PRZEBIĆ SIĘ NA DRUGĄ STRONĘ – THE DOORS

JIM MORRISON – PŁOMIEŃ DUSZY CZY FAJERWERK POZERA?

*

Jim Morrison - bożyszcze, prorok, heros, szaleniec, dandys, bufon, straceniec, poeta, grafoman?

Jim Morrison – bożyszcze, prorok, heros, szaleniec, dandys, bufon, straceniec, poeta, geniusz, pijak, grafoman?

*

When the doors of perception are cleansed
Man will see things as they truly are, infinite
William Blake

Wybrańcy bogów umierają młodo. Jimi Hendrix, Janis Joplin, Jim Morrison – jakie bóstwa zazdrosne były o tajemnice wykradane im przez śmiertelników? Apollińskie – z ich uduchowieniem i idealizmem, wszechogarniającą harmonią, czystą miłością i pięknem? Czy też dionizyjskie – kipiące pełnią istnienia, nienasycone i zmysłowe, pijane cielesną ekstazą?
Nietzsche postradał zmysły rozdarty przez te siły. Idealizm czy zmysłowość? Duch czy materia? Odwieczny dualizm ludzkich i boskich istot – bieguny między którymi dzieje się czas, pośród których zawisło gdzieś nasze przeznaczenie.
Janis Joplin była opętana (przez bluesa). W Średniowieczu niechybnie spłonęłaby na stosie. W epoce Dzieci Kwiatów zabiły ją narkotyki. Jimi Hendrix sam był płomieniem. Płomieniem też była jego gitara: w przenośni, gdy na niej grał; dosłownie – gdy palił ją na estradzie. Udusił się własnymi wymiocinami po przedawkowaniu narkotyków i zatruciu alkoholem. Koniec to jednak mało godny, jak na króla i geniusza gitary, który jej brzmienie zmienił po wsze czasy.
Jimi Morrison w XVII-wiecznej Anglii mógłby być Williamem Blakiem, w XIX-wiecznej Francji Rimbaudem, w XX-wiecznej Ameryce był natomiast tragicznym prorokiem konsumpcyjno-odpadkowej cywilizacji i straconego pokolenia, dandysem kontestacji poetą przeklętym epoki napalmu. A może „Bingiem Crosby z Piekła” – jak go ktoś tutaj nazwał? Może to Jesus Christ Superstar trzymający na koncercie w swoich ramionach baranka? Może sam Belzebub wcielony, obnażający swe genitalia przed opętaną orgiastycznym amokiem widownią?
Kto kwituje ten fenomen wzruszeniem ramion, pogardą nawet, czy jednym słowem: „szaleństwo”, ten nie docenia szaleństwa w kreowaniu tego świata, wyznaczaniu biegu historii – ucieka przed świadomością jego wszechobecności; odrzuca fakt, że ciągle z nim obcujemy.
Z Janis Joplin i Jimim Hendrixem łączyła Morrisona nie tylko śmierć (jak każda śmierć) tragiczna. Wszyscy oni identyfikowali się ze sztuką jaką tworzyli, nie odróżniali muzyki od własnego życia, niczego nie udawali. Podobnie, jak i oni, Morrison nie uznawał kompromisu. Aby być wiernym samemu sobie, wybrał drogę, która była drogą ćmy lecącej prosto w ogień. Łaknąc transcendencji, chcą przebić się na Drugą Stronę („Break on Through”), musiał podążyć za szaleństwem. Nic go nie było w stanie powstrzymać, nawet świadomość tego, co w swoim motcie do „Portretu Doriana Grey’a” napisał Oscar Wilde: „Kto sięga pod powierzchnię, ten czyni to na własną odpowiedzialność”. Jim Morrison przed tym ryzykiem się nie cofnął, jego śmierć okazała się być jedynie konsekwencją jego tragicznego wyboru.
A ile było w nim z dandysa? On sam mówił o sobie, jako o „inteligentnym, wrażliwym człowieku z duszą clowna”. Clown? To taki śmieszny człowieczek do zabawiania gawiedzi? Nie! To tragiczna ludzka istota objawiająca nam pewną prawdę. A że nazywano go jeszcze „Bogiem rock&rolla”, „Apollem bluesa”, „Jaszczurzym Królem”… ? Cóż, świadczy to jedynie o bogactwie skojarzeń i wyobrażeń, jakie wywoływał własną osobowością. Narkotyki, alkohol, seks, burdy i ekscesy? Nie, to nie było jego istotą – to produkty uboczne życia poety ograniczonego ułomnościami ludzkiej natury i jej słabością.

