*
Za filmem Apichatponga Weerasethakula szła fama filmu niezwykłego, może nawet wybitnego, zwłaszcza po tym, jak na Festiwalu w Cannes dwa lata temu zdobył on Złotą Palmę. Za tą famą poszedłem i ja więc kiedy niedawno chicagowskie Centrum Filmowe im. Gene’a Siskela w ramach zajęć Szkoły Filmowej (nota bene tej samej, w której studiował tajlandzki reżyser) zorganizował pokaz „Wujka Boonmeego, który potrafi przywołać swoje poprzednie wcielenia” wybrałem się do dowtnown, by film obejrzeć.
Muszę napisać, że pojechałem tam pełen dobrej woli, również z nadzieją na konfrontację… jeśli nie z arcydziełem, to przynajmniej z filmem bardzo dobrym. I już cieszyłem się na pogłębione studium na temat buddyjskiego sposobu postrzegania rzeczywistości, na okazję do zaczerpnięcia z duchowo-spirytualnego źródła wschodniej cywilizacji, na poddanie się refleksji i medytacji nad naturą czasu i możliwości jego percepcji, wreszcie na estetyczną ucztę dla oka…
Niestety, teraz zastanawiam się, czy w ogóle „Wujka Boonmee” mogę z czystym sumieniem nazwać filmem dobrym. Co gorsza: nie znajduję w nim jednak dostatecznego pretekstu, by na takie „pogłębionego studium” (o jakim wspomniałem powyżej) się poważyć.
Nie sądzę, że Apichatpong Weerasethakul jest tak wielkim wizjonerem kina, jakim starają się go obwołać jego wielbiciele. Bo według mnie „Wujek Boomnee” bardziej jest jednak utworem konceptualnym, niż wizjonerskim. Na dodatek koncept ów nie ma w moich oczach aż tak wielkiej wielkiej artystycznej rangi, jaką mu chcą przydać jego apologeci. Mam wrażenie, że podobnie jak to się dzieje w przypadku innych dzieł sztuki współczesnej, ranga ta jest kreowana sztucznie, na zasadzie mody (nie przypadkiem Weerasethakul brał udział w projektach związanych z firmą DIORA) – podsycając dobrą opinię wśród filmowej krytyki, która (znudzona powtarzalnością współczesnego kina i jego utartym sposobem narracji) rzuca się, by chwalić coś, co jest inne i jakby nie z tego świata. Nie bez znaczenia jest tu też chyba coś w rodzaju owczego pędu, wzajemna sugestia, afektacja, być może nawet pewien snobizm (lękliwość, by przyznać się do nierozumienia filmu i konsternacji?) oraz chęć wykrzesania czegoś z niczego – tu rozpościera się szerokie pole dla nieznającej umiaru i żadnych limitów nadinterpretacji. Zresztą to, by się zachwycać byle czym, albo zgoła niczym, ma już w sztuce współczesnej długą tradycję* (vide: dygresja poniżej).Lecz skłamałbym, gdybym napisał, że nie oglądałem film Weerasethakula z zainteresowaniem, albo że się na nim nudziłem jak mops. Nie. Może dlatego, że obdarzyłem jednak reżysera zaufaniem, dałem mu pewien kredyt… Ponadto, rzeczywiście miałem świadomość tego, że oglądam coś, co jest w kinie nietypowe i na co dzień raczej w nim niespotykane; ciągle liczyłem na momenty, w których reżyser by mnie czymś zaskoczył (w tej swojej nieprzewidywalności Weerasethakul jest rzeczywiście dobry) – to wszystko sprawiało, że nie mogę uważać czasu spędzonego w kinie za stracony. Mimo wszystko sądzę, że warto jest z tym filmem się skonfrontować – zwłaszcza jeśli uznajemy kino za sztukę nam bliską.
Co jeszcze dobrego mogę napisać o „Wujku Boonmee”?
Spodobała mi się obecna w nim jedność (równorzędność) świata ludzi i zwierząt, żywych i umarłych, cielesności i ducha – naturalne przenikanie się przestrzeni i czasów… nawet ta porwana narracja. No i oczywiście buddyjska łagodność i spokój, brak histerii w obliczu śmierci, która dla ludzi Wschodu nie jest taką tragedią, jak na Zachodzie. Odnosiłem wrażenie jakby film sączył się z ekranu – oglądając go przestałem się w końcu silić na jakąkolwiek jego racjonalizację. Może właśnie dlatego nie zdołał on przeniknąć zbyt głęboko do mojego wnętrza, i nie stymulował mózgu (opanowanego zachodnim respektem dla ratio i przyzwyczajonego do funkcjonowania bardziej analitycznego)?
A może jednak dopiero taki odbiór – bierny, intuicyjny ale w gruncie rzeczy powierzchowny – jest dla tego filmu najlepszy (bo racjonalizacja, szukanie we wszystkim sensów i znaczeń, rozwiewa jego tajemnice i sprowadza obraz do poziomu formalnie sklejonego artefaktu)?Zdaję sobie sprawę z tego, że w pewien sposób nieco się tu zapętlam, ale oddaje to chyba problem jaki można mieć z tym filmem. A ja taki problem niestety z „Wujkiem Boomnee” mam: po prostu nie mogę temu obrazowi dać wiary. Czyli nie do końca wierzę, że jego twórca oddaje w nim pewną zakorzenioną w mentalności i kulturze Wschodu, usankcjonowaną tradycją rzeczywistość religijną (a tym samym poważniejszy koncept filozoficzny), a nie tylko swoje filmowe pomysły i fantazmaty, dość płytko usytuowane we własnej biografii, tajskiej pop-kulturze i sytuacji politycznej panującej obecnie w jego kraju.
