DZIKA ZWIERZYNA W YELLOWSTONE

Część III

.

Jeleń amerykański w Yellowstone – z tęczą po burzy

.

Ci, którzy chcą głaskać dzikie zwierzęta – „kochają” je.
Lecz dopiero ci, którzy respektują ich naturę
i pragną, by pozwolono im żyć normalnie,
kochają je prawdziwie.
Edwin Way Teale

Pozwólcie psu, by gryz, skakał i ujadał,
bo tak go stworzył Bóg.
Pozwólcie lwu, by ryczał i zwierzęta zjadał,
bo nie jest to natury wróg.
Issak Watts
„Święte piosenki dla dzieci” (1720 r)

       W ostatnich czasach nasz stosunek do dzikich zwierząt się zmienia. Ba, zadziwiające jest to, jak dzika zwierzyna może współczesnego człowieka zafascynować, choć nadal w fascynacji tej podziw miesza się ze zgrozą, pociąg z odpychaniem, ciekawość ze strachem. Być może pojawia się w tym tęsknota za bardziej lub mniej wyimaginowanym rajem utraconym, jakim było (ponoć) nasze niegdysiejsze życie w harmonii z przyrodą; być może to chęć dotarcia do źródeł, rdzenia naszej pierwotnej natury.
W dzikim terenie – w puszczach, rezerwatach, parkach narodowych – pojawienie się zwierząt wzbudza zwykle wielka ciekawość, czasem wręcz sensację, która graniczy z groteską. Zmotoryzowani turyści, wysypawszy się ze swoich pojazdów, otaczają dziesiątkami, a nawet setkami dzikiego osobnika, który na szczęście nic sobie z tego nie robi. Lecz to tylko namiastka kontaktu z przyrodą. Dopiero bliższe jej poznanie, częstsze i dłuższe przebywanie na łonie Natury, może pobudzić nasze upodobanie i miłość do przyrody.

SANKTUARIUM

      Park Narodowy Yellowstone jest dla dzikiej zwierzyny i jej entuzjastów prawdziwym sanktuarium. Nie ma na terenie Stanów Zjednoczonych (poza Alaską), drugiego takiego obszaru, gdzie żyłoby tak wiele ssaków. To właśnie one wzbudzają największe zainteresowanie każdego odwiedzającego park. Są wśród nich zarówno roślinożerne zwierzęta kopytne: ponad 3 tys. bizonów, 30 tys. jeleni amerykańskich (wapiti), kilkadziesiąt tysięcy jeleni „mulaków”; po parę tysięcy łosi, widłorogów i jeleni wirginijskich; kilkaset owiec gruborogich; jak również drapieżniki zdecydowanie mięsożerne, takie jak: wilki, lisy, kojoty, pumy, rysie, żbiki i łasice; oraz wszystkożerne niedźwiedzie – kilkaset czarnych, zwanych niekiedy baribalami (ich liczba nie jest przez słyżbę parku sprecyzowana) i około 200 – 250 grizzly (przy czym, na obszarze tzw. Większego Yellowstone, żyje ich ponad 1000).
Ta obfitość zadziwiła ludzi jeszcze przed powstaniem parku narodowego w 1872 r. Oto co na temat tej ziemi mówił jeden z poszukiwaczy złota, który zawitał tu dwa lata wcześniej: „Dotarliśmy do pięknej równiny, którą nazwaliśmy Równiną Buffalo, gdyż ujrzeliśmy tam tysiące spokojnie gryzących trawę bizonów… Widzieliśmy liczne jeziora i najwspanialsze góry na świecie. Spotkaliśmy też tam wszelkie odmiany łownej zwierzyny – oprócz bizonów, jelenie, niedźwiedzie i łosie”.
Podobne widoki ukazują się nam także dzisiaj, więc mamy wrażenie, iż czas się zatrzymał, a my zaglądamy w jego okna.

      A jest co oglądać: ponad 60 gatunków ssaków, 300 gatunków ptaków, kilkanaście gatunków ryb, 100 gatunków motyli, 10 gatunków płazów i gadów. Wszystkie nosi ziemia, w której glebie rośnie ponad 1100 gatunków roślin.

       Musimy sobie zdawać sprawę, że ten olbrzymi, niezwykle złożony i skomplikowany system jest całością. Utrzymuje równowagę, doskonale sam się reguluje, nawet w obliczu zmieniających się warunków naturalnych, z którymi ściśle jest powiązany, i od których jest uzależniony. A wpływa nań klimat, pory roku, żywioły… Każda istota żyjąca ma w tym układzie swoje określone miejsce, wypełniając tajemniczy i bliżej nam nieznany Plan i Cel Stworzenia. Należy to uszanować, nawet jeśli sposób w jaki odgrywa swoją rolę, może się wydać krwawy i brutalny. Niech rola człowieka polega na tym, by – jeśli nie możemy pomóc – niczego nie zepsuć, w myśl Hipokratesowej zasady: „po pierwsze nie szkodzić„. Warto o tym wszystkim pamiętać, stykając się z Naturą w Yellowstone, wkraczając w to cudowne królestwo roślin i zwierząt.

BIZON

Dziś na łąkach i w dolinach Yellowstone pasie się około 3 tys. bizonów. Jest to w Stanach Zjednoczonych największe, żyjące na wolności stado.
Bizony związane są z Parkiem Narodowym Yellowstone w bardzo szczególny sposób. Otóż właśnie tutaj, w Dolinie Pelikanów, przetrwały ostatnie dzikie bizony, niedobitki wielkiego zabijania w drugiej połowie XIX wieku. Kiedy policzono je w 1900 roku, okazało się, że jest ich raptem… 25 sztuk!
Mimo, że park narodowy istniał już od 1872 roku, nie było pieniędzy, pracowników, ani prawa, które by regulowało ochronę żyjących w nim zwierząt. Dlatego doszło do tak drastycznego wytrzebienia bizonów.
Pierwszą ustawę zabraniającą polowania na bizony uchwalono dopiero w 1894 roku. Wojsko stacjonujące wówczas w Yellowstone otrzymało rozkaz ochrony tych zwierząt.

Bizony w Dolinie Lamar

.

       Stado w Yellowstone było tak małe, że postanowiono je wzmocnić, sprowadzając bizony hodowane przez prywatnych właścicieli. W samym parku, od początku XX wieku zaczęto tworzyć ogrodzone rancza, w których utrzymywano ścisłą kontrolę nad bizonami. Najważniejszym, największym i najdłużej działającym było tzw. „Buffalo Ranch” w Dolinie Lamar. Na początku było w nim tylko 18 sztuk. W latach 40., kiedy ranczo likwidowano, było ich już 1 200. W tamtym czasie wrócono do koncepcji otwartego rancza i stopniowo dawano zwierzętom coraz większą swobodę. Stado hodowane w sztucznych warunkach zaczęło mieszać się z dzikim stadem z Doliny Pelikanów, które w międzyczasie rozrosło się do kilkuset sztuk. W latach 60. ograniczono ludzką ingerencję do minimum. Oznaczało to, że człowiek nie mógł już dłużej kontrolować liczebności, przemieszczania się i żywienia stada. Funkcje te przejęła Natura.

      Obraz bizonów pasących się w dolinach Lamar lub Haydena to jeden z najwspanialszych amerykańskich widoków.

       Bizon (Bison bison) jest zwierzęciem stadnym, roślinożernym. Pasie się przez całą dobę z przerwami na picie i trawienie. Sprawia wrażenie łagodnego i ociężałego, ba… nawet leniwego!. Jednak są to tylko pozory. Kiedy chce, może z miejsca przeskoczyć 2 metrowe ogrodzenie i biec z prękością 60 km/godz. Jest więc szybszy od niejednego konia. Cały czas pozostaje dziką bestią, więc spotkanie z nim może być niebezpieczne.
Bizonie stada znajdują się w ciągłym ruchu. Panuje w nich społeczny porządek oparty na dominacji jednych osobników nad drugimi. Przez większość roku stado podzielone jest na dwie grupy, które najczęściej pasą się osobno. Jedną stanowią krowy, cielęta i młodzież (liczy ono zwykle 20 – 70 sztuk), drugą byki (5 – 20). Obie grupy łączą się w lecie i żyją razem od końca czerwca do września. W międzyczasie ma miejsce ruja, trwająca zwykle 6 miesięcy. Kończy się ona w połowie września.

       Ruja to najbardziej gwałtowny okres w życiu stada. Jego monotonna rutyna przerywana jest wtedy brutalnymi walkami samców o dominację w stadzie i prawo do zapładniania samic. Byk, wybrawszy krowę, adoruje ją od kilku dni do… paru sekund. W rezultacie samica zachodzi w ciążę, która trwa 9 miesięcy. Pod koniec kwietnia lub maja rodzi się jedno cielę (rzadziej bliźnięta), które pozostaje z matką przez rok lub półtora, dopóki nie osiągnie pełnej dojrzałości. W ciągu pierwszej godziny swoje życia ciele staje na własnych nogach, a po trzech godzinach może już biegać. Młodymi opiekuje się nie tylko matka, ale i inne krowy biorące na siebie obowiązek „baby sitter„.
Bizony osiągają dojrzałość seksualną w wieku lat trzech. Kiedy samce pozbawione są towarzystwa krów, nie podkreślają swojej przewagi wobec siebie. Często żyją samotnie. Dopiero obecność samic w okresie rui pobudza hormony i wzmaga ich agresję. W zasadzie hierarchia ustalana jest wtedy pasywnie, zdarzają się jednak krwawe bitwy, w których jedno zwierzę ginie. W grupie samic dominacja jednej krowy nad drugą zaznacza się przez cały rok. To ona prowadzi stado, niekiedy i latem, kiedy dołączają do niego dorosłe samce.

Bizon

  W zimie bizony przenoszą się na inne tereny, gdzie panują bardziej znośne warunki. Np. te żyjące w Dolinie Haydena przechodzą w rejon gorących źródeł w dolinie rzeki Firehole, nieopodal gejzeru Old Faithful, gdzie zjawiska hydrotermalne powodują topnienie śniegu, odsłaniając karmę. Ogólnie rzecz biorąc jest to jednak najbardziej surowa i wymagająca pora. Bizon jest bardzo dobrze do niej przygotowany. Jednak w okresie szczególnie ciężkich zim, śmiertelność we stadzie jest duża. Nawet w normalnych warunkach połowa cieląt nie dożywa trzeciej wiosny.
Zimą bizon żywi się trawą, która często przykryta jest zaspą ponad metrowej grubości. Dostaje się do niej odrzucając na boki śnieg potężnym łbem i rogami. To właśnie wtedy przydaje się mu ten umięśniony garb i mocne karczysko. Przed skutkami mrozu chroni go dwuwarstwowe furto, które zrzuca na wiosnę, ocierając się o drzewa i głazy. W lecie bizon nosi płaszczyk z sierści, która jest ciemniejsza, sztywniejsza i krótsza.
Od czasu do czasu zwierzę tarza się, by się pozbyć drażniących go insektów. Na jego skórze tworzy się wówczas warstwa pyłu lub błota, będąca dodatkowym zabezpieczeniem przez złośliwcami. Garb przeszkadza mu jednak przewracać się z boku na bok. Najpierw więc bizon tarza się na jednej stronie, później wstaje i kładzie ponownie, by potarzać się na drugiej.

     W przeszłości największym wrogiem bizona był człowiek, który wszak zamienił się później cudownie w jego przyjaciela. Spośród wrogów naturalnych należy wymienić wilki, niedźwiedzie grizzly, pumy i kojoty. W życie dzikich zwierząt nie można jednak ingerować – np. poprzez ich izolację – bowiem drapieżniki spełniają pożyteczną rolę, będąc naturalnym regulatorem i organizatorem równowagi w przyrodzie. Największy wpływ na bizony ma jednak klimat. Surowe zimy potrafią zdziesiątkować stado.

      Nie ma już wielkich stad na preriach, rzadko więc widzi się bizony w ich stadnym galopie. A jest to zjawisko niezwykłe. Dopiero wtedy widać, jak silnym i nieujarzmionym żywiołem są w rzeczywistości te zwierzęta, tratujące wszystko na swojej drodze.
Obserwując bizony w Yellowstone, nie można zapomnieć o dramatycznych przejściach, jakie ma za sobą ten gatunek. Z tego też względu bardziej możemy docenić sposobność bezpośredniego zetknięcia się z tym wspaniałym zwierzęciem w jego naturalnym środowisku.
Wyruszając do Yellowstone można być pewnym spotkania z bizonem. Najlepszym miejscem do obserwacji są doliny Lamar i Haydena, a także okolice gejzeru Old Fauthful, czyli obszar między Górną a Dolną Kotliną Gejzerów, w dolinie rzeki Firehole. Czasem, choć rzadko, widuje się bizony w lesie, jednak najczęściej trzymają się one pastwisk. Bizony spotyka się również nad rzeką Madison, między skrzyżowaniem Madison a zachodnim wejściem do parku. Pojawiają się także czasem, zwłaszcza zimą i wiosną, w okolicach Mamucich Gorących Źródeł.

JELEŃ AMERYKAŃSKI

       Trudno sobie wyobrazić Yellowstone bez jeleni. Obdarzone majestatycznym porożem byki paradujące majestatycznie po łące, to jeden z klasycznych obrazów parku. Podobnie jak w przypadku bizonów, Park Narodowy Yellowstone okazał się azylem dla tych zwierząt, ginących w zastraszającym tempie wraz z europejską kolonizacją Ameryki.
Kiedyś rozpowszechnione na całym kontynencie, dziś ograniczone właściwie do środkowych i zachodnich stanów, najliczniej występują w rejonie Gór Skalistych. W Ameryce Północnej jest ich teraz około miliona, co stanowi zaledwie 10% pierwotnego stanu. Mogą żyć w różnych środowiskach: od pustynnych dolin, po ośnieżone góry i od nabrzeżnych lasów, aż po alpejskie tundry.

Jeleń amerykański (wapiti)

      Jeleń amerykański (Cervus elaphus) często określany jest jako wapiti. Słowo to pochodzi z języka Indian Szawnisów, oznaczającego „biały zad”. Rzeczywiście, tyłek jelenia jest bardzo jasny, lekko wpadający w beż. Sierść na całym ciele jest miedziano-brązowa, może też być jasna lub ciemna, w zależności od pory roku i miejsca zamieszkania. Dorosły byk może mieć w kłębie 1,5 m i ważyć średnio 300 – 350 kg; łania odpowiednio: 1,3 m oraz 200 – 250 kg. Najbliższymi krewnymi jelenia amerykańskiego są łosie, renifery karibu oraz mulaki i jelenie wirgińskie.

       Na wapiti, oprócz ludzi, polują niedźwiedzie, pumy, wilki i kojoty. Aby się zabezpieczyć przed tymi drapieżnikami, wapiti żyją w stadach. Kiedy stado się pasie, zawsze co najmniej jedno zwierzę czuwa, mając podniesioną głowę. Przez większość roku łanie i młodzież żyją w grupach lub luźnych stadach. W tym samym czasie samce również mogą przebywać razem, albo żyć samotnie. Takie jednopłciowe stada zwane są przez myśliwych „chmarami”. W okresie rui – mającej miejsce pod koniec lata i jesienią – łanie z młodymi formują mniejsze grupy zwane „haremami”, którym towarzyszą jeden lub dwa byki. Na ten czas roczne jelonki i pośledniejsze byki (tzw. „chłysty”) zazwyczaj wypędzane są ze stada.

       Tym, czym byk chce zaimponować łani, jest potężne i wspaniałe, ozdobione pięknymi rozłogami, poroże. Im wieniec większy, dorodniejszy, tym lepszy, gdyż świadczy o tym, że samiec jest zdrowy, silny i dobrze odżywiony. Są to informacje dla samicy, która czuje, że dany osobnik umie sobie radzić w życiu. Warto się więc mu oddać dla jego genów, by potomstwo było równie udane. Tym samym, z pokolenia na pokolenie, przekazywane są najczęściej najlepsze geny, co jest bardzo istotne dla dobra całego gatunku.

       Podczas gdy europejska sztuka ludowa strywializowała temat „jelenia na rykowisku”, czyniąc z niego symbol kiczu, to jesienne misterium godów, kiedy spotykamy się z nim w przyrodzie, wywiera niezapomniane wrażenie, stając się synonimem zewu dzikości. Ryk byka adresowany jest nie tyle do łani, co do rywali. Jak pisał Piotr Pukos w polskiej edycji National Geographic: „… długość ryku, jego doniosłość i tembr jest kodem, który wyczerpująco informuje o sile i determinacji byka oraz jego bezwzględnym poczuciu prawa własności do chmary (…) Długość i intensywność rykowiska zależy od liczby łań i konkurentów.

       Jeśli chodzi o wieńce, to intrygują one nie tylko łanie, ale i nas, obserwatorów. Warto wiedzieć, że każdego roku, wczesną wiosną na głowie samca wyrasta nowe poroże. Rośnie w niezwykle szybkim tempie – bywa, że 2,5 cm dziennie. Wzrost ten regulowany jest testosteronem, który z kolei wyzwalany jest w samcu przez zwiększoną dawkę dziennego światła, będącą skutkiem wydłużającego się dnia. W kwietniu poroża gęstnieją zupełnie, a pokrywająca je żylasta tkanka – w Ameryce określa się ją jako „velvet„, w Polsce zaś jest to scypuł – odpada. Wieńce są bardzo twarde – tym bardziej rozgałęzione, im byk jest starszy. Mogą ważyć do 18 kg. Ich budulec składa się z wapna, fosforu i w 50% z wody. Służą nie tylko do tego, by zrobić odpowiednie wrażenie na samicy, ale także do obrony przed drapieżnikami, jak również do walki z konkurującymi o dominację w „haremie” innymi bykami.
Wraz ze zmieniającymi się porami roku, migrują również stada wapiti zamieszkujące obszar Większego Yellowstone. W rejonie tym żyje ponad 90 tys. tych zwierząt, zaś w obrębie samego Parku przebywa ich w lecie ok. 30 tys., z czego większość, mimo migracji, pozostaje tu na zimę.

ŁOŚ

Te niezwykle poczciwe – jak się wydaje – zwierzęta są największymi przedstawicielami rodziny jeleniowatych. Zamieszkują Alaskę, Kanadę i północne rejony Stanów Zjednoczonych, żyją w podmokłych lasach liściastych. Łoś (Alces alces) występuję również w Azji i Europie, gdzie określany jest angielskim słowem „elk„, które w Ameryce odnosi się tylko do jelenia. Łosie nazywane są tu „moose„, które to słowo pochodzi z języka Indian Algonkinów i znaczy tyle, co „jedzący liście”.

Łoś

Samce łosia latem i jesienią imponują potężnym łopatowatym porożem, o ciężarze dochodzącym często do 20 kg. Potrzebne jest im ono w okresie rui do odstraszania i walki z innymi, rywalizującymi o samice, bykami. Ruja zaczyna się pod koniec sierpnia i może trwać aż do początku listopada. Gdy samiec zapłodni jedną samicę, idzie sobie szukać następnej. W tym czasie byki są nadzwyczaj agresywne, prawie nic nie jedzą, tracą znacznie na wadze. Później jednak nadrabiają straty, pasąc się zgodnie z dawnymi konkurentami, choć częściej samotnie. Poroże gubią w grudniu, w marcu zaczyna im wyrastać nowe, osiągając właściwe rozmiary w sierpniu, przed następną rują.

      Dorosły samiec w łęku ma ponad 2 m wysokości i waży średnio 500 kg. Klempa, czyli samica łosia, pozbawiona jest poroża, waży ok. 400 kg. Zwierzęta te żyją po dwadzieścia kilka lat. Największego łosia spotkano na Alasce. Był wysoki na 2,4 m, ważył 816 kg, a rozpiętość jego poroża wynosiła 2 m (zwykle jest to 1,5 m).
W fizjonomii łosia wyróżnia się długi masywny nos, opuszczona warga i bardzo charakterystyczny, zwisający pod gardłem „dzwonek”. Nogi i szyja są długie, uszy duże. To właśnie te nieproporcjonalne wymiary sprawiają, że jawi się on nam jako sympatyczny safanduła. Stąd też popularność łosi w formie maskotek.
Zwierzęta te mają dobry słuch i węch, gorzej ze wzrokiem.
Dopiero 5-letni byk ma szansę na pożycie z klempą, osiągając wtedy zdolność rozrodczą. Samica zaś osiąga ją znacznie wcześniej. Może być zapłodniona mając zaledwie półtora roku. Ciąża trwa 8 miesięcy, cielaki (1 lub 2), przychodzą na świat w maju lub z początkiem czerwca. Klempa opiekuje się młodymi łosiątkami troskliwie, a gdy zachodzi potrzeba, zaciekle staje w ich obronie. Jednak gdy mają one niespełna rok, są przez nią odpychane i od tego momentu muszą sobie radzić same. (Przypominają się tu słowa Josepha Addisona: „Czy to nie zdumiewające, że miłość zwierzęcego rodzica jest tak bardzo gwałtowna, kiedy trwa, i że nigdy nie trwa dłużej, niż to konieczne dla ochrony małych”. Chciałoby się dopowiedzieć: cóż, może to nie jest miłość – która jest domeną ludzi – a po prostu instynkt? Ot, taka zagwozdka filozoficzna.)

      Łoś jest roślinożerny. Zjada liście, gałązki, korę oraz rosnące w wodzie i na moczarach rośliny. Może tego zjeść 20 – 30 kg dziennie. Lubi zwłaszcza wierzbę, choć obgryza również osiki, klony, topole i brzozy. Czasem pasie się na łące, jedząc trawę – i robi to niekiedy… na klęcząco.
Do Większego Yellowstone łosie dotarły stosunkowo niedawno, bo w drugiej połowie XIX wieku. Dziś jest ich ok. 5 tys., z czego do 2 tys. żyje na terenie obu parków narodowych, Yellowstone i Grand Teton.
Latem łosie można spotkać najczęściej na zarośniętych mokradłach, nad obfitującymi w roślinność stawami lub na otoczonych drzewami liściastymi polanach. Rajem dla nich – a przy okazji i dla fotografów – jest rzadko odwiedzany przez turystów Willow Park, położony między skrzyżowaniem Norris a Gorącymi Mamucimi Źródłami. Częściej widywane są jednak w sąsiadującym z Yellowstone Parku Narodowym Grand Teton.

Niedźwiedzie czarne

NIEDŹWIEDŹ

       Przed nastaniem cywilizacji zachodniej, w Ameryce Północnej – od Alaski po Meksyk – żyły setki tysięcy niedźwiedzi polarnych, grizzly i czarnych. Wprawdzie żaden z tych gatunków nie wyginął, to jednak liczba zwierząt i teren ich zamieszkania skurczyły się ogromnie. Jeszcze do niedawna wyjątkiem była Alaska i dzikie ostępy Kanady, gdzie środowisko naturalne nie zmieniało się tak bardzo, jak na pozostałej części kontynentu, jednakże postępujące ocieplenie klimatu zaczęło zagrażać zwłaszcza niedźwiedziom polarnym.
Jeszcze w XIX wieku grizzly można było spotkać na całym amerykańskim Zachodzie – od Wielkich Równin aż po wybrzeże Kalifornii. Dziś niespełna 2 tysiące tych zwierząt żyje na terenach ograniczonych do Gór Skalistych w zasięgu dwóch Stanów: Montany i Wyoming – głównie w Większym Yellowstone oraz w leżącym na pograniczu Stanów Zjednoczonych i Kanady Paru Narodowym Lodowców. Występują one również w stanie Waszyngton. Należy wszak zaznaczyć, że w ciągu pierwszych dwóch dekad XXI w. ich populacja zwiększyła się dwukrotnie. Niedźwiedź czarny jest bardziej powszechny i występuje na szerszym obszarze. Widuje się go prawie we wszystkich amerykańskich stanach.