Dlaczego „The Doors” przetrwali? Dlatego, że przetrwała ich muzyka. Dlaczego więc przetrwała ta muzyka? Dlatego, że jest niepowtarzalna i ponadczasowa. Banalne – może ktoś powiedzieć. Tak, ale prawdziwe.
Nie ma wątpliwości, że Jim Morrison był istotą i duszą „The Doors”. Jego ogień rozpalał pozostałych członków grupy i kiedy zgasł, niezdolni byli oni wykrzesać z siebie choć iskry dawnej świetności. I to prawda, że po jego śmierci „The Doors” stali się pustą nazwą – ich wielkość Morrison zabrał ze sobą do grobu.
A jednak, gdyby Robby Krieger, Ray Manzarek i John Densmore nie dysponowali cechami dobrych muzyków, to sztuka wyzwolenia z nich talentu nie udałaby się nawet komuś tak charyzmatycznemu, jak Jim. Przecież wszyscy razem tworzyli to niesamowite brzmienie, które poraża nawet dzisiaj, w epoce komputerowych generatorów dźwięku, tysięcy rodzajów syntetyzatorów, instrumentów elektronicznych i przeróżnych gadżetów. To więc, że mieli do dyspozycji jedynie proste, czy wręcz prymitywne środki, świadczy jedynie na ich korzyść.
Robby Krieger – gitarzysta, którego gra łącząca bluesa z flamenco, nadawała psychodelii brzmienia jego gitary nowych kolorów i odcieni. To także utalentowany kompozytor („Light My Fire” jest utworem jego autorstwa). John Densmore – perkusista o jazzowym wyrafinowaniu, nadawał brzmieniu „Doorsów” hipnotycznej motoryczności. I wreszcie Ray Manzarek – wykształcony klasycznie pianista, narzucał grupie muzyczny rygor i precyzję, jego organy brzmiały zarówno klasycznie, jak  undergroundowo, garażowo i psychodelicznie (podobno w jego żyłach płynie polska krew – stąd być może te cytaty z Chopina). „The Doors” byli czwórką, a czwórka była jednością. Związani swoimi wizjami, nigdy żaden z nich nie stworzył poza zespołem czegoś, co miałoby choć namiastkę wielkości tego, co tworzyli razem.
Wspomniany „Light My Fire”, „Riders on the Storm”, „Break on Through”, „LA Woman”, „Touch Me”… czy wreszcie monumentalne suity „When the Music is Over” i „The End” to utwory bez mała genialne, umiejscowione gdzieś ponad (pogardzaną wszak z cicha) sferą pop-music, której niezbyt chętnie przypisuje się status sztuki prawdziwej. Dźwięczny i pełny, diaboliczny wręcz baryton Morrisona, to rodzaj głosu w rocku raczej niespotykany. Połączony z jego elektryzującą poezją, bluesową wrażliwością i egzystencjalnym tragizmem, docierał do samego Jądra Ciemności dramatycznego rocka. Słuchając tego głosu, jesteśmy gotowi przyznać, że być może dobiega on do nas gdzieś z tamtej Drugiej Strony, na którą udało się przedrzeć Jimowi.

Aldoux Huxley, penetrując świat narkotycznych wizji – rozszerzających jego zdaniem granice ludzkiego poznania – opisał je w swoim słynnym eseju „The Doors of Perception”, zapożyczając tytuł z poezji Blake’a: „Kiedy Drzwi Poznania uchylają się, rzeczy jawią się człowiekowi takie, jakie są naprawdę, nieskończone”.
Mianując się „The Doors”, Jim, Bob, John i Ray zdradzili swe pragnienie poznania Tajemnicy. Morrison ośmielił się spojrzeć w oczy temu, co w niej olśniewające i porażające – a my ciągle lękamy się, co mógłby nam o tym powiedzieć.

