybecie włącznie. Lecz kiedy wychodząc już z Potali spostrzegłem w oddali grupę chińskich żołnierzy, którzy malowniczo rozmieścili się na olbrzymim murze obronnym Pałacu, mając w tle położoną u stóp Potali Lhasę – nie mogłem się oprzeć. Dzieliło mnie od nich dobre sto jardów, więc mimo, że patrzyli w moim kierunku, teleobiektyw raczej ich nie mógł zaniepokoić. Zacząłem schodzić w dół i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie moment, kiedy znalazłem się na schodach pod nimi i jeszcze raz wymierzyłem w nich obiektyw. W jednej chwili wszyscy zniknęli za murem a ja z duszą na ramieniu szykowałem się już do rewizji przy wyjściowej bramie. Na wszelki wypadek wyciągnąłem z aparatu kartę pamięci, która była pełna zdjęć i zamieniłem ją na pustą – bardziej bowiem szkoda byłoby mi zarekwirowanych zdjęć, niż samego aparatu. Ale na szczęście przy wyjściu nikt na mnie nie czekał. No cóż – pomyślałem, wypłoszyłem tylko wygrzewających się na słońcu chłopaków.

Odział żołnierzy defilujący na placu Barkhor. W oddali – górujący nad Lhasą Pałac Potala.

*  *  *

Czy chińska okupacja Tybetu ma swoje dobre strony?
Ależ oczywiście!
I to właśnie one przyczyniają się do tego, że sprawy związane z niepodległością Tybetu nieco się komplikują i wyglądają niejednoznacznie, nawet dla tych, którzy z Tybetańczykami sympatyzują.
Przede wszystkim, wydaje się że wszyscy zyskują na chińskich inwestycjach w tybetańską infrastrukturę, choć niektórzy twierdzą, że prawdziwymi beneficjentami tego są Chińczycy Han, natomiast Tybetańczykom zostają tylko jakieś ochłapy i w rzeczywistości są obywatelami drugiej kategorii w swoim własnym (?) kraju. Zresztą Chińczycy, inwestując wielkie pieniądze w Tybecie, nie robią tego bynajmniej z miłości do swoich tybetańskich braci, a po prostu umacniają swoją (kolonialną) pozycję w tamtym rejonie. Liczący 1 miliard 300 milionów mieszkańców kraj, potrzebuje przestrzeni życiowej jak wody i powietrza, nie wspominając o bogactwach naturalnych jakie znajdują się na Wyżynie Tybetańskiej. Już teraz w Tybecie żyje kilkakrotnie więcej Chińczyków, niż rdzennych mieszkańców tej ziemi.

Już z samolotu dostrzegłem rozłożone w dolinie Yarlung (Brahmaputry) rozległe bloki chińskich zabudowań, a kiedy dotarłem do Lhasy, to przeżyłem mały szok, gdyż czekało tam na mnie nie tyle nowoczesne, co nowe miasto, zupełnie nie przypominające znajdującego się po drugiej stronie Himalajów Kathmandu (na co po cichu liczyłem). Nie, nic z tego. Powiew starej Lhasy wyczuwało się jedynie w pobliżu historycznych budowli, których jednak nie ostało się wiele. Właściwie można je policzyć na palcach jednej ręki: Pałac Potala, klasztor Jokhang i okolice bazaru Barkhor. Cała reszta to pozbawione charakteru, nijakie miasto – betonowo-blaszane, szaro-bure pudła i klocki, które ktoś nie bez złośliwości nazwał „chińskim badziewiem”.

*  *  *
Tym, czego najbardziej obawiają się Tybetańczycy chcący utrzymać własną tożsamość, jest rozmycie się, a w końcu zanik ich rdzennej kultury, która wchłonięta zostanie przez to, co przynoszą ze sobą Chińczycy. Tym większe dostrzegają niebezpieczeństwo, ponieważ naród tybetański nie jest wcale tak liczny. Na całym świecie żyje tylko około 6 milionów Tybetańczyków, z czego połowa w samym Tybecie.