       Niedźwiedzie są z natury samotnikami. Każdy osobnik ma swoje upodobania i przyzwyczajenia – po prostu posiada swój charakter. Zwierzęta te są inteligentne, ciekawe świata. Nie znaczą ściśle swojego terytorium – jeśli wystarcza pożywienia, tolerują współbraci. Żyją jednak na dość wyraźnie określonym terenie „domowym”, gdzie znaleźć mogą wszystko, co jest im niezbędne do życia. Zdarza się, że znaczą niektóre drzewa, drapiąc je pazurami.
Podczas snu zimowego, przez kilka miesięcy niedźwiedzie nic nie jedzą, za to w lecie żywią się obficie. Są wszystkożerne. Jak zauważył kiedyś John Muir: „dla nich wszystko jest pożywieniem, z wyjątkiem granitu.” Jednak proporcje w ich pożywieniu są zaskakujące: 90% stanowią rośliny, a tylko 10% mięso. Nic więc bardziej błędnego, jak kojarzenie niedźwiedzia z polującą drapieżną bestią (na drugim biegunie tego mitu jest „misiowatość” różnych takich Uszatków i Kubusiów Puchatków). Generalnie bestia te jest jaroszem. Żywi się korzonkami, trawą, jagodami, kwiatkami, liśćmi, korą, orzechami, owadami, jak również padliną oraz zwierzyną upolowaną przez inne drapieżniki. Niedźwiedź z łatwością mógłby zabić jelenia, łosia, czy nawet bizona, jednak poluje dość rzadko, okazjonalnie – oszczędzając energię. Żerowiska zmienia sezonowo.

       Podobnie jak to jest z bizonem, jego ociężałość jest pozorna i myląca. Niedźwiedź jest bowiem zaskakująco sprawny, ma niezwykły refleks (znamienne są tu jego polowania na pstrągi i łososie) i potrafi niebywale szybko biec, osiągając prędkość 50 km/godz. Może więc w tym wyścigu mierzyć się z koniem, zaś człowiek nie miałby żadnych szans.
Instynkt rozrodczy samców budzi się wczesnym latem. Adoracją partnerek zajmują się zaledwie kilka dni. Wkrótce po zapłodnieniu samicy odchodzą i na tym właściwie ich obowiązki rodzica się kończą.
Rozwój płodu zatrzymany jest przez 5 -6 miesięcy, aż do momentu, kiedy samica, najadłszy się na zapas, spocznie w wymoszczonej liśćmi zimowej kryjówce. 6 – 8 tygodni później, w styczniu lub w lutym, rodzą się małe. Zwykle 1 do 3 – są ślepe i nieowłosione, wielkością przypominają wiewiórkę. Matka budzi się później, w marcu, jednak zimowe leże (pol. gawra) cała rodzina opuszcza dopiero na wiosnę (kwiecień – maj). Pod opieką matki małe pozostają przez całe lato, ucząc się życia. Zimę wszyscy spędzają razem, lecz na wiosnę, mające rok misie są przez niedźwiedzice odpędzane (w przypadku grizzly młode są z rodzicielką o rok dłużej). Dojrzałość rozrodczą osiągają w wieku 5 – 6 lat.

      Niedźwiedzie zapadają w sen zimowy, by przetrwać trudne miesiące. Kryjówki szukają w październiu lub listopadzie, czasem dopiero wtedy, gdy spadnie pierwszy śnieg. W czasie snu, do podtrzymania funkcji życiowych organizmu, zużywają nagromadzone wcześniej zapasy tłuszczu. Stan ten nie jest pełną hibernacją, w jaką zapadają np. świstaki, u których temperatura spada do kilku stopni C powyżej zera, i które potrzebują wiele czasu, by się z tego letargu obudzić. U śpiących niedźwiedzi temperatura obniża się zaledwie o kilka stopni, metabolizm nie jest tak bardzo spowolniony i – co najważniejsze – zwierzę pozostaje czujne oraz świadome tego, co się w jego otoczeniu dzieje. Może więc natychmiast zareagować na niebezpieczeństwo. Zdarza się, że w ciepłe i słoneczne dni zimowe, niedźwiedzie się budzą i szukają pożywienia. W lecie mogą być aktywne zarówno w dzień, jak i w nocy. Od czasu do czasu odpoczywają, ucinając sobie drzemkę na dziennych legowiskach (barłogach).

       W Yellowstone niedźwiedzie znalazły prawdziwy azyl, zwłaszcza grizzly, których środowisko naturalne w ciągu ostatnich 15 lat skurczyło się do 1% stanu pierwotnego kontynentalnej części Stanów Zjednoczonych. W 1975 roku grizzly znalazły się na liście zagrożonych gatunków. Szczęściem, na przełomie XX i XXI wieku ich populacja wzrastała i z tej listy zostały skreślone.

       Jak wykazuje historia parku, niedźwiedzie były w nim traktowane niezbyt przychylnie. Na początku polowano na nie bez ograniczeń, później ich obecnością pozwalano zabawiać się turystom. Nagminne było karmienie niedźwiedzi piknikowymi wiktuałami. Pozwalano też, by żerowały na śmietnikach, co miało służyć jako widowisko. Nie zdawano sobie sprawy, że dzikie zwierzę ginie karmione niewłaściwym pożywieniem i wskutek utrwalania w nim pewnych złych przyzwyczajeń. Na domiar złego, ciągle dochodziło do wypadków. Do lat 60. notowano ich średnio 40 na rok. Setki, a może i tysiące niedźwiedzi zabito.

Niedźwiedzica grizzly z małym (kolaż zdjęć zrobionych z odległości ponad 200 m)

       Z czasem coraz rygorystycznej zaczęto podchodzić do możliwości kontaktu zwierząt z człowiekiem. Wprowadzono surowe zakazy. Zbliżające się niedźwiedzie odstraszano, szczując psami. W ten sposób uczono je, by unikały ludzi – dla ich własnego dobra. A jednak obecnie spotkania z tymi zwierzętami w Yellowstone nie należą do rzadkości. Niedźwiedź, bez względu na to, jak może się wydawać sympatyczny, pozostaje zwierzęciem dzikim, groźnym i nieprzewidywalnym. W zasadzie unika konfrontacji z człowiekiem. Może jednak zaatakować, gdy poczuje zagrożenie – obawiając się o swoje małe, lub o zapasy żywności. Na szczęście jest to najczęściej atak pozorowany: niedźwiedź przybierając groźną postawę szarżuje, by stanąć gwałtownie w odległości dwóch, trzech metrów od domniemanego przeciwnika. W takich przypadkach ucieczka człowieka nie ma żadnego sensu, może wręcz pogorszyć sytuację. Najlepiej zwinąć się wtedy w kłębek, zakryć głowę rękami i pozostać w bezruchu. Czasem ratunkiem może być wdrapania się na drzewo, ale należy pamiętać, że niedźwiedzie czarne doskonale wspinają się po drzewach. Czasami robią to też grizzly. Te ostatnie są podobno bardziej agresywne od czarnych. Jednak, jak ktoś słusznie zauważył, w Yellowstone bardziej zagrażają ludziom samochody, utonięcia, lawiny, a nawet pioruny, niż niedźwiedzie.

     Grizzly (Ursus arctos horriblis) żyją wyłącznie na kontynencie Ameryki Północnej. Są spokrewnione z europejskimi i azjatyckimi niedźwiedziami brunatnymi. Na Alasce i w Kanadzie żyje ich obecnie ponad 50 tys., zaś na pozostałej części około 3,200. Największe skupisko grizzly znajduje się w Większym Yellowstone (jest ich tu ponad 1000, zaś w samym parku narodowym 200 – 250) Jeszcze lepsze warunki mają te zwierzęta w położonym dalej na północ Parku Narodowym Lodowców: mimo mniejszej powierzchni, jest tam ich ok. 300.
Pierwszymi białymi, którzy zobaczyli niedźwiedzie grizzly, byli w XVI w. hiszpańscy konkwistadorzy, szukający na Południowym Zachodzie miast ze złota. Kiedy zakładano pierwsze osady na terenie dzisiejszej Kalifornii, żyło tam sporo grizzly. Nieco później ostał się tylko jeden… na kalifornijskiej fladze.

      Postura, siła i nieustraszona natura tych zwierząt sprawiła, że dla ludzi grizzly stały się postrachem i to odzwierciedliło się w naukowej nazwie Ursus arctos horriblis, co, tłumacząc z łaciny, znaczy „straszny niedźwiedź”. Dziś, spośród dzikiej zwierzyny Yellowstone, grizzly wzbudzają największy respekt.

       Niedźwiedź czarny (Ursus americanus) cieszy się lepszą opinią, niż grizzly, aczkolwiek mniejszym zainteresowaniem naukowców i badaczy. Toteż wiemy o nich zdecydowanie mniej, mimo że jest ich więcej (nie ma obecnie dokładnych danych o ich liczebności, ale jest ich dużo więcej, niż grizzly). Wcale nie muszą być czarne, jak sugeruje nazwa. Sierść tych zwierząt może mieć różny kolor. Często brązowe osobniki mylone są z grizzly. W tym samym miocie małe mogą być różnej maści, a nawet pochodzić od innych ojców, jako że niedźwiedzice ulegają różnym partnerom podczas tej samej rui.
Tym, co odróżnia ich od grizzly – oprócz budowy ciała (bardzo charakterystyczny „garb” u grizzly) – to umiejętność chodzenia po drzewach (umożliwiają im to mocne ostre pazury, które u grizzly są przytępione). Wydają się słabsze i nie tak brutalne, jak grizzly, a jednak okazują się dla człowieka bardziej niebezpieczne, głównie dlatego, że jest ich więcej. (Według jednej z alaskańskich agencji ochrony środowiska w latach 2000 – 2017 niedźwiedzie zabiły 48 osób. W tych tragicznych wypadkach 25 ataków dokonanych było przez niedźwiedzie czarne, zaś 21 przez grizzly.)

WILK

      Wilczego wycia nie było słychać w Yellowstone przez kilkadziesiąt lat. Dopiero od niedawna zwierzęta te można spotkać w parku.W połowie lat 90. sprowadzono je tutaj z odległej północno-zachodniej Kanady.

       Obserwowanie życia wilków (Canis lupus) może być fascynujące. Trzymają się one razem w stadzie, zwykle jest to kilka sztuk. Czasem wataha liczy 15 – 20 wilków. Stado takie jest dość precyzyjnie zorganizowane, panuje w nim porządek i hierarchia, każdy ma tu określoną rolę, pozycję i zadania. Grupie przewodzi najsilniejszy osobnik zwany samcem alfa. Pomaga mu w tym dorodna samica alfa. W zasadzie tylko ta para bierze udział w rozmnażaniu, co pozwala zachować w normie liczebność stada, umożliwia też przekazywanie najlepszych genów.
Ruja zaczyna się pod koniec zimy. Ciąża u wilczycy trwa około 2 miesięcy. Rodzi się zwykle 4 do 7 małych wilczków, choć zdarza się też ponad 10. Najsłabsze i najbardziej chorowite osobniki często nie są w stanie przetrwać okresu szczenięctwa, wobec czego zabijane są niekiedy przez dorosłe wilki. Całe stado bierze udział w żywieniu i wychowywaniu młodych. Organizowane są nawet „szkoleniowe” polowania, gdzie młodzież uczy się przetrwania w trudnych warunkach, jakie stwarza w lesie walka o byt. Po roku podrośnięty wilczek może opuścić stado. Trudno go wtedy odróżnić od dorosłego wilka, choć dojrzałość seksualną osiągnie dopiero za rok.

Wilk

      Wilki mogą wyglądać różnie. Wśród udomowionych przez człowieka psów najbardziej do nich podobny jest owczarek niemiecki. Sierść wilków ma najczęściej kolor szary, choć może też być czarna, brązowa, a nawet biała. Jej gęstość zależy od klimatu i pory roku.
Samiec waży zwykle 40 – 60 kg, samica 35 – 45 kg. Od końca puszystego ogona do czubka nosa wilk może mierzyć do 2 metrów, wysoki zaś jest na 70 – 80 cm. Wilki są trzy razy większe od kojotów, trudno więc jest je z nimi pomylić.

       Zwierzęta te są znakomitymi myśliwymi. Trzymają się w paczce, by poradzić sobie z upolowaniem dużych ssaków. Polują głównie na sarny i jelenie wapiti, także na bizony, łosie, widłorogi i dzikie owce. Zdarza się, że wilki testują wpierw ofiarę a zabijają dopiero wtedy, gdy odkryją jej słabość. Z tych powodów oszczędzane są jelenie najzdrowsze i najsilniejsze. Uzupełnieniem wilczej karmy są gryzonie, króliki, ryby, a nawet owady. Nie gardzą też trawą i jagodami. Mogą pościć przez kilka dni, by pom udanym polowaniu, zjeść 5 – 6 kg mięsa na raz.
Wilki mają doskonały węch i słuch oraz specyficzny sposób komunikowania się. Biegają prędkością 50 – 60 km/godz. i są zdolne pokonywać dziennie 60 – 70 km. Wbrew popularnej famie księżyc w pełni nie inspiruje ich do wzmożonego wycia. Wilki wyjąc mają swoje bardziej racjonalne powody, a słyszeć się mogą z odległości kilkunastu kilometrów.

      Najłatwiej można spotkać wilki w Dolinie Lamar, w północno-wschodniej części parku, zimą i wiosną. W dzień nie są one zbyt aktywne, bardziej ożywiają się pod wieczór. Często przebywają tam, gdzie pasą się stada wapiti. Żyją także w Dolinie Haydena, w okolicach Górnej Kotliny Gejzerów, oraz na Wyżynie Blacktail. Zawędrowały również do kotliny Jackson Hole i do Parku Narodowego Grand Teton. Populacja wilków w Yellowstone wynosi niewiele ponad 100 sztuk, więc nie są one zbyt często spotykane.

KOJOT

      Nazwę swą zwierzę to zawdzięcza Aztekom, którzy określali go słowem „coyotl„. Indianie wierzyli, że kojot był pierwszym zwierzęciem na ziemi i będzie też… ostatnim. Jego łacińska nazwa brzmi Canis latrans, co w tłumaczeniu oznacza „szczekający pies”. Rzeczywiście, jest to chyba najbardziej rozszczekany i rozwyty drapieżnik amerykański, a jego „pieśni” znane są doskonale myśliwym i ranczerom. Bliskimi krewniakami kojota są wilki (w Ameryce znany jest on nawet jako „wilk preriowy”) i szakale.

       W XX wieku obecność kojota ograniczona była właściwie do prerii, która jest jego naturalnym środowiskiem, oraz do północno-zachodnich połaci kraju. Teraz jest on wszechobecny. Wykazuje niebywałe zdolności adaptacyjne, gdyż zamieszkuje prawie cały kontynent Ameryki Północnej, aż po Panamę. Pod koniec XX wieku dotarł nawet do Nowej Anglii i na Florydę. Ta ekspansja, paradoksalnie, spowodowana była rozwojem cywilizacji zachodniej.

Kojot

Kojoty zwykle są szaro-bure, mogą też być jasno-szare, rudawe lub ciemno-szare. Wielkością przypominają średniego psa. Dorosły samiec waży 10 – 12 kg, choć te żyjące w górach mogą być nawet dwa razy większe. Są szybkie – biegają z szybkością 40 – 50 km/godz. Mają doskonały słuch, węch i wzrok. Żywią się głównie gryzoniami, które stanowią 80% ich naturalnego pożywienia, choć mogą jeść wszystko: padlinę, ryby, owady, koty, jaszczurki, węże; także owoce: jabłka, jagody, orzechy, melony. Grzebią w śmietnikach, podkradają żywność zwierzętom domowym. Z natury są samotnikami, lecz niekiedy łączą się w kojocie watahy, kiedy polują na większe zwierzęta: owce, cielęta, sarny i (sporadycznie) bizony. Bywają utrapieniem ranczerów, gdyż w ciągu nocy mogą wykraść kilka, a nawet kilkanaście owiec z jednej hodowli.
Samiec wybiera sobie jedną samicę, zazwyczaj na całe życie. Parzą się w zimie, ciąża trwa około 8 tygodni. W kwietniu lub w maju rodzi się od 3 do 9 szczeniąt, a w określonych warunkach (zwłaszcza wtedy, gdy liczba kojotów na danym terenie spada) więcej (do 17!) Jednakże zaledwie 20% miotu zdolne jest przetrwać pierwszy rok.

      Kojoty mogą żyć kilkanaście lat, choc rzadko osiągają wiek 10 lat, ponieważ są tępione przez ludzi. Co roku ginie z tego powodu 30 – 50% dorosłej populacji kojotów. Sezonowe straty, jakie wyrządzają te zwierzęta hodowcom owiec i bydła, wynoszą kilka milionów dolarów. Tyle samo wydaje się na walkę z kojotami, używając do tego celu nawet samolotów, z których myśliwi strzelają do tych zwierząt. (Pewien rekordzista zabił 42 kojoty w ciągu 6 godzin, 230 w ciągu miesiąca. Tylko w 1992 roku na zachód od Mississippi zastrzelono ok. 100 tys. kojotów.)

      Człowiek w swoim zadufaniu – choć nierzadko z dobrymi intencjami – usiłuje kontrolować Naturę. Efekty często są opłakane, czego przykładem jest tępienie kojotów. Otóż najprawdopodobniej właśnie to, wraz z wytrzebieniem wilka, przyczyniło się do tak gwałtownej ekspansji terytorialnej kojotów. Brzmi to niewiarygodnie, ale takie są fakty. Po pierwsze, zajęły one miejsce swych silniejszych krewnych – wilków. Po drugie – jako zwierzęta wyjątkowo sprytne i inteligentne – wykształciły mechanizmy obronne, które zdumiewająco rekompensowały im straty. Jedną z niezwykłych właściwości tych zwierząt jest to, że im gwałtowniejszy spadek populacji, tym większa ich rozrodczość. Samica w normalnych warunkach rodzi od 3 do 5 małych, kiedy jednak zachodzi potrzeba, liczba miotu wzrasta do kilkunastu szczeniąt. Ciągle nie wiadomo, jaki mechanizm tu działa.

      Kojoty uczą się niezwykle szybko, są bardzo ostrożne, zazwyczaj unikają człowieka, choć potrafią być wścibskie i natarczywe. Łatwo przystosowują się do życia w pobliżu ludzkich osiedli, a nawet w miastach, ale na terenach rzadziej zabudowanych. Jeśli łączą się w stada, to ich hierarchia jest podobna, jak u wilków. Mogą się też z nimi parzyć, czego rezultatem jest hybryda. Podobnie, zdolne są do mieszania się z psami.

       W Większym Yellowstone liczba kojotów sięga obecnie kilka tysięcy, jdnakże gdy ponownie pojawiły się tu wilki, doszło do jej zmniejszenia. Kojoty w Yellowstone są dorodniejsze od swych preriowych pobratymców. Dość łatwo można je odróżnić od wilków, są bowiem od nich dwukrotnie mniejsze, mają węższe głowy, krótsze nogi i zwykle opuszczony ogon, który wilk trzyma raczej podniesiony. Zarówno w Yellowstone, jak i w Grand Teton, kojoty można spotkać w każdym miejscu, przy drogach, pod lasami i na otwartej przestrzeni.

Puma

PUMA

       Puma, zwana inaczej kuguarem lub panterą, występuje na szerokim obszarze obu Ameryk, od Jukonu po argentyńską Patagonię. Niezwykłe zdolności adaptacyjne pozwalają jej na życie w skrajnie odmiennych środowiskach. Równie dobrze mogą to być ośnieżone góry czy lasy surowej Kanady, jak i tropikalna amazońska dżungla. W języku angielskim puma określana jest jako „mountain lion„, czyli „górski lew”. Można więc ją uznać za coś w rodzaju amerykańskiej wersji afrykańskiego lwa. Określenie „górski” jest jednak nieco mylące, bowiem pumy w Stanach Zjednoczonych żyją również na bagnach południowej Florydy, gdzie nie ma gór (najwyższa „góra” w tym stanie liczy raptem… 100 m. wysokości!). Łacińska nazwa tego zwierzęcia brzmi Felis concolor, co znaczy „jednokolorowy kot”. Najczęściej pumy są rude, brązowe lub szare. Mogą żyć kilkanaście lat (12 – 18), osiągając wagę od 50 do 100 kg, wysokość 60 cm i długość 3 m (z ogonem).

      Drapieżniki te są urodzonymi myśliwymi – szybkie, zwinne, silne i sprężyste. Są mięsożerne, żywią się głównie sarnami, choć zapolować mogą też na każde inne zwierze. Niebywałe są ich zdolności łowne. Puma jest w stanie z miejsca skoczyć na odległość 10 – 15 m i na wysokość 6 m. Nic się jej nie stanie, gdy skoczy z wysokości 20 m. Zdarzyło się, że puma zabiła 400 kg krowę i zawlokła ją 100 metrów dalej. W Górach Skalistych drapieżniki te atakowały również dzieci.
Pumy nie potrafią gonić dłużej ofiary, dlatego też ich polowanie polega na nagłym ataku, w którym powalają zwierzę, zaduszając je lub podgryzając gardło. Z tego względu zwierzęta te nie były oszczędzane przez ludzi. Do niedawna systematycznie je tępiono, również w obrębie Parku Narodowego Yellowstone. Tylko w jednym, 1914 roku, zabito ich tu 19, natomiast w latach 1917 – 25 zastrzelono 121. Do polowania używano psów. Oblicza się, że w całej Ameryce, w ciągu niespełna pół wieku, z rąk człowieka zginęło aż 67 tys. pum. Zostały one wytępione we wszystkich stanach leżących na wschód od Mississippi, z wyjątkiem Florydy. Dziś prawie wszędzie pumy są już pod ochroną. Jedynie w Teksasie można polować na nie bez ograniczeń.

      Na Zachodzie żyje obecnie kilkanaście tysięcy pum, lecz w Yellowstone ich liczba najprawdopodobniej nie przekracza 50. Również i te drapieżniki są z natury samotnikami. Znaczą swoje terytorium, lecz w okresie rui, która może mieć miejsce w różnych okresach roku, samiec i samica są przykładnymi kochankami przez całe… dwa tygodnie. Śpią wtedy i polują razem. Ciąża trwa 3 miesiące. Rodzą się zwykle 2 lub 3 kocięta, które pozostają z matką przez rok lub dwa.
Pumy unikają ludzi, żyją w trudno dostępnych górzystych rejonach parku, polują w nocy. Wszystko to sprawia, że w Yellowstone widywane są niezwykle rzadko. Nawet nie wszyscy etatowi pracownicy widzieli pumę na własne oczy. A jednak można je ujrzeć, zwłaszcza w Dolinie Lamar, oraz w dolinach rzek Yellowstone, Madison, Gallatin i Gardiner. Spotykano je również w Grand Teton.

INNE ZWIERZĘTA

       Z wyjątkiem pumy, wszystkie omówione dotychczas zwierzęta występują w Większym Yellowstone dość powszechnie, dlatego poświęcono im osobną uwagę. Kilka z nich, jak np. bizony, czy niedźwiedzie grizzly, to prawdziwe wizytówki Parku Narodowego Yellowstone, który jest przecież jedną z najważniejszych enklaw dzikiej zwierzyny w skali światowej. Jest oczywiste, że uwaga turystów odwiedzających Yellowstone skupia się na wielkich ssakach – bizonach, łosiach, jeleniach i niedźwiedziach, jednak park poszczycić się może wieloma innymi ciekawymi gatunkami. Jest on schronieniem dla innych zwierząt kopytnych, takich jak widłorogi, owce górskie, jelenie mulaki, śnieżne kozły czy jelenie wirgińskie. Są tu również inne drapieżniki, większe i mniejsze: lisy, rysie, żbiki, łasice… Im także wypada przypatrzeć się bliżej.