*  *  *

PS. Wypada jednak zaznaczyć, że tekst powyższy napisałem dawno temu – w wieku dwudziestu paru lat, kiedy moja fascynacja pewnymi mitami rocka czy literatury obywała się bez żadnej krytyki. Pewne otrzeźwienie przyszło później – przeszedłem coś w rodzaju kontestacji własnej kontestacji, kiedy to zacząłem patrzeć na wszystko z innej nieco perspektywy, bardziej krytycznie – i chyba jednak wnikliwiej, ustawiając to w szerszym kontekście psychologicznym, etycznym i kulturowym. Dziś – zachowując wobec siebie pewną uczciwość – podobnego tekstu o Morrisonie nie mógłbym jednak napisać. Zresztą, wiele lat po jego powstaniu, wróciłem do fenomenu Morrisona i jego zespołu przy okazji pisania recenzji z filmu Olivera Stone’a „The Doors”. I złapałem się na tym, że wyglądało to tak, jakbym pisał o zupełnie innym człowieku – tak ten nowy obraz Morrisona różnił się od tego, jaki zakreśliłem wcześniej. Niestety rewizja ta przepadła i teraz nie byłbym już chyba w stanie tego tekstu odtworzyć.
Artykuł „The Doors”, który stanowi powyższy wpis, ukazał się w ramach cyklu „Rock i okolice”, jaki prowadziłem w latach 90-tych na łamach prasy polonijnej. W najbliższym czasie chciałbym na moim blogu zamieścić małą jego próbkę – kilka tekstów nawiązujących do fascynacji rockiem, który był bez wątpienia muzyką naszego pokolenia.

*

Komentarzy 58 to “PRZEBIĆ SIĘ NA DRUGĄ STRONĘ – THE DOORS”

  1. Sigil of Scream Says:

    A jednak sądzę, że ująłeś to co stanowiło istotę fenomenu magii Morrisona w tym artykule.
    Czasami, gdy człowiek staje się bardziej krytyczny, zapomina o magii. Szkoda. ;)

    • Logos Amicus Says:

      Wszystko ma swoją cenę – zwłaszcza nasze kolejne „ja”.
      Byłem pod wpływem tej magii – może dlatego udało mi się (jak piszesz), ją ująć.
      A jednak – krytycyzm nie tylko niszczy (np. magię). Ona pozwala otworzyć się na coś innego – przeżyć inne wymiary rzeczywistości. (Lub w ogóle – przeżyć.)
      Poza tym – sama magia też bywa destrukcyjna. Czasem daje Ci poczucie wszechmocy tylko po to, byś zaraz potem poczuł swoją słabość i znikomość. Jest jak pożar. Albo jak rewolucja, która pożera własne dzieci. I tu rodzi się pytanie: co jest lepsze – błysk, olśnienie, fajerwerk i petarda, czy światło spływające na ciebie łagodnie przez chmury, pozwalające Ci żyć w półtonach?

      Ale magia „Doorsów” tak do końca (dla mnie) nie wyparowała – nadal czuję ją, gdy słucham ich muzyki. Bo ona tam naprawdę jest.

      • Sigil of Scream Says:

        Nie ma jednej odpowiedzi na Twoje pytanie. O czym na pewno wiesz i ja też wiem…
        Życie jest zbyt złożone by można było je zamknąć tylko w jednej opcji. Krytycyzm pozwala zachować dystans – co czasami jest cenne. Zwłaszcza, gdy bezpieczniej i lepiej jest go zachować.
        Niemniej zbytnie trzymanie się go czasami gasi iskrę. A jednak jak sądzę, w życiu chodzi o to by zachować tą zdolność zapalania się. Nie tylko by przeżyć – ale także by umieć celebrować samo życie – do dna, co czasem oczywiście oznacza ofiarny stos.
        Niemniej umiejąc żyć, trzeba także umieć umierać. ;)

        • Logos Amicus Says:

          Im dłużej żyję, tym bardziej mi się wydaje, że umieć żyć to jest to samo, co umieć umierać.