Większość opiewających „Wujka Boomneego” krytyków zwraca uwagę na rzekomo „buddyjski” charakter filmu – że filozofia ta (religia?) przenika ów obraz wręcz organicznie, że jest on „świadectwem głęboko odczutego buddyzmu”. A według mnie – czy też raczej według tego, co mówi sam Apichatpong Weerasethakul – nie jest on w głębi serca buddystą (być może czuje wobec tej religii coś w rodzaju nostalgii, ale to przecież nie wiara lecz sentyment). Jeśli tak jest, to nie tworzy on swoim filmem sfery sacrum, tylko coś, co sacrum udaje – sam słyszałem jak przyznawał, że jego filmy są fake (czyli „podróbką”, rodzajem zmyłki mże nawet „kantu”). Ale zachwyceni „innością” a znudzeni chrześcijaństwem i zachodnią filozofią krytycy mówią o „głębokiej i prawdziwej eksploracji rzeczywistości buddyjskiej”, o odkrywaniu „nowych wymiarów duchowych człowieka”, o medytacji nad reinkarnacją, mistycznej podróży, a nawet o tym, że film jest – uwaga! – rodzajem wykładu na temat fizyki kwantowej (podobno dlatego, że w ostatniej scenie widzimy jak bohaterowie się „rozdwajają”, przez co się sugeruje, że żyją oni w równoległych wszechświatach). To jednak trochę jest paradne i na pewno idzie zbyt daleko. Kiedy np. nie za bardzo było wiadomo jak „ugryźć” scenę, w której leciwa księżniczka kopuluje w jeziorze z… hm… dorodnym sumem, to powiedziano, że to łamiące tabu nawiązanie do starego tajskiego mitu i legendy. A to guzik prawda, bo akurat w scenie tej Weerasethakul nawiązywał do tandetnych tajskich telewizyjnych mydlanych oper z lat 60-tych i 70-tych, w których pełno było księżniczek, mówiących ryb i podobnych dziwów. Zresztą, do tejże poetyki odwoływał się on także w innych scenach (stąd też widoczne w nich „sztywne” aktorstwo i kostiumy rodem z produkcji klasy B i C). Podobnie jest z małpimi duchami, jakie widzimy na ekranie, a zwłaszcza z przemienionym w małpoluda synem wujka Boonmeego, który odwiedza go, kiedy ten oczekuje swojej śmierci. Czy aby na pewno te małpo-duchy przynależą do spirytualnego świata odwiecznie towarzyszącego Tajom? A może jednak bardziej są produktem… cóż… infantylnym i komiksowym? (Okazuje się, że chyba jednak tak, na co zresztą nie tak trudno wpaść, bo przecież zmutowany, zarośnięty jak małpa syn Boonmeego, do złudzenia przypomina włochatego Chewbaccę z „Gwiezdnych wojen”). A duchy? Kiedy Apichatpong Weerasethakul uwierzył w duchy? Sam o tym opowiadał. Po raz pierwszy został skonfrontowany z duchem, kiedy w pustym, zamkniętym pomieszczeniu poczuł na twarzy… podmuch, a leżący w kącie pies zaczął skowyczeć. Po raz drugi zaś w paryskim hotelu: w nocy, obok jego łóżka stanęła spowita w białą szatę kobieta, która jednakże „rozwiała się”, kiedy chciał się o coś jej zapytać. No proszę, a ja myślałem, że te wszystkie duchy w „Wujku Boonmee” pochodzą ze świata spirytualnych wierzeń ludzi Wschodu, a nie z bajek dla dzieci, telewizyjnych show i subiektywnego złudzenia reżysera.
Nie mam pretensji do tego filmu o to, że igra z czasem, że nie ma linearnej narracji (tylko „skaczącą” i eliptyczną), że chce się posługiwać swoim własnym językiem, że jest celowo enigmatyczny i miesza ze sobą to, co iluzoryczne z tym, co realne. Nie mam mu za złe nawet tego, że miejscami brakuje mu logiki i widocznych (umotywowanych) powiązań między poszczególnymi sekwencjami, a jego niezrozumiałość wydaje się niekiedy wynikać z reżyserskiej premedytacji. Bowiem doskonale mogę sobie wyobrazić kino, które by posiadało te cechy, a które znalazłoby moje uznanie (takimi filmami były np. obrazy surrealistów czy ekspresjonistów, oniryczne eksperymenty kina europejskiego… etc.). Ale „Wujek Boonmee” jest jednak zbytnio… rozrzedzony (czyli mało treściwy), pretensjonalnie ezoteryczny i pozbawiony pulsu. Z jednej strony rzuca się w oczy jego minimalizm, a z drugiej zaś: zbyt dużo w nim elementów redundantnych, alogicznych czy wręcz bezsensownych. Zbyt często też zamiast mistycyzmu wyczuwa się dziwaczność, zamiast filozofii – mętność, a to co miało być mądre, w gruncie rzeczy jest banalne, granicząc nawet czasem ze śmiesznością. Niestety, według mnie „Wujek Boonmee” nie jest aż taki pomysłowy, nie aż tak zręcznie skonstruowany i inteligentny, jak to głoszą jego wyznawcy.
A jego wyznawcy głoszą rzeczy niesłychane – na pewno bardziej zdumiewające, niż jest zdumiewający sam film. Dla nich to: magia, głębia, urok, hipnotyzm, piękny eksperyment, czysta medytacja, modlitwa, powalająca wizualność, narkotyczny sen… Cóż, mogę im tylko pozazdrościć (piszę to bez żadnej ironii). Ale przecież oziębłość w sali kinowej nie jest moją cechą charakterystyczną. Wręcz przeciwnie: często doświadczam w kinie wielkich emocji i wzruszeń, zwłaszcza jeśli jakiś film posiada (w moim odczuciu) magię, głębię, urok, hipnotyzm i powali mnie wizualnie… nawet jeśli jest eksperymentem, wygląda na modlitwę czy medytację, albo nawet przypomina narkotyczny sen. Nie boję się tzw. „trudnych” filmów, nie uchylam się od myślenia w kinie (może tu właśnie leży pies pogrzebany?); lubię oryginalność, twórczą odwagę i łamanie schematów… Niestety, „Wujek Boonmee” na mnie tak mocno nie oddziałał – bo od filmu oczekuję więcej, niż tylko pretekstu do zachwytu i poddania się artystycznym pretensjom jego twórców. Innymi słowy: brakło mi powodów, by się filmem …. zachwycić, nie mówiąc już o tym, by obwieścić, że jest on arcydziełem.
Bynajmniej nie twierdzę, że ten obraz to taka „czarna kropka”* (vide: dygresja poniżej), ani tym bardziej, że jest to nic, ale – podobnie jak to można usłyszeć w filmie, gdzie pada stwierdzenie, że „niebo jest przereklamowane” – uważam, że jest to obraz mocno jednak przereklamowany, że przesadzone są te pienia pochwalne większości krytyków i że film nie doczekał się trzeźwej oceny. Nie muszę chyba wspominać o tym, że nie zgadzam się z opiniami, które „Wujka Boonmeego” mieszają z błotem, odmawiając mu wszelkiej wartości, ale też nie podzielam mocno przesadzonych pochwał umieszczających ten film w obszarach bliskich arcydziełom kina. Jednocześnie chciałbym podkreślić prawo tych wszystkich, którym „Wujek” się po prostu nie spodobał (albo nie był przez nich zrozumiany) do wyrażenia swojej dezaprobaty tudzież konsternacji – bez obawy, że zostaną posądzeni o niewrażliwość, ograniczoność a może nawet o brak inteligencji.
