rozmowa z ANDRZEJEM ZIELIŃSKIM – kompozytorem, założycielem i liderem legendarnych „SKALDÓW”
.
STANISŁAW BŁASZCZYNA– Niezmiennie kojarzy sią pana ze „Skaldami”. Jak pan to odbiera? Czy nalepka z nazwą zespołu nie zasłania Andrzeja Zielińskiego „prawdziwego”? A może rzeczywiście „Skaldowie” to pan?
ANDRZEJ ZIELIŃSKI – Niektórzy tak mówią. Może nie tylko o mnie samym, ale o nas dwóch – moim bracie Jacku i mnie, gdyż rzeczywiście od samego początku nadawaliśmy ton zespołowi. Ja – bardziej od strony kompozytorskiej , brat – od wokalnej. Później te proporcje się zmieniały.
Osobiście nie mam nic przeciwko temu, że cały czas wiąże się mnie ze „Skaldami”, z którymi w dalszym ciągu miło mi jest się identyfikować.– A jednak Andrzej jest bardziej popularny od Jacka. Dlaczego?
– Może dlatego, ze skomponowałem większość piosenek, które stały się naszymi wielkimi przebojami, a więc choćby „Prześliczną wiolonczelistkę”, „Cała jesteś w skowronkach”, „Wieczór na dworcu w Kansas City”, „Medytacje wiejskiego listonosza”, „Kulig”… Jacek do komponowania włączył się znacznie później.
– W latach 60-tych zaproponowaliście młodzieży polskiej muzykę wzbogaconą o elementy nie spotykane w twórczości innych grup rockowych.
– Takie typowe brzmienie „Skaldów” to nasz wspólnym z Jackiem unison, czyli dwa głosy, które stopione razem brzmiały nową, ciekawą barwą. Dochodziło do tego charakterystyczne i nietypowe instrumentarium: fortepian, skrzypce, orkiestra – które młodzież nie bardzo lubiła. Dzięki temu bogactwu aranżacji mogły powstawać utwory ciekawsze – takie, które się nie nudzą. Chcieliśmy wybiegać naszą muzyką do przodu.
– Czy nie traciliście jednak w ten sposób słuchaczy, nie przyzwyczajonych jeszcze wtedy do odbioru tego rodzaju muzyki?
– Może rzeczywiście traciliśmy jednych, ale zyskiwaliśmy za to drugich. Później się okazało, że poszliśmy jednak we właściwym kierunku – po tym, jak „Beatlesi” nagrali swój rewolucyjny album „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” i zaczął się tworzyć nurt art-rocka. Kiedy śpiewaliśmy np. „Kochajcie Bacha, dziewczęta” – do tekstu Leszka A. Moczulskiego, naszego nadwornego krakowskiego poety – to już sam tytuł dla wielu był niedobry. No bo kto to jest ten „Bach”? Nie ten człowiek!
– Bach i big-beat? Niewłaściwy facet na niewłaściwym miejscu – tak rozumowała chyba większość. Jednak wy nie daliście z wygraną.
– Absolutnie. Ciągle ten nasz „beat” staraliśmy się „klasycyzować”. Tym bardziej, że obaj z Jackiem mogliśmy sobie na to pozwolić z racji naszego muzycznego wykształcenia. Byliśmy bowiem absolwentami Akademii Muzycznej w Krakowie, i to na „poważnych” wydziałach: fortepianu, skrzypiec, kompozycji… Chciałem więc do tej rozrywkowej muzyki lat 60-tych włączyć również elementy muzyki klasycznej. Rzeczywiście – dla większości młodzieży było to wówczas nie do pomyślenia.
– Również dobór tekstów do waszych piosenek nie wydawał się przypadkowy.
– Odkąd prowadzę „Skaldów”, zawsze walczyłem o dobry tekst, żeby miał on jakąś wartość, ważność, ważkość. Wybierałem więc najwybitniejszych poetów – tych, którzy pisali najlepiej: Moczulski, Młynarski, Osiecka, Jastrzębiec-Kozłowski… Te nazwiska mówią same za siebie.