          Wielu (jeśli nie większość) z nas pragnie iskry, chce się zapalić- nawet jeśli grozi to „ofiarnym stosem”. Tylko że, rzadko kto decyduje się rozniecić wielki pożar, wskoczyć w ogień – spalić się tak, jak palili się np. poeci przeklęci. To właśnie ta tęsknota za ogniem tworzy kult poety wyklętego – podziw dla kogoś, kto (dzięki swojej sile, a może nawet słabości) poszedł w ogień „na całego”, bez rezerwy, totalnie się zatracając w swoim przeklętym losie. Podziw dla kogoś, kto robi coś, na co nie stać większości „zwykłych” ludzi – czy to ze słabości, czy to z rozsądku, czy to ze strachu, a może wskutek działania jakiegoś samozachowawczego instynktu… Zawsze jest coś za coś.

          Zresztą, nie każda iskra musi wzniecać pożar, który jest destrukcją. Wystarczą te iskry, które właśnie pozwalają nam smakować, czy też celebrować samo życie. Ta domieszka szaleństwa, bez której życie jest blade, banalne i nudne.

  2. Cane Says:

    „Jim is dead, doors are closed” ;)

    • Logos Amicus Says:

      On jest nadal żywy w tym sensie, że w dalszym ciągu oddziaływuje na ludzi (za pomocą swojej muzyki, także samego mitu, który w pewnym sensie uczynił jego postać nieśmiertelną).
      A drzwi? Podobno nie ma takich drzwi, których nie można by było otworzyć ;)

      • Cane Says:

        To słowa jakie ktoś wypisał w pobliżu grobu Morrisona na cmentarzu Pere-Lachaise.
        Nie ma takich drzwi, których nie można by było otworzyć. Co nie zmienia stanu, że są zamknięte. :)

        • Logos Amicus Says:

          Widziałem grób Morrisona na cmentarzu Pere-Lachaise i czytałem napisy, jakie znajdują się obok, ale tych słów akurat nie pamiętam. ;)

          Często drzwi są otwarte, a my myślimy, że są zamknięte ;)

        • Cane Says:

          Utknął mi w pamięci, ponieważ był to jeden z tych niewielu przypadków, gdy zdarzyło mi się roześmiać na cmentarzu. :) Może autorem jest osoba, która odwiedziła grób po Tobie? ;)

          Drzwi percepcji zawsze są otwarte, tylko ta przestrzeń nie zawsze jest dostrzegalna. :)

        • Logos Amicus Says:

          Zwykle, to nie są drzwi, tylko jakiś lufcik ;)

        • Cane Says:

          A nawet częściej dziurka, nawet od klucza. ;)

        • Logos Amicus Says:

          Dziurka od klucza. Dobre!
          To mi nawet coś przypomina. Kiedyś bowiem napisałem coś takiego:

          Próbuję po swojemu demontować tę wielką machinę rzeczywistości, która mnie otacza; przejrzeć na wskroś ową gigantyczną konstrukcję, przyglądnąć się z bliska jej poszczególnym elementom…
          A mimo to nie opuszcza mnie wrażenie, jakbym podglądał świat przez dziurkę od klucza.
          I chyba tak powinno być, i chyba tak jest dobrze. Bowiem nie wiem czy zniósłbym ten widok, gdyby nagle drzwi otwarły się przede mną na oścież.

          (Cytat pochodzi STĄD)

        • Cane Says:

          Myślę, że zarówno w postrzeganiu rzeczywistości, jak i tej percepcji poza realnej, tudzież duchowej, taka dziurka to optimum, dla naszej psychiki i naszego ducha. To że wykorzystujemy tylko w niewielkim stopniu możliwości swojego mózgu też jest czymś podyktowane. To tak na marginesie.