* MAŁA DYGRESJA: Zdaję sobie sprawę z tego, że można godzinami wpatrywać się np. w akwarium, w wodę, w drzewo, w mur, cegłówkę, w jeden punkt, plamkę albo – dajmy na to – w białe cyferki namalowane (ledwie widocznie) na białym płótnie. I wymyślać sobie Bóg wie co… Bynajmniej nie uważam, że samo w sobie jest to czymś złym (w końcu uznać to można za jeden z rodzajów medytacji), jednak sprawy zaczynają wyglądać inaczej, kiedy taką sytuację rozpatrzymy w kontekście odbioru sztuki. Bo według mnie natrafiamy tu na jeden z zasadniczych problemów związanych z percepcją „dzieł” sztuki współczesnej, którym są: nadinterpretacja, swoista nadbudowa myśli, przydawanie znaczenia czemuś, co znaczenia nie ma (albo ma znaczenie zupełnie inne). I czyni się tak bez względu na to, czym w rzeczywistości dany obiekt (sztuki?) jest, jaką ma treść, czy też wartość artystyczną (którą i tak ustala się dziś dowolnie i arbitralnie – bo uniwersalne kryteria wartościowania sztuki uleciały wraz z postmodernizmem i przestały istnieć). Dla mnie jednak ciągle czymś najważniejszym pozostaje samo dzieło sztuki, a nie to co wokół niego się nawarstwia. (Czyli w samym dziele sztuki nadal szukam punktu zaczepienia, a nie w ezoteryce tego, co ktoś sobie o nim pomyśli.) Uważam, że weryfikacja znaczeniowa jest możliwa tylko wtedy, jeśli odniesiemy się do dzieła, a nie do jego interpretacji i wartości naddanej. Oczywiście, że o – dajmy na to – czarnej kropce na białym tle można spisać tomy. Ale w tym tumulcie znaczeń i asocjacji sama czarna kropka przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie – równie dobrze mogłoby jej w ogóle nie być, a my nadal podniecalibyśmy się tym, co byśmy sobie o tej kropce pomyśleli. Zresztą, zamiast kropki mogłoby być cokolwiek innego – tak więc, jeśli uznamy, że wszystko jest sztuką, to samo pojęcie sztuki przestaje mieć sens. I tym oto sposobem wszyscy znaleźliśmy się (a raczej zagubili) w kropce.
Niedawno przeczytałem gdzieś następującą opinię: „… nieważne jakich środków użyła artystka, jakie kierowały nią pobudki. Liczy się efekt (w moim wypadku lawina pytań), jaki wywołała.” Dla mnie jednak nadal ważne jest to, jakich artysta używa środków, i jakie są jego pobudki… Nadal ważny jest dla mnie warsztat artysty, jego wiedza, wrażliwość, biegłość, mistrzowskie opanowanie formy, treści jakie chce nam przekazać, jego przesłanie, mądrość, intencje… Jeśli tego nie będziemy cenić (poważać), jeśli to staje się nam obojętne – to tak jak byśmy nie cenili samego artysty, (który to wszystko sobą reprezentuje, który tym wszystkim jest, który przez to wszystko wyraża swoją sztukę… etc.) Wtedy rzeczywiście najważniejszy jest pomysł. I nieistotne nawet staje się to, czy ten pomysł jest banalny, mądry czy głupi – tylko to, jakie reakcje (emocje) w nas wywołał. Tym sposobem, według mnie sztuka przestaje istnieć – zamienia się w koncept, jakiś impuls, psychologiczny gadżet, nowinkę, kuriozum… A my reagujemy jak dzieci (czyli infantylnie), które mają radochę już wtedy, kiedy ktoś zrobi do nich głupią minę, albo kiwnie zabawnie paluszkiem. Tylko czy to będzie świadczyć o naszych genialnych zdolnościach aktorskich? Czy też raczej o potrzebie śmiechu u dziecka, które może się śmiać z byle czego?
*
1 czerwca, 2012 o 12:02 am
1 czerwca, 2012 o 5:47 am
ciekawie napisane, ale najważniejsze – przynajmniej z mojego punktu widzenia – zawarłeś w finałowej dygresji. Swoją drogą, temat to ciekawy i umykający łatwym ocenom…
1 czerwca, 2012 o 5:55 pm
Ano umykający… ;)
2 czerwca, 2012 o 1:40 pm
Zabrzmiało jak wymówka, a przecież Onibe, to chyba dobrze, że umykajacy łatwym ocenom ? ;)
1 czerwca, 2012 o 9:34 am
Nie oglądałem tego filmu, więc nie mogę się odnieść do oceny jego walorów (artystycznych bądź poza artystycznych). Jedyne co mogę powiedzieć, to o nastawieniu przed pójściem do kina. Osobiście zawsze nastawiam się na oglądanie szmiry, dzięki czemu niejednokrotnie jestem mile rozczarowany. ;)
1 czerwca, 2012 o 5:57 pm
No to ja mam trochę inaczej: jeśli podejrzewam, że film jest ewidentną szmirą, to się na niego nie wybieram ;)
To prawda, że w ten sposób pozbawiam się możliwości przeżycia miłego rozczarowania, ale z drugiej strony chroni mnie przed (chyba jednak częstszą) koniecznością męczenia się ze szmirą.
1 czerwca, 2012 o 6:01 pm
Słucham ‚adagio un poco mosso’ z V fortepianowego Beethovena, patrzę na czerwone oczy wśród gęstwiny (syna Boonmeego?) i wiem, że czytam oto jedną z najlepszych rozprawek na temat sztuki w ogóle. Bo że (przy okazji) tyczy tego właśnie filmu – nie jest najważniejsze.
Wprowadziłeś mnie w błogi nastrój zachwytu, nad możliwościami szarej substancji zawartej pod każdą czaszką. Kantyleny i staccata LvB tylko ten nastrój utrwaliły. Pozdrawiam
1 czerwca, 2012 o 6:29 pm
Ewo, spłonąłem właśnie rumieńcem w intensywnym kolorze oczu syna wujka Boonmeego ;)
PS. Ale czy aby nie przesadzasz?
1 czerwca, 2012 o 7:18 pm
1/ właściwa i inteligentna reakcja ;))
2/ bynajmniej
1 czerwca, 2012 o 7:57 pm
Czy aby na pewno „inteligentna”? ;)
Oto co na temat rumienienia się mówi „wiki”: „U podłoża rumieńców leży niezależna od woli odpowiedź układu współczulnego i stymulacja beta-adrenergiczna receptorów ścian tych naczyń.”
Ale warto pamiętać, że: „Mechanizm jest odmienny niż w zaczerwienieniu skóry twarzy spowodowanym spożyciem alkoholu, podnieceniem seksualnym, albo zależnym od hormonów zaczerwienieniem skóry.”
;)
2 czerwca, 2012 o 2:05 am
Na temat percepcji sztuli nowoczesnej piszemy od lat w obydwu blogach i niczego nowego nie wymyślimy. Właściwie ciągle aktualne jest stwierdzenie, że sam oglądający decyduje, czy to jest sztuka czy nie.
Ale jest druga sprawa, to cały Twój ostatni akapit od słów „ostatnio przeczytałem”. Dla mnie on jest niezrozumiały, skoro nie liczy się efekt, to co ma dla mnie za znaczenie szkoła czy formy? Po drugie, czy to jest sztuka czy gadżet decyduje właśnie odbiorca, dla mnie Marylin na puszce jest gadżetem, dla innych Wielką Sztuką. Dla jednych muzyka nowoczesna jest najnowocześniejszą formą operowania dźwiękiem, dla innych jest to niezrozumiałe, bez melodii, zbiorowisko stuków, bębnięć i pukań.
2 czerwca, 2012 o 4:20 pm
Dlaczego nic nowego?
Owszem, ja też – od czasu kiedy wszystko zaczęło być uważane za sztukę – sam sobie przyznaję prawo decydowania o tym (uznawania tego) co wg mnie jest sztuką, a co nią nie jest (nie mam innego wyjścia – postomdernizm postawił mnie niejako pod ścianą i takich wyborów muszę dokonywać sam).