Tybetanki

To jest największy problem i troska nie wychodząca z głowy znajdującego się już od pół wieku na emigracji Dalajlamy i popierających go rodaków: zagrożenie narodowego bytu Tybetańczyków. Nota bene Dalajlama już od dawna nie domaga się niepodległości Tybetu (bo wie, że w obecnych warunkach jest to niemożliwe), tylko prawdziwej autonomii dla tego regionu. Na razie jednak jego zabiegi nie przynoszą żadnych wymiernych skutków i choć na świecie istnieje spora grupa ludzi popierających wolnościowe dążenia Tybetańczyków, to ich wysiłki także mają niewielki wpływ zmianę chińskiej polityki wobec Tybetu.

Ja jednak wierzę w Tybetańczyków.

To była druga moja noc spędzona w Lhasie. Obudziłem się przed świtem, czułem jak organizm broni się przed niedoborem tlenu, w głowie ciągle czułem lekki ucisk, co wskazywało na to, że jeszcze niezupełnie przystosowałem się do gwałtownej zmiany wysokości (Lhasa jest położona 3600 metrów nad poziomem morza). Było zimno (wyglądało na to, że hotel oszczędza na opale), za oknem panował jeszcze zmrok – tym wyraźniej można było dostrzec za rzeką w oddali rozżarzony fioletowo-czerwonymi neonami wieżowiec, przypominający mi jako żywo kasyno Rio. Czyżby Las Vegas w Lhasie?
Wziąłem prysznic, ubrałem się i zszedłem na dół do hotelowego lobby z nadzieją znalezienia czegoś ciepłego do picia. Było  pusto, ale w jadalni siedział już Pema, mój nowy Tybetański znajomy, który był naszym tłumaczem i przewodnikiem. Zaczęliśmy rozmowę od jakiejś błahostki, ale postanowiłem wykorzystać to, że byliśmy sami i zadałem mu pytanie: „Co czujesz jak słyszysz, że Tybet jest chiński”?
Pema – młody, inteligentny i delikatny człowiek wywodzący się z plemienia górskich nomadów – spuścił oczy i na dłuższą chwilę zamilkł. Po jakimś czasie usłyszałem jednak: „Nie chcę o tym mówić. Może tylko powiem, że Twój kraj też nie był wolny, więc powinieneś wiedzieć jak to jest.”

Tak, nagle uświadomiłem sobie jak bardzo sytuacja Tybetu przypomina tę, w jakiej przez długi przecież była Polska. My także mieliśmy nad sobą kuratele sąsiedniej potęgi (w naszym przypadku był to rosyjski niedźwiedź, Tybetańczycy mają na karku chińskiego smoka); także i nas „zdradziły” i opuściły w potrzebie miłujące ponoć demokrację potęgi Zachodu; również i u nas wiara religijna (oraz utożsamiająca ją instytucja kościelna) wspomagała ludzi w trudnych chwilach, solidaryzując społeczeństwo i przechowując pewne narodowe tradycje i symbole…
Ciekawa sprawa: kiedy po kilkudziesięciu latach okupacji Chińczycy nabrali pewności, że zmienili sposób myślenia Tybetańczyków (i że przecież nie mogą już oni tęsknić za starym, opresyjnym porządkiem, w którym byli sługami i niewolnikami), i zezwolili na wizytę w Tybecie kilku przebywającym na emigracji, wyższym duchownym buddyjskim, to nie mogli wyjść ze zdumienia, z jakim uwielbieniem i rewerencją spotkali się oni u swoich rodaków, (którym – a to jeszcze ciekawsze – w obawie przed skandalem, zakazali wcześniej opluwać ich i obrzucać błotem i kamieniami). Jako żywo stanęła mi przed oczami pielgrzymka Jana Pawła II do swego rodzinnego kraju rządzonego jeszcze wówczas przez wasalską wobec Sowietów PZPR.