        • Logos Amicus Says:

          „To że wykorzystujemy tylko w niewielkim stopniu możliwości swojego mózgu też jest czymś podyktowane. „

          Może tym, że już to pozwala nam na utrzymanie się na powierzchni – fizyczne przetrwanie naszego organizmu. Ale też „obsłużenie” tego, co wynosi nas ponad świat zwierzęcy (kultura, „człowieczeństwo”, sztuka). Z tym, że to ostatnie zmusza (zachęca) nas do sięgania głębiej – poza próg naszej świadomości.
          Nadmiar bodźców, wrażeń, informacji mógłby nas po prostu zabić.
          Mózg jest niesamowitym urządzeniem. Ciekaw jestem, czy kiedyś w jakiś sposób zdołamy wykorzystać jego pełne możliwości (lecz jednak – jeśli tak się stanie, to możliwe będzie to tylko dzięki technice). „Drzwi percepcji” mogą się wówczas otworzyć na oścież – może dotkniemy wtedy nieskończoności, może nawet wieczności (nieśmiertelności?)

        • Cane Says:

          Kto wie? :)
          Myślę, że nawet przy sztucznym wykorzystaniu maszyn do zwiększenia możliwości naszego mózgu, osiągnięcie maksimum być może oznaczać będzie śmierć dla organizmu. Zastanawiam się również nad konsumpcją energii przez taki mózg funkcjonujący na maksymalnych obrotach.

  3. Simply Says:

    Istotnie, po śmierci Morrisona, reszta Doorsów juz nic specjalnego nie stworzyła. Zespół nie rozpadł się od razu, nagrał jeszcze dwie płyty (z Manzarkiem i Kriegerem na wokalu ). Pierwsza z nich, ,,Other Voices” jest nawet fajna – jest tu pare niezłych kompozycji i doorsowski groove, druga, ,,Full Circle” to już jest taka music for nobody – przekombinowana, widac że goście nie mają zadnego pomysłu na siebie. Nic, tylko rozwiązac kapelę.

    Manzarek nagrał potem rockową wersję Carmina Burana Karla Orffa i wyprodukował ,,An American Prayer” – dość dziwaczny, elegijny kolaż morrisonowskich strzępów wypowiedzi, fragmentow muzyki i ućpanych monologów, do którego skomponował oryginalny motyw przewodni. Też miałem długotrwały okres fascynacji Doorsami i wtedy tę ,,Amerykańską Modlitwę” traktowałem jak cos szczegolnie intymnego i uduchowionego – słuchałem tego wyłącznie w samotnosci, tak raz, dwa razy w roku. I pewnie prawidłowo, bo dla kogo miała byc adresowana ta płyta, jak nie dla takich pokręconych kolesi :D

    Manzarek wyprodukował tez świetny zestaw klipów, utworów koncertowych i archiwalnych materiałów ,,Dance on Fire” – dla fanow Morrisonsa must see (m.in. są tam te jego autorskie filmy, ktore mu w szkole filmowej odwalili, także moment, jak obyczajówka zawija go ze sceny i potem ląduje z jakimiś kurwiszonami w celi ).
    W ogole Manzarek to bardzo fajna postac, lubię go.
    Ja pierdolę… on zmarł 20 maja, teraz o tym przeczytałem, po tym, jak napisałem, że go lubię…

    • Logos Amicus Says:

      Dziwnym trafem, wpis o „Doorsach” zamieściłem w ten sam dzień, w którym zmarł Manzarek – nie wiedząc jeszcze o jego śmierci. Ktoś bardziej przesądny mógłby uznać, że to nie był przypadek. (I może miałby rację? ;) )

      Pamiętam „An American Player”. Słuchanie tego wymagało uwagi – i właśnie odosobnienia. Do mnie nie do końca przemawiała poezja Morrisona – no chyba, że słuchało się jaj „na haju” ;) „American Prayer” – abstrahując od literatury – to jednak nie tylko psychodelia, ale i powiew jazzu.

      Nie dziwię się, że Manzarek wracał do Morrisona, wygrzebywał jakieś jego kawałki. W końcu to Jim wywindował „Doorsów” na szczyty popularności – a z siebie pozwolił zrobić idola (chyba jednak bardziej „pozwolił” niż sam się wykreował – za czym może świadczyć jego ostateczna próba wyzwolenia się od famy i pozerstwa – ucieczka do Paryża).
      To co robił po śmierci Jima Manzarek, nie wyglądało mi to tylko na odcinanie kuponów z dawnej sławy – choć oczywiście, element komercji w tym był.