Widłoróg

     Widłorogi (Antilocopara americana), zwane również (niezbyt poprawnie) antylopami widłorogimi, unikają lasów i jako zwierzęta, których główna obroną jest szybkość, żyją na otwartych przestrzeniach, zarośniętych bylicą preriach i stepach. Dlatego w Yellowstone nie spotyka się ich tak często, jak na niższych, położonych bardziej na wschód rejonach, stanu Wyoming, gdzie są dosłownie wszędzie. Niemniej, spotkanie widłoroga w obu parkach – Yellowstone i Grand Teton – nie należy do rzadkości. Te wdzięczne i fotogeniczne zwierzęta wyróżniają się od saren i jeleni bardziej kontrastowym ubarwieniem i charakterystycznym łbem udekorowanym rogami, które rzeczywiście przypominają widły (samice także mają rogi, tylko w formie szczątkowej,  o wiele mniejsze od samca). Widłoróg jest bardzo starym i odrębnym gatunkiem. Spokrewniony z afrykańską gazelą, uważany jest za najszybsze zwierzę Ameryki Północnej. Podobno może biec z prędkością ponad 90 km/godz.

Jelenie mulaki (Odoceileus hemionus) i jelenie wirgińskie (Odoceileus virginianus) są kuzynami wapiti. Dość łatwo jest odróżnić je od tych ostatnich, gdyż są od nich zwykle trzy razy mniejsze. Mulaków w obu parkach (Yellowstone i Grand Teton) jest kilka tysięcy, a na obszarze Większego Yellowstone ponad 80 tys. Swoją nazwę zawdzięczają wielkim jak u muła „łyżkom”, czyli uszom. Są szare, ogon mają biały, ale czarno zakończony (stąd nazywane są niekiedy po angielsku „blacktailed deer” – sarnami czarno-ogoniastymi). Odróżniają się tym od nieco mniejszych jeleni wirgińskich, których ogon jest wprawdzie z wierzchu ciemny, lecz biały pod spodem i wygląda jak biała chorągiewka, gdy wystraszona sarna uciekając podnosi go do góry. (Stąd angielska nazwa „whitetailed deer„, co oznacza „sarnę z białym ogonem”.) Jelenie wirgińskie mają sierść jasną, rudobrązową, białe podbrzusze oraz charakterystyczne białe „okulary” i podgardle. Spośród wszystkich gatunków zwierzyny płowej, jeleni wirgińskich jest w Ameryce Północnej najwięcej. Są bardziej niż mulaki tolerancyjne wobec cywilizacyjnej obecności człowieka, toteż najwięcej ich jest w zagospodarowanych rolniczo rejonach oraz w położonych niżej dolinach rzek. Mulaki wolą natomiast dzikie podgórza, a nawet górskie stoki. Z tych względów widok jelenia wirgińskiego w Yellowstone zdarza się stosunkowo rzadko. Częściej możemy zobaczyć mulaka i jego niezwykłe podskoki, kiedy to sprężyście odbija się czterema łapami i na cztery łapy spada.

Owce górskie (Ovis canadensis), zwane też dzikimi lub kanadyjskimi (ang. „bighorn sheep„) to amerykański odpowiednik europejskich muflonów. Są wspaniałym symbolem Gór Skalistych, jednak w samym parku Yellowstone, pozbawionym w zasadzie odpowiednich dla nich warunków, jest ich mało. Znakomicie przystosowane do życia w surowych, górskich warunkach, świetnie dają sobie radę w środowisku, które dla innych zwierząt byłoby zabójcze. Nie lubią lasów, ale na skalnych stromych zboczach czują się jak ryba w wodzie. Tryki, czyli samce, obdarzone są imponującymi, skręconymi spiralnie rogami, które mogą stanowić 12% wagi całego ciała. Im te rogi większe, tym wyższy status barana w stadzie. O hierarchii decydują też walki w czasie rui. Samice mają rogi proste i malutkie, toteż czasami mylone są z kozami. Kilkadziesiąt przedstawicieli tego gatunku mieszka na stokach góry Washburn i gdzieniegdzie na północnych, górskich, trudno dostępnych obrzeżach parku. W sumie jest ich w tych rejonach ok. 400 sztuk. Z Grand Teton wystraszyli je alpiniści i turyści.

Blisko spokrewnione z górskimi owcami, jak również – co niektórych zaskakuje – z bizonami, są kozły śnieżne (Oreamnos americanus) – ostrorogie stworzenia pokryte śnieżnobiałą sierścią. W Yellowstone nie są to zwierzęta autochtoniczne, bowiem przywędrowały tu z innych obszarów, zwłaszcza z Montany, gdzie dla celów myśliwskich zostały nie tak dawno wprowadzone przez człowieka. Bardzo rzadko pokazują się ludziom w Yellowstone. Mogą stanowić zagrożenie dla tutejszych dzikich owiec i alpejskiej flory

Żbik

      Rysie (Lynx canadensis) i żbiki (Felis rufus) to drapieżne koty, jakie obok pumy zamieszkiwać mogą Yellowstone. Widywane są tu jednak niezwykle rzadko. Ryś jest nieco większy od żbika, ma szare zabarwienie i niezwykle szerokie łapy ułatwiające mu chodzenie po śniegu. Odróżniają go od żbika charakterystyczne „pędzelki” na uszach. Żbik ma, podobnie jak to jest u lamparta, cętki i krótki, biały od spodu, ogon.
Mięsożerne lisy oraz zwierzęta z rodziny łasicowatych są również obecne w Yellowstone, choć mniej rzucają się w oczy: kuna (ang. marten), łasica (weasel), rosomak (wolverine), norka (mink), wydra (otter), borsuk (badger), skunks (skunk), fretka (ferret) i szop (racoon).

      Nie brakuje też oczywiście gryzoni: myszy, szczurów, wiewiórek, pręgowców amerykańskich (chipmunk), nornic, piżmowców i piesków preriowych. Wyróżniają się świstaki, jeżozwierze oraz bobry – największe amerykańskie gryzonie, które ledwie przetrwały w Yellowstone, tępione bez umiaru przez dawnych traperów.
Dla uzupełnienia galerii małych ssaków, wymieńmy także nietoperze, ryjówki, króliki i zające. Naturalnie, są tu również płazy, gady, owady… Jednak opis całego złożonego i bogatego mikrokosmosu yellowstońskiej fauny wykracza poza cel i tematykę tej pracy.

PTAKI

      Ptaki są jak ludzie – im więcej o nich wiemy, tym bardziej nas zadziwiają. Maja jednak tę przewagę, że nigdy nie zawodzą, ani nie rozczarowują.
Jeśli rozglądniemy się uważniej, dostrzeżemy wielu ptasich mieszkańców Parku Narodowego Yellowstone. Nie musimy podzielać pasji zakochanego w kanarkach Ptaśka, bohatera głośniej powieści Whartona, ani nawet zdolności obserwacyjnych Johna Muira, który dał nam genialny opis jednego z kalifornijskich ptaszków, aby docenić to, jak bardzo stworzenia te wzbogacają nasz świat. Doprawdy warto się nimi zainteresować.

     W całym ekosystemie Większego Yellowstone spotyka się w różnych porach roku ok. 300 gatunków ptaków. Natomiast w obrębie parku narodowego mieszkają na stałe 42 gatunki. Różnica ta spowodowana jest dość surowymi warunkami, jakie panują w parku zimą. Pod tym względem wiele ptaków nie ma takich zdolności przystosowawczych, jak inne zwierzęta. Z tego powodu większość skrzydlatych istot spotkanych wiosną, latem lub jesienią w Yellowstone, to rezydenci sezonowi, albo ptaki, które zatrzymały się tu na jakiś czas, przelatując z południe na północ, lub odwrotnie.

      Ptaki migrują z różnych powodów. Poszukiwanie żywności to tylko jeden z nich. Zimy spędzają zwykle na południu, w tzw. „ciepłych krajach”, natomiast lata na północy, gdzie klimat wiosną łagodnieje. W swoich wędrówkach mogą pokonywać olbrzymie odległości. Mały niepozorny ptaszek zwany świstułką Wilsona, latem rozmnaża się w Yellowstone, zaś na zimę przenosi się do (odległej o 11 tys. km!) Afryki. Rekordzistką jest tu jednak rybołówka arktyczna, która każdego roku leci z Arktyki na oddaloną o 35 tys. km Antarktydę.

      Poszczególne gatunki ptaków żyją w określonych środowiskach. Decydujący jest nie tylko sposób i rodzaj pożywienia, jakie ptak może znaleźć tam, gdzie zamieszkuje. Także samo środowisko wpływa na jego zachowanie, budowę i inne właściwości. Blisko rzek i jezior spotkać możemy ptaki polujące na ryby. Są wśród nich drapieżniki – orły i rybołowy oraz ptactwo wodne: gęsi, czaple, żurawie, kaczki, cyranki, perkozy, nury, zimorodki, mewy, a nawet łabędzie i pelikany. W lasach żyją sowy, sójki orzechówki, sroki, drozdy, dzięcioły, mysikróliki; na łąkach i w krzakach głuszce, jastrzębie, wróble, słowiki; w górach orły przednie, zięby, myszołowy, kruki i wrony.
Ptasie pożywienie jest bardzo różnorodne i obejmuje nasiona roślin, owady, płazy, ryby, gady, małe ssaki; również mrówki, dżdżownice, koniki polne, żuki, larwy, ślimaki, pająki, żaby, węże, gryzonie, ćmy, a nawet inne ptaki i padlinę.

      Oto kilka najbardziej charakterystycznych ptaków spotykanych w parku Yellowstone i okolicach.

       Dość powszechne są gęsi kanadyjskie, najliczniejsze przedstawicielki tutejszego ptactwa wodnego. Właściwie przebywają latem w Yellowstone przelotnie, dosłownie i w przenośni. Nad wodą czują się jak u siebie w domu, choć żywią się głównie trawą. Dlatego najczęściej widzimy je, jak pasą się na sąsiadujacej z wodą łące. Podróżują stadnie, formując charakterystyczny klucz w kształcie litery „V”. W parku zimują tylko nieliczne – w pobliżu gorących źródeł, gdzie cieplej i gdzie trawa nie jest przysypana śniegiem.

      Swego czasu na terenie Większego Yellowstone rozegrała się batalia o przetrwanie łabędzia trębacza, największego przedstawiciela ptactwa wodnego na świecie. Łabędzie te prawie doszczętnie zostały wytrzebione, bowiem ich pióra poszukiwane były przez modystki dla ozdoby damskich kapeluszy. Z tych samych względów ciężki czas nastały też dla innych ptaków, np. żurawi, czy głuszców. Z setek tysięcy łabędzi, przy życiu, w latach 20, pozostało zaledwie 60 sztuk. Postanowiono jednak odrodzić gatunek, zakładając w latach 30., położony na zachód od Yellowstone, rezerwat Red Rock Lakes National Wildlife Refuge. Wysiłki te przyniosły sukces. Obecnie blisko 1000 tych pięknych ptaków żyje na obszarze Większego Yellowstone.

Pelikany

.

       Pelikany, jako ptaki morskie, kojarzą się bardziej z oceanem i klimatem subtropikalnym, a jednak te wielko-dziobe stworzenia można spotkać również w Yellowstone. Występujący tu amerykański pelikan biały wzbudzał niegdyś spore kontrowersje. Planowano nawet wysłać strażników parku, by zdeptali pelikanie jaja. Ptaki te obwiniano za roznoszenie pewnego pasożyta, od którego ginęły pstrągi. Na szczęście nie dopuszczono do tego, kiedy okazało się, że na zachód od Gór Skalistych jest tylko osiem aktywnych kolonii, gdzie pelikany się rozmnażają. Dziś sytuacja tych ptaków zmieniła się diametralnie. Na jedną z wysp Jeziora Yellowstone, na której gnieżdżą się pelikany, wstęp jest zabroniony. Istnieje też zakaz pływania motorówkami w jej sąsiedztwie, by nie burzyć spokoju zakładających rodzinę pelikanów. Ptaki te łatwo można odróżnić od innych skrzydlatych stworzeń. Mają bowiem bardzo charakterystyczne dzioby wyposażone w dużą rozciągliwą kiszeń skórną, do której pakują zdobycz, aby ją później strawić. Czasem polują zespołowo, naganiając sobie nawzajem ryby. Znakomicie latają i nurkują, a rozpiętość ich skrzydeł dochodzi i 2,8 metra. We wrześniu wyruszają na południe. Zimę spędzają na pacyficznych wybrzeżach Meksyku i Kalifornii.

     Za najszlachetniejszego z żyjących w Yellowstone ptaków uważa się bielika amerykańskiego. Orły generalnie uznawane są za ptaki królewskie, imponują ludziom, więc wiele państw całego świata – w tym Polska – ma go w swoim godle. Bielik amerykański, jedyny endemiczny orzeł Ameryki Północnej, stał się również ptakiem narodowym i symbolem Stanów Zjednoczonych, choć Benjamin Franklin, wybitny fizyk, przyrodnik, filozof i mąż stanu, optował za… dzikim indykiem.
Amerykanie ptakowi temu nadali nazwę „bald eagle„, bynajmniej nie dlatego, że jest on łysy. Słowo „bald” we współczesnym języku angielskim rzeczywiście oznacza „łysy„, jednak dawniej znaczyło też „biały„. Jednoznaczna jest natomiast naukowa łacińska nazwa ptaka: Haliaaetus leucocephalus. Ostatni wyraz znaczy dosłownie „białogłowy”.

Bielik amerykański

     Podobnie, jak to było z innymi gatunkami zwierząt w Ameryce, orzeł ten był bardzo zagrożony. Jednakże, wzięty pod ochronę kilkadziesiąt lat temu, dość szybko się odrodził. Dziś na terenie Stanów Zjednoczonych (nie licząc Alaski) żyje ponad 300 tysięcy tych ptaków (ich liczba w latach 2009 – 2021 czterokrotnie się zwiększyła). Na Alasce jest ich ok 50 tysięcy.
Bieliki amerykańskie w normalnych warunkach żyją 15 – 20 lat, w niewoli mogą żyć nawet do 30 lat. Siedząc mają 1 m wysokości; rozpiętość skrzydeł dochodzi u nich do 230 cm. Samice są trochę większe od samców, ważą 5 – 6 kg. Orły fruwają zwykle z prędkością 30 – 65 km/godz., często krążą lub szybują, gdy jednak pikują, ich szybkość może dochodzić do 160 km/godz. (Najszybszy pod tym względem jest jednak sokół wędrowny, spadający na ofiarę z prędkością do 300 km/godz!)

      Ptaki te swoją nazwę zawdzięczają białemu zabarwieniu piór na łebku, co widoczne jest dopiero u dorosłych, 4 – 5 letnich osobników. Zwłaszcza bieliki młode mylone są dość często z orłami przednimi, których pióra na głowie i karku mają żółtawy odcień (stąd ich angielska nazwa „golden eagle” – orzeł złoty), co jest widoczne dopiero z z bliskiej odległości. (Z daleka orzeł przedni wydaje się jednolicie brązowy.)
Bieliki żywią się głównie rybami, które wyławiają z wody za pomocą swych ostrych i mocnych szponów. Nie gardzą też padliną i śniętymi rybami. Gniazda budują na drzewach rosnących nad brzegami rzek i jezior. Są monogamiczne – partnera wybierają sobie jednego, na całe życie.

     Orły przednie, dla odróżnienia, nie są specjalistami w łowieniu ryb, częściej polują w podgórskim terenie na małe kręgowce, takie jak myszy, króliki, węże, zaskrońce… Gnieżdżą się zazwyczaj na skalnych półkach. Oba gatunki orła okupują więc różne nisze ekologiczne, nie wchodząc sobie w drogę.
W samym parku jest stosunkowo mało orlich gniazd (w chwili obecnej – 2023 r. – monitoruje się 28). Sporo tych orłów widuje się tu wczesnym latem, lecz są to orły migracyjne, które wracają z Północnego Zachodu, gdzie zimują. Yellowstone jest właściwie jednym z przystanków na ich drodze. W ten sposób przez ten park – jak i przez Grand Teton – może się w sezonie przewinąć kilkaset orłów. Bardzo ważna dla reprodukcji tych ptaków jest przepływająca przez Kotlinę Jacksona (Jackson Hole) rzeka Snake.

      Pracownicy Parku Narodowego Grand Teton znają niektóre – przebywające na stałe w Kotlinie Jacksona – orły z imienia. Sławę w latach 90. XX w. zdobyła para Martha i George, przez kilkanaście lat zamieszkująca brzeg rzeki Snake. Strażnicy opowiadali o niej zwłaszcza tym, którzy powątpiewali w ptasią inteligencję. Kiedyś Martha i George mieli gniazdo na rosnącej nad samą wodą topoli, w którym wychowywali swoje małe i skąd obserwowali rzekę. Jednak pewnego razu drzewo zwaliły bobry i orle gniazdo popadło w ruinę. Orla para odbudowała swój dom, ale już kilkadziesiąt metrów od brzegu – i to na drzewie iglastym, którego, jak wiemy – i co niewątpliwie wykoncypowały orły – bobry nie podgryzają. I jak tu mówić z pogardą o „ptasim móżdżku”?

RYBY

      Dziwić może widok wędkarzy stojących w rzekach Parku Narodowego Yellowstone, gdzie zabronione jest łowienie i polowanie na cokolwiek. Zgodnie z prawem nie wolno zabić myszy, ani nawet komara, więc jak można łowić ryby? Sarkastycznie odniósł się kiedyś do tego Samuel Johnson: „Łowienie na muchę może być bardzo przyjemną zabawą, ale już wędkowanie porównać można do kija – z robakiem na jednym końcu i głupcem na drugim”. (Wędkarze proszeni są o zniesienie tej cierpkiej i dość zjadliwej uwagi z humorem.)

Odmiany pstrąga żyjące dziś w wodach Yellowstone. Przed pojawieniem się białych. pływał tu jedynie pstrąg cutthroat

     Całkowity zakaz łowienia ryb na terenie parku może być kwestią czasu, na razie jednak, każdego roku blisko 100 tys. wędkarzy dostaje (wykupuje) pozwolenie na wędkowanie w wodach Yellowstone. Ten liberalizm ma długą tradycję i wiąże się z tym, że do tej pory ryby nie są uważane właściwie za dziką zwierzynę, a w związku z tym nie podlegają ochronie. (Jak wiadomo ryby głosu nie mają, co tylko pogarsza ich sytuację.) Zakazy polowania, które wydawano już pod koniec XIX wieku, nie dotyczyły łowienia ryb. Jeszcze w 1917 roku dla gości w hotelach nad Jeziorem Yellowstone przyrządzano dania z ryb złowinch w tymże jeziorze. Sami wędkarze, nie tak dawno temu, schwytane ryby gotowali sobie w gorących źródełkach (patrz: Fishing Cone w Kotlinie West Thumb).

      W przyzwoleniu na wędkowanie niebagatelną rolę odgrywają też oczywiście pieniądze. Lokalna ekonomia zyskuje z tego tytułu kilkadziesiąt milionów dolarów rocznie. Za sprzęt, pozwolenia, akomodację trzeba przecież płacić.

       Woda pokrywa ponad 5% powierzchni parku. Znajduje się tu blisko 1000 rzek i strumieni oraz 220 jezior, w tym największe wysokogórskie jezioro w Ameryce Północnej, które notabene jest w gronie 100 największych jezior na świecie. Mogłoby się wydawać, że od zarania było tu rybne Eldorado, ale prawda jest inna. Przed przybyciem człowieka było tu stosunkowo mało ryb. Spośród 18 gatunków ryb żyjących obecnie w parku, (21 w całym ekosystemie Większego Yellowstone), jest tylko 12 gatunków rodzimych. Pozostałe sprowadził człowiek.

     Dla porównania, w leżącym na wschodzie Stanów Zjednoczonych, czterokrotnie większym Parku Narodowym Wielkich Gór Dymnych, naliczono aż 70 różnych gatunków ryb. Różnica wynika stąd, że Appalachy, w obrębie których znajduje się ten park, są bardzo starym łańcuchem górskim i kształtowały się przez dziesiątki, a nawet setki milionów lat (na początku były wysokie jak dzisiejsze Himalaje), natomiast Yellowstone jeszcze 10 tys. lat temu przykryty był grubą czapą lodowców. Tutejsza fauna i flora rozwinęła się więc znacznie później. Rozprzestrzenianie się ryb było ograniczone naturalnymi barierami, jak np. wodospady, góry, czy suchy ląd.

     Yellowstone przecina Wododział Kontynentalny (Continental Divide), czyli linia dzieląca zlewiska dwóch oceanów: Pacyfiku i Atlantyku. W obrębie Większego Yellowstone znajdują się źródła rzek, które dają początek trzem najpotężniejszym systemom rzecznym amerykańskiego Zachodu. Rzeki Yellowstone, Madison i Gallatin wpadają do Missouri, która łączy się dalej z uchodzącą do zatoki Meksykańskiej Mississippi (zlewisko Atlantyku); rzeka Green łączy się z Kolorado mającą swoje ujście w Zatoce Kalifornijskiej; zaś Falls i Snake z Kolumbią, która wpada do Pacyfiku. Nic więc dziwnego, że ten stosunkowo czysty ekosystem jest bardzo ważny, wpływając na jakość środowiska naturalnego  sporej części kontynentu Ameryki Północnej.

       Obfitość możliwości łowienia ryb w Yellowstone jest szeroko znana, choć ich czystość biologiczna pozostawia wiele do życzenia. System wodny się nie zmienił, jednak dopuszczono się wielkiej manipulacji biologicznej. Do 1959 r. masowo zarybiano tutejsze rzeki, strumienie i jeziora. Nie uniknięto błędów. Łosoś atlantycki się nie przyjął, inne wprowadzone gatunki zaczęły zagrażać rodzimym, do tego stopnia, że zaczęto je później wytruwać, by nie opanowały całego systemu. Dobrze tylko zaadaptowało się kilka rodzajów pstrąga: tęczowy, brązowy, źródlany i jeziorny. Dotychczas występował tu tylko jeden rodzaj pstrąga – cutthroat (zwany inaczej pstrągiem łososiowym lub łososiem Clarka), którą to nazwę ryba zawdzięcza czerwonej prędze między skrzelami, sprawiającej wrażenie, jakby ryba pływała z poderżniętym gardłem.

       Spośród tych nowych gatunków, największe kłopoty w Jeziorze Yellowstone są z drapieżnym pstrągiem jeziornym, który zdominował cały tutejszy rybostan. Cierpi na tym zwłaszcza pstrąg łososiowy, prawowity mieszkaniec, kilkanaście razy mniejszy od pstrąga jeziornego, który żywi się innymi rybami, a bywa nawet kanibalem. Osiąga niekiedy wagę ponad 40 kg. (Dla porównania, dorosły pstrąg łososiowy waży zwykle ok. 2 kg.) Jest trudno dostępny, żyje na większej głębokości, z dala od brzegu. Jego obecność w jeziorze redukuje niebezpiecznie liczebność pstrąga łososiowego, co z kolei zagraża egzystencji tutejszych drapieżników, dla których ryby są głównym pożywieniem. Tylko białe pelikany każdego roku zjadają ok. 140 ton ryb wyławianych z Jeziora Yellowstone. Rybami karmią się również orły bieliki, rybołowy, fretki, norki, a nawet niedźwiedzie. Same ryby zjadają zaś plankton, larwy, owady, algi, żaby i mniejsze ryby.