Pielgrzymujący Tybetańczycy pod Świątynią Jokhang

*

Już po powrocie z Tybetu oglądałem film, potajemnie nakręcony przez Tybetankę („What Remains of Us”), której po kilkudziesięciu latach udało się wjechać do rodzinnego kraju. Przywiozła ze sobą nagrane na laptopie przesłanie, jakie Dalajlama chciał przekazać mieszkającym w kraju rodakom. I kiedy obserwowałem reakcję Tybetańczyków, którym twórczyni tego dokumentu prezentowała (oczywiście w wielkiej konspiracji) słowa Dalajlamy, to doprawdy serce mi pękało. Wpatrzeni, wbici wzrokiem w ekran, przejęci, chłonący każde słowo, płaczący… Wówczas uświadomiłem sobie, jak głęboko wryta jest w tych ludzi wiara i tęsknota za czymś, co wyrasta poza świat, w jakim chcą umieścić ich Chińczycy ze swoim „postępem”, „ucywilizowaniem” i obietnicami lepszego życia – w rzeczywistości, której nie będzie już zatruwać żadna religia (tu warto przypomnieć słynne powiedzenie Mao, który w jednej z rozmów z Dalajlamą stwierdził, że „religion is poison”).

*  *  *

Wszyscy ci, którzy popierają Tybetańczyków w ich dążeniach do uzyskania pełnej autonomii (czy też bardziej radykalnie – niepodległości) czują się bezradni. Bowiem świat wielkiej polityki i globalnych interesów wybiera pragmatyzm, podkreślając przy tym, i niejako usprawiedliwiając, że kieruje się realizmem. Kwestia łamania praw człowieka schodzi na dalszy plan i staje się domeną grupki idealistycznie nastawionych zapaleńców, którymi wielkie potęgi niezbyt się przejmują. Po raz kolejny zwycięża pieniądz – bo business is business. Obecnego Przewodniczącego Chińskiej Republiki Ludowej Hu Jintao przyjmuje się na całym świecie z wielkimi honorami, a w Ameryce nawet niczym króla – bo przecież będzie się potrzebowało jego pieniędzy, (które Stany Zjednoczone pożyczają ostatnio od Chin na potęgę). To wszystko są siły, które wydają się nie do przezwyciężenia.
Ja sam także zastanawiałem się nad tym, czy wobec takiego stanu rzeczy jest sens deklarować swoje poparcie dla „Wolnego Tybetu”. I co to da? Czy, zważywszy na wszelkie okoliczności i warunki zewnętrzne, podobna deklaracja nie staje się tylko jakimś pustym słowem, hasłem i gestem, który jedynie polepsza nasze samopoczucie, umożliwiając nam przy tym identyfikację z wartościami humanistycznymi, demokratycznymi, liberalnymi.
I próbowałem nawet te swoje wątpliwości i zniechęcenie racjonalizować: bo rzeczywiście dzięki Chińczykom Tybet przestaje być krajem „zacofanym”, bo rzeczywiście został tam zniesiony system feudalny, który dopuszczał nawet niewolnictwo; bo rzeczywiście nie można obecnych warunków życia w Tybecie porównywać z tymi, jakie istniały w tym kraju przed chińskim „wyzwoleniem”; bo rzeczywiście wydaje się, że Chińczykom bardzo zależy na unormowaniu sytuacji w tamtym rejonie i nie dopuszczeniu do kolejnych rozruchów; bo rzeczywiście po jakimś czasie może dojść do kulturowej konwergencji, która zniesie napięcia istniejące między różnymi grupami etnicznymi…
Ale… nie, nie! Uświadomiłem sobie, że wszystkie te argumenty nie powinny jednak zmienić mojego stosunku do tybetańskiej wolności i samostanowienia. Jestem więc za Wolnym Tybetem. Nawet nie dla zasady, a po prostu dla zachowania zwykłej ludzkiej przyzwoitości, która mówi, że także inni ludzie mają prawo do decydowania o własnym losie, do mówienia tego, co myślą, do wyboru indywidualnych i cywilizacyjnych wartości, do swobodnego wyrażania samego siebie… Jednym słowem: prawo do życia w wolności.

*  *  *

*  Zhang Xiaoming, „China’s Tibet” (tłum. własne); ** Dalai Lama, „My Land & My People” (tłum. Beata Pawlikowska)

Chińska flaga nad Potalą i żołnierska warta

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

 

Nową wystawę zdjęć z Tybetu można obejrzeć TUTAJ. Na stronie brulionu podróżnego znalazły się już także tybetańskie panoramy.