      Mam w swojej filmotece „Dance on Fire” – jeszcze w wersji VHS. Nieźle to wszystko zmontowane, dobry dokument, sporo obrazów Doorsów, no i oczywiście ich muzyki – z moim No 1 Doorsów, czyli „Riders on the Storm”, na koniec.

      Robbiego Kriegera miałem okazję poznać osobiście – zjawiał się czasami na jakichś okazjonalnych rockowych spędach w Chicago.

      • Simply Says:

        Ta ucieczka do Paryża, to był chyba w pierwszej kolejności akt takiego fizycznego ochłonięcia, facet był w żalosnym stanie. Przecież jak on się masakrycznie posypał przez te trzy lata – starczy porównac chocby zamieszcxzoną tu fotę z postera do debiutanckiej płyty z tym Morrisonem z ,,LA Woman”. Ale facet się na prawdę nie oszczedzał.

        Nie, on sam się wykreowal, zwłaszcza na początku i ze wskazaniem na te jego akcje na koncertach. Wkręcil sobie przeciez, ze jest jakimś ,,dybukiem” martwego Indianina, jednej z ofiar zbiorowego wypadku samochodowego, który widział , jako dziecko. Jezeli to była maska, to z tych, ktore przyrosły do twarzy.

        W latach 70 tych Manzarek kolaborował trochę z Iggy Popem i nawet próbował przekonac producentów do projektu reaktywacji Doorsów z Iggy’m, jako wokalistą, ale nic nie wskórał. Myślę, że szkoda.

        • Logos Amicus Says:

          Manzarek był jednak bardzo dobrym muzykiem. Człowiekiem, który windował kompozycje „The Doors” na wyższy poziom. Na klawiszach grał świetnie, co przecież słychać gołym uchem. Szkoda, że jakoś tak o nim po „Doorsach” przycichło. I co było tego przyczyną? Przecież nie to, że czasy się zmieniły? On nie był takim straceńcem jak Morrison.
          Krieger odcinał jednak kupony z przeszłości. Widziałem go, i słyszałem, z jakimiś lokalnymi orkiestrami symfonicznymi. Grał w jakichś mocno podrzędnych spelunkach i klubach – z personifikatorami Jima. Niestety muszę przyznać, że często wypadało to dość żałośnie.

          Masz rację: Morrison sam się wykreował – później tylko mu pomagano. To były właśnie czasy, kiedy muzycy rockowi sami się wykreowywali. Nie to co później – całe zastępy komercjalistów pracowały nad wizerunkiem zespołów i wykonawców, których chciano sprzedać.

  4. Krzysztof Says:

    Nigdy jakimś specjalistą od muzyki nie byłem, ale Doorsi to już chyba część kanonu muzycznego. Ja tu wymienię trzy składniki „sukcesu” – głos Morrisona, „dziwaczne” (w dobrym znaczeniu) teksty i muzyka, której wtedy nie można było tak po prostu zaszufladkować do konkretnego gatunku muzycznego, dziś pewnie wrzucono by ich do szuflady „Indie” i tyle. A magia? Owszem, ale oprócz talentu trafili też w odpowiedni czas społeczno-kulturowy :)
    Jako że częściej obcuje z tekstem, to do dzisiaj w Doorsach urzeka mnie liryczność ich kompozycji, nawet czasami bardziej niż słów.

    A wchodząc w gdybanie, to mam wątpliwości, czy dzisiaj, w dobie internetu, nadmiaru cyfrowej muzyki, zdołali by się wybić jako zespół.

    • Logos Amicus Says:

      Nie ma chyba jednak sensu dociekanie tego, czym byliby „Doorsi” i Morrison dzisiaj. I warto zdawać sobie sprawę z tego, że oni nie tylko trafili w swój czas, ale i ten czas w pewnym sensie kształtowali (wtedy było jeszcze to możliwe – teraz jednak bardziej czasy kształtują twórców, niż vice versa). Poezja Morrisona wpisywała się dobrze w psychodelię tamtej epoki – dzisiaj rzeczywiście mogłaby zginąć w zalewie wszelkich dziwactw (rozsiewanych choćby przez internet).
      Mimo, że żaden z członków „Doorsów’ nie był jakimś wybitnym muzykiem, to trzeba przyznać, że razem stworzyli bardzo unikalne, charakterystyczne brzmienie, którego nikt nawet chyba nie próbował podrabiać – bo ono sprawdzało się tylko w zestawieniu z niepowtarzalnym wokalem (i zachowaniem) Morrisona.