       Od sztucznego zarybiania parku odstąpiono kilkadziesiąt lat temu, gdy okazało się, że nie jest to dobre, nawet z punktu widzenia wędkarzy. Zwykle ryby wprowadzone przegrywają z tubylczymi. Zanim jednak zginą, pochłoną sporo żywności, co wpływa na zmniejszenie rybostanu. Poza tym gatunki mieszają się genetycznie, co akurat w tym przypadku nie jest zjawiskiem korzystnym dla ryb.
W latach 70. wprowadzono kolejne obostrzenia dla indywidualnych wędkarzy. Liczbę ryb, jakie można było złowić, ograniczono do trzech (od tego są odstępstwa, w zależności od gatunku i miejsca). W niektórych rzekach dozwolono jednie łowienie „na muchę”. Gdzie indziej wprowadzono restrykcje, co do rodzaju przynęty. W zasadzie zatrzymać można było tylko rybę, która nie była dłuższa, niż 32 cm. Ustalono odcinki, gdzie bez względu na wielkość, wszystkie ryby należało z powrotem wypuścić do rzeki, nie robiąc im krzywdy (jakby wyciąganie z wody na ostrym haku nie było dla niej krzywdą).
Obecnie cierpliwi wędkarze – sportowcy, nurzający się w rzece Yellowstone lub Madison, wszystko co złowią wypuszczają z powrotem do wody. Podobno każdy pstrąg jest w sezonie wyławiany średnio 9 razy, a niektóre z nich 2 – 3 razy dziennie! Obrońcy tego procederu utrzymują, że tylko 3% rybiej populacji ginie z tego powodu. Ogólnie – jeśli tylko statystyki mówią prawdę – z ok. 600 tys. ryb łowionych corocznie w Yellowstone, 96% wypuszczanych jest z powrotem na wolność.

       Nieopodal miejsca, gdzie rzeka Yellowstone wypływa z jeziora, jest most zwany Fishing Bridge, który jeszcze w latach 60. oblężony był przez wędkarzy. Dziś łowienie z mostu jest zabronione, ale oblegany jest on w dalszym ciągu, tyle że przez ludzi, którym przyjemność sprawia samo patrzenie na to, jak świetnie czuje się ryba w wodzie, gdy nikt jej nie niepokoi.

* * *

UWAGA: Chciałbym w tym miejscu podziękować (niestety, nieżyjącej już) Pani Danucie Nowakowskiej, z którą miałem kiedyś przyjemność podróżować po Amerykańskim Zachodzie – i która była korektorką tego tekstu. (Z różnych względów Jej korektę uwzględniłem dopiero w obecnej wersji internetowej.) Dziękuję raz jeszcze, Pani Danuto. Kiedy teraz poprawiałem tę pracę, była Pani przy tym obecna – w mojej pamięci. Myślę, że tekst ten zyskał na tym niepomiernie. Jestem za to bardzo wdzięczny.

PS. Wpis powyższy jest fragmentem (pierwszej w języku polskim) monografii Parku Narodowego Yellowstone opublikowanej w odcinkach w prasie polonijnej („Dziennik Chicagowski”, „Dziennik Związkowy”). Obszerne jej fragmenty trafiły również do mojej książki „Podróże”. Poprzednie części były wstępem do parku i jego historii (TUTAJ) oraz prezentacją jego najciekawszych miejsc (TUTAJ). Kolejna, IV część, poświęcona będzie klimatowi, pożarom, kolorom i innym ciekawostkom dotyczącym tego najsłynniejszego parku narodowego na świecie. Wszystkie dane zostały uaktualnione w maju 2023 roku.

Stado bizonów przeprawiające się przez rzekę Yellowstone

.

GALERIA

.

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

UWAGA: zarówno tekst, jak i zdjęcia objęte są prawami autorskimi.

.

YELLOWSTONE – miejsca

Część II

.

Różnorodność i niezwykłość Parku Narodowego Yellowstone jest zdumiewająca. Miejsc do odwiedzenia jest wiele, wybór jest tym trudniejszy, im krótsza nasza wizyta w parku. Aby ułatwić wszystkim zainteresowanym rozeznanie w największych atrakcjach tego regionu, konieczne wydaje mi się choć szkicowe opisanie głównych obszarów i miejsc, z których każde w jakiś szczególny sposób godne jest uwagi. Są one niczym fragmenty wielkiej mozaiki: dopiero wszystkie razem składają się na pełen obraz tej niezwykłej krainy.

.

Morning Glory Pool

W zasadzie Matka Ziemia jest nam znana
i właściwie wszędzie podobna,
lecz tutaj wszystko jest do gruntu zmienione,
jak gdyby należało do jakiegoś innego świata
John Muir

JEZIORO YELLOWSTONE

       Największe wysokogórskie jezioro w Ameryce Północnej, jedno ze 100 największych jezior świata. Położone na wysokości 2357 m n.p.m., szerokie na 32 km, ma linię brzegową, która liczy 177 km. Głębokie średnio na 40 m, choć są otchłanie, gdzie od dna jest ponad 100 m, a w najgłębszym miejscu 118 m.
Jezioro zostało uznane za serce parku, ale nie wydaje się to być zbyt fortunnym skojarzeniem. Bowiem przez większość roku pokryte jest ono lodem i śniegiem: nawet w lecie temperatura wody wynosi zwykle 10 st. C. Jest więc za zimno, aby się kąpać, chociaż można popływać łódkami i kajakami, czy powędkować. W jeziorze żyją pstrągi cutthroat, a od niedawna również inne ich rodzaje, sprowadzone tu przez człowieka. Rocznie, ptaki wodne i drapieżne, głównie pelikany, wyławiają z jeziora kilkaset ton ryb. Ryby stanowią pożywienie żyjących tu fretek, orłów, rybołowów, a nawet niedźwiedzi.
Z północnego krańca jeziora wypływa Rzeka Yellowstone, choć jej źródło nie znajduje się w jeziorze, a poza granicami parku, w górach Absaroka. Ciekawostką jest, że gdybyśmy odcięli jezioro od wszystkich jego dopływów, potrzeba byłoby aż 11 lat, by z Rzeką Yollowstone wylała się zawarta w nim woda.

       W rejonie zwanym Zachodnią Kotliną Kciuka (West Thumb Basin) znajduje się Fishing Cone, mały krater wrzącej wody, który we wczesnej historii parku zdobył sławę, gdyż można w nim było ugotować złowioną obok rybę, nie ściągając jej nawet z haczyka. Do jednej z największych atrakcji, jeszcze w pierwszej połowie ubiegłego wieku, należało przywdzianie kucharskiego fartucha oraz czapki i zrobienie sobie nad dymiącym stożkiem pamiątkowego zdjęcia z ugotowanym, zwisającym z kija, pstrągiem. Praktyki tej zakazano, gdy okazało się, że spożywając taką rybkę można się podtruć. Dziś nielegalne jest nawet zejście z wyznaczonego szlaku, które może się skończyć dość wysoką grzywną.

       O każdej porze roku Jezioro Yellowstone urzec może swoimi nastrojami, przestrzenią i kobaltowo-niebieską barwą, kontrastującą z ośnieżonymi szczytami widocznych za wodą gór. W lecie jego spokój i wyciszenie zakłócić mogą jednak popołudniowe burze, choć bez wątpienia zyskuje wtedy na tym dramatyzm scenerii.

GÓRNA KOTLINA GEJZERÓW

       Prawie wszyscy turyści odwiedzający Park Narodowy Yellowstone przybywają do Górnej Kotliny Gejzerów. Nic dziwnego: znajduje się tu największa koncentracja gejzerów na świecie, no i, naturalnie, każdy chce zobaczyć w akcji ten najsłynniejszy – Old Faithful. Zdaniem większości jest to najciekawsze miejsce parku, jeśli chodzi o występowanie, różnorodność i bogactwo zjawisk hydrotermalnych.
Górna Kotlina Gejzerów jest dość rozległa obszarowo, ciągnie się przez 3 km wzdłuż rzeki Firehole. Mimo obecności ludzi, surrealizm tutejszych scenerii jest uderzający. Rzadko gdzie mamy tak dojmujące poczucie, że oto znaleźliśmy się nad potężnym kotłem gotującej się wody, która wszelkimi możliwymi otworami i szczelinami usiłuje wydostać się na powierzchnię. Nie mijamy się w tym z prawdą, gdyż rzeczywiście, pod nami – i to niezbyt głęboko – znajduje się coś w rodzaju paleniska, czyli skalna komora pełna gorącej magmy. Zasnute parą wzgórza, na których zjawia się czasem dzika zwierzyna, podziemne pomruki, gwizdy, posykiwania i bulgot… wszystko to składa się na ten niezwykły wizualno-dźwiękowy spektakl, jaki serwuje nam w tym miejscu Natura.

Gejzer Old Faithful

Gejzer Old Faithful, mimo że położony na skraju kotliny, stanowi centrum zainteresowania wszystkich, wyznaczając w swojej okolicy rytm ludzkiej aktywności. Uważany jest powszechnie za wizytówkę Parku Narodowego Yellowstone. Setki, a nawet tysiące widzów, mniej więcej co pięć kwadransów, zbierają się wokół gejzeru, oczekując na niezapomniane widowisko. Odkryto go dopiero w 1870 r. podczas ekspedycji Washburna i już wówczas zadziwił on swoim zachowaniem uczestników wyprawy, którzy na dwa dni rozłożyli się obozem nieopodal. Dzięki niezawodności w erupcjach, nazwano go wówczas „Old Faithful”, czyli „Stary Wierny”… i tak już pozostało do dzisiaj.
W rzeczywistości Old Faithful nie jest tak punktualny, jak się sądzi. Na pewno nie można regulować według niego zegarków (zresztą w epoce Iphonów nikt już teraz tego nie musi robić). Przeciętnie wytrysk pojawia się co 80 min, choć przerwa między wybuchami wahać się może od 45 do 110 min. Podczas erupcji gejzer wyrzuca z siebie ok. 14 – 32 tys. litrów gotującej się wody i pary na wysokość 30 – 55 m. Trwa to zwykle od półtorej do 5 min. I pod tym względem możemy na „Starym Wiernym” polegać.
Mówi się, że Old Faithful zachowuje się jak prawdziwy impresario i jego popisy to czystej – i gorącej – wody show-meństwo. W lecie na spektakl ten czeka zwykle parę tysięcy ludzi. W odległości kilkudziesięciu metrów od gejzeru ustawiono koncentrycznie – jak w amfiteatrze – ławki, gdzie zbiera się widownia. Old Faithful znakomicie dozuje napięcie, niczym według dobrego scenariusza. Drażni się, pluska, pomrukuje – gra preludia, uwertury – by wreszcie w finale wystrzelić w górę imponującą fontanną pary i wody.

       Jednak, oprócz niego, znajduje się tu wiele innych atrakcji. Kotlina wypełniona jest całymi tuzinami ciekawych gejzerów oraz setkami fumaroli i gorących źródeł, wśród których nie znajdziemy dwóch takich samych.
Nieopodal „Starego Wiernego” znajduje się hotel Old Faithful Inn, uważany za największą na świecie konstrukcję z drewnianych bali. Zbudowany na początku ubiegłego wieku w stylu przypominającym wielkie hotele (lodges) amerykańskiego Zachodu, gospoda Old Faithful (w j. ang. „inn” oznacza właśnie gospodę, zajazd) jest surowa, ale jednocześnie solidna i wystawna. Największe wrażenie robi wnętrze: przestronne, wielopoziomowe foyer zajmujące prawie całą przestrzeń głównego budynku, ze wspaniałym sklepieniem, drewnianymi balkonami i ogromnym kamiennym kominkiem pośrodku. Gościom udostępnia się tylko dwa pierwsze poziomy. Był czas kiedy można było wyjść na sam szczyt, lecz po jednym z większych trzęsień ziemi, wyższe pietra zamknięto. Jeden z poziomów ma przedłużenie na zewnątrz, gdzie tworzy widokowo-rekreacyjny taras, skąd na świeżym powietrzu można obserwować erupcję Old Faithful i innych gejzerów kotliny. Ewentualnie zrelaksować się i odpocząć z kubkiem (pysznej tutaj) kawy w ręku.

ŚREDNIA KOTLINA GEJZERÓW

       Kotlina ta, choć nie wzbudziła zachwytu znanego pisarza Rudyarda Kiplinga („Księga dżungli„), który nazwał ja „Poletkiem Diabła”, przyciąga dziś i zadziwia rzesze gości. Znana z bajecznie kolorowego, olbrzymiego Grand Prismatic Spring, największego – i kto wie, czy nie najpiękniejszego – gorącego źródła na świecie. Jego średnica wynosi ponad 120 m. Całą paletę barw można zobaczyć przechodząc drewnianym pomostem obok źródła, jednak dopiero widok z lotu ptaka uwidacznia jego nieziemską, fantastyczną kolorystykę, przypominając gigantyczne oko jakiegoś ognistego ptaka – niebieskie w środku, przechodzące w zieleń, obramowane żółcią i rozchodzącymi się promieniście pastelowymi plamami brązów, czerwieni i pomarańczy. (Uwaga: ze szlaku Fairy Falls Trail, można zobaczyć  Grand Prismatic Springs z góry. Umożliwia to punkt widokowy znajdujący się na zboczu sąsiadującego ze źródłem wzgórza.)

Kraina Wiecznych Czarów – jak nieziemska. (Kotlina Porcelanowa w Kotlinie Gejzerów Norrisa)

.

KOTLINA GEJZERÓW NORRISA

       Są tacy, którzy uważają to miejsce za najciekawszy rejon aktywności hydrotermalnej w Yellowstone. Można powiedzieć, że jest to kotlina dla koneserów, choć na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie jakiejś krajobrazowej dewastacji – pobojowiska po ekologicznej katastrofie. W rzeczywistości stanowi ona bogaty kalejdoskop gorących źródeł i gejzerów, a martwota i spustynnienie są pozorne. Na małym skrawku tego obszaru mogą żyć miliardy mikroskopijnych stworzeń – niektóre z nich wytrzymują temperaturę pond 100 st. C panującą w źródle, które jest ich domem.
Kotlina Norrisa jest unikalna z kilku względów. Przede wszystkim to najstarsza z wszystkich gejzerowych kotlin parku, a może i na kontynencie. Woda gotuje się tu, wylewa, tryska i rozpuszcza glebę od ponad 100 tys. lat. W kotlinie tej zanotowano też najwyższą (zarejestrowaną technicznie) temperaturę w parku. Wywiercono długi na 326 m otwór i okazało się, że na tej głębokości wynosi ona 237 st. C.
Kotlina znana jest również ze swych niezwykłych, ciągłych przemian. Zmienia się nie tylko z roku na rok, ale i z dnia na dzień, co dodatkowo upodabnia ją do kalejdoskopu, w którym tasują się przeróżne elementy, układając w coraz to inne wzory.
Tutaj znajduje się też słynny Steamboat Geyser (ang. „steamboat” – łódź parowa) obwołany najwyższym gejzerem świata po eksplozjach, które wystrzeliły wodę na wysokość 120 metrów! Ostatnia o takiej mocy, miała miejsce w 1991 r. Jest to chyba również najbardziej nieprzewidywalny gejzer na świecie, gdyż odstęp między jego erupcjami wahał się od 5 dni do… 50 lat! Na razie jest dość niepozornym sikaczem, choć zdarzają się mu dziesięciometrowe wytryski. W każdej chwili może się jednak obudzić i po raz kolejny zadziwić świat… jeśli oczywiście będzie miał świadków.
Cały obszar Kotliny Gejzerów Norrisa dzieli się na dwa pomniejsze rejony: Kotlinę Porcelanową i Kotlinę Tylną – a każda posiada inny, diametralnie odmienny charakter.

* * *

       W niewielkiej odległości od głównych szlaków Kotliny Norrisa znajduje się kilka interesujących, choć mniej znanych miejsc. Kierując się na północ ku Mamucim Gorącym Źródłom, spotykamy po drodze tzw. Roaring Mountain, która w rzeczy samej kiedyś ryczała, obecnie jest cicha, a i urodą nie grzeszy, zawoalowana dymkami znajdujących się na jej zboczu fumaroli.
Parę kilometrów dalej znajduje się Obsidian Cliff, czyli „szklana góra”, a dokładniej – urwisko zbudowane z wulkanicznego szkliwa zwanego obsydianem, którego Indianie od tysięcy lat (i to w miejscach tak oddalonych, jak np. Wielka Równina Prerii, czy nawet na terenie dzisiejszych stanów Wisconsin czy Michigan) używali do wyrobu swoich narzędzi i broni. Jego czarno-szklista natura ukryta jest dzisiaj pod mchami i porostami, tylko gdzieniegdzie się ujawniając.
Ulokowany jeszcze bardziej na północ Sheepeaters Cliff to utworzone przez bazaltowe kolumny urwisko, pod którym znaleziono ślady indiańskich obozowisk, zaś po drugiej stronie drogi, za polem namiotowym Indian Creek, znajduje się Willow Park, gdzie latem często spotkać można ogryzające wierzbowe gałązki łosie.

Tarasy Minerwy (Mammoth Hot Springs)

.

MAMUCIE GORĄCE ŹRÓDŁA

       Mamucie Gorące Źródła (Mammoth Hot Springs) to kolejne unikalne miejsce w Yellowstone, gdzie ponownie zadziwić nas może twórcza inwencja Natury. Całe zbocze góry pokrywają misterne tarasy, których fantastyczne kształty i kolory ożywia spływająca po nich gorąca woda. Wszystko spowite jest oparami, pławiąc się w aurze baśniowej tajemniczości. Tarasy, sople i nacieki nasuwają skojarzenie z jakimś wielkim zastygłym wodospadem.
Mamucie Gorące Źródła to również nazwa sporej osady położonej u stóp Tarasowej Góry. Tutaj znajduje się kwatera główna Służby Parku i centrum turystyczne, kilka hoteli, kempingi, domki do wynajęcia, pola namiotowe… etc. Cywilizacji jest tu sporo – o tych kilka hoteli za dużo. Uwagę zwracają solidne, pokryte czerwonymi dachami budynki Fortu Yellowstone, bedące pamiątką po czasach, kiedy parkiem zawiadowało wojsko.
Późnym latem lub jesienią, na trawnikach – wśród ludzkiej architektury – spotkać można całe stada wapiti, a konkretnie „chmary” łań, gdyż byki pokazują się tu stosunkowo rzadko. Zwierzęta te sprawiają wrażenie oswojonych, choć w rzeczywistości są dzikie i żyją na swobodzie.

       Jednak głównym powodem tak wielkiej koncentracji ludzkich gości w tej okolicy są niezwykłe tarasy z trawertynu, który jest niczym innym, jak wytrącającym się z wodnego roztworu węglanem wapnia. Tarasowa Góra jest czymś w rodzaju „żyjącej”, nieustannie zmieniającej się rzeźby. Jedne źródełka się budzą, inne zamierają, choć – jak obliczono – ilość wylewającej się wody (roztworu) pozostaje taka sama. Każdej doby na zboczu odkłada się ok. 2 ton trawertynu. Bywa tak, że tarasy, które dawniej wzbudzały zachwyt, zmieniają się po jakimś czasie w szare i nieefektowne hałdy, na które nikt nie zwraca uwagi. Z kolei w innych miejscach powstają źródła nowe, dorównujące tamtym urodą.

       Źródło Kanarkowe (Canary Spring) to bez wątpienia jedno z najbardziej malowniczych gorących źródeł na świecie, niebywale fotogeniczne… Takie przynajmniej sprawiało wrażenie na przełomie początku XXI stulecia, kiedy to było jednym z najbardziej aktywnych mamucich źródeł. Nazwę zawdzięcza kanarkowym barwom w jakie malują go mieszkające w nim algi i bakterie. Ma ono dwoistą naturę. Na mniej pochyłym zboczu widoczne są setki umieszczonych jeden nad drugim, półokrągłych, różnokolorowych, przepełnionych ciepłą wodą stawków. Kompozycja ta jest zaiste koronkowa. Natomiast tam, gdzie zbocze jest strome, nie ma już sadzawek, a woda zlewa się po stumetrowej pochyłości, przypominającej biało-różowy grzbiet anielskich skrzydeł.
Widok ten jest zgoła nieziemski, wręcz surrealistyczny, nic zatem dziwnego, że swego czasu ekipa popularnego serialu science-fiction „Star Trek” chciała nagrywać tu film, uznając, że miejsce to doskonale zagra scenerie fantastycznej planety Vulcan.
Niestety, kolejne wizyty w Yellowstone przekonały mnie o zamierającej aktywności hydrotermalnej na Tarasowej Górze, na czym cierpi wizualna atrakcyjność Mamucich Źródeł. Miejmy jednak nadzieję, że jest to zjawisko przejściowe.

OKOLICA TOWER – ROOSEVELT

      Największą atrakcją tego rejonu leżącego w północno-wschodniej części parku jest Wodospad Wieżowy (Tower Fall), jeden z najbardziej malowniczych wodospadów w Yellowstone. Można do niego dotrzeć krótkim, choć dla niektórych trudnym, bo stromym szlakiem oferującym ponadto ciekawe widoki na kanion i przełomy Rzeki Yellowstone. Idąc krętą, kilkusetmetrową ścieżką, schodzimy w dół pokonując stumetrową różnicę poziomów. Wkrótce jesteśmy u stóp wodospadu. „Tower” to po angielsku „Wieża”. Nazwa ta nawiązuje do skalnych, przypominających wieżyczki, pinakli (sopli), wśród których znalazł sobie ujście potok Tower Creek, spadając z wysokości 40 m do małego Kanionu prowadzącego do przepływającej nieopodal Rzeki Yellowstone.
Bardzo blisko skrzyżowania Tower-Roosevelt stoi osobliwe Skamieniałe Drzewo (Petrified Tree), którym jest zamieniona w kamień i minerały czerwona sekwoja (redwood). Kiedyś w miejscu tym było jeszcze jedno kamienne drzewo, lecz rozłupali je i roznieśli „kolekcjonerzy pamiątek”. Toteż, aby uchronić przed takim samym losem pozostałe, ogrodzono je (dość kuriozalnym, zresztą, bo przypominającym grobowiec) żelaznym płotem.

Bizony w Dolinie Lamar

.

DOLINA LAMAR

       W północnym rejonie parku znajduje się słynna Dolina Lamar, zwana niekiedy „Amerykańskim Serengeti”, gdyż – przy sprzyjających warunkach – można tu spotkać wiele żyjących w parku zwierząt: bizony, jelenie, sarny, antylopy widłorogie, łosie, kojoty, a nawet niedźwiedzie grizzly oraz wilki. Sama Dolina – przez którą przepływa rzeka o tej samej nazwie – jest bardzo malownicza. Stanowi piękne powitanie tych, którzy do Yellowstone zajeżdżają od strony północno-wschodniej, przez dawną górniczą osadę Cooke City. Polecam zwłaszcza dojazd do parku przez niesamowitą Przełęcz Niedźwiedziego Zęba (Beartooth Pass), przejezdną jedynie w miesiącach letnich, ale oferującą nam obłędne górskie krajobrazy, jedne z najpiękniejszych i najbardziej dramatycznych na kontynencie Ameryki Północnej.
Przebywanie w Dolinie Lamar to sama radość, mimo korków, jakie czasami robią się tutaj, gdy ktoś zobaczy jakiegoś zwierzaka – ewentualnie wtedy, gdy na drogę wejdą majestatycznie bizony i nie za bardzo chcą z niej zejść (podobnie jest zresztą w Dolinie Haydena).
Należy wspomnieć, że to własnie tutaj, na początku ubiegłego stulecia, założono bizonie ranczo, które skutecznie uchroniło bizony przed ostateczną zagładą.

WIELKI KANION RZEKI YELLOWSTONE

       Warto przemierzyć tysiące kilometrów, by zobaczyć coś tak wspaniałego, jak Wielki Kanion i Wodospady Yellowstone. Niestety żadna fotografia, żaden film i żadne słowa nie są w stanie oddać czaru i cudowności tego miejsca. Podobne uczucia towarzyszyły już tym, którzy – jako jedni z pierwszych białych ludzi – zobaczyli Wielki Kanion Rzeki Yellowstone w XIX wieku. Nathaniel P. Langford, uczestnik wyprawy Washburna do Yellowstone, pisał w 1870 roku: „Pomyślałem, iż zupełnie niemożliwe byłoby opisanie innym uczuć, jakie wzbudza to miejsce”.
Kanony estetyczne zmieniają się wraz z epokami. XIX wieczni odkrywcy częściej wobec niezrozumiałej Natury i jej osobliwych dla nich tworów, odczuwali lęk i własną znikomość; współcześnie, po wszystkich artystycznych rewolucjach, jakie przechodził świat zachodni – począwszy od francuskiego impresjonizmu w malarstwie – bardziej wyczuleni jesteśmy na formę, grę światła, kolor i fakturę. Uczucia jakie wzbudza w nas dzisiaj kreatywność przyrody bardziej są natury estetycznej, niż egzystencjalnej. Choć przecież zawsze człowiek – nawet ten prehistoryczny – patrzył na świat, jak na dzieło stworzenia, a Dante stwierdził jeszcze w XIV wieku, że „Natura jest sztuką Boga„.