*

TYBET – MIĘDZY WSPÓŁCZUCIEM A NICOŚCIĄ

Pielgrzym przy modlitewnych młynkach w klasztorze Samye

*

„Moi wrogowie będą niczym, moi przyjaciele będą niczym i ja będę niczym, tak jak wszystko stanie się niczym” – mówi duchowy przywódca Tybetańczyków w filmie Martina Scorsese Kundun, opartym na autobiografii Dalajlamy, zwanego Lamą Litościwym i Współczującym.

Czy jednak „nic” to to samo co „nicość”? A „nicość” to to samo co „pustka”?
I czy można to wszystko wiązać z nihilizmem?
Przypomnijmy sobie pojęcie horror vacui – „lęk” natury przed próżnią, która to „niekompatybilność” była dla człowieka Zachodu czymś tak oczywistym, że trudno mu było sobie wyobrazić coś takiego, jak istnienie próżni (z czym musiał się zmagać choćby jej „odkrywca” Pascal, sam przesiąknięty judeo-chrześcijaństwem, jak przystało na nieodrodne dziecko ówczesnej europejskiej umysłowości i jej ograniczeń).
Już same te kwestie mogą nam uświadomić sobie, jak trudno jest człowiekowi Zachodu zrozumieć istotę buddyzmu, a szerzej – psychikę, światopogląd i filozofię Dalekiego Wschodu. Bo nie jest to tylko kwestia słów i języka. Bardziej mentalności, z której te słowa i język wyrosły (choć słowa i język także mentalność kreują).

buddyjski mnich rozprasza mrok

Czesław Miłosz wyraził kiedyś opinię o buddyzmie, która i mnie jest bardzo bliska:  „Buddyzm jest dobroczynny, przynosząc sakralność wielu ludziom niezdolnym pogodzić się ze sprzecznościami religii biblijnych, czyli z Bogiem osobowym. Buddyzm, ani teistyczny, ani ateistyczny, po prostu nie wypowiada się o początku świata i pierwszej przyczynie, a tym samym nie musi zmagać się z pytaniem, w jaki sposób Stwórca może równocześnie być dobry i zły”.
Ale czy można przynieść jakąkolwiek sakralność do świata, skoro z drugiej strony głosi się, iż to co my nazywamy metafizyką, tak naprawdę jest (dla oświeconego buddysty) pustką?
I czy negując zdolność przeniknięcia istoty rzeczywistości przez ludzki umysł, nie pozbawiamy się jednocześnie możliwości poznania tego, co święte? I czy rzeczywiście to, co uznamy za święte staje się naprawdę święte?

Nie tylko Nietzsche, ale i wielu innych myślących ludzi Zachodu uznało, że buddyzm jest o wiele bardziej uczciwszy w swoim umiejscowieniu człowieka w świecie, niż chrześcijaństwo, nie mamiąc go np. żadną metafizyczną Opatrznością.
Ale zarówno buddyzm jak i chrześcijaństwo z emfazą podkreślają wszechobecność cierpienia w świecie. Zarówno buddyzm, jak i chrześcijaństwo starają się wskazać człowiekowi drogę zbawienia (czy też wyzwolenia). To świadczy o tym, że w zasadzie wszystkie religie wyrastają z poczucia jakiegoś niedopasowania człowieka do świata, w którym on żyje, w którym on cierpi i lęka się – drżąc z bojaźni przed siłami, które go przerastają, i na których pastwę (łaskę lub niełaskę) jest on wydany.
A także i o tym, że wszystkie wielkie religie muszą się oprzeć na ludzkiej instytucji, co wynika choćby tylko z tego, że człowiek jest istotą społeczną.

Pod Świątynią Jokhang w Lhasie

*  *  *
Wybierając się na tak krótki czas do Tybetu nie mogłem się łudzić, że oto nagle będę mógł tam przeniknąć jakieś Wielkie Tajemnice duchowe żyjącego tam ludu, że uda mi się zdecydowanie zbliżyć do lepszego poznania i zrozumienia tybetańskiego buddyzmu, że zdołam do głębi przejrzeć i ogarnąć to, co tak naprawdę się teraz w tym kraju dzieje… Nie. Miałem pragnienia dużo skromniejsze: dotknąć własną ręką żyjących tam ludzi, spojrzeć im z bliska w oczy, poczuć zapach i smak krainy, w której od tysiącleci żyją. I jeszcze zobaczyć na własne oczy okupujących ich sąsiadów, którzy 60 lat temu wtargnęli tu niczym do swojego własnego folwarku, „pokojowo” „wyzwalając” Tybet i włączając go ponownie do „Macierzy”.