      Zgadzam się, co do wymienionych przez Ciebie „składników sukcesu” Doorsów. Dorzucił bym tu jeszcze – bardzo ważny według mnie – sex appeal Morrisona, (który nota bene, działał nie tylko na kobiety, ale i na… mężczyzn – choć ci ostatni zwykle nie zdawali sobie z tego sprawy – bo nie wypadało ;) )

      No i jeszcze bunt (warto obejrzeć i wysłuchać do końca poniższy klip – to co tam widać, to nie to samo co w dzisiejszych czasach pozy i sztuczności – abstrahując od desperacji i destrukcyjności tego wszystkiego):

      • Simply Says:

        Jak to ktos kiedys powiedział, wykonawcy pokroju Morrisona, czy Iggy Popa szokowali, płacąc za to słoną cenę, a teraz jakies pokemony typu Marilyn Manson szokują ( ?!), słono na tym zarabiając.
        Morrison nie był autorem tej miary, ani w tym rozumieniu, jak Dylan czy Zappa, ale dawał potężnego, kreatywnego kopa pozostałym muzykom, no i był wybitnym wokalistą, bez dwóch zdań. Jak miał okres niedyspozycji i Krieger dał upust swoim kompozytorskim ciągotom, powstała płyta mająca opinię najsłabszej – ,,Soft Parade”. Ale są tu tez świetne utwory, ( ,,Shaman Blues” ), osobiście nie lubię za to kompozycji tytułowej.
        Ale, jak Jim się szybko ogarnąl, to pokazali ! ,,Morrison Hotel” to w moim odczuciu ich najlepsza rzecz od debiutu i prywatnie moja ulubiona płyta Doorsów ( nie wiem, czy najlepsza w ogóle, po prostu ulubiona, zawsze jej musiałem wysłuchac od deski do deski ). ,,La Woman” też niczego nie brakuje, nawet klasyczny 12-taktowy blues się załapał ( ,, Cars Hiss by my Window”’ ). A solo Manzarka na pianie Fendera w ,,Riders….” , jest tyleż natchnione, co urzekające wewnetrzną logiką rozwijanej wypowiedzi . To muzyk łączacy erudycję, inteligencję i lekkosc. Też wpływowy, masa basistów uczyła sie na jego basach z ,,klawisza”, a wczesne płyty The Stranglers powstawały pod przemoznym wpływem brzmienia Doorsów, z zaakcentowaniem iście manzarkowskich keyboardów.
        Śmierci Morrisona, Hendrixa i Coltrane’a do tej pory nie dają ich fanom spokoju , bo zawsze będzie spędzac sen z powiek myśl, ile jeszcze dobrej muzyki mogliby nagrac.

        • Logos Amicus Says:

          Też nieraz zastanawiałem się, co stworzyliby Hendrix, Morrison, Joplin, Cobain, Mercury, Hank Williams, Robert Johnson, Charlie Parker, John Coltrane, Billie Halliday… gdyby tylko żyli dłużej. Na pewno stworzyliby całą masę znakomitej muzyki.
          Skupiając się tylko na muzyce rockowej, można sobie wyobrazić, ile stracilibyśmy, gdyby młodo zmarli tacy np. Bob Dylan, Eric Clapton, Phil Collins, Page & Plant, Lennon & McCartney, Gilmour & Waters …

  5. ulotna_wiecznosc Says:

    po obejrzeniu materiału zamieszczonego przez Marcusa

    „Kiedy in­ni ocze­kują od nas, że sta­niemy się ta­kimi ja­kimi oni chcą żebyśmy by­li, zmuszają nas do zniszcze­nia te­go kim nap­rawdę jes­teśmy. To do­syć sub­telny rodzaj mor­der­stwa. Większość kochających rodziców i krew­nych po­pełnia je z uśmie­chem na twarzy.”