* * *

     Grand Canyon, czyli Wielki Kanion kojarzy się nam bardziej z rzeką Kolorado i wyżłobionym przez nią gigantycznym wąwozem w Arizonie, jednak nazwa ta równie dobrze przystaje do kanionu, jaki zawdzięczamy rzece Yellowstone w Wyoming. Tutejszy kanion jest znacznie młodszy: forma w jakiej go widzimy obecnie, ukształtowała się przez ostatnie 10 tys. lat, choć oczywiście jego rodowód sięga jeszcze dobrych kilkuset tysięcy lat wstecz. W porównaniu z wiekiem Wielkiego Kanionu Rzeki Kolorado, który liczy ok. 4 – 5 mln lat, nie jest to dużo.
Większości z tych, którzy stoją na krawędzi Wielkiego Kanionu Rzeki Yellowstone, wystarczy samo doznanie jego niezwykłości i piękna, które pozostaje w człowieku na całe życie. Inni są jednak bardziej dociekliwi, zadając szereg pytań: Skąd się tu wziął ten kanion? Dlaczego ma takie a nie inne kształty? Skąd te jego kolory? Z czego jest zbudowany? Jakie ma wymiary?
Spróbujmy, choć szkicowo, na te pytania odpowiedzieć.

Wielki Kanion Rzeki Yellowstone i Wodospad Dolny

.

       Pochodzenie i budulec. Po uformowaniu się wielkiej kaldery, która była rezultatem potężnej wulkanicznej eksplozji mającej miejsce 600 lat temu, jej wnętrze przez następne dziesiątki tysięcy lat wypełniane było co jakiś czas lawą, która wydostając się na powierzchnię, zamieniała się w ryolit. Skała ta jest dość twarda, jednakże obecne w niej pęknięcia i szczeliny, bedące rezultatem stygnięcia lawy, wypełniały się wodą podgrzewaną przez położone głębiej warstwy skał. Tak oto powstawały obszary hydrotermalnej aktywności. W tych warunkach woda, wchodząc w reakcje z różnymi gazami i substancjami, tworzy tzw. roztwór magmowy, który jest doskonałym rozpuszczalnikiem, zmieniając – osłabiając i rozkładając przy współudziale gazów, pary wodnej i wysokich temperatur – złoża ryolitu. Tym sposobem stają się one bardziej podatne na erozję.
W tym czasie zdarzały się jeszcze inne wylewy i twardy jeszcze ryolit zaczął sąsiadować z osłabionymi wcześniej złożami. Część kaldery wypełniło jezioro, z którego zaczęła wypływać rzeka rzeźbiąc swoje koryto w twardym lub miękkim ryolicie. Kiedy trafiła na słabsze, bardziej podatne na erozję podłoże, zaczęła się coraz głębiej w nie wcinać, tworząc kanion. Zaś na styku między twardym a miękkim ryolitem powstawały wodospady.

       Kształt. Mimom trzykrotnego nawiedzenia przez lodowce, Wielki Kanion zachował swój kształt litery „V”, który jest klasycznym kształtem kanionu wyciętego przez rzekę – w odróżnieniu od doliny polodowcowej, które przekrój przypomina literę „U”. Jak więc to się stało, że kanion zdołał się uchronić przed lodowcem, który zwykle poszerza i zaokrągla doliny? Otóż, naturalnie, wielki lodowiec przewalił się przez kanion, tylko że… w poprzek. Po prostu przesunął się nad kanionem, który wcześniej wypełnił się piaskiem, żwirem i lodem, co uchroniło go od niszczycielskiej siły lodowca. Kiedy klimat zaczął się ocieplać – a ostatnim razem stało się to jakieś 10 tys, lat temu – wypełniające wąwóz osady szybko zostały wypłukane przez nową porywistą rzekę, która kanion jeszcze bardziej pogłębiła. Trzeba zaznaczyć, że swe kształty zawdzięcza on nie tylko sile erozyjnej wody, ale również wszelkim czynnikom atmosferycznym: opadom, słońcu, wiatrowi, powietrzu, zmieniającej się temperaturze… wszystkim tym rzeźbiarskim narzędziom Natury.

       Kolory. John Muir, który zobaczył Kanion pod koniec XIX wieku, pisał: „To nie głębokość, ani kształt kanionu, nie wodospady, ani szaro-zielona rzeka, która śpiewa swą pieśń odwagi płynąc w dole spienionym nurtem; tym, co wywiera największe wrażenie na obserwatorze są kolory rozłożonej wulkanicznie skały.
Ryolit jest zazwyczaj szary, lecz pod wpływem roztworów wodnych oraz wysokiej temperatury nabiera innych kolorów. Zabarwia się na różowo, żółto, pomarańczowo… Powodem zmian w tej kolorystyce są domieszki różnych materiałów, głównie tlenków żelaza. Można powiedzieć krótko, że zbocza Kanionu zbudowane są z hydrotermicznie zmienionego ryolitu. Dominuje kolor żółty, więc odnosi się wrażenie, że oto patrzymy na piaskowce. Jest to złudne – piaskowca w Kanionie nie ma. Tu i ówdzie porozrzucane są wielkie granitowe głazy, ale jest ich niewiele, a przywleczone zostały przez lodowiec z odległości wielu dziesiątków kilometrów.

       Wymiary. W zestawieniu z innymi wielkimi kanionami, Wielki Kanion Yellowstone jest raczej kameralny: ma 32 km długości, głęboki jest średnio na 240 – 360 m. Jednakże – jak się można o tym przekonać w innych miejscach – to nie tylko wymiary sprawiają, że coś potrafi nas zadziwić. Zazwyczaj jest to fizyczna bliskość miejsca, czy obecność jakiegoś punktu odniesienia, który pozwoli nam uzmysłowić sobie proporcje. Wtedy, kiedy możemy czegoś dotknąć, poczuć – w jakimś sensie posmakować. Wielki Kanion Yellowstone jest takim właśnie miejscem, które bardziej nas ogarnia i przepełnia, niż dystansuje, konfuduje i odpycha.

WODOSPADY GÓRNY I DOLNY

       Już sama rzeźba i koloryt Kanionu wystarczyłyby do tego, by uznać to miejsce za wyjątkowo spektakularne. A tu jeszcze te wkomponowane w Kanion wodospady.

Wodospad Dolny

       Dolny Wodospad, który otwiera najgłębszą, a zarazem najbardziej malowniczą część Wielkiego Kanionu, ma wysokość 93 m, jest więc – jak to się często zaznacza – prawie dwa razy wyższy od Niagary. Porównanie takie jednak nie ma większego sensu, zważywszy na zupełnie inny charakter i ułożenie obu wodospadów.
Na wiosnę, kiedy topnieją śniegi, w każdej sekundzie w przepaść spada 250 tys. litrów wody. Bez wątpienia jest to jeden z najpiękniejszych wodospadów na świecie, do czego naturalnie przyczynia się otaczający go krajobraz. Najlepszy bodajże widok roztacza się z tarasu Artist Point, z którego podziwiać można zarówno Kanion, jak i – z odległości 1.5 km – Wodospad Dolny. Zdaniem wielu ten właśnie punkt oferuje najpiękniejsze scenerie w całym Parku Narodowym Yellowstone. Jest to według mnie prawda. Tę opinię można zresztą rozwinąć, dodając, że widok Wielkiego Kanionu i wkomponowanych weń wodospadów, to jeden z najbardziej malowniczych obrazów amerykańskiego Zachodu.
Do Dolnego Wodospadu można oczywiście podejść bliżej. Godny polecenia – ale tylko tym, którzy są w stanie pokonać niezwykle strome, złożone z 700 stopni schody – jest zwłaszcza Szlak Wuja Toma (Uncle Tom’s Trail) znajdujący się na tej samej co Artist Point, południowej krawędzi. Prowadzi on w głąb kanionu, (choć nie na samo dno), w niezwykle bliskie sąsiedztwo wodospadu. Dopiero stamtąd można docenić jego potęgę. Po drugiej, północnej stronie kanionu, nie mniej forsowne zejście prowadzi nad samą krawędź Dolnego Wodospadu, skąd do spadającej z wielkim hukiem wody dzieli nas dosłownie wyciągnięcie ręki. Wrażenia jednak nie dorównują tym ze Szlaku Wuja Toma. Warto natomiast, bedąc po tamtej stronie, zatrzymać się na punktach widokowych Inspiration Point oraz Lookout Point. Kto ma więcej czasu, chęci i sił może przejść kilkukilometrowym szlakiem biegnącym wzdłuż północnej krawędzi, łączącym wszystkie znajdujące się na niej punkty widokowe, w tym oczywiście te, które zostały przed chwilą wymienione.

       Jest jeszcze Górny Wodospad, którego nie można dostrzec z Artist Point, mimo że znajduje się on niespełna kilometr w górę rzeki od Wodospadu Dolnego. Zasłonięty jest bowiem przełomem. Widać go natomiast dobrze z tarasu ulokowanego blisko parkingu, skąd wyrusza się na Szlak Wuja Toma. Mimo, że – mając 33 m wysokości – jest on niemal trzykrotnie niższy od Wodospadu Dolnego, nie można go zignorować. Jesteśmy w stanie podejść do niego bardzo, blisko, i to niewymagającym, krótkim i łatwym szlakiem po stronie północnej kanionu. Prowadzi on z parkingu, na który trafić możemy, kierując się na Brink of Upper Falls. Stamtąd spacerkiem podchodzimy nad krawędź Górnego Wodospadu. Kiedy świeci słońce, gdzieś w połowie drogi wita nas w dole tęcza, a zaraz później rwący nurt Rzeki Yellowstone i grzmot spadającej wody. Doprawdy, zetknięcie się z tak potężnym żywiołem zapiera człowiekowi dech w piersi.

* * *

       Kończąc ten krótki (wbrew pozorom) opis najciekawszych miejsc w Yellowstone, zapraszam wszystkich do ich odwiedzin… i to wielokrotnych. Mam nadzieję, że okaże się on pomocny, służąc jako mały przewodnik po tym najsłynniejszym parku narodowym na świecie.

Nieziemskie scenerie Mamucich Gorących Źródeł

.

PS. Tekst powyższy jest fragmentem (pierwszej w języku polskim) monografii Parku Narodowego Yellowstone opublikowanej w odcinkach w prasie polonijnej („Dziennik Chicagowski”, „Dziennik Związkowy”). Obszerne jej fragmenty trafiły również do mojej książki „Podróże”. Poprzednia część była swoistym wstępem do parku i opowieścią o jego historii (TUTAJ),  następna poświęcona będzie żyjącej w nim zwierzynie.

*  *  *

Ujście Rzeki Yellowstone z Jeziora Yellowstone (wczesne lato)

.

.

Gejzer Fishing Cone wychyla się z Jeziora Yellowstone

.

.

Ciepła woda wlewa się z gorących źródeł do Jeziora Yellowstone (West Thumb Basin)

.

.

Pełna osobliwości geologicznych Górna Kotlina Gejzerów (Upper Geyser Basin)

.

.

Bizony w Dolinie Haydena (wczesna jesień)

.

.

„Złota godzina” w Yellowstone (okolica Roosevelt – Tower)

.

.

Spacerując nad Grand Prismatic Spring

.

.

Dolina Lamar – jak na malarskim płótnie. Wędkarz, drzewo, a w oddali: pasące się stado bizonów

.

.

Bizony w Dolinie Lamar (późne popołudnie)

.

.

Castle Geyser (Górna Kotlina Gejzerów)

.

.

Wielki Kanion Rzeki Yellowstone i jego bajecznie kolorowe zbocza

.

.

Grand Prismatic Spring

.

.

Górna Kotlina Gejzerów i jedno z jej licznych gorących źródeł

.

.

Widok na Górnym Tarasie w Mammoth Hot Springs (Upper Terraces Drive)

.

.

Scenerie na Tarasowej Górze (Mammoth Hot Springs)

.

.

Łania wapiti pod Tarasową Górą (Mammoth Hot Springs)

.

.

Tarasy pod Kanarkowym Źródłem (Canary Spring)

.

.

Gejzer wieczorową porą

.

.

Zachód słońca nad Yellowstone

.

.

Autor nad Abbys Pool (West Thumb Basin)

.

GALERIA

© ZDJĘCIA WŁASNE

UWAGA: zarówno tekst, jak i zdjęcia objęte są prawami autorskimi.

.

YELLOWSTONE – kraina wiecznych czarów

Część I

.

Yellowstone – najstarszy i najsłynniejszy park narodowy na świecie. Bez wątpienia wart jest tej swojej reputacji jednego z najbardziej interesujących zakątków naszej planety. To właśnie tu piekło z rajem przenikają się nawzajem, a my nie do końca jesteśmy pewni, co robi na nas większe wrażenie – diaboliczny dramatyzm dzikiej nieposkromionej natury i jej żywiołów czy też boska malowniczość pejzaży i dyskretny urok dziejących się tu nieustannie czarów.

.

Wielki Kanion Rzeki Yellowstone i Wodospad Dolny

Będziesz pamiętał
te wspaniałe, dzikie widoki;
wspomnisz z radością swoje wędrówki
w starej, błogosławionej
Krainie Czarów – Yellowstone
John Muir

       Kiedy na początku ubiegłego stulecia zaczęły docierać na amerykański Wschód wieści i opisy tej nieznanej jeszcze wówczas krainy Gór Skalistych, nie dawano im wiary. Johna Coltera, członka słynnej ekspedycji Lewisa i Clarka, który w 1806 roku odłączył się od swoich towarzyszy i spędził w okolicach Yellowstone zimę, uznano za człowieka szalonego, kiedy wróciwszy do „cywilizowanego świata”, opowiadał o gorących, kolorowych stawach, strzelających w górę fontannach, woniejących siarką „bulgotkach”, błotnych kotłach i dymiących dziurach w ziemi. Tę jego wyimaginowaną – jak uznano – krainę zaczęto nawet ironicznie nazywać „piekłem Coltera”. Jeszcze w latach 60., tuż przed pierwszymi oficjalnymi wyprawami naukowymi w tamte rejony, nie chciano publikować w prasie relacji z Yellowstone jako zbyt fantastycznych i niesprawdzonych. Po prostu nie dawano im wiary. Kiedy Thomas Moran, jeden z bardziej znanych malarzy tamtych czasów, zaczął pokazywać na Wschodzie swoje szkice i obrazy przedstawiające kaniony, rzeki, jeziora i wodospady Yellowstone, uznano, z niejakim podziwem zresztą, że ten pacykarz to ma dopiero fantazję. Tym razem obyło się bez podejrzeń o szaleństwo. Cóż, artystom przysługuje wszak licentia poetica.

       Yellowstone jest przedmiotem nieustającej ludzkiej fascynacji. Co roku przybywa tu ok. 4 mln gości, co stawia to miejsce w rzędzie największych atrakcji turystycznych świata. Cały czas trwają badania naukowe, kręci się filmy, pisze nowe książki. Interesujący jest Yellowstone zarówno dla rzeszy profesjonalistów, przyrodoznawców, jak i dla całych zastępów laików ogarniających ten park narodowy bardziej ogólnie i powierzchownie.
Uznaje się, że jest to największy obszar stosunkowo nieskażonej przyrody na terenie kontynentalnych Stanów Zjednoczonych (nie licząc Alaski) i najbogatsze w Ameryce zbiorowisko mieszkających na swobodzie ssaków.
Jest jeszcze jeden niepobity rekord świata należący do Parku Narodowego Yellowstone. Otóż znajduje się tu połowa wszystkich gejzerów, jakie zliczylibyśmy na całej Ziemi. W tym niezwykłym północno-zachodnim rogu stanu Wyoming jest ich ponad 300. Wyróżniają się one spośród 10 tys. występujących tu tzw. tworów geotermalnych, do których, oprócz gejzerów, zaliczają się jeszcze gorące źródła, błotne wulkany i fumarole.

       Wizyta w Yellowstone jest dla każdego człowieka innym doświadczeniem. Wynika to nie tylko z naszej ludzkiej odmienności, ale również z przyrodniczej różnorodności oferowanej nam przez tutejszą ziemię. Bowiem – jak ktoś to zauważył – jest wiele parków Yellowstone. Z innej perspektywy patrzy stojący godzinami w wodzie wędkarz, z innej jadący na skuterze śnieżnym motocyklista. Czymś innym jest zetknięcie się oko w oko z niedźwiedziem, czymś innym udział w publicznym widowisku urządzanym nam regularnie przez gejzer Old Faithful. Czy można do czegokolwiek porównać zachwyt, jaki ogarnia niektórych, gdy stają na krawędzi Wielkiego Kanionu Yellowstone, patrząc na jego bajecznie kolorowe zbocza, ich delikatną rzeźbę oraz potężny wodospad cudownie w to wszystko wkomponowany? To właśnie w takich miejscach łatwiej jest nam uwierzyć w boski talent Wielkiego Artysty.
A jednak trzeba pewnego przygotowania, by właściwie ogarnąć całe to bogactwo Yellowstone czy choćby tylko jego cząstkę. Potrzebna nam wiedza oraz pewne nastrojenie, które to wszystko umożliwią. Bez tej świadomości może nam umknąć wiele niuansów z piękna i harmonii tego miejsca. Otwórzmy więc nasze umysły, wyostrzmy wzrok, wyczulmy serca… Może wtedy poczujemy się tak samo oczarowani, jak Thomas Wolfe, który pisał: „Jest to baśniowa kraina, jedyna taka baśniowa kraina; jedyne miejsce, gdzie cuda nie tylko się zdarzają, lecz zdarzają się cały czas”.

RÓG OBFITOŚCI

       Jest wiele powodów, którym Yellowstone zawdzięcza swój szczególny status, a już każdy z osobna starczyłby po temu. Dla porządku możemy wskazać na ich potrójny charakter: geologiczny, biologiczny i sceniczny.
Dla geologów jest to wspaniałe, pasjonujące laboratorium „na świeżym powietrzu”, gdzie ziemia sapie jeszcze po zgoła niedawnych gwałtownych wstrząsach i erupcjach, kiedy to wypluwała ona ze swego wnętrza całe rzeki ognia – roztopionych skał, gorących gazów, kamieni i pyłów. Patrzą oni na to jak na swoistą ranę w ziemi, dzięki której mogą bliżej przyjrzeć się jej wnętrzu, zbadać naturę jej zmian, czerpać wiedzę o geologicznej przeszłości. Pozwala to lepiej zrozumieć naszą planetę, to zagubione w kosmosie miejsce, gdzie przyszło nam żyć.
Dla biologów jest to przebogate zbiorowisko tysięcy gatunków roślin i zwierząt, tworzących jeden z najlepiej się mających, niepokalanych ekosystemów świata.
Dla estetów, miłośników naturalnego piękna, jest to prawdziwie królewski skarbiec pełen klejnotów mniejszych i większych, gdzie obok majestatycznych pejzaży znajdują się prawdziwe cacka natury; takie artystyczne drobiazgi, którym może być choćby kropla rosy na wiosennym kwiatku, niezwykły kamień w gorącym źródle, czy szkliste oko sarny.
To prawda, nie każdy z milionów odwiedzających Yellowstone turystów jest geologiem, biologiem czy nawet estetą. Lecz ten róg obfitości otwarty jest dla wszystkich. Każdy więc może doń sięgnąć i wyjąć jakiś zachwycający kawałek. Nie musimy być naukowcem-profesjonalistą ani też wyrafinowanym artystą, by objawiły się nam uroda i bogactwo Yellowstone… Choć pewna wiedza i odrobina wrażliwości przyda się na pewno.

Grand Prismatic Spring – największe (i chyba najpiękniejsze) gorące źródło na świecie

.

WIELKA WYSPA

       Interesujący nas tu park narodowy, którego powierzchnia wynosi ok. 830 tys. ha, jest zaledwie częścią wielkiego ekosystemu, o powierzchni niemal 9-krotnie większej, który zajmuje głównie północno-zachodnie rubieże stanu Wyoming i stosunkowo mniejsze części Montany i Idaho. Do tych dwóch ostatnich stanów należą wąziutkie paseczki parku: północny i północno-zachodni do Montany, zachodni do Idaho. Można więc uznać bez większej pomyłki, że prawie cały Park Narodowy Yellowstone leży na terenie Wyoming.
Przyroda niewiele sobie robi z administracyjnych granic ustalanych przez ludzi, stanowiąc – jeśli tylko nie wtrąca się w to człowiek – harmonijny system milionów ściśle powiązanych ze sobą elementów należących zarówno do świata organizmów żywych, jak i środowiska nieożywionego. Z satelity, obszar ten zwany Ekosystemem Większego Yellowstone (GYE – Greater Yellowstone Ecosystem), wygląda niczym ciemnozielona, górzysto-wyżynna wyspa otoczona szarością równin. Trzeba jednak zstąpić na ziemię, by się przekonać, iż w istocie jest to wyspa zaczarowana.
W samym jej sercu leży Park Narodowy Yellowstone, z trzech stron wykrojony jak od linijki, tworząc w przybliżeniu prostokąt o bokach 90 i 100 km.
Z geologicznego i geograficznego punktu widzenia Yellowstone jest płaskowyżem pochodzenia wulkanicznego. Ze wszystkich stron otoczony jest kilkoma różnymi pasmami Gór Skalistych. W 80% pokrywają go lasy (rosną tu prawie wyłącznie drzewa iglaste) i na pewno nie grzeszy monotonią: znajdziemy i jeziora, i rzeki, łąki i tundrę, wodospady i kaskady, kaniony i wąwozy, doliny i moczary… o tworach geotermicznych nie wspominając, bo to temat osobny.
Oczywiście park słynie jeszcze z dzikiej zwierzyny, a niemalże jego ikonami są bizon i niedźwiedź. Ale przecież żyje tu jeszcze najliczniejsze na kontynencie stado jeleni, występuje największa koncentracja dzikich łabędzi, są pelikany, orły, sokoły, mnóstwo ryb, a ponadto łosie, antylopy widłorogie, muflony, pumy, wilki, kojoty, wiele gatunków gryzoni…
Zasoby, skala i warunki, przenikanie się i współzależność tych wszystkich światów decydują o unikalnym charakterze tego rejonu i w tym kontekście jak najbardziej zrozumiałe jest wpisanie Yellowstone na Listę Światowego Dziedzictwa, co jest uznaniem jego uniwersalnej wartości dla całej ludzkości.