– Może wróćmy jeszcze na chwilę do waszych początków. Co zadecydowało o tym, że obaj z bratem zostaliście muzykami?
– Tradycje rodzinne. Nasz dziadek grywał na skrzypcach dla własnej przyjemności, ale już ojciec, Franciszek, był skrzypkiem w Krakowskiej Filharmonii. Od dziecka więc muzykowaliśmy i nie trzeba było nas do tego zmuszać. Muzyka była dla nas czymś naturalnym, bo w takim klimacie wyrastaliśmy.
– Wykorzystywaliście w waszych utworach również elementy muzyki ludowej, a konkretnie góralskiej. Na ile był to chwyt komercyjny, przydający ponadto waszej muzyce prestiżu twórczości ambitnej, o głębszych wartościach, a na ile autentyczne zamiłowanie do folkloru?
– Nie był to wyłącznie folklor góralski, ale rzeczywiście chyba jego elementy dominowały. Chcieliśmy, by nasza muzyka była w jakimś sensie muzyką narodową i nie była pisana wyłącznie pod wpływem grup brytyjskich. Folklor góralski, z całej muzyki ludowej, posiada, jak mi się wydaje, najwięcej wspólnego z „beatem”. Sama skala góralska, która zresztą jest starożytną skalą grecką, jest na tyle oryginalna, że można na jej bazie nieźle i fajnie improwizować. To był ten aspekt zawodowy. Natomiast ten drugi był natury rodzinnej – nasza matka Zofia pochodzi z Zakopanego, w związku z czym mieliśmy tę muzykę we krwi. Często, jako dzieci, jeździliśmy na wakacje do Zakopanego, nasłuchaliśmy się więc tej muzyki, która w nas później cały czas siedziała.
– Co jest ważniejsze w zespole muzycznym: dobry lider, który metodami może nawet dyktatorskimi stara się doprowadzić grupę do artystycznego sukcesu, czy też wzajemna współpraca i poszukiwania muzyczne wszystkich członków grupy?
– Nie ma reguł. Każda z grup wybiera sposób, jaki jej odpowiada najbardziej. W naszym przypadku, kiedy na przykład w późniejszym okresie pisałem kompozycje oparte na kanonach rocka symfonicznego, a więc formy większe, takie jak „Krywaniu, Krywaniu”, „Stworzenia świata część II” czy „Znikający punkt”, wtedy poddawałem tylko temat i formę, a reszta należała do każdego z muzyków indywidualnie – każdy wprowadzał do utworu coś swojego. Komponowałem najwięcej, kształtowałem repertuar zespołu, ale nie na zasadzie władzy absolutnej. Takie tendencje mogłyby zespół rozsadzić.
– Czy nigdy nie kusiła pana kariera solisty? Droga, która wybrał na przykład Czesław Niemen?
– Do momentu, kiedy byłem razem z zespołem, tzn. do 1982 roku, nie odczuwałem takiej potrzeby, tym bardziej, że bardzo dobrze grało się nam wówczas ten repertuar, o którym przed chwilą mówiłem. W 1981 roku, na wiosnę, przyjechałem ze „Skaldami” do USA na występy w klubach polonijnych w Chicago i Nowym Jorku. Po roku nasze drogi rozeszły się. Chłopcy wrócili do kraju, ja pozostałem w Stanach. Od tamtego czasu do chwili obecnej, pomimo że gram w różnych amerykańskich zespołach, podobnie jak Niemen pracuję sam. Tzn. sam komponuję, nagrywam – sam występuję na koncertach, akompaniując sobie „na żywo”, często tylko na klasycznym fortepianie. Tak też wystąpiłem m.in. na ostatnim koncercie „Daru Serca” w Chicago.
– Nie szkoda panu tamtych lat?
– Cóż, były to piękne lata, które, niestety, już nie wrócą. Najpiękniejsze lata, nie tylko dla nas, ale i dla całej muzyki rockowej na świecie.