    Te slowa J. Morissona podobaja mi się. On tu pisze w zasadzie o sobie, ale jest to prawda.
    Miłość do dzieci, żeby miała sprawczą moc, powinna być bezwzgledna nie warunkowa. Tylko taka miłość daje siłę na przyszłość. I jeszcze jedna ważna sprawa – serce rodzica jest na tyle duże, że mieści w sobie wszystkie dzieci jednakowo.
    Wyszedł mi wpis nawiazujący do minionego dnia matki i przyszłego dnia dziecka:-)

    • Logos Amicus Says:

      Ale, według słów Morrisona, nawet „kochający” rodzice i krewni zabijają to, co w dziecku prawdziwe – niszczą tego, kim ono jest naprawdę.
      Dziecko jest kształtowane przede wszystkim przez rodzinę i rodziców. Trudno powiedzieć czy wtedy, kiedy rodzice starają się wychować dziecko, które kochają, to ich miłość staje się tym samym „warunkowa”.

      Ogólnie: nie wydaje mi się, aby Morrison był dobrym doradcą, jeśli chodzi o wychowywanie dzieci ;)
      Nie mniej jednak, w tych jego słowach, które zacytowałaś, jest sporo racji: dziecku trzeba dać pewną swobodę, by odnalazło siebie prawdziwego (jakkolwiek nieprecyzyjnie to brzmi).

      • ulotna_wiecznosc Says:

        ,, Ojciec młodego Jima, admirał, jeden z dowódców floty amerykańskiej na Pacyfiku podczas II wojny światowej, był dla niego źródłem nieustannej frustracji. W charakterze ojca upatruje się źródeł późniejszych skłonności rebelianckich syna.
        Jim wcześnie opuścił rodzinny dom. Wstępując na uniwersytet celowo podał fałszywą informację, że oboje jego rodzice nie żyją. Rozpoczął także eksperymenty z substancjami psychoaktywnymi takimi jak LSD i haszysz. ” Żródło Wikipedia

        Chodziło mi Logosie o to że ,,kochający” ojciec Jima uważa że jego syn ma być wojskowym a jeśli nie to nie zasługuje na miano jego syna.

        • Logos Amicus Says:

          Ja myślę, że ojciec Jima go jednak kochał (niepotrzebnie więc piszesz „kochający” w cudzysłowiu.) Nie sądzę też, że zmuszał on Jima do tego, by został wojskowym (a tym bardziej, że uważał on, że Jim nie zasługuje na miano syna, jeśli wojskowym nie będzie). On po prostu nie chciał, żeby jego syn został „bitnikiem” i rozbijał się z jakimiś rockową bandą. Nie uważał tego za zajęcie godne człowieka, który chce zdobyć w życiu jakąś pozycję, posiadać solidny zawód, zrobić karierę… On po prostu tego świata, w którym chciał żyć Jim, w ogóle nie rozumiał. Miał bardzo tradycyjne pojęcie o tym, co powinien robić – i jak się zachowywać – tzw. przyzwoity obywatel, wartościowy (w jego mniemaniu) członek społeczeństwa (sam był wojskowym, który zaszedł dość wysoko w swojej karierze – to wszystko determinowało jego konserwatywne poglądy).

          Jim nie był mu obojętny, co widać choćby w zamieszczonym poniżej wywiadzie z nim. Jest znaczące i wymowne to, że to właśnie ojciec Jima, jako epitafium na grób syna, wybrał grecką maksymę: ΚΑΤΑ ΤΟΝ ΔΑΙΜΟΝΑ ΕΑΥΤΟΥ (co znaczy „Wierny własnej duszy?” czy też „Idź za swoim przeznaczeniem”). A i w wywiadzie mówi z pewnym zrozumieniem, a może nawet i z niejakim szacunkiem dla wyboru syna, który wg niego podążył właśnie za swoim „duchem” i przeznaczeniem – swoim prawdziwym „ja”:

  6. Sigil of Scream Says:

    W sumie to mi jest do tych poetów przeklętych bliżej niż dalej… Nigdy jakoś nie wytrzymuję długo, zachowując rezerwę. A ogień bywa bardzo kuszący. ;)

  7. Mandarynka Says:

    Ooo, ja jestem pierwszą fanką jeśli chodzi o Doorsów. :