„DYMIĄCA ARMATA”

       Kiedy poznajemy geologiczną historię Yellowstone, zdumiewa nas to, jak gwałtownie, wściekle, bezlitośnie, wręcz piekielnie teren ten traktowany był przez potężne siły ukryte pod powierzchnią ziemi. Lodowce też pod tym względem nie były gorsze.
Przez setki milionów lat mieszało się tu wszystko, jak w ogromnym diabelskim tyglu. W czasie, kiedy całe kontynenty zmieniały swoje położenie, w rejonie dzisiejszego Yellowstone powstawały i znikały góry, rozlewały się i wysychały morza, wybuchały i gasły wulkany, napierały i cofały się lodowce. Historia ta sięga 2,7 mld lat wstecz, bo takie najstarsze skały znaleziono w Yellowstone. Opowiedzieć jej nie sposób. Zresztą już sama rozpiętość czasowa jest dla nas niewyobrażalna, więc darujmy sobie ten ból głowy.
Żeby jednak wyjaśnić istotę tego, co dzieje się dziś na naszych oczach w Yellowstone, zrozumieć jego wyjątkowość i zaspokoić ciekawość, dlaczego wygląda on tak, a nie inaczej, musimy wspomnieć o kilku wydarzeniach z przeszłości, które miały największy wpływ na jego obecny kształt i charakter.
Głównymi ich sprawcami były ogień i woda.
Mówi się o trzech gigantycznych erupcjach, których doświadczył Yellowstone w ciągu ostatnich paru milionów lat. Pierwsza, najsilniejsza, miała miejsce 2,1 mln lat temu i równa była mocy 40 tys. bomb atomowych, jakie spadły na Hiroszimę i Nagasaki. Na powierzchnię wydostało się wówczas ok. 1,5 mln km sześciennych masy skalnej i pyłów. Druga nastąpiła przed 1,3 mln lat i ostatnia, której efekty są dziś najbardziej widoczne, „zaledwie” 650 tys. lat temu. Yellowstone jest więc w skali geologicznej tworem bardzo młodym. W porównaniu z wiekiem otaczających go łańcuchów Gór Skalistych to właściwie osesek.
Każdy z tych kataklizmów zostawiał po sobie tzw. kalderę, którą z grubsza uznać można za krater wygasłego, a właściwie drzemiącego wulkanu. Tylko częściowo się one pokrywają, każda kolejna przesunięta jest bardziej na północny wschód.
Jakie są przyczyny tych ziemskich spazmów?

Przekrój tego, co znajduje się pod yellowstońską kalderą (źródło: wiki.commons.media)

.

       Odpowiedź na to pytanie – a leży ona w głębi ziemi – wyjaśni jednocześnie ową niespotykaną nigdzie indziej koncentrację gorących źródeł i gejzerów.
Przypomnijmy sobie, że nasza planeta to nie jest jeden wielki kawał solidnego kamienia, a raczej dryfujące w kosmosie półpłynne kolosalne jajo (inna sprawa, że w skali Wszechświata jest ona maleńkim pyłkiem). Cienka skorupka, zwana litosferą, mierzy średnio 40–50 km grubości. Jest to warstwa zbudowana ze skał i osadów stałych, tworzących kontynenty i dna oceanów. Pod nią znajduje się gruby na dobre kilka tysięcy kilometrów płaszcz, który ani nie jest całkiem stały, ani płynny. Tworzy go plastyczna masa w stanie pośrednim. Niemniej jednak w obszarach bliższych powierzchni pewna niewielka jej część jest płynna i z bliżej nieokreślonych powodów zbiera się czasem pod skorupą w tzw. komorach albo ogniskach wulkanicznych, przypominających nieco podskórne pęcherze. Wypełniający je płyn jest niczym innym jak stopioną w wysokiej temperaturze skałą, czyli magmą.
Skorupa nad takim ogniskiem jest o wiele cieńsza niż zwykle, a ponadto – wskutek nabrzmiewania komory wypełnianej coraz większą ilością magmy – pęka, robi się porowata i jeszcze bardziej cienka. W momencie, kiedy magmy jest zbyt dużo, by ją mogła pomieścić i utrzymać komora, wylewa się ona na zewnątrz. W określonych warunkach następuje nawet eksplozja, a wulkany plują ogniem, lawą i popiołem.
Pod obszarem Yellowstone od milionów lat jest właśnie taka, pękająca od czasu do czasu, gorąca bania głęboka na jakieś 300 km.
Trzecia erupcja miała miejsce 650 tys. lat temu. Na zewnątrz wydostało się ok. 600 km sześciennych lawy i pyłów. Komora się opróżniła, a jej pozbawiony oparcia sufit zapadł się wkrótce, tworząc kalderę o wymiarach 45 na 75 km. Umiejscowiona jest ona w południowej części parku. Początkowo była głęboka na 1,5 km, lecz z czasem – w sposób już mniej spektakularny – wypełniła ją po części wypływająca z głębi ziemi lawa, tworząc złoża riolitu. Poza tym sam „sufit” na powrót uniósł się nieco do góry, a krawędzie zostały częściowo starte przez lodowce. Dlatego też dla ludzi znajdujących się w Yellowstone kaldera i jej brzegi są praktycznie niewidoczne i dopiero zdjęcia satelitarne ujawniają jej istnienie.

       Skąd biorą się te olbrzymie ilości energii wyzwalane w tej czy innych częściach świata? Nie mogą pochodzić tylko z wierzchnich warstw płaszcza.
Istnieje wiele hipotez, które starają się to wyjaśnić.
Za najbardziej prawdopodobną uznaje się tę, która mówi o tzw. hot spots, czyli gorących miejscach, znajdujących się aktualnie pod takimi rejonami, jak Hawaje czy właśnie Yellowstone. Hot spot przypomina długi na tysiące kilometrów i biegnący od środka Ziemi komin, którym ku górze transmitowana jest za pośrednictwem lawy potrzebna do tych wszystkich spektakli energia. Wyzwala się ona na powierzchni w postaci wulkanicznych wylewów i erupcji.
Ciekawe jest, że hot spot pozostaje w zasadzie nieruchomy, a przemieszcza się (dryfowanie kontynentów) sama skorupa. Wędrówka ta jest znaczona dziesiątkami kalder, których ślady znaleziono na południowy zachód od Yellowstone na pograniczu Wyoming i Idaho. Im dalej położona kaldera, tym starsza. Potwierdza to przemieszczanie się płyty kontynentalnej Ameryki Północnej właśnie w kierunku południowo-zachodnim. Dzisiaj centrum hot spot znajduje się najprawdopodobniej gdzieś w północno-wschodnim rejonie parku.

       Z podobnym nieco zjawiskiem mamy do czynienia, gdy nad płonącą świeczką czy palnikiem przesuwamy arkusz pomalowanej blachy. Na drodze zetknięcia się z płomieniem pojawiają się na powierzchni arkusza pęcherze i pęknięcia. Komory wulkaniczne są właśnie takimi pęcherzami, skorupa – blachą, a jej wierzchnie warstwy – farbą.
Tak więc hot spot, a w konsekwencji cienkość i spękanie skorupy ziemskiej są odpowiedzialne za tak wielką ilość występujących w Yellowstone zjawisk hydrotermalnych. Stopione, rozgrzane do tysięcy stopni Celsjusza skały znajdują się na głębokości zaledwie 4 – 7 km, rozgrzewając umieszczone nad nimi warstwy do wysokich temperatur. Woda, wsiąkając w porowate podłoże, również osiąga coraz większą temperaturę i jest wypychana z powrotem do góry, czego rezultatem są owe gorące, dymiące i sikające cuda i dziwy obserwowane przez nas na powierzchni. W ten oto sposób czary częściowo się objaśniają.

       Zważywszy na te buzujące w głębinach żywioły, Yellowstone można porównać do dymiącej armaty lub do bomby zegarowej, której wybuch jest przesądzony. Nie wiemy tylko, kiedy nastąpi. Prawdopodobnie w ciągu najbliższych 100 tys. lat. Zwiastunem jest choćby to, że obszar w centralnej części wyżyny podnosi się o ok. 6 cm rocznie. Oznacza to, że pod powierzchnią puchnie kolejny magmowy balon. Pozostaje kwestią czasu, kiedy magma poszuka sobie nowej drogi ujścia i w Yellowstone znów będziemy mieli aktywne wulkany. Konsekwencje dla całej planety będą wtedy dramatyczne.

Dzika zwierzyna vs. zmotoryzowani ucywilizowani: bizony nad Rzeką Yellowstone w Dolinie Haydena

.

GORĄCE ŹRÓDŁA, GEJZERY, FUMAROLE…

       „Nawet w tych zimnych, wątpiących i naukowych czasach, wiele z fontann Yellowstone zdaje się czynić cuda” – napisał przed ponad stu laty John Muir, legendarny amerykański naturalista, po czym dał popis tak żywej relacji z owych cudów wyprawianych przez gejzery, że wspanialszej próżno by szukać w całej literaturze światowej.
Mimo przygany Muira pod adresem chłodnej naukowości, spróbujmy wyjaśnić, czym są gorące źródła, gejzery, błotne kociołki i fumarole, zwane przez naukę zjawiskami hydrotermalnymi. Nie powinno to pozbawić ich aury tajemniczości, jaką odczuwa wielu ludzi, stykając się z nimi.
Już sam termin „hydrotermalny” objaśnia nam wiele. „Hydro” odnosi się do wody, „termalny” – do temperatury. Opady deszczu i śniegu dostarczają w Yellowstone wody, ciepła zaś udziela hojnie magma, która jest tu bardzo płytko pod powierzchnią ziemi. Jednak to jeszcze nie wystarczyłoby do powstania gorących źródeł i gejzerów. Jest jeszcze trzeci niezbędny do tego czynnik: tzw. system kanalizacyjny, który umożliwia podziemną wędrówkę wody i pary wodnej.

       Jak wiadomo, wielkich kataklizmów wulkanicznych doświadczył Yellowstone stosunkowo niedawno i w dalszym ciągu obszar ten jest bardzo aktywny sejsmicznie. Wszystkie te wstrząsy powodowały pękanie gruntu i pod ziemią tworzyły się labirynty luk, szczelin i kanalików, powiększanych dodatkowo rozpuszczaniem przez wodne roztwory.
W Yellowstone te trzy podstawowe warunki – woda, ciepło i kanały – spełnione są więc tak wzorowo, jak nigdzie indziej na świecie. Stąd koncentracja zjawisk hydrotermalnych jest tu unikalna.
Jak to wszystko działa?
Otóż komora wypełniona piekielnie gorącą roztopioną skałą znajduje się na głębokości zaledwie kilku kilometrów (ok. 3 – 7 km, dokładnie tego nie wiadomo). Magma ta rozgrzewa znajdujące się nad nią stałe pokłady skalne. Tym sposobem ciepło promieniuje ku powierzchni, toteż grunt w parku ma niespotykanie wysoką temperaturę (kilkaset stopni C na głębokości kilkuset metrów). Pochodząca z opadów atmosferycznych woda wsiąka głębiej i głębiej, coraz bardziej się przy tym ogrzewając. W końcu zostaje jednak wypchnięta ku górze i wydobywa się na powierzchnię, co my obserwujemy jako działanie gejzeru, gorące źródło, błotny kocioł lub fumarolę.

„CICHA” WODA

       Nie tylko ogień zmienia oblicze ziemi. Robi to również – najbardziej chyba skutecznie – woda, także pod postacią lodu. W ciągu ostatnich 300 tys. lat Yellowstone 3-krotnie nawiedzały zlodowacenia. Trzeba jednak zaznaczyć, że postępujący lodowiec kontynentalny nigdy nie dotarł w tym okresie tak daleko na południe. Jednak zmiany klimatyczne powodowały, że ten górsko-wyżynny rejon sam dorobił się własnych lodowców, które również były niczego sobie, bo sięgały ponad 1 km grubości. Ostatni zanikł jakieś 10 tys. lat temu, ustępując miejsca życiu – faunie i florze. Pojawiły się łąki, lasy, zwierzęta, a wkrótce nawet i człowiek. Tylko gdzieniegdzie pod szczytami najwyższych gór ostały się jakieś małe lodowe języczki.
Lodowiec dysponuje szaloną mocą i wbrew pozorom ciągle jest w ruchu. Po prostu nigdzie nie może zagrzać miejsca – dosłownie i w przenośni. Pod jego naporem pękają i kruszą się najtwardsze skały, poszerzają i wyrównują doliny, zaostrzają się górskie szczyty, tworzą się zapory i jeziora. W Yellowstone ślady tej rzeźbiarskiej harówki widoczne są wszędzie.
Obecnie w parku najbardziej pracowita ze wszystkich sił erodujących jest woda. Nie tylko bierze udział w geotermicznych tańcach i innych zajęciach przekształcających ziemię. Przede wszystkim tnie rzekami płaskowyże i doliny, a jej najwspanialszym dziełem jest Wielki Kanion Yellowstone.

PIERWSI GOŚCIE

Szoszoni byli jednym z plemion zamieszkujących tereny dzisiejszego Yellowstone (fot. William Henry Jackson, zdjęcie pochodzi stąd)

       Pierwszymi ludźmi w Yellowstone byli oczywiście – jak wszędzie na amerykańskiej ziemi – Indianie. Polowali tu już co najmniej 8,5 tys. lat temu, o czym świadczą zostawione przez nich ślady obozów i ognisk.
Zapuszczali się do Yellowstone nie tylko z powodu zwierzyny. Znajdowali tutaj jeszcze całe góry obsydianu, z którego wyrabiali broń i narzędzia. Być może korzystali też jeszcze z mineralnych barwników, które służyły im do malowania ciał. W kolorowym Yellowstone takich naturalnych barw nie brakuje.
W okresie kolonizacji Zachodu rejon ten zamieszkany był jedynie przez odłam Szoszonów. Zwano ich Sheepeaters, czyli „Owcożercami”, gdyż utrzymywali się oni z polowań na owce gruborogie (ang. bighorn sheep). Przy czym Indianie ci wybrali sobie Yellowstone bynajmniej nie z powodu jego atrakcyjności krajobrazowo-termicznych. Jako ci, którzy nie mogli sobie poradzić z końmi i strzelbami, zostali wyparci z pobliskich dolin i równin przez bardziej bojowe i zaradne pod tym względem plemiona Czarnych Stóp i Crow.

DLACZEGO „YELLOWSTONE”?

       Siuksom natomiast zawdzięczamy nazwę parku. W ich języku Mi tsi a-da-zi oznaczało Rzekę Żółtej Skały, co podchwycili francuscy traperzy, odnosząc się do tego regionu, jako Pierre Jaune lub Roches Jaune. Ich anglojęzyczni koledzy mogli to sobie tłumaczyć po swojemu: Yellow Rock, Yellow Stone, czyli „Żółta Skała”, „Żółty Kamień”.
Po raz pierwszy na piśmie pojawiła się ta nazwa w raporcie przesłanym w 1805 r. prezydentowi Jeffersonowi przez Lewisa i Clarka, którzy podróżując w górę Missisipi, dotarli do jednego z jej głównych dopływów – rzeki Yellow Stone. Nazwę przekazali im tubylcy.
Do końca nie wiadomo, jakie to żółte skały zainspirowały tych, którzy ochrzcili rzekę. Mogły to być złote piaskowce, przez które rzeka wyżłobiła sobie koryto w środkowym i dolnym biegu lub żółty, zmieniony przez gorącą wodę i parę riolit, jaki spotykamy bliżej jej źródeł.
Najbardziej oczywista wydaje się nam ta nazwa, gdy oglądamy Wielki Kanion Yellowstone. Wśród wielu barw jego zboczy dominuje właśnie kolor żółty. Trudno, by nie rzucało się to w oczy.

W POSZUKIWANIU CZARÓW, ZŁOTA I BOBRÓW

        Pierwszym znanym białym człowiekiem, który zapuścił się w rejony leżące dziś w obrębie parku narodowego, był John Colter. Robił on tu traperski rekonesans jesienią 1806 i zimą 1807 roku, odłączywszy się wcześniej od ekipy Lewisa i Clarka, która po dotarciu nad Pacyfik wracała na Wschód. To właśnie jego – niestworzonym, jak sądzono – opowieściom Yellowstone zawdzięcza swój ówczesny przydomek „Piekło Coltera”.
Przez następne pół wieku w ślady Johna Coltera szli inni traperzy, myśliwi, poszukiwacze złota, agenci rywalizujących ze sobą kompanii futrzarskich… Oczywiście w poszukiwaniu miejsc, które można by wykorzystać dla swoich interesów. „Gotujące się Góry”, „dymiące równiny” i gorące strumienie robiły na nich odpowiednie wrażenie, a jednemu przypominały nawet „miasto Pittsburg o zimowym poranku”. Nic dziwnego, że ich gawędy spotykały się z powątpiewaniem słuchaczy. Niektórzy na ten sceptycyzm reagowali z pełną fantazji przekorą, zmyślając – po trochu złośliwie – już całkiem ostentacyjnie niestworzone rzeczy. Prym wiódł słynny traper i zwiadowca Jim Bridger, opisując „skamieniałe lasy”, w których „skamieniałe ptaki” śpiewają „skamieniałe pieśni” roznoszące się w „skamieniałym powietrzu”. Bajał też o tym, jak to wystrzelił do jelenia, lecz kula odbiła się od niewidocznej szyby chroniącej (i powiększającej) zwierza, które tak naprawdę oddalone było o 25 km. Inni byli bardziej powściągliwi, zdradzając się ze swych obserwacji tylko przed najbardziej zaufanymi.

Dzięki raportom ekspedycji Ferdynanda V. Haydena (1871 r.) prezydent Ulysses Grant ustanowił Yellowstone pierwszym parkiem narodowym na świecie w dniu 1 marca 1872 r. (zdjęcie pochodzi stąd)

       W 1870 r. prominenci Montany wysłali do Yellowstone pierwszą poważną i liczącą się wyprawę, której przewodził gen. Henry D. Washburn. Podobno przy ognisku po raz pierwszy wysunięto wówczas myśl, by ochronić ten region przez zachłannością prywaty, która niewątpliwie będzie chciała czerpać korzyści ze wszystkich znajdujących się tu naturalnych atrakcji. Nie można dopuścić do jego rozparcelowania. Ma to być własność publiczna, a nie prywatna.
Jeden z członków wyprawy Washburna wybrał się niezwłocznie po jej zakończeniu na Wschód, gdzie wygłaszał odczyty sławiące piękno i wyjątkowość Yellowstone. Poruszyło to wielu słuchaczy. Był wśród nich dr Ferdinand Hayden, dyrektor państwowego Instytutu Geologicznego i Geograficznego. Rok później stał na czele kolejnej wyprawy badawczej. Tym razem był to już wypad z prawdziwego zdarzenia, całkowicie sponsorowany przez rząd.
Dzięki bogatej i wiarygodnej dokumentacji oraz zaraźliwemu entuzjazmowi jej uczestników, sprawa ochrony tych bezcennych ziem zyskała nowych adwokatów w Waszyngtonie i już w marcu 1872 roku Kongres amerykański uchwalił ustawę o stworzeniu „publicznego parku”, który w swym naturalnym stanie służyłby dobru wszystkich ludzi. Było to o tyle łatwe, że rejon ten był wówczas nieuczęszczany i niezagospodarowany. Nie nadawał się do rozwoju rolnictwa ani kopalnictwa, więc wpływowi spekulanci ziemią nie byli nim zainteresowani.
W ten oto sposób narodził się pierwszy park narodowy na świecie, będący wzorem i punktem odniesienia dla wszystkich innych, które powstawały po nim.

TRUDNE POCZĄTKI

       Należy podkreślić, że powołanie do życia takiej instytucji było precedensem. Towarzyszyły temu idee świeże, jeszcze niewyrobione, które miały dojrzewać latami, odzwierciedlając zmieniający się stosunek człowieka do przyrody. Dużo czasu musiało upłynąć, zanim w Yellowstone nauczono się, jak sobie radzić z naturą, turystami, zwierzyną, gejzerami… Oczywiście popełniono przy tym mnóstwo głupstw i błędów – zawsze zresztą w dobrej intencji.
Na początku nie wyznaczono nawet granic parku. Nie wyasygnowano pieniędzy na pensje dla strażników, jakby uznając, że park obroni się „sam”. Pierwszy superintendent pełnił swą funkcję społecznie, nie otrzymując żadnej zapłaty ani nawet koniecznego poparcia władz. Administracja nie tyle, że kulała, co była praktycznie nieobecna.
Utworzenie parku było dość głośne w swoim czasie. Do Yellowstone zaczęło się więc zjeżdżać coraz więcej ludzi i to różnego pokroju. Nie brakowało wśród nich bezmyślnych, rozwydrzonych turystów, kłusowników, złodziei, a nawet i bandytów. Dalej mordowano tysiące saren i jeleni, polowano na bizony i niedźwiedzie, zakładano sidła na bobry. Wynoszono sobie na pamiątkę co ładniejsze minerały, rozbijano i rozkradano skamieniałe drzewa, obłupywano skały, niszczono gejzery, zanieczyszczano gorące źródła etc.
Na domiar złego w 1877 roku doszły jeszcze kłopoty z Indianami Nez Percé (z fr. „Przekłute Nosy”), którym przewodził słynny wódz Józef (Chief Joseph Highway – najwspanialsza chyba, obok drogi przez przełęcz Bear Tooth, trasa sceniczna prowadząca do Yellowstone nosi właśnie jego imię). Zmuszeni do opuszczenia swych rodzinnych stron w Idaho, wdali się w wojnę podjazdową z amerykańską kawalerią. Uciekając na północny wschód, w kierunku Kanady, znaleźli się latem tego roku w obrębie parku, gdzie doszło do kilku niebezpiecznych i krwawych incydentów. Indianie wzięli do niewoli grupę turystów (próżno dziś oczekiwać takich atrakcji), zabili paru kłusowników, zagrali na nosie wojsku. Żołnierze dopadli ich dopiero pod granicą kanadyjską.

JAK TO Z WOJSKIEM BYWA

       Pewna anarchia, wandalizm, kłusownictwo i samowola panowały jeszcze w parku przez dobre kilkanaście lat, aż wreszcie w 1886 roku kontrolę nad parkiem przejęło na ponad 30 lat wojsko.
Z mądrością poczynań wojskowych bywa różnie, lecz rządy te w ostatecznym rozrachunku wyszły chyba parkowi na dobre. Sytuacja się ustabilizowała, pobudowano drogi i hotele, do północnych obrzeży dotarła nawet kolej. Dziesiątki tysięcy turystów zaczęło odwiedzać Yellowstone. Najpierw jeżdżono powozami i dyliżansami, później (w 1915 roku) do parku wpuszczono (z oporami!) samochody. Może to wyglądać na zbyt wybujałe panoszenie się cywilizacji, jednak z perspektywy czasu widzimy, że był to początek rodzącej się powszechnej odpowiedzialności za park.
W międzyczasie krzepła koncepcja ochrony fauny i flory. Trzeba zaznaczyć, że w momencie, gdy tworzono park narodowy, zwierzęta, rośliny, ptaki i ryby traktowane były raczej po macoszemu. Bardziej liczyły się gorące źródła i gejzery, zachowanie takich miejsc, jak Wielki Kanion i jezioro Yellowstone, niż dzika zwierzyna. Ochrona całego ekosystemu zdarzyła się niejako mimochodem. Sporo wody musiało upłynąć w rzekach Yellowstone, zanim ludzie uświadomili sobie, że przyroda tworzy integralną CAŁOŚĆ.

Ongiś działy się w parku rzeczy dzisiaj nie do pomyślenia – jak np. karmienie niedźwiedzi z ręki (zdjęcie pochodzi stąd)

       Kłusownicze masakry spowodowały jednak, że pod koniec XIX wieku uchwalono prawo zabraniające zabijania żyjących w parku ptaków i zwierząt, z wyjątkiem… „szczególnie groźnych zwierząt”. Ryby natomiast zignorowano i każdy mógł robić sobie z nimi, co chciał.
Najbiedniejsze były jednak dzikie bestie. Wojskowi zapragnęli być dobrzy i opiekuńczy, a wiemy, jak to się zwykle kończy, bo dobrymi intencjami piekło jest wybrukowane. Otóż wpadli na wspaniały pomysł, by wystrzelać „złe” drapieżniki, które zagrażały innym „dobrym” bezbronnym zwierzątkom roślinożernym, zwłaszcza zaś sarnom i jeleniom. Zabili więc 121 pum, 132 wilki i 4352 kojoty, nie uświadamiając sobie, jaki gwałt i szkody wyrządza się tym na samoregulującej się przyrodzie, gdzie drapieżniki pełnią może gwałtowną i krwawą, ale i bardzo pożyteczną rolę. Nic w przyrodzie nie istnieje bez przyczyny, wszystko ma swoje miejsce.
A jednak wojsku należy się za coś szczególny hołd – trzeba im tu oddać tę sprawiedliwość. To dzięki armii ostało się w Ameryce ostatnie, żyjące na wolności – właśnie na terenie Yellowstone! – stado bizonów. Na jego straży stali tu żołnierze. I upilnowali!
W 1916 r. rząd amerykański powołał do życia Służbę Parków Narodowych i rok później jej strażnicy zajęli miejsce wojskowych.