Lecz sprawy mają się już inaczej, kiedy weźmiemy pod uwagę przeszłość (czyli odniesiemy się do historii sztuki), kiedy to kryteria oceny tej sztuki były w miarę czytelne (w zasadzie wszyscy się zgadzali co do tego, co można nazwać sztuką).
Dlaczego ten ostatni akapit jest dla Ciebie niezrozumiały? Wg mnie to jest jasne: o tym co jest sztuką nie może decydować TYLKO efekt, jaki na Tobie dane dzieło sztuki wywiera. Bo skoro żadnego wrażenia nie robi na Tobie muzyka Bacha, to czy miałbyś czelność powiedzieć, że nie jest ona sztuką? Albo jeśli nie podobają Ci się freski Rafaela tudzież jesteś doskonale obojętny patrząc na rzeźby Michała Anioła czy obrazy Rembrandta, to czy możesz powiedzieć że to co oni tworzyli nie jest sztuką? (Owszem, powiedzieć tak możesz, ale nikt nie będzie tego brał na poważnie.)
Oczywiście, że liczy się efekt (czyli to, jak na Ciebie działa czyjaś twórczość), ale powinny się także liczyć (i liczą się) także inne rzeczy – jak właśnie forma, biegłość warsztatowa artysty, jego przesłanie, wrażliwość, pasja, wpływ jaki ma na twórczość innych… etc.
3 czerwca, 2012 o 4:06 am
Tylko że ostatni akapit nie odnosi się do przeszłości. Samo użycie przez Ciebie sformułowania głównego „nieważne jakich środków użyła artystka” świadczy o tym, że mówisz o sztuce nowoczesnej, a nie o Bachu czy Rembrandcie. Chociaż i w tym wypadku zachowujemy się w stylu gombrowiczowskim: „Bo Słowacki wielkim poetą był”. Ale ja na ten temat nie dyskutuję.
W sztuce nowoczesnej liczy się tylko efekt, oglądałem w Sofii w Madrycie prace Dalego i byłem zachwycony pofalowaną kreską z dwoma punktami. A słynny „Czarny kwadrat na białym tle” Malewicza? Dla jednych jest formą doskonałą, inni wzruszają ramionami. Masz przykład graffiti, na mnie ten styl malowania w ogóle nie działa, jest moim zdaniem beznadziejny, za to uwielbiam teksty wypisywane na murze. Słynny warszawski: „Bóg umarł” Nietzsche, a pod spodem ktoś dopisał: „Nietzsche umarł” Bóg.
3 czerwca, 2012 o 12:50 pm
Ależ Torlinie, sformułowania “nieważne jakich środków użyła artystka” nie użyłem ja, tylko ktoś inny (wyraźnie zaznaczyłem, że to jest cytat) i ja z nim polemizuję – właśnie w tym akapicie.
Widzę, że nie przeczytałeś go uważnie (i może dlatego nie zrozumiałeś?).
PS. Czy aby na pewno „w sztuce nowoczesnej liczy się tylko efekt”? Ja myślę, że w wielu kręgach w sztuce nowoczesnej liczą się głównie pieniądze ;)
2 czerwca, 2012 o 5:10 am
Logosie, ja mogę tylko dodać link do mojej recenzji, którą napisałam kilka lat temu: http://chihiro.blox.pl/2010/12/Uncle-Boonmee-Who-Can-Recall-His-Past-Lives-rez.html
Zdziwiły mnie twoje pełne wyższości stwierdzenia, że reżyser nie jest w głębi serca buddystą. Kim jesteś, by móc osądzać czyjąć filozofię życiową po jednym filmie? Czy na pewno wiesz, co Weeresethakul miał na myśli, mówiąc że jego filmy są „fake”? Dopisujesz interpretację, która może być błędna. Ja odnoszę wrażenie, że ta fałszywość polega na tym, że filmy nie są życiem, nie pokazują prawdy, są imitacją prawdy, imitacją egzystencji – bo nie da się pokazać na ekranie ludzkich myśli, przenikania się wspomnień, myśli, spostrzeżeń, wydarzeń. W filmie musi być zachowana pewna chronologia, jedna scena następuje po drugiej, podczas gdy w życiu różne wydarzenia dzieją się symultanicznie – to w filmie niemal niemożliwe do ukazania, chyba że podzielimy ekran na kilka części.
Piszesz: „Ale “Wujek Boonmee” jest jednak zbytnio… rozrzedzony (czyli mało treściwy), pretensjonalnie ezoteryczny i pozbawiony pulsu. Z jednej strony rzuca się w oczy jego minimalizm, a z drugiej zaś: zbyt dużo w nim elementów redundantnych, alogicznych czy wręcz bezsensownych”.
Przyznam, że boli mnie, gdy czytam, jak łatwo zmiatasz na bok wszystko, czego nie rozumiesz. Jak łatwo szafujesz etykietkami „pretensjonalny”, „bezsensowny”. Nie twierdzę, że ten film jest wybitny, ale pokazuje, jak wielki wpływ na twój odbiór ma twoje wychowanie w pewnej kulturze, która jest daleka od tej, w której wychowany był reżyser. Jak silnie zakorzeniony jesteś w rzeczywistości, która odrzuca brak „treści” i… jak mało, bardzo, bardzo mało wiesz o buddyzmie. To nie jest zarzut sam w sobie, ale stwierdzenie faktu. Odbierasz film jako osoba, która nie ma pojęcia o buddyzmie poza powierzchownymi frazesami, i to jest ok, ten film nie jest tylko dla buddystów, ale to nie daje ci prawa do oceny tego, co dzieje się w sercu reżysera.
2 czerwca, 2012 o 11:29 am
Ten ostatni komentarz powiedziałabym jest taki … mało buddyjski :)
Cytując fragment definicji stanu oświecenia: ‚…Oświecenie jest też związane z brakiem przywiązania do jakichkolwiek przyjemności i nałogów, w tym do oceniania sytuacji i innych ludzi oraz emocjonalnego reagowania na ich oceny (tak pozytywne jak i negatywne)…’ oraz jedną z reguł :
‚O uwadze: Nie czepiaj się swoich opinii. Nie omawiaj swoich prywatnych poglądów z innymi. Czepianie się i bronienie swych poglądów to niszczenie swojej praktyki. Odłóż wszystkie swoje opinie. To właśnie jest prawdziwy buddyzm. Nie chodź tam, gdzie nie masz żadnej sprawy. Nie słuchaj gadania, które ciebie nie dotyczy. Nie twórz złej karmy żądzy, gniewu i niewiedzy.’
Zastanawiam się co powiedziałby Dalajlama , gdyby przeczytał tę dyskusję. Pewnie uśmiechnąłby się uśmiechem Buddy i powiedziałby coś w tym stylu: No cóż , prawda zawsze zwycięży.
Tylko, jaka jest prawda ?
2 czerwca, 2012 o 11:46 am
Mario, Dalajlama zapewne by tak nie powiedział, pewnie tylko zaśmiałby się i zamilkł :) W buddyzmie nie ma zakazów jak i nakazów. Są nauki, ale nauki Buddy są jak „palec wskazujący księżyc. Nirvana to księżyc. Używamy palca jao wskazówki, by spojrzeć na księżyc. Ale palec jest zbyt krótki, by dotrzeć na księżyc. Jeśli chcemy dotrzeć na księżyc, co musimy zrobić? Zostawiamy palec i patrzymy bezpośrednio na księżyc. A gdy widzimy go, palec nie jest nam już do niczego potrzebny” (to z książki Thicha Thien-Ana, „Zen Philosophy, Zen Practice).
Skąd ty wzięłaś swoje cytaty o tym, czym jest buddyzm? Buddyzm na pewno nie polega na byciu pozbawionym emocji – ale uczy dostrzegania, jak chwilowe są emocje, jak łatwo przychodzą i odchodzą. A do stanu oświecenia wszystkim nam jeszcze bardzo, bardzo daleko :) I tak naprawdę nikt nie wie, na czym on dokładnie polega…
2 czerwca, 2012 o 3:14 pm
Chihiro, czy stwierdzenie o jakimś człowieku, że nie jest on w głębi serca buddystą, jest przejawem wywyższania się nad nim? Nie rozumiem, co to ma ze sobą wspólnego? Ja też nie jestem w głębi serca buddystą – i jeśli ktoś to stwierdzi, to ja mam się poczuć poniżony (a ten ktoś wywyższony?) Nie widzę związku.
Ja nie osądzam filozofii życiowej reżysera (a tym bardziej nie osądzam jej po jednym filmie). A o tym, że nie jest on w głębi serca buddystą napisałem nie na podstawie tego jego jednego filmu, tylko biorąc pod uwagę to, co mówił on w wywiadach (a przeczytałem ich przed napisaniem tej recenzji sporo). Na podstawie tego co usłyszałem sądzę, że Weerasethakul jest już zbyt przesiąknięty Zachodem, by przyjąć tylko i wyłącznie światopogląd (religię, filozofię) buddyjską. Doprawdy zadziwlło mnie np. jego wyznanie, że koncepcję czasu w filmie zaczerpnął on od… Andy’ego Warhola (sic!) oraz od Alberta Einsteina (ha!). Gdyby był prawdziwym buddystą, to koncepcję czasu zaczerpnąłby prosto ze źródła – czyli z buddyzmu i trzymał się jej, a nie szukał (pretensjonalnie moim zdaniem) inspiracji u Einsteina, a tym bardziej u Warhola, (który z wszystkiego i z wszystkich robił sobie „jaja”, również i z filmowych „dzieł”, które tworzył – zresztą do Andy’ego już nie będę wracał, napisałem o nim to, co miałem napisać, wspomnę tylko, że o jego filmach mam niestety jak najgorsze zdanie).
Oczywiście, że każda moja interpretacja może być błędna. Ale skoro sam reżyser mówi, że jego film jest „fake”, to istnieje niebezpieczeństwo, że ja rzeczywiście jego film mogę odbierać (bardziej dosłownie) jako „fake”, jeśli nie przekona mnie on artystycznie. Wiemy, że w pewnym sensie każde dzieło sztuki jest „fake” – jest czymś „sztucznym”, „udawanym”, „umownym”, formalnym… Ale wtedy, kiedy potrafi do nas przemówić, przekonać, kiedy dzięki niemu możemy przeżyć coś autentycznego, to niejako tym „fake” być przestaje. Kiedy zaś nie przemawia – to staramy się to zrozumieć i łapiemy się na tym, że sprawia ono na nas wrażenie sztuczności, udawania – właśnie czegoś, co jest „fake”. To miałem na myśli.
Nie zmiatam na bok wszystkiego, czego nie rozumiem (tego się zmieść nie da). Ale to prawda, że racjonalizuję moje doświadczeniem z filmem (bez „racjonalizacji” – czyli bez użycia instrumentarium naszego mózgu – niemożliwe byłoby przecież napisanie jakiejkolwiek recenzji) . Nie przeczę też, że mój mózg został „ukształtowany” przez kulturę judeo-chrześciajańską z jaką jest związana cywilizacja zachodnia – to jest naturalne i oczywiste – bo właśnie w takim kręgu kulturowym się urodziłem, wychowałem, tu rozwinęła się moja świadomość (nota bene, ostatnie badania neurologów potwierdziły różnicę w budowie morfologicznej mózgu w zależności od kręgu kulturowego, w jakim się on kształtował – na tę budowę mózgu miał już nawet wpływ język, jakim zaczęliśmy się wpierw posługiwać). (Ty, będąc wychowana w Polsce, możesz się – z różnych względów – odżegnywać od tych wpływów, ale i tak do końca życia nie będziesz się mogła od nich uwolnić – chyba że postarasz się o inny mózg ;) )
Piszesz: „(Ten film) pokazuje, jak wielki wpływ na twój odbiór ma twoje wychowanie w pewnej kulturze, która jest daleka od tej, w której wychowany był reżyser.”
No cóż – nie wiedziałem, że film Weerasethakula pokazuje jak wielki wpływ na mój odbiór ma moje wychowanie w pewnej kulturze. ;)
Oczywiście, że to, jak ja odbieram film, zależy od tego w jakiej kulturze się wychowałem. (Napisałem zresztą o tym wprost w moim tekście. Zresztą, jakże może być inaczej? – przecież nie mogę go odbierać filmu tak, jakbym był Eskimosem, Aborygenem, Indianinem… etc. A tym samym nie mogę go również odbierać jakbym był mnichem buddyjskim – bo też nim nie jestem. Ty możesz twierdzić, że odbierasz go jako ktoś, kto był w poprzednim wcieleniu Buddą, ale to raczej by mnie nie przekonało, bo przekonywujących dowodów na to, że reinkarnacja istnieje, nie ma, tak jak nie ma dowodów na to, że kiedykolwiek jakiś człowiek zmartwychwstał, albo że na Ziemi wylądowali kiedyś Kosmici – chyba że się w to wierzy, a wiara jednak nie znosi sprzeciwu ani nawet dyskusji).
Jakie mam zarzuty wobec tego filmu? – to jest wszystko w mojej recenzji. Mogę tylko powtórzyć, jaki ja mam problem z “Wujkiem Boomnee”: „…po prostu nie mogę temu obrazowi dać wiary. Czyli nie do końca wierzę, że jego twórca oddaje w nim pewną zakorzenioną w mentalności i kulturze Wschodu, usankcjonowaną tradycją rzeczywistość religijną (a tym samym poważniejszy koncept filozoficzny), a nie tylko swoje filmowe pomysły i fantazmaty, dość płytko usytuowane we własnej biografii, tajskiej pop-kulturze i sytuacji politycznej panującej obecnie w jego kraju.”
Przyznaję: to może być mój problem. Ale niestety, moja opinia nie wzięła się z niczego. Ja jestem jednak człowiekiem dociekliwym i starałem się dociec sedna (nie zadowoliły mnie okrągłe, gotowe formułki o filmie, które jak papugi powtarzali za sobą przeróżni „zachwyceni” (zachodni) recenzenci tego filmu (a nie sądzę, by każdy z nich był buddystą, który bardzo ale to bardzo dobrze zna buddyzm). Wprost przeciwnie: starałem się wejść za kulisy gdzie (i jak) film powstawał, co mówił sam reżyser, skąd brały się różne koncepcje scenariusza, pewne motywy… etc. Nie rzucałem więc swoich zarzutów „lekko szafując etykietkami”. Za nimi stała jednak solidna zaprawa poznawczo-myślowa.