Cieszę się, że tego wszystkiego udało mi się dokonać. Co nie oznacza, że nie opuszczałem Lhasę z uczuciem wielkiego niedosytu.

Co we mnie zostało? Wystarczy, by uznać Tybet i spotkanych tam ludzi częścią mojego życiowego doświadczenia, dopełnienia wiedzy i wyobrażenia o człowieku jako istocie nie ustającej w wysiłkach zadomowienia się – duchowego i cielesnego – w świecie i w Naturze, która może być mu zarówno sojusznikiem, jak i wrogiem.

*  *  *

Patrząc na pustynny tybetański krajobraz, na te nagie, niekończące się hałdy piachu, żwiru, pokruszonych i zwietrzałych skał; na smagane wiatrem i palone słońcem rośliny i zwierzęta, na wyschnięte skalne żleby, na majaczące w oddali ośnieżone szczyty niebotycznych gór… nie wydaje się dziwne, że buddyjskie przeświadczenie o wszechobecności cierpienia wśród wszystkich żyjących istot, właśnie tu – w tej najbardziej odizolowanej od reszty świata krainie – przyjęło się w ludzkich duszach, niektóre z nich przenikając do głębi. I tęsknota za tym, aby wyrwać się z błędnego koła powtórnych narodzin – by nie żyć już więcej, by rozpłynąć się w nirwanie, w tej kosmicznej pustocie, która dla wyznawców Buddy jest najwyższym stanem świadomości, spełnieniem się absolutu, (a którą  „profani” kojarzą z pragnieniem czegoś w rodzaju nihilistycznego orgazmu).
Tak więc życie jako przekleństwo? Życie jako kara za złe postępki? Życie jako coś, z czego należy się wyzwolić, bo jest ono tożsame z cierpieniem?

Rozmodlona Tybetanka

Jak w takim razie pogodzić to wszystko z dość powszechnym na Zachodzie wyobrażeniem Tybetu jako duchowego raju na świecie, gdzie wszyscy żyją szczęśliwie i w niczym niezmąconej harmonii z Naturą? Gdzie każdy każdemu jest bratem, siostrą i przyjacielem? Gdzie wreszcie szanuje się każdą żyjącą istotę i odrzuca przemoc, bo prowadzi ona donikąd, potęgując przy tym ból i cierpienie?
Otóż można to pogodzić tylko w jednym przypadku: kiedy na Tybet spojrzy się jak na krainę istniejącą tylko w sferze mitycznej. Także w naszych wyobrażeniach, które przecież nie muszą już mieć wiele wspólnego z tzw. realnością…

*  *  *
Kiedy tak patrzyłem na rozmodlonych Tybetańczyków, zastanawiałem się w jakim są oni teraz świecie. Czy kręcąc modlitewnym młynkiem rzeczywiście rozumieją słowa modlitwy, które ponoć uwalniają się wtedy i biegną w świat, by uczynić go lepszym? A może myślą o czymś zupełnie innym? Albo po prostu nie myślą o niczym i wprawiają kołowrotek w ruch bezmyślnie? A nam się wydaje, że oto właśnie zgłębiają jakąś Wielką Tajemnicę Wszechświata i Egzystencji?
Te tłumy obchodzące dookoła świątynię Jokhang. Przeważnie starzy ludzie, okutani w zgrzebne koce, pledy i płaszcze, z ogorzałymi od słońca, porytymi zmarszczkami twarzami, z wbitym przed siebie, nic nie widzącym wzrokiem… Albo inaczej – rozglądający się z ciekawością wokół siebie, rzucający okiem na stosy bardziej lub mniej tandetnych pamiątek piętrzących się na ciasno upakowanych wzdłuż drogi straganach; tudzież uciekający przed wzrokiem białego turysty, który chce przeniknąć do wnętrza ich duszy.
A wszystko to przy monotonnym skrzypieniu obracających się młynków i bazarowym gwarze

Pielgrzymi zdążający ku Lhasie

*

Na nowoczesnej, asfaltowej, doskonale utrzymanej, chińskiej drodze do Lhasy, także spotykamy grupki pielgrzymów. Najczęściej idą parami, choć nie brakuje również tych samotnych. Do Potali, byłej siedziby Dalajlamy, pozostało im już zaledwie kilka godzin drogi. A za sobą mają  kilka… dni, tygodni lub miesięcy takiej wędrówki. Niektórzy – ci z najdalszych zakątków Tybetu – są już w tej podróży od dwóch lat. Co kilka kroków klękają, kładą się na ziemi, odmierzając przebytą drogę długością własnego ciała.
Ich życie jest teraz drogą dosłownie. Mają przed sobą cel, który jest dla nich tymczasowym sensem. Idą z nadzieją, że u kresu czeka na nich coś, co jest święte, jak również coś, co może im potwierdzić obietnicę wyzwolenia.
Wyzwolenia… także od jakiegokolwiek celu i sensu.

*  *  *

Tony złota w Pałacu Potala.
Potala to byłe centrum religijne i państwowe Tybetu – miejsce skąd rządzili krajem dalajlamowie uznani za kolejne wcielenia samego Buddy i gdzie znajdują się ich groby. Przez setki lat władze religijne i świeckie były tu jednym – rozdział kościoła i państwa dokonywał się w odległych a egzotycznych krainach.

Jeden z wielkich nauczycieli-mnichów na złotym tronie – buddyjskie ołtarze lśnią od drogocennych kruszców i klejnotów

Tak więc władca, który dysponował państwowym aparatem przemocy i represji (a każdy ustrój państwowy posiadać takowy musi), jest jednocześnie duchowym przywódcą odrzucającym wojnę, gwałt i przemoc? Wyczuwamy pewną ironię, fałsz, może nawet absurd? Słyszymy jakiś zgrzyt w bajecznej krainie Shangri-La?
Uświadamiamy sobie sprzeczność, może nawet coś w rodzaju społeczno – kulturowej schizofrenii?

Prawdą jest, że przed „pokojowym wyzwoleniem Tybetu” przez Chiny, w kraju tym panował ustrój feudalny, ze ścisłym podziałem na kasty, gdzie istniało niewolnictwo, a każdy zwykły obywatel był sługą możnowładców. Tych ostatnich była garstka, ale posiadali wszystko, co w Tybecie można było posiadać. (Lecz zostawmy ten temat na później.)

Złoto! W Potali, w stolicy jednego z najbardziej ubogich krajów świata, znajdują się równocześnie największe na świecie grobowce ze złota. Najcięższy z nich jest grobem największego dalajlamy, którym uznaje się Dalajlamę Piątego (ale pierwszego, nazwanego przez wnuków Dżingis Khana „Dalai Lamą”, czyli „Oceanem Mądrości”). Złoto, które użyto do jego budowy dekoracji, waży prawie cztery tony. Myślę, że podobnie jak ubogi Jezus nie mógłby sobie znaleźć miejsca w kapiącym od złota Watykanie, tak i sam Budda Siakjamuni, czyli książę Siddhartha, który odrzucił precz całe swoje materialne bogactwo stając się ascetą, czułby się na tych wszystkich złotych tronach i obłożonych setkami tysięcy drogocennych klejnotów stupach, jak na jakiejś obcej planecie.

Jeszcze jedna analogia: pyszny, otaczający się bogactwem Kościół, którego słudzy głoszą, że „prochem jesteś i w proch się obrócisz” oraz kolejne wcielenia Buddy Litościwego spoczywające na górach ze złota, wśród mnichów głoszących ideał ubóstwa i konieczność nieprzywiązywania się do tego (doczesnego a przemijającego) świata bogactwa i glorii. Ludzka przewrotność, czy tylko niekonsekwencja?
Czyżbyśmy więc aż tak bardzo różnili się od naszych azjatyckich braci, umiejscawiając religię w społeczno-politycznym systemie,  tworząc instytucję o charakterze sakralnym, ale w praktyce i działaniu świecką?

*  *  *
Z pałacu pełnego złota nad wodę pełną głodnych ryb.
Z Pemą, który urodził się wśród jednego z nomadzkich plemion na północy Tybetu, jedziemy doliną rzeki Yargun (zwaną z hinduska Brahmaputrą). Pema chce nam pokazać miejsce, gdzie „chowa” się zmarłych. Po drodze opowiada nam o 5 sposobach radzenia sobie Tybetańczyków ze zmarłymi, a konkretnie – z ciałami zmarłych, których już nie łączy się z człowiekiem, jaki okupował ciało przed śmiercią. To rozróżnienie jest tu jednak istotne, bo zwykle łagodzi szok, jakiego może doznać ktoś, kto pochodzi z kręgu kultury, w której obowiązuje rewerencja dla zmarłych, w tym także dla ludzkich zwłok. Dla takiego człowieka funeralne praktyki tybetańskie mogą sprawiać wrażenie barbarzyńskiego bezczeszczenia zwłok.

Miejsce pochówku wodnego nad Brahmaputrą

Jednak Tybetańczyk widzi to inaczej: dla niego martwe ciało to tylko materia, którą należy zwrócić ziemi. Nie ma już w niej duszy – ta bowiem jest już w czymś co nazywa on „Między”, wędrując tam w poszukiwaniu kolejnego wcielenia. Wprawdzie dla nas zwłoki także są już martwą materią, jednak podchodzimy do nich zupełnie inaczej, nadal wiążąc je (symbolicznie) ze zmarłym człowiekiem.

Najpowszechniejszy w Tybecie jest pochówek „niebiański”, zwany także przez niektórych „powietrznym” lub „podniebnym” (w j. ang. – „sky burial„). Polega on na oddzieleniu od kości ludzkiego mięsa, pocięciu go na drobne kawałki, połamaniu i skruszeniu na miał wszystkich kości, dodaniu mąki z jęczmienia i rzuceniu tego wszystkiego na pożarcie sępom.
W pochówku „wodnym” dzieje się mniej więcej to samo, tyle że zamiast sępów żer mają ryby.
Pochówek „ziemny” podobny jest do naszego, tyle że sposób ten uważany jest przez Tybetańczyków za najmniej godny.
Na kremację mogą sobie pozwolić nieliczni (w Tybecie brakuje drewna, więc opał – wraz z obsługą krematoryjnego pieca – jest bardzo drogi); natomiast zaszczytu mumifikacji i balsamowania zwłok doznają jedynie lamowie i najbardziej znaczący mnisi.

Pema mówi, że niestety pochówku „podniebnego” nie możemy zobaczyć (chociaż zdradził nam przy okazji, że zabrał kiedyś ze sobą grupę polskich buddystów, z którymi po kilku dniach wędrówki po górach dotarł na miejsce, gdzie odbywał się „sky burial” – co było dla Polaków totalnym szokiem). Widok ten chroni się przed wzrokiem postronnych, ale Pema obiecuje, że pokaże nam miejsce, gdzie odprawiane są pochówki „wodne” i – jeśli  będziemy mieć trochę szczęścia – to możemy tam znaleźć nóż, którym kroi się zwłoki na nadrzecznych kamieniach, albo przynajmniej ślady krwi.
Lecz niestety, czy też raczej na szczęście, kiedy dotarliśmy już nad brzeg Brahmaputry, żadnych noży, ani nawet ciemnych plam po krwi na kamieniach nie było, a tylko na wietrze powiewały różnokolorowe chorągiewki, trzepocząc i szepcząc modlitwę, która przecież nie mogła być czymś barbarzyńskim. Ta modlitwa zdawała się też być skierowana ku niebu. Ku niebu, które w Tybecie wydaje się jednak zionąć wielką pustką.

*  *  *

Znicze w Tybecie palą się wiecznie – podsycane stopionym masłem z jaka

*

© ZDJĘCIA WŁASNE

Zdjęcia z mojej ostatniej podróży do Tybetu obejrzeć można TUTAJ – na stronie brulionu podróżnego (ilustrowanego). Na początek pozwalam sobie zaprezentować tam panoramy.

*

Misterium światła i cienia w świątyni Jokhang (Lhasa)

*

Podsycanie ognia

.

© ZDJĘCIA WŁASNE