NIEDŹWIEDŹ NA ŁAŃCUCHU

       Zachować Yellowstone taki, jaki był od tysięcy lat i zachwycać się jego pięknem. Wiemy, jakie to trudne. Istnieje bowiem wewnętrzna sprzeczność w intencji, która z jednej strony chce udostępnić park wszystkim ludziom, by korzystali i cieszyli się jego walorami, z drugiej zaś dąży do jak najmniejszej ingerencji w przyrodę, do zachowania środowiska naturalnego w nieskażonym stanie. Kompromis okazuje się tu niezbędny.
Z czasem uczymy się jednak mądrości. Dziś nie do pomyślenia jest, by działy się rzeczy, do których dopuszczano jeszcze nie tak dawno. Litania naszej głupoty jest długa: planowanie budowy biegnącej przez park linii kolejowej oraz hydroelektrowni w Wielki Kanionie, wspomniane już odstrzeliwanie drapieżników, urządzanie pralni i gotowanie ryb w gorących źródłach, wrzucanie mydła i przeróżnych przedmiotów do gejzerów (wszak bańki mydlane i lecące w górę kije to przepyszna zabawa!), karmienie z ręki misiów i przywiązywanie ich łańcuchem do drzewa ku uciesze gawiedzi, obtłukiwanie „nierównych” skał i osadów gejzerytowych, całkowite wytępienie wilków, zarybianie jezior i rzek „egzotycznymi” gatunkami ryb (które zaczęły niszczyć ryby tubylcze), zakładanie na terenie parku bizonich rancz i więzienie stad wapiti „dla obserwacji”, gaszenie w zarodku wszystkich pożarów… etc. Zaznaczyć jednak trzeba, że wszystkie te błędy zostały skorygowane i naprawione.

       Większość faktów wskazuje jednak na to, że historia Yellowstone jest historią sukcesu. W czasach, kiedy człowiek bezceremonialnie i krótkowzrocznie „czyni sobie ziemię poddaną”, przykład Yellowstone uczy nas pewnej pokory i respektu wobec natury. To jedno z tych miejsc, gdzie uczyliśmy się współżyć z przyrodą, szanować jej prawa. Miejmy nadzieję, że jak najdłużej trwał będzie ów „dziki romantyczny splendor”, który uderzał tych, co po raz pierwszy stykali się z Yellowstone. (Są to słowa jednego z XIX-wiecznych traperów).
Nie odzierajmy tak szybko tej Wonderland ze wszystkich jej czarów.

* * *

W Yellowstone żyje największe na świecie stado bizonów na wolności

.

PS. Tekst powyższy jest fragmentem (pierwszej w języku polskim) monografii Parku Narodowego Yellowstone opublikowanej w odcinkach w prasie polonijnej („Dziennik Chicagowski”, „Dziennik Związkowy”). Obszerne jej fragmenty trafiły również do mojej książki „Podróże”. Następne części poświęcone zostaną najciekawszym miejscom parku (TUTAJ), jak również żyjącej w nim zwierzynie (TUTAJ).

.

Polska wycieczka w Yellowstone, lata 90. XX w. (autor: szósty od lewej)

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

UWAGA: zarówno tekst, jak i zdjęcia objęte są prawami autorskimi.

.

DOMINIKA – zielony skarb Karaibów

.

Dominika – widok na Scotts Head z półwyspu Cachacrou: po lewej Morze Karaibskie, po prawej Atlantyk

.

       Niekiedy jakaś chwila przesądza o tym, że udajemy się w podróż do miejsca, które było gdzieś na dalszym miejscu na liście destynacji, do jakich chcielibyśmy się wybrać. Dla mnie była to rozmowa z barmanem na jednej z Wysp Dziewiczych (głow bym nie dał, ale było to chyba na Virgin Gorda), który z wszystkich karaibskich wysp właśnie Dominikę (i St. Lucię) polecił jako kierunek naszej następnej podróży. Powiedział, że jeżeli oczekujemy plaży z białym piaskiem, turkusowych wód i luksusowych resortów all-inclusive, to nie mamy tam czego szukać, ale jeżeli chcemy zobaczyć jak wyglądały Karaiby zanim zamieniono je w jedną wielką kolonialną plantację pełną niewolników, to właśnie Dominika i St. Lucia są takimi wyspami, gdzie w miarę dobrze zachowało się ich naturalne piękno. To, że te wyspy oszczędzono (jeśli są tam plantacje, to na stosunkowo niewielkich obszarach) nie zawdzięczamy bynajmniej chęci ochrony przyrody (do niedawna w ogóle nie znano takiego pojęcia), ale ich górzystemu ukształtowaniu i gęstemu zalesieniu – do dzisiaj większość Dominiki porasta tropikalna dżungla nie do przebycia. Są jednak szlaki, które – mimo owej „dzikości” – pozwalają dostać się do najciekawszych zakątków wyspy, wśród których prym wiodą szczyty gór, gorące źródła i wodospady.
Kiedy więc mogliśmy sobie na to pozwolić, zapakowaliśmy się na samolot – i po kilku przesiadkach (na Dominikę wcale nie jest tak tałatwo się dostać) wylądowaliśmy na lotnisku Melville, znajdującym się po wschodniej stronie wyspy. Czego absolutnie nie pożałowaliśmy, bo pobyt na Dominice okazał się jedną z najfajniejszych przygód naszego życia, co przyznała nawet moja żona, mimo, że uwielbia słońce, spacery po plaży oraz kąpiel w ciepłych i spokojnych morzach z krystalicznie czystą, lazurową wodą.

       To, co oferuje nam Dominika, domaga się wręcz naszej aktywności – tym bardziej, że zadziwia różnorodność znajdujących się tu atrakcji. Wspomnę tylko o niektórych z mojej własnej perspektywy – nie rozpisując się zbytnio, bo materiałów w Internecie jest aż nadto i każdy zainteresowany może znaleźć coś dla siebie.

Pod Wodospadami Trafalgar

.

  • Swoistej wizytówce Dominiki – jaką jest szlak do Boiling Lake – poświęcam osobne miejsce poniżej, natomiast tutaj zacznę od Wodospadów Trafalgar – najbardziej imponujących jakie posiada wyspa. Łatwo dostępnych, w pięknym otoczeniu skalnych klifów i deszczowego lasu. Ci bardziej ostrożni – i leniwi – mogą je podziwiać z platformy widokowej; ci z żyłką ryzykanta i bardziej odważni mogą się starać do nich podejść, co nie jest takie łatwe, bo u ich podstawy znajduje się ogromne rumowisko mniejszych lub większych głazów. Ale nagroda jest nie byle jaka: doświadczenie potęgi wodospadów z bliska, kąpiel w naturalnych małych basenach, no i sama wspinaczka po głazach, których pokonanie dostarczyć może sporej satysfakcji, zwłaszcza tym, którzy w całym tym procederze się nie potłuką.
  • Od nikogo nie wymaga się tego, by pokonać „za jednym zamachem” liczącego 200 km szlaku Waitukubuli National Trail, który prowadzi od południowego cypla Dominiki (jakim jest półwysep Cachacrou) przez całą długość wyspy, aż po jej północne krańce z końcówką w Parku Narodowym Cabrits. Można natomiast „powalczyć” – z dżuglą, górami i rzekami – na którymś z 14 segmentów, na jakie cały szlak podzielono.
  • Obrzeża Dominiki (zwłaszcza południowo-zachodnie w rejonie zwanym Soufriere Scotts Head Marine Reserve) są rajem dla płetwonurków. Wprawdzie nam udało się tylko oglądać słynną rafę koralową Champagne Reef (tak, tak widzieliśmy „szampańskie” bąbelki wydostające się z podwodnych fumaroli) przy pomocy snorkella, ale jeszcze większych zachwytów dostarczył nam widok mieszkającej wśród koralowców fauny morskiej – z kolorowymi jak tęcza rybami, żółwiami, krabami, homarami tudzież z innymi osobliwie wyglądającymi stworami.
  • Tym, którzy się jeszcze t moja wyliczanką nie znużyli, poleciłbym również: wyprawę na obserwację delfinów i kaszalotów (w pobliżu Dominiki znajduje się jedno z największych ich zgromadzeń na świecie); kąpiel w Szmaragdowym Stawie i gorących źródłach; przejażdżkę łodzią po Rzece Indiańskiej (kłaniają się „Piraci z Karaibów” wraz z lasami mangrowymi i przeróżnym ptactwem); tzw. canyoning – pokonywanie za pomocą specjalnego sprzętu wąskich kanionów i strumieni, które je wyżłobiły; odwiedziny wodospadów Wiktorii oraz Wąwozu Titou; czy wreszcie eksplorację północnego wybrzeża wyspy, gdzie znajdują się jednak ciekawe plaże: Woodford Hill, Turtle Beach, okolice Pointe Baptiste, Batibou i Hampstead.
  • Wprawdzie licząca 20 tysięcy mieszkańców stolica kraju Roseau nie zachwyca, ale oczywiście należy ją odwiedzić, by przejść się jej uliczkami, zrobić zakupy na tamtejszym targu, wejść w bliższą relację z tubylcami… Trzeba jednak uważać na to, by te odwiedziny nie zbiegły się w czasie z zalewaniem miasta przez tłumy wydostające się z cumujących w porcie kolosalnych statków wycieczkowych.

       Dodam tylko, że serce mi się kroiło, kiedy oglądałem film ukazujący wielkie zniszczenia, jakich na wyspie dokonał cyklon Maria w 2017 roku. Nam udało się odwiedzić Dominikę wcześniej. W ciągu pięciu lat po katastrofie, dzięki pomocy zagranicznej i wytrwałości samych mieszkańców, Dominikę odbudowano stosując strategię odporności na huragany – z lepszą infrastrukturą i zabudowaniami, bardziej przygotowaną na przyszłość. Zaś Natura odnawia się sama i to również w szybkim tempie.

Na targowej uliczce w Roseau

.

Room with a view, czyli radość o poranku – pierwszym na Dominice

.

Plaża, dzika plaża…

.

Nad lazurową zatoczką

.

Palmy to jednak fotogeniczne drzewka są

.

.

greydot

.

GALERIA:

.

greydot.

Boiling Lake Trail – w drodze do Desolation Valley

.

BOILING LAKE TRAIL

       Nie wyobrażam sobie pobytu na Dominice bez całodniowej wyprawy szlakiem Boiling Lake Trail w Parku Narodowym Morne Trois Pitons, notabene wpisanego na listę światowego dziedzictwa Unesco. Czegoś tak unikalnego gdziekolwiek indziej na Karaibach nie uświadczysz. Do dzisiaj wspominam ten dzień jako jedną z największych przygód mojego podróżniczego życia. Boiling Lake Trail to doskonałe połączenie dwóch różnych doświadczeń: pieszej wędrówki przez dżunglę wśród bujnej zieleni deszczowego lasu, z jakiego słynie Dominika oraz bliskiego spotkania z intensywną aktywnością wulkaniczną, przypominającą genezę powstania wyspy (bedącej najmłodszą, bo licząca zaledwie 25 milionów lat wyspą spośród wszystkich karaibskiego archipelagu). Valley of Desolation (Dolina Spustoszenia) oraz samo Boiling Lake (Gotujące się Jezioro, będące drugim co do wielkości gorącym źródłem na świecie), są w rzeczywistości wulkaniczną kalderą wypełnioną fumarolami, błotnymi bulgotkami, gorącymi źródłami i strumieniami – tym wszystkim co przypomina, że stąd już blisko do piekła ognistej lawy znajdującej się w głębi ziemi, po której tam stąpamy. Krajobraz jest niesamowity: nie wiadomo – bardziej straszny czy piękny, z tym swoim żółto-brązowym, szaro-popielatym, rdzawo-pomarańczowym rumowiskiem kamieni, skalnych odłamków, piasku, błota i żwiru – owiany tajemniczo oparami wydostającymi się z podziemnych czeluści.
Nasz przewodnik Kevin (przy okazji wspomnę, że sam parając się przez/co jakiś czas przewodnictwem, chętnie korzystam z pomocy lokalnych tour-guides, bo są oni zwykle kopalnią wiedzy i to nie tej sztampowej spod znaku przewodników papierowych) dostarczał nam po drodze coraz to nowych atrakcji (a to wymazał nas z żoną odmładzającym ponoć błotkiem, to znowu kazał bujać się na lianach w dżungli, by na koniec wykąpać nas w naturalnym stawku z orzeźwiającą wodą). No i oczywiście objaśniał nam to i owo na szlaku, zwracając uwagę również na to, na co pewnie nie zwrócilibyśmy uwagi, gdybyśmy byli sami.
Mam nadzieję, że załączone tutaj zdjęcia, zrobione przeze mnie tego dnia, w jakimś stopniu oddadzą jego atmosferę oraz niezwykłą aparycję tego zakątka wyspy. Jak również frajdę ze wspólnego towarzystwa całej naszej trójki.

.

Zielone wzgórza Dominiki

.

Droga przez dżunglę

.

Kevin (prawie) sam w Dolinie Spustoszenia

.

.

greydot.

Na targu w Roseau

.

LUDZIE DOMINIKI

       Ze względu na geopolityczne położenie wyspy i jej burzliwą historię, 75 tysięcy mieszkańców Dominiki tworzy unikalną grupę ludzi, zdominowaną jednak rasowo przez potomków afrykańskich niewolników. Aż 90 % mieszkańców wyspy ma swoje korzenie w Afryce, 7% to mieszańcy (głównie mulaci), a tylko 2% stanowią biali, Syryjczycy, Libańczycy, Chińczycy i Portugalczycy. Wprawdzie językiem urzędowym jest angielski, to jednak większy wpływ na tożsamość Dominikańczyków miała kultura kreolska oparta na dziedzictwie kolonizatorów francuskich i potomków czarnych niewolników, z domieszką wpływów karibskich. I stało się tak mimo tego, że Dominika jest członkiem brytyjskiej Wspólnoty Narodów (w ramach której uzyskała niepodległość w 1978 roku).
Wprawdzie wszyscy mieszkańcy Dominiki mają mocne poczucie lokalnego patriotyzmu, to jednak istnieją w ich społeczeństwie podziały, ale bardziej po linii przynależności klasowej (bogaci vs. biedni), profesjonalnej, edukacyjnej, językowej, czy miejsca zamieszkania (miasto vs. wieś), niż etnicznej (chić pewne wywodzące się stąd rasowe stereotypy istnieją).
Jeśli chodzi o nas, to podczas pobytu na wyspie – i we wszystkich naszych kontaktach z jej mieszkańcami – doznaliśmy jedynie gościnności.

Dzieci z wioski Karibów

    .  

       Dominika jest jedyną karaibską wyspą, na której przetrwali potomkowie Karibów, rdzennego ludu Ameryki zamieszkującego karaibskie Małe Antyle w epoce pre-kolumbijskiej (należy tu podkreślić, że dzielnie opierali się francuskim i brytyjskim kolonizatorom, w czym pomagała im topografia wyspy i niedostępność jej interioru). Wprawdzie wydzielone na Dominice, liczące półtora tysiąca hektarów nazywa się Terytorium Indian Karibów, to poprawną nazwą tej grupy etnicznej jest Kalinago. Żyje tu około 2 tysięcy tych ludzi, ale tylko niewielka część uważa się za czystej krwi Kalinago. Prawdę mówiąc niewiele przetrwało z ich kultury – jakieś szczątki języka (Kalinago nazywali wyspę “Waitukubuli”, co znaczyło „wysoka jest jej postać„), pewne elementy dekoracyjne, sztuka wyplatania koszy z bambusowych włókien, jak również umiejętność budowy kanoe.

W drodze do L’Escalier Tête Chien

.

L’Escalier Tête Chien

.

       Odwiedziliśmy Terytorium Karibów w naszej podróży z południowej części wyspy na północną, wzdłuż wschodniego wybrzeża z Atlantykiem. Zatrzymywaliśmy się we wioskach Kalinago. W jednej z nich podszedł do nas młody człowiek i zaoferował swoją pomoc w dotarciu do mitycznego dla tutejszej rdzennej ludności miejsca zwanego L’Escalier Tête Chien (co w języku kreolskim oznacza Schody Wielkiego Węża). Rzeczywiście, spływająca do oceanu lawa uformowała coś w rodzajów schodów. To właśnie tutaj, zgodnie z legendą Kalinago, Wielki Wąż wynurzył się z wody i wydostał na ląd. Ma on powrócić w otchłań oceanu, kiedy naród Karibów zniknie z powierzchni ziemi. Moment ten będzie końcem świata.
Zapewniono nas jednak, że to jeszcze nie teraz, więc uspokojeni skierowaliśmy się w naszą dalszą drogę.

Dzieciaki spotkane na szlaku do Schodów Wielkiego Węża

.

greydot

.

LUDZIE DOMINIKI – GALERIA:

.

greydot.

© ZDJĘCIA WŁASNE

KRZEW JAŚMINU

there was a bustle… under the maple tree in the woods last summer

.

.

Wspomnienie lata, albo krzew jaśminu w Petrykozach.

Jest takie miejsce na Mazowszu, gdzie udaje mi się co jakiś czas bywać. Mam tam nawet swój kawałek lasu. Wolę nocować w znajdującym się w nim domku, niż w jakimkolwiek Hiltonie czy Mariottcie.
Niedawno trafiłem gdzieś w zakamarkach moich kart pamięci na filmik, który nagrałem tamże pewnego ranka ostatniego lata, kiedy zbudził mnie niesamowity śpiew ptaków i wyszedłem na dwór żeby zobaczyć co jest grane. Wtedy – pod olbrzymim klonem – zobaczyłem ten krzew jaśminu i to co się na nim działo.
Pszczoły, trzmiele, osy… całe to towarzystwo oszalało chyba do jaśminowej woni, a ja patrzyłem na to, jak urzeczony. Próbowałem utrwalić na tym filmie ten moment, ale nie do końca chyba mi się to udało – bo jak można sfilmować zapach, szczęście i radość o poranku, kiedy dysponuje się tylko jakimś głupim smartfonem?
Dla takich chwil warto było pojawić się na tym świecie.

Czy będzie jeszcze kiedyś dla mnie takie lato?

* * *

MOUNT RAINIER – najpiękniejsza góra świata

.

.

All Nature’s wildness tells the same story – the shocks and outburst
of earthquakes, volcanoes, geysers, roaring, thundering waves and floods,
the silent uprush or sap in plants, storms of every sort
– each and all are the orderly beauty-making love-beats of Nature’s heart.

John Muir

 

       „Cała dzikość Natury opowiada tę samą historię – drżenia i wybuchy trzęsień ziemi, wulkanów, gejzerów; grzmiące, ryczące fale i potopy; ciche wędrówki soków w roślinach; wszelkiego rodzaju sztormy – wszystko to, osobno i razem, składa się na harmonijne, tworzące piękno, miłosne bicie serca Natury.”

       Zacząłem ten tekst od jednego z wielu natchnionych cytatów Johna Muira, mojego bohatera-naturalisty, człowieka najbardziej chyba zasłużonego dla ochrony amerykańskiej przyrody, który już pod koniec XIX wieku – jako prezydent dopiero co założonej przez siebie organizacji Sierra Club – dokładał nieustannych wysiłków, by nie tylko deklaratywnie, ale i formalnie ochronić piękno Mount Rainier. Muir ukochał wiele „dzikich” zakątków amerykańskiego Zachodu, ale jego największą miłością – oczywiście obok Doliny Yosemite – była właśnie góra Tacoma vel Rainier. Wraz z sześcioma towarzyszami wspiął się na jej szczyt już w 1988 roku, którą to wyprawę opisał w swoim artykule „An Ascent Of Mount Rainier”. Od tamtego czasu wygłosił mnóstwo odczytów, napisał wiele innych artykułów, nie tylko opiewając urodę tego wyjątkowego miejsca w stanie Waszyngton, ale i starając się o przyznanie mu statusu ziemi specjalnie chronionej. Jego wysiłki przyniosły skutek i w 1899 roku Kongres Stanów Zjednoczonych utworzył Park Narodowy Mount Rainier.

       Można powiedzieć, że duchowymi (ale i filozoficznymi) „ojcami” Muira byli przejęci transcendencją i duchowością Natury, słynni amerykańscy idealiści-romantycy Henry David Thoreau oraz Ralph Waldo Emerson, wraz z ich panteizmem i uniwersalizmem – poczuciem zespolenia człowieka z obdarzoną boskimi atrybutami Naturą, bo tylko ta łączność może objawić nam prawdziwą istotę naszej duszy, a tym samym dostarczyć sensu egzystencji. Emerson twierdził, że najszczęśliwszym człowiekiem jest ten, który potrafi od Natury nauczyć się lekcji oddawania czci – religijnego ubóstwienia. A nikt inny nie potrafił tego robić lepiej i głębiej, niż John Muir, który wielbił i uświęcał Naturę, nawet w tych jej brutalnych, gwałtownych i bezwzględnych przejawach. Jego świątyniami były doliny, rzeki, jeziora, lasy… Otoczony splendorem przyrody i pochłonięty przez jej bogactwo pisał: „W obecności Natury dzika rozkosz przenika człowieka, mimo jego smutku i cierpienia.”
Myślę, że Muir te słowa Emersona przyjąłby jak swoje: „Powiadam wam, w dzikości jest przetrwanie świata… Dzikość jest istotą życia. Najpełniej żyje to, co najbardziej dzikie. Kiedy pragnę się odrodzić, szukam najciemniejszego lasu, najgęstszego i najbardziej nieprzebytego, szukam najbardziej odludnych mokradeł, z dala od zgiełku miast. Wchodzę tam jak do świętego miejsca, sanctum sanctorum. Tam właśnie tkwi moc, istota Natury. Mówiąc krótko, wszystko co dobre jest dzikie i wolne” – pisał autor „Walden, czyli życie w lesie”. Myślę, że łatwiej te słowa zrozumieć i przeżyć właśnie w pobliżu takich miejsc, jak Wielka Góra – Tacoma.

.

Tipsoo Lake – Naches Peak Trail

.

        Według mnie góra Tacoma (może się doczekam, kiedy – podobnie jak to było z McKinley’em przemianowanym kilka lat temu na Denali – wróci się do pierwotnej nazwy góry, jakiej Indianie używali tysiące lat przed Europejczykami, którzy „ochrzcili” Tacomę nadając jej imię jakiegoś tam admirała Rainiera) jest NAJPIĘKNIEJSZĄ GÓRĄ ŚWIATA.
A jeśli ktoś posądziłby mnie tu o przesadę (na dodatek egzaltowaną), to jestem w stanie dokładnie i dość obszernie to stwierdzenie umotywować. Bowiem mam tu na uwadze nie tyle widoczne niekiedy z odległości prawie 300 km pokryte białą czapą śniegu skalno-lodowe cielsko góry, ale przede wszystkim to, co dzięki Tacomie powstało wokół niej, a co przecież też jest częścią góry.

       Ów superwulkan pojawił się tu mniej więcej pół miliona lat temu i od tamtego czasu ulegał erozji oraz przemianom, które ukształtowały jego zbocza, dzięki czemu w tym rejonie mamy teraz tak oszałamiająco zróżnicowaną rzeźbę terenu – topografię stanowiącą zachwycającą kompilację dolin, kanionów, rzek, jezior, wzgórz, kaskad, wodospadów… Powstała przy tym gleba umożliwiła z kolei rozwój bujnego życia – zarówno fauny, jak i flory. Tak więc niższe partie Mt. Rainier porastają gęste lasy i prastare bory; wyżej zaś mamy alpejskie łąki, które latem zamieniają się w niewiarygodnie piękny kolorowy kobierzec kwitnących dzikich kwiatów. No a w tym wszystkim spotkać można setki gatunków zwierząt i ptaków. To bogactwo i różnorodność składają się na unikalną w skali całego naszego globu mozaikę, która fascynuje i oczarowuje nie tylko pięknoduchów.