Piszesz, że „bardzo, bardzo mało” wiem o buddyźmie. Nie przypominam sobie jednak, bym kiedykolwiek zdawał u Ciebie jakiś egzamin z buddyzmu. Nie martw się, ja znam swoje ograniczenia i jestem raczej świadom swojej niewiedzy (nie tylko o buddyźmie, zresztą). Jednak wydaje mi się, że mam o nim jakąś podstawową wiedzę (interesuje się nim od lat, często bywałem w krajach, w których większość mieszkańców stanowią buddyści, miałem z tymi ludźmi dość bliską styczność…) i na tej podstawie swoje zdanie o „buddyjskości” filmu Weerasethakula mogłem sobie wyrobić. A już na pewno miałem prawo, by wyrazić o nim swoją opinię i podzielić się moimi odczuciami, jakich mi on dostarczył. Nie twierdzę, że mają być one obowiązujące :)
Ech, znowu się rozpisałem:
Ale to pewnie dlatego, że to lubię :)
2 czerwca, 2012 o 6:01 pm
Logosie, sądzisz, że Weeresethakul jest zbyt przesiąknięty Zachodem, by być buddystą, ale przecież Wschód nie ma monopolu na buddyzm. Żaden obszar świata nie ma monopolu na żadną religię, z małymi wyjątkami kilku religii, które mają bardzo niewielką liczbę wyznawców. Ja odebrałam twoje zdanie o tym, jakoby reżyser nie był w głębi serca buddystą – a czytałam też kilka z nim wywiadów, może nie tak dużo jak ty, w których twierdzi, że jest nim, że ta religia ukształtowała jego spojrzenie na świat – jako ocenę (tak czasem niektórzy oceniają religijność innych, po pozorach). Buddyzm ma tak wiele twarzy, że jak najbardziej można być przesiąkniętym Zachodem, ba, nawet pochodzić z Zachodu, i być buddystą. Bo to też nie jest taka religia, którą trzeba jakoś aktywnie wyznawać, kiedyś już o tym rozmawialiśmy, że to bardziej filozofia życiowa, nauka.
Nie, nie nie, wcale nie trzeba sięgać do źródeł, by czerpać z nich pewne inspiracje, czy koncepty, skąd ten pomysł? Jak sam Budda powiedział – kiedyś to już u ciebie nawet napisałam – chodząc po zasypanym liśćmi ogrodzie: „Moje nauki są jak jeden liść. Wszystkie inne to to, czego nie powiedziałem” (jakoś tak to było, nie dosłownie, ale idea była taka, że powstaje mnóstwo konceptów buddyjskich, a Budda nie powiedział wszystkiego. Dał szkielet, ale pozwolił nam dalej rozwijać tę filozofię według naszego uznania). Buddyzm też zakłada traktowanie siebie i wszystkiego dokoła z przymrużeniem oka, skąd więc wiadomo, że Wereesethakul nie puszczał oczka do widzów/krytyków/dziennikarzy mówiąc o inspiracji Einsteinem i Warholem? Ja uważam to za całkiem prawdopodobne :)
Co do „fake”… Hmmm…. Tak, oczywiście, każde dzieło, objekt, może do ciebie nie przemówić, możesz odebrać je jako miałkie, pozbawione przekazu, nieprzekonujące. Ja odebrałam film jako świeży, bowiem nigdzie wcześniej nie widziałam tak pokazanej filozofii (no, może w „Syndromes and a Century”, który uważam za lepszy film Wereseethakula, i ciekawszy). A tę sztuczność zrozumiałam właśnie tak, jak napisałam powyżej. Każde naśladownictwo życia, próba jego odzwierciedlenia będzie fałszywa. Tak to widzę i tak rozumiem wypowiedź Wereesethakula.
Wiesz, ja widzę, nie po raz pierwszy zresztą, że jeśli nie zgadzamy się ze sobą (ty i ja) to najczęściej wynika to z tego, że ty próbujesz wiele rzeczy/kwestii/dzieł sztuki/zjawisk odbierać bardziej rozumem, a ja emocjami. Nie racjonalizuję moich doświadczeń, ufam emocjom i często pamiętam moje emocje, gdy potem na chłodno piszę recenzje. To są po prostu dwa różne podejścia. Ale być może ty widzisz, że rozumem nie da się wszystkiego wyjaśnić, ja zaś zadowalam się tym, że się nie da, bo w ogóle czasem nie dopuszczam rozumu do głosu :)
O tak, co do języka, jakim się posługujemy, to zgadzam się w całej rozciągłości, że nas kształtuje, czytałam o tym niedawno wywiad z autorem jakiejś książki, który o tym pisał, niestety umknęło mi nazwisko (chyba Guy Deutscher, ale nie jestem na 100% pewna). Nie odżegnuję się od wpływów judeo-chrześcijańskich w kształtowaniu mojej osobowości, ale zawsze one były dla mnie czymś, czego nie mogłam emocjami objąć, uczyłam się chrześcijaństwa, podczas gdy filozofia buddyjska była w moim sercu. Dlatego tak łatwo, gdy dorosłam, było mi strząsnąć te wpływy chrześcijańskie jako obce, jakby ktoś otworzył moją klatkę i wypuścił mnie na wolność. Bo zrozumiałam, że w nic z tego, w czym zostałam wychowana (nie przez rodziców, bo oni chrześcijanami byli tylko powierzchownie), nie wierzę. Od małego wierzyłam w reinkarnację i inne koncepty, które wydawały mi się najoczywistsze na świecie. I wcale nieobce Zachodowi, ale faktycznie dość rzadko się o tym mówiło i pisało. Ale to też odbierałam sercem, a kwestie chrześcijaństwa zawsze były dla mnie jakimś tworem wyuczonym, wpojonym, sztucznym – na zasadzie: trzeba było powtarzać pacierz i chodzić do spowiedzi, by mieć dobre oceny z religii. Autentyczności katoliczki u mnie nigdy nie było, bo w sercu wierzyłam w coś innego.
Nie napisałam, że twój odbiór filmu jest problemem. Ale twój brak wiary w to, że „jego twórca oddaje w nim pewną zakorzenioną w mentalności i kulturze Wschodu, usankcjonowaną tradycją rzeczywistość religijną” wydaje mi się dość krzywdzący. Tzn. możesz w to nie wierzyć, twoje prawo jako widza, którego nie podważam, niemniej jednak zastanawia mnie czego oczekujesz. Jakbyś chciał mieć podaną rzeczywistość religijną zakorzenioną w mentalności i kulturze Wschodu? – swoją drogą „Wschodu” to może za szerokie określenie, to akurat Tajlandia, Wschód jest bardzo różnorodny, więc może nie pakujmy całego buddyzmu do jednego worka, bo jest wiele jego szkół i wpływów kulturowych na sposób, w jaki się żyje i wyznaje religię. Mnie się w tym filmie podobało właśnie to, że Wereesethakul nic nie tłumaczy. Tak jak Bergman nie wyjaśniał swego chrześcijańskiego punktu widzenia (od znajomego filmowca, muzułmanina, słyszałam, że „Siódma pieczęć” była dla niego nie do przebrnięcia, nic nie rozumiał z tego filmu, cała symbolika była enigmą, ale fascynującą enigmą), tak Wereesethakul nie tłumaczy swego. To jest dla mnie najautentyczniejsze w tym filmie, że nie idzie na łatwiznę, nie upraszcza, traktuje wszystko z lekkim humorem i pokorą (bo w buddyzmie wszystko jest jednym wielkim „maybe” lub „maybe not” :) ).
No i ja się rozpisałam… Ale czasem mnie ponosi :)
PS. Aha – nie chciałam cię urazić pisząc, że mało wiesz o buddyzmie. Ale rozpatrujesz film rozumowo, podpasowując różne kwestie do tego, co wiesz o buddyzmie i źródeł, z których, twoim zdaniem, reżyser powinien czerpać. A to nie tak, tak się nie da, bo nigdy nie będzie sie usatysfakcjonowanym efektem. Wówczas wynika, że w gruncie rzeczy patrzysz na powierzchnię buddyzmu, być może na jakąś konkretną jego szkołę, a reżyser czerpie z innej, dodawszy sporo wpływów popkulturowych i jakichś własnych fantazji. Czemu by nie?
3 czerwca, 2012 o 12:16 pm
Dziękuję za ciekawy i mądry komentarz.
Poruszyłaś kilka istotnych wątków. Aby się jednak nie rozwlekać, odniosę się tylko do paru z nich.
Mój odbiór kina (ale i sztuki też) jest jednak – czasem nawet bardzo – emocjonalny. Gdyby tak nie było nie pisałbym tych wszystkich tekstów, które zamieszcza na swoim blogu. Nie sądzę, że jestem typem „chłodnego intelektualisty”. Zresztą uznaję emocje za bardzo ważne – nie tylko w naszych kontaktach z innymi ludźmi i światem – ale i w samym procesie poznawania świata. Rozum to według mnie za mało. Sam podchodzę do niego (jego możliwości) z rezerwą (widzę, że czysty racjonalizm ze swoim utylitaryzmem, zrobił jednak w świecie wiele złego). Oprócz emocji, ważna jest także intuicja. (Nota bene, wydaje mi się, że mój stosunek do ludzi bardziej chyba jednak kreuje „serce”, niż intelekt.)
Myślę, że jednak większość ludzi odbiera świat (a zwłaszcza sztukę – kino, literaturę, muzykę…) przede wszystkim „trzewiami”: to jest ten pierwotny impuls poznawczy leżący ponad progiem naszej świadomości, czyli od nas niezależny), a dopiero później ten swój odbiór (reakcję, doświadczenie) racjonalizuje.
Podobnie było z moim zetknięciem się z „Wujkiem Boonmee”: dopiero po projekcji starałem się go ogarnąć rozumowo, czy też intelektualnie (pisząc recenzję), zastanawiając się dlaczego ten film mnie nie porwał, nie rozpalił emocjonalnie – tak jak to robiły (niektóre) inne filmy w przeszłości. Dopiero wtedy starałem się dociec przyczyn, znaleźć argumenty, wytłumaczyć to sobie… dlaczego tak zareagowałem, a nie inaczej.
Sprawa Chrześcijaństwa. Ja wyczuwam w Tobie (wydaje mi się, że jednak irracjonalną – co potwierdza Twoje przyznanie się do bardziej emocjonalnego odbioru świata) jakąś niechęć do Chrześcijaństwa. Myślę (nie wiem tego na pewno), że jest to jednak niechęć bardziej do Kościoła Katolickiego, (którego jednak niesłusznie utożsamiasz z Chrześcijaństwem) – do dogmatów, całej tej jego celebry, otoczki, sposobu traktowania wiernych… do samych katolików wreszcie – niż do Chrześcijaństwa per se, którego chyba tak naprawdę nigdy nie poczułaś i dobrze nie poznałaś (może właśnie dlatego, że – jak piszesz – Twoi rodzice byli Chrześcijanami tylko powierzchownie).
Ja nie będę ukrywał, że w głębi duszy (serca) czuję się jednak Chrześcijaninem (o ile agnostyk może się za takiego uważać) – ale bardziej w sensie kulturowym, niż dogmatycznym, związanym z „wiarą”. To mnie ukształtowało, wrosło we mnie – także w moje nerwy i mózg. Mimo, że wychowałem się w rodzinie katolickiej, to jednak sądzę, że nie mogę się uważać za katolika, bo od Kościoła (jeszcze w młodości) odszedłem, jestem kimś „niepraktykującym” – przestałem Kościół traktować jako Prawdę objawioną, jest on teraz dla mnie po prostu religijną instytucją stworzoną przez człowieka. W ogóle jednak, tak naprawdę, nie utożsamiam się w tej chwili z żadną religią „wyznaniową” (a już zwłaszcza z religią zinstytucjonalizowaną). To tak chyba musi być – skoro chcę być zgodny sam ze sobą, ze swoim sumieniem.
Oczywiście, że każdy człowiek ma prawo wyboru – konkretnej religii, ale też i tego, by uznać się człowiekiem areligijnym, agnostykiem, ateistą… Buddyzm nie jest religią „zamkniętą”, ograniczoną tylko do pewnego kręgu kulturowego – za buddystę mogą się oczywiście uważać także Europejczycy (choć ja dość sceptycznie podchodzę do tego, czy Europejczyk – którego mózg ukształtowany został w zupełnie innych warunkach, niż np. mózg rdzennego Azjaty wyznającego buddyzm – może dogłębnie „wejść” w filozofię i mentalność buddyjską, właśnie przez to ewolucyjne ograniczenie „innością” – nie tylko kulturową, ale i czysto morfologiczną, odnoszącą się do fizjologii i sposobu funkcjonowania mózgu, jako organu ciała). Co nie oznacza, że odrzucam wiarę w to, że Europejczyk nie może stać się dobrym buddystą – że nie może zaczerpnąć z buddyzmu tego co w jest w nim cenne, wartościowe, może nawet zbawienne; co po prostu będzie miało na niego dobry wpływ. Co ciekawe, ten sceptycyzm co do sensowności krzewienia (wzorem misjonarzy) buddyzmu w obcych mu kręgach kulturowych, podziela także sam Dalaj Lama, który (sam to słyszałem) zaleca nawet, by człowiek starał się jednak doskonalić przede wszystkim w obrębie religii, która była w jego życiu pierwsza.
* * *
A wracając jeszcze na chwilę do filmu Weerasethakula. Pisałem to już w komentarzu na twoim blogu, ale myślę, że warto o tym wspomnieć także i tutaj. Otóż ostatniej nocy, na przyjęciu u przyjaciół, spotkałem ludzi, którzy brali udział w pierwszym pokazie „Wujka Boonmeego” w Cannes. I opisywali mi reakcję widowni (festiwalowej, czyli raczej nieprzypadkowej, interesującej się bliżej kinem) – wielu widzów wyszło podczas projekcji, paru krytyków filmowych zasnęło, komentarze po filmie były raczej mało wybredne. Ale wszystko się nagle zmieniło (nawet sama percepcja filmu), kiedy „Wujek” dostał najwyższą nagrodę, czyli Złotą Palmę. Nagle film został obwołany niemalże arcydziełem, a krytycy którzy wcześniej spali,smażyli wielce pochwalne recenzje, wskazując na głębię dzieła tajskiego reżysera.
Nie wiem, może przejmuję się tym niepotrzebnie, ale mnie takie zjawiska – kombinacje-manipulacje, brak autentyzmu, snobowanie się, czy wyrachowanie – w sztuce rażą. (Pewnie dlatego o tym w ogóle wspominam.)
3 czerwca, 2012 o 1:31 pm
Zacznę od buddyzmu – Dalajlama jest niewątpliwie mądrym człowiekiem, ale nie jest dla mnie autorytetem (jak już kiedyś pisałam, a propos Laosu, on jest autorytetem buddystów ze szkół theravada, dość obcych mi kulturowo i mentalnie). Bliższy mi jest buddyzm zen, a im więcej o nim czytam, tym bardziej się przekonuję, że tak jest. Zen jest surowy, pozbawiony folklorystycznej otoczki, bardzo wymagający jeśli chodzi o intelekt, kładący nacisk na przeżycia, a nie na wiedzę, odchodzący od autorytetów, nie podkreślający roli Buddy i czczenia go. I dający wiele swobody. To tak w wielkim skrócie :)
Nie rozumiem twojej rezerwy odnośnie wyboru religii, bo gdyby faktycznie religia tak silnie miała być związana z otoczeniem, nie mielibyśmy tego fanatycznego chrześcijaństwa w Korei, tylu setek tysięcy chrześcijan w Chinach, muzułmanów w Malezji… Wydaje mi się, że twoje twierdzenia odnośnie mózgu ludzi dorastających w pewnej części świata, są mocno nienaukowe i niczym nie poparte. Co to znaczy, że mózg Europejczyka stanowi przeszkodę, by mógł dogłębnie wejść w filozofię i mentalność buddyjską? A jeśli ów Europejczyk wychował się w rodzinie buddyjskiej, a jeśli przenosił się co parę lat z kraju do kraju? A co z religijnymi mniejszościami, ludzie od wieków wyznają daną religię w krajach, w których inne religie są w większości. To samo mógłbyś powiedzieć np. w londyńskich muzułmanach, że wychowani w mieście, w których nie ma jednej przeważającej religii, nie mogą być dobrymi muzułmanami, buddystami, chrześcijanami, żydami itp. A to bzdura. Wiara nie jest tak silnie zależna od miejsca zamieszkania i wychowania. Nie jest związana z morfologią i fizjologią, Logosie!
Może i wyczuwasz we mnie niechęć do chrześcijaństwa, ale nie czuję osobiście tej niechęci, czuję obcość tej religii dla mnie, czuję jej ograniczenia. A ponieważ zmuszona byłam się nią interesować gdy dorastałam, nie fascynuje mnie dziś w tym stopniu jak inne religie, o których dorastając nie wiedziałam nic – bo w podstawówce nie uczyłam się o religiach świata, taki przedmiot miałam dopiero w liceum. Mogłabym długo wymieniać, czemu chrześcijaństwo jest mi obce, wspomnę tylko o najistotniejszych kwestiach (i to dotyczy właśnie religii per se, nie kościoła katolickiego, bo oddzielam politykę od religii): istnienie Boga stwórcy (nie do pojęcia i uwierzenia dla mnie), koncept grzechu (podobnie), wiązanie seksualności z moralnością (niezrozumiałe), wiara w życie pozaziemskie w tej formie, w jakiej jest to proponowane przez chrześcijan, zawierzenie Bogu – w nim szukanie przebaczenia, wynagrodzenia dobrych uczynków itp., akceptacja dla zabijania zwierząt dla pożywienia itd. Tych kwestii jest dużo i to są fundamenty. Nie jestem w stanie uwierzyć w istotę wyższą, Boga w jakiejkolwiek postaci, który miałby nad nami czuwać. Nie przeskoczę tego. Natomiast wpływy chrześcijaństwa na naszą kulturę szanuję bardzo i uznaję ich znaczenie.
Co do emocji vs. rozumu to jako człowiek wrażliwy nie możesz zupełnie wyłączyć emocji, nie to miałam na myśli. Ale że w ocenie sztuki w twoim przypadku rozum odgrywa dużo większą rolę niż w mojej. Ja pozostaję często przy tym, co nienamacalne, skojarzeniach, doświadczeniach, wrażeniach, metafizyce, a ty jednak starasz się dodać jakiś element „poznania dzieła szkiełkiem”.
***
Co do tego fragmentu, który wspomniałeś też u mnie, odpowiem u mnie :)
3 czerwca, 2012 o 2:07 pm
Wybacz, ale (z braku czasu) odniosę się teraz tylko do tego Twojego stwierdzenia:
„Wydaje mi się, że twoje twierdzenia odnośnie mózgu ludzi dorastających w pewnej części świata, są mocno nienaukowe i niczym nie poparte.”
Ja sobie tego nie wyssałem z palca, Chihiro. Czytałem niedawno artykuł, którego autorem był jeden z bardziej liczących się w świecie neurologów, gdzie przedstawił on wyniki (nie tylko swoich) badań mózgu, potwierdzające właśnie zróżnicowanie w budowie i morfologii mózgu w zależności od kultury (w tym i języka), w jakiej dany człowiek się wychowywał (kształtował). Niestety, uleciało mi z pamięci nazwisko tego naukowca. Nie mam też teraz czasu, żeby dokopać się w stercie pism do tego tekstu. A był on dla mnie tak ciekawy, że zamierzałem poświęcić mu nawet osobny wpis na Wizji.
Pisząc o tym, że w głębi serca czuję się Chrześcijaninem, nie miałem bynajmniej na myśli wyznawania przeze mnie „prawd wiary”, czy tym bardziej związanych z wiarą chrześcijańską dogmatów (na świat patrzę bardziej jako agnostyk). Chodziło mi raczej o bliskość „ducha” kultury chrześcijańskiej – w której centrum powinny leżeć (choć niestety, nie zawsze w praktyce leżą) takie wartości, jak miłosierdzie i współczucie, zrównanie wszystkich ludzi w obliczu Boga (nie ważne tu dla mnie: istniejącego, czy też nieistniejącego) – czyli to, co za sprawą Chrystusa (lub wyobrażenia o nim) pojawiło się w ludzkiej cywilizacji.
Zresztą, te wartości spotyka się również w buddyźmie (nota bene, istnieje wiele paralel i zbieżności między naukami Buddy i Chrystusa). Może również i dlatego czuję do buddyzmu swego rodzaju sympatię (o ile można to tak nazwać) – oprócz tego, że ciekawi mnie on jako koncepcja filozoficzna i światopoglądowa.