– Słyszałem, że „Skaldowie” grają w dalszym ciągu.
– Tak, ale beze mnie. Nagrali niedawno płytę, na której większość piosenek to kompozycje brata, Jacka.
– Dlaczego bez pana?
– Dlatego, że ja jestem tu, w Ameryce, a oni nagrali to w Polsce. Co prawda w zeszłym roku spotkaliśmy się w kraju, ale tylko po to, by odbyć tournée z okazji 25 -lecia zespołu. Daliśmy piękny, trzygodzinny koncert w Sali Kongresowej w Warszawie, bardzo udany. Na widowni zasiedli najwybitniejsi i najbardziej zasłużeni polscy muzycy, od Czesława Niemena po Zbyszka Namysłowskiego. Na scenie pomagał nam Włodek Nahorny przy fortepianie, Łucja Prus, nieśmiertelne „Ali-Babki”…
– Cały czas mieszka pan w Nowym Jorku?
– Tak, mieszkam tam ze swoją żoną, Wiesią, która towarzyszy mi we wszystkich moich poczynaniach muzycznych. Kochamy Nowy Jork, gdyż jest to miasto dla artystów, jedyne w swoim rodzaju na świecie. Miejscami przypomina Kraków, miejscami Paryż… Jest to po prostu Nowy Jork – miasto niesamowite, które tętni życiem ponad stu narodów świata. W każdej dziedzinie sztuki artysta gdzieś tam ma szanse się pokazać. To taki pępek światowej kultury. Tam się żyje tą niepowtarzalną atmosferą. Byłem niedawno w Los Angeles, grałem w San Francisco, Australii i stwierdzam, że aby tam żyć, najpierw trzeba być w Nowym Jorku.
– W takim razie na pewno nie siedzi tam pan z założonymi rękami?
– Pracuje teraz nad dwoma niezależnymi albumami. Jeden zawiera utwory, które napisałem w Stanach przez te ponad 10 lat pobytu. tutaj. Uzbierało się trochę tych piosenek.
Druga rzecz leży mi na sercu od dłuższego czasu. Jest to album oparty na wierszach Jana Kasprowicza z tomiku poezji „Księga Ubogich”. Jest tam dużo klimatu tatrzańskiego – to takie polskie. Chciałbym go poświęcić wszystkim tym, którym nie powiodło się tak, jakby chcieli – i to zarówno tu, na emigracji, jak i tam, w kraju.
Co roku w Nowym Jorku odbywają się ważne imprezy polonijne, na które jestem zawsze zapraszany. Biorę udział w nagraniach studyjnych w charakterze „session-mana”. Jutro na przykład wracam do Nowego Jorku i mam tam spotkać się z Michałem Urbaniakiem, który nagrywa właśnie muzykę do nowego filmu i potrzebuje fachowca od klawiszy.– Jakie wrażenie wywiózł pan ze swojej ostatniej wizyty w Polsce?
– Wydawało mi się, jakbym nie był tam tylko pół roku, choć minęło tyle lat. Wspaniałe wrażenie zrobił na mnie mój Kraków. Chodziłem po Rynku jak urzeczony. Nic się nie zmieniło: ten sam Wierzynek, ta sama „Piwnica pod Baranami”, ten sam Piotr Skrzynecki goni uliczkami…
W Warszawie jest już inaczej. Za dużo straganów na ulicy. Przypomina to Turcję, albo jakieś inne państwo kupieckie. Tak więc, jeżelibym wracał kiedyś do Polski, to tylko do Krakowa.– A ja mam nadzieję zobaczyć i usłyszeć pana jeszcze tu, w Chicago – samego albo jeszcze lepiej, ze „Skaldami”. Dziękuję za rozmowę i życzę spełnienia wszelkich twórczych zamierzeń.
Wywiad z Andrzejem Zielińskim opublikowany został w tygodniku „Relax” (Nr 36/1991)
Inne odcinki cyklu: TUTAJ.
.