       Ktoś by mógł powiedzieć: przecież inne góry mają ciekawsze kształty, są bardziej znane, wręcz święte… No tak, ale to jednak mało by dziwaczny kształt, mitologia czy nawet religijna wzniosłość – przynajmniej w moich oczach – czyniły z nich Miss piękności. Dlatego Tacoma jest dla mnie bezkonkurencyjnie najpiękniejsza.
W Parku Narodowym Mount Rainier byłem wiele razy i mimo, że schodziłem dziesiątki kilometrów tutejszych szlaków (których atrakcyjność i uroda oczywiście walnie przyczyniają się do mojej opinii o całej górze) to za każdym razem wracam tu z radością i zawsze odkrywam coś nowego (bo Tacoma cały czas żyje swoją przemianą i w rytm następujących po sobie pór roku). Tak też jest i teraz[*]: obrazy, które mnie tu otaczają będą mi się śnić po nocach. A jednak dobrze jest również utrwalić je w fotograficznym kadrze… co też niniejszym czynię, przy okazji dzieląc się tym z Wami.

.

W borze – Summerland Trail

.

[*] Słowa te pisałem we wrześniu 2020 roku, podczas mojej ostatniej wyprawy do Parku Narodowego Mount Rainier. Pochodzą z niej również zamieszczone tutaj zdjęcia. Niestety, robiłem je smartfonem, więc pozostawiają wiele do życzenia. Lepszej jakości fotografie Mt Rainier, jak również opis jednej z poprzednich podróży do stanu Waszyngton, można obejrzeć i przeczytać we wpisie „Raj w cieniu Wielkiej Góry” oraz w galeriach zdjęć TUTAJ TUTAJ. Warto do nich zajrzeć, bo każda pora roku dostarcza innych obrazów Parku, a dzikie kwiaty kwitną najpiękniej w pełni lata.

*  *  *

PARĘ UWAG PRAKTYCZNYCH

       Oczywiście najlepszą porą, by wybrać się do parku jest lato, a zwłaszcza lipiec i sierpień, kiedy to jak szalone kwitną na górskich łąkach piękne dzikie kwiaty, co – kiedy po raz pierwszy to zobaczyłem – wydało mi się cudownym zjawiskiem wręcz nieziemskim, zwłaszcza w tej niesamowitej górskiej scenerii, z olbrzymimi lodowcami w tle. (Nota bene na Mt Rainier znajduje się największa ilość lodowców, wziąwszy pod uwagę góry poza Alaską. Mimo, że coraz bardziej topnieją, to nadal jest ich 26.)
Mount Rainier jest też najwyższą z wszystkich gór/wulkanów Gór Kaskadowych (prawie 4 400 m n.p.m.), Jest tak kolosalna i masywna, że ma swój własny klimat. Dramatycznie zmieniają się też na niej warunki atmosferyczne, w zależności od położenia nad poziomem morza. Doświadczyłem tego zwłaszcza podczas jednej z wcześniejszych wizyt. Było to w połowie czerwca, kiedy u podnóża góry była jeszcze wiosna, trochę wyżej już takie nieśmiałe trochę lato, zaś w jej połowie panowała jeszcze na całego zima (o skutej lodem czapie wulkanu i jego zasypanych głębokim śniegiem wysokich zboczach nie wspominam).

       Myślę, że aby tak naprawdę cieszyć się z wizyty w Parku Narodowym Mt Rainier, należy spędzić w nim co najmniej 5 – 7 dni (1 lub 2 dni to jest według mnie ledwie rekonesans) i naturalnie każdego dnia wybierać się na jego szlaki (listę tych, które sam przemierzyłem – wraz z ich oceną – podaję poniżej). Są dwa rejony w Parku, które obowiązkowo należy odwiedzić: słynny, leżący na południowym zboczu góry Paradise, oraz leżący po północno wschodniej stronie Sunrise. (Próba odwiedzenia tych dwóch miejsc w ciągu jednego dnia jest karkołomna, bo krętymi drogami w parku jedzie się całymi godzinami).

       Znalezienie miejsca noclegowego w obrębie parku latem jest nie lada wyczynem, jeśli nie robi się tego na ładnych kilka miesięcy wcześniej. Choć próbować warto, gdyż gospody/hotele National Park Inn (Longmire), czy zwłaszcza Paradise Inn są miejscami atrakcyjnymi samymi w sobie, a poza tym to doskonałe bazy wypadowe do eksploracji Parku (o cenach wolę tu nie pisać). Jeśli to się nie uda, to nie należy rozpaczać a poszukać noclegu w dwóch miejscowościach (lub w ich okolicy): Ashford (wjazd do parku południowo-zachodni Nisqually) albo Packwood (wjazd południowo-wschodni Ohanapecosh).
Ashford jest miejscem zdecydowanie lepszym (zarówno, jeśli chodzi o dostęp do Paradise, jak i ilość noclegowni), ale jeśli planuje się spędzić w pobliżu góry więcej niż 3 – 4 noclegi (najlepiej 7), to proponuję 5 nocy przespać w Ashford, zaś 2 noce w Packwood (skąd wygodniej wybierać się we wschodnie rejony parku, a zwłaszcza do Sunrise, czy na wspaniały szlak Naches Peak Loop Trail.

.

Bench Lake – Snow Lake Trail

    .

       Życzę każdemu, aby przynajmniej raz w życiu znalazł się w pobliżu Wielkiej Góry, zachwycił się jej widokami, oszołomił pięknem kobierców kwitnących łąk, przemierzył jak najwięcej szlaków… Oczywiście na Mt Rainier można się wspiąć (próbuje to robić blisko 10 tys. ludzi każdego roku – choć na szczyt udaje się dotrzeć połowie tych śmiałków, gdyż nie jest to zabawa dla wszystkich). Wulkan też można obejść liczącym 150 km szlakiem Wonderland Trail, który jest bez wątpienia jednym z najwspanialszych górskich szlaków świata (zwykle zajmuje to ludziom 10 dni). Przy okazji: najlepszą próbką tego szlaku jest dwudniowy Summerland Trail. Zaś niemal każdy w miarę sprawny parkowy gość – nawet ten jednodniowy – jest w stanie przejść nie mniej słynny Skyline Trail, który jest absolutną rewelacją.

       Zanim pokażę garść zdjęć Parku, poniżej podam listę szlaków, o której już wspomniałem powyżej. Nazwy szlaków wymieniam wraz z ich oceną, którą oczywiście należy traktować subiektywnie. Szklaków jest więcej, podaję tylko te, które sam przeszedłem. Myślę, że zaliczają się one do najlepszych. Ich stopień trudności jest różny, tak samo jak czas, jaki musi się przeznaczyć na ich przejście (wszystkie są uważane za tzw. day hikes, a pokonać je może każdy w miarę sprawny piechur). Jeśli chodzi o oceny, to stosuję cenzurki takie, jakie obowiązywały w naszych latach szkolnych, kiedy to piątka była oceną najwyższą.

  • Skyline Trail    +5
  • Rampart Ridge    -4
  • Comet Falls & Van Trump Trail    5
  • Trail of the Shadows    -4
  • Alta Vista Summit    +4
  • Nisqually Vista    4
  • Dead Horse Creek    4
  • Pinnacle Peak Saddle    -5
  • Bench Lake & Snow Lake    -5
  • Box Canyon    -4
  • Silver Falls    -4
  • Grove of the Patriarchs   +4
  • Naches Peak Loop    5
  • Sourdough Ridge Nature Lake    +4
  • Mount Fremont Lookout    -5
  • Sunrise Rim    -5
  • Tolmie Peak    -5
  • Twin Firs Loop    -4

Happy trails to you!

*  *  *

Na szlaku Naches Peak Trail

.

Mount Rainier – potęga i majestat Wielkiej Góry (Ania nad Jeziorem Bench Lake)

.

.

.

Na „ławeczce” z pnia nad jeziorem Bench Lake – z widokiem na Wielką Górę

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

Więcej o Mount Rainier: TUTAJ; zdjęcia z różnych pór roku: TUTAJ i TUTAJ

.

NOMADLAND – smutek tułaczej wolności

„Nomadland” to ostatnio najbardziej faworyzowany film amerykański – Złote Lwy na Festiwalu w Wenecji, Złote Globy dla najlepszego filmu i za reżyserię, liczne nagrody krytyków i publiczności, sześć nominacji do Oscara w najważniejszych kategoriach… Czy ten skromny a-hollywoodzki obraz (bo tak go można nazwać ze względu na formę i treść) wart jest takiego uznania?

.

Być nomadą – wybór czy konieczność? (Frances McDormand w filmie „Nomadland”)

.

       „Nomadland” obejrzałem dwa razy (najpierw w kinie, później na platformie streamingowej Hulu) i nie będę jednak ukrywał, że film – zwłaszcza za pierwszym razem – mną poruszył. Wciągnęła mnie jego nieśpieszna narracja, zanurzyłem się w jego elegijnym nastroju. Oglądanie aktorstwa Frances McDormand na ekranie to zawsze jest przeżycie, ale chyba jeszcze bardziej przejąłem się scenami z udziałem innych „nomadów”, z którymi spotyka się na swojej drodze (i na kempingach) grana przez McDormand Fern. Zaskoczeniem dla mnie było to, że – jak się później dowiedziałem – były to autentyczne, wzięte z życia, „grające” siebie postacie: Linda May (notabene główna bohaterka książki Jessici Bruder „Nomadland: Surviving America in the Twenty-First Century”, na podstawie której napisano scenariusz filmu), Bob Wells (działający w Arizonie mentor i guru ludzi żyjących w kamperach), czy wreszcie Swankie (pełna werwy i kolorytu 70-latka, deklarująca swoją miłość dla kajakarstwa i natury). Wszyscy ci ludzie żyją w jakimś dziwnym stanie: osamotnienia i straty z jednej strony, oraz poczucia solidarności i ludzkiej bliskości – z drugiej. Spotykają się w drodze, i żegnają też w drodze, ale nie na zawsze. Jak mówi do nich Bob: „No final goodbye – see you down the road”

dyskretny urok apolityczności

       Moim zdaniem ten bardzo charakterystyczny dla (urodzonej w Chinach) reżyserki Chloé Zhao miks dokumentu i fikcji, znów bardzo dobrze sprawdza się w jej najnowszym filmie, chociaż z drugiej strony przeszkadza temu, by narracja „Nomadland” stała się zajmującą dla nas opowieścią. Z tego powodu film nieco się rwie, jest epizodyczny – „akcja” przenosi się z jednego miejsca Ameryki w drugie. Często zbyt raptownie, by ogarnąć i zrozumieć zachowanie bohaterki.
Jednakże te ewentualne niedociągnięcia i słabsze strony filmu uświadomiłem sobie dopiero wtedy, kiedy oglądałem go ponownie. Wtedy dotarło do mnie również to, że pozbawiony jest on niemal zupełnie socjologicznego czy politycznego komentarza (wyjąwszy wygłoszoną przy obozowym ognisku anty-kapitalistyczną jeremiadę Boba Wellsa przeciw „tyranii dolara i rynku pracy”, zakończoną enuncjacją tego, że ludzie „dają się traktować jak konie pociągowe, które zaharowują się na śmierć”; czy też rzucane mimochodem uwagi o tonącym Titaniku.)
Teraz jednak się zastanawiam, czy rzeczywiście z tej (pozornej chyba) apolityczności i socjologicznej oględności można czynić zarzut. Prawdę mówiąc, to Chloé Zhao nie miała obowiązku, by wciągać się w komentowanie systemu. Bo jaki jest ten ekonomiczno-polityczny system to każdy widzi. I akurat kino nie jest najlepszym źródłem tych obserwacji, choć z tego, co spotyka nomadów, można wyciągnąć pewne wnioski.
Być może Chloé powstrzymała się przed jednoznaczną i ostrą krytyką amerykańskiego korporacjonizmu z… hm… grzeczności? Bo w końcu tutaj w Stanach się wykształciła, spełniła swoje marzenie i stała się reżyserką robiącą całkiem „rasowe” (w sensie profesjonalnej solidności) filmy – za które zbiera nagrody, i dzięki którym staje się sławna. Trudno mieć jej za złe, że nie wsiadła na konia typowo hollywoodzkiej (i nie tylko) lewicowej obłudy i hipokryzji, piętnującej system, którego się jest beneficjentem.
Myślę, że za pierwszym razem film mi się spodobał bardziej przede wszystkim dlatego, że mocniej podziałał na moje emocje. Całkiem spójna wydała mi się jego klimatyczna konsystencja – ten obraz we wszystkich tonach szarości, zdesaturowane kolory i emanujący z ekranu smutek – dyskretna elegia rozpamiętywania tego, co przeminęło (i przemija), odczuwania żalu po tych, co odeszli (i odchodzą) – ale jednak bez użalania się nad sobą. Tak, ten obraz jest smutny, ale – z tego co wiem – tylko dla niektórych widzów okazuje się depresyjny i dołujący, bo gorzką prawdę o życiu przemyca się tu za pomocą sztuki.

I’m not homeless, I’m houseless – mówi bohaterka „Nomadland” mając na myśli swojego vana Vanguarda

.

upadek „Imperium” i dylemat wolności

       Przed obejrzeniem filmu nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo nomadyzm jest rozpowszechniony w Ameryce. Oczywiście, w czasie swoich podróży widziałem mnóstwo kamperów, rozmawiałem z wieloma ludźmi obozującymi na kempingach, ale byli to zwykle zmotoryzowani „wagabundzi” sezonowi. Często ich RV bus na kółkach był droższy od zwykłego domu stojącego na fundamentach. Tacy jednak nie są bohaterami „Nomadland”, którzy liczą się z każdym groszem, żyją bardziej niż skromnie – ich majątek sprowadza się do zużytego zwykle kampera i głodowej emerytury. I prowadzą taki styl życia od wielu lat, tułając się bez stałego miejsca zamieszkania. („I’m not homeless, I’m houseless” – mówi o sobie bohaterka filmu.)
Fern, przez 40 lat mieszkała z mężem w małym, pustynnym miasteczku w Nevadzie o (trącącej chyba bardziej autoironią niż megalomanią) nazwie Empire. Niestety, po kryzysie w 2008 roku, fabrykę gipsu, w której pracował mąż zamknięto, a on sam wkrótce zmarł. Fern mieszkała tam jeszcze parę lat, aż do momentu, kiedy „Imperium” zupełnie się wyludniło (a jego kod pocztowy skasowano). Wtedy zapakowała do swojego białego, ale już nadgryzionego rdzą „Vanguarda”, to co mogła (reszty się pozbyła) i wyruszyła w swoją nomadzką podróż, imając się po drodze różnych zajęć (pakowaczka w Amazonie, sprzątaczka kempingowych toalet w parku narodowym, pracownica cukrowni, posługaczka w barze…) Zatrzymywała się w różnych miejscach, ale na krótko, nawiązując znajomości (może nawet przyjaźnie) z kilkoma podobnymi jej wagabundami.
Do końca nie jestem pewien co sądzić o nomadztwie Fern – czy wynikało ono z jej charakteru, czy też z okoliczności, w jakich się znalazła? Za tym pierwszym mogłoby przemawiać to, co o niej samej mówiła jej siostra, od dzieciństwa zazdroszcząca jej odwagi, szczerości i nonkonformizmu; za drugim fakt, że przez 40 lat prowadziła ona życie ustabilizowane i osiadłe. No ale w końcu odezwał się w niej zew drogi. Wygląda na to, że akurat ona, do życia w ten sposób nie została zmuszona, ale że to był jej wybór. Tym bardziej, że mając możliwość zamieszkania wraz z życzliwymi jej ludźmi, w normalnym domu, taką propozycję odrzuciła.
Napisałem „akurat ona”, gdyż tysiące ludzi w Ameryce, z powodów ekonomicznych, zostało do takiej tułaczki i egzystowania w kamperach (lub w barakach) zmuszonych. Część z nich twierdzi, że stała się przez to wolna – żyją ponoć beztrosko, bez cywilizacyjnych stresów, blisko natury… Ale czy rzeczywiście jest to wolność, czy też życie poddane drastycznym ograniczeniom, jeśli chodzi o jego standard?

twarz jak park narodowy

       Podobno był taki zamysł, żeby Frances McDormand (będąca jedną z producentek) w filmie nie wystąpiła, ale skończyło się na tym, że „Nomadland” stał się popisem jej aktorstwa. Z kilku względów jest to postać w Hollywood charakterystyczna (nie chcę pisać „osobliwa”, gdyż ktoś mógłby to uznać za obraźliwe). Jej sprzeciw wobec upiększającej, idealizującej kobiecą urodę manii makijażu i tapetowania własnych twarzy przez (robiące z siebie „bóstwa”) aktorki (a i przez aktorów także) jest ostentacyjny. Innymi słowy: Frances McDormand to chodzący antonim hollywoodzkiego glamour. Jej siła tkwi w znakomitym aktorstwie, ale też… w tej jej nietuzinkowej twarzy, notabene wcale nie przystającej do obiegowych kanonów kobiecej urody.
McDormand wspomniała kiedyś, jak podczas jednego z wywiadów usłyszała od swojego rozmówcy, że jej twarz przypomina mu… park narodowy. I to jej się bardzo spodobało. Ja się nawet temu nie dziwię, gdyż rzeczywiście twarz ta jest niczym krajobraz ludzkiej duszy – z topografią bogatą w wyżłobienia i bruzdy, z siatką nerwów poruszających mięśnie. Taka mapa uczuć i emocji wyrażanych mimiką i gestami.
Prezencja twarzy McDormand na ekranie jest tak bezpośrednia i naturalna, że nie sposób się przed jej wyrazem obronić. Można przy tym odnieść wrażenie, iż aktorka robi wszystko, by przypadkiem nie objawiło się przed nami coś, co byłoby w niej „ładne”. Humanistyczne? Tak! Ale nie uładzone (tak jak te ciągle pomierzwione, przypominające strąki włosy aktorki, która często na ekranie wygląda tak, jakby dopiero co wstała z vanowej pryczy).
Twarz McDormand to przede wszystkim wyraz człowieczeństwa, bez względu na (jakże często zwodniczą, fasadową i narcystyczną) estetykę naszej aparycji i szatek, w jakie się stroimy. Dlatego jest to twarz fascynująca. I na swój sposób piękna.

Zachód słońca nad ziemią nomadów – ale cóż po pięknie w świecie tułaczym?

.

zachód słońca jako dekadencja

       Tak się złożyło, że „Nomadland” po raz pierwszy obejrzałem nie tylko w kinie (przy czym rok 2020 był dla mnie chyba rokiem rekordowym, jeżeli chodzi o znikomą liczbę filmów obejrzanych przeze mnie na dużym ekranie), ale i w kolosalnym formacie IMAX, który zazwyczaj zarezerwowany jest dla wizualnych spektakli. Czy jednak film ten potrzebował aż tak prominentnej ekspozycji?
Jeśli tak, to bynajmniej nie był to krajobrazowy splendor, a raczej tło i oprawa dla ludzkich perypetii i charakterów ukazanych w filmie. Nie było to więc piękno przyrody ani tym bardziej przyjazność naturalnego środowiska, a coś wręcz przeciwnego: pusta i zimna, trudna do ogarnięcia przestrzeń – nieludzki majestat pustyni; zastygła w bezruchu, niegościnna okolica… obojętna wobec ludzi borykających się ze swoim losem, stratą, żałobą i przemijaniem – z własną La condition humaine. (Podobnie chyba odbierali Naturę pionierzy.)
Uderzyło mnie to, że większość scen filmu kręcona była o zachodzie słońca, (choć ze dwa wschody słońca też się zdarzyły) ale chyba tylko raz ktoś zwrócił uwagę na piękno tego zjawiska. Podejrzewam więc, że głównym powodem, dla którego Chloé zdecydowała się na tak częste filmowanie o tej porze, było specyficzne światło: ostatnie promienie słońca i zapadający zmierzch – pogrążanie się wszystkiego w mroku i szarości. Także wywołanie nastroju schyłku i przemijania – współgrających z dekadencją ludzkiego życia. Bowiem w takim momencie swojej drogi życiowej znaleźli się prawie wszyscy bohaterowie „Nomadland”.
Tak więc, związek z naturą jest ważnym elementem filmu, ale nie ma w nim nic z romantyczności, może tylko lekkie dotknięcie poezji. Tym są chyba jaskółki, których tysiące wybudowało swoje gniazdowe miasto na ścianie skalnego urwiska. To właśnie miejsce marzy zobaczyć przed śmiercią umierająca na raka Swankie, tułacza przyjaciółka Fern.

Natura – żywioł czy źródło ukojenia?

       Moje serce biło mocniej, kiedy na ekranie rozpoznawałem miejsca amerykańskiego Zachodu, które sam często odwiedzałem przed laty, przemierzając tysiące mil z towarzyszami moich podróży, chodząc po tamtejszych szlakach… Arizońska pustynia Sonora, Czarne Wzgórza, nieziemskie krajobrazy Badlands, pacyficzne wybrzeże Big Sur, pustkowia Nevady, niebotyczne sekwoje redwood w kalifornijskiej Alei Gigantów… To wszystko, kiedy byłem młody, burzyło moją krew, zalewało adrenaliną, upajało przestrzenią, zachwycało pięknem… Niezmiernie długa, ciągnąca się przez pustynny krajobraz po horyzont droga, była dla mnie mekką, rytuałem – moją małą konkwistą, spełniającą się wolnością. Czy będący u kresu życia nomadzi też tego doświadczają? Być może.
Samotna Fern (ang. „paproć”) zderza się z tym wszystkim, ale czym dla niej są te miejsca – i sama Natura? Są momenty, kiedy obejmuje ona pień sekwoi w Kalifornii, obserwuje stado bizonów w Dakocie Południowej, pływa nago w górskim strumieniu w Kolorado, jedzie krętymi drogami Big Sur nad Pacyfikiem… To są te chwile ukojenia, które można znaleźć na łonie przyrody. Ale kiedy nad Oceanem szaleje sztorm, Fern z wielkim trudem przedziera się nad skalnymi urwiskami, nad spienionymi falami, walcząc z wichrem… Kiedy gubi się wśród „księżycowych” skał Badlands, ktoś woła do niej, pytając się, czy widzi coś ciekawego, na co ona odpowiada: „Tak, skały!”.
Wszystko jednak wskazuje na to, że dla Fern przyroda jest kierującym się swoimi prawami żywiołem, z którym trzeba się mierzyć. Droga, którą ona przemierza, jest zazwyczaj prosta, prowadząca przez pustkowia i wydaje się bezkresna. Nie jest wolnością, ale dystansem, który trzeba swoim vanem przebyć. Jeśli wspomina („ogromną”) przestrzeń, którą widziała z okna swojego domu w Empire, to nie jest ona dla niej Obietnicą, a raczej Wielką Niewiadomą – pustką, która skrywa Tajemnicę tego, co jest po drugiej stronie.
Czy jest tam droga, na której spotkamy tych, których kochaliśmy, a którzy stąd odeszli?
Czy naprawdę pożegnaliśmy ich na zawsze?

7.5/10

Twarz jak park narodowy – Frances McDormand, a w tle: Badlands

*  *  *

Więcej o filmach nominowanych w tym roku do Oscara w kategorii Best Picture: „Ojciec”, „Proces Siódemki z Chicago”, „Mank”, „Sound of Metal”, „Judas and the Black Messiah”, „Minari”, „Obiecująca. Młoda. Kobieta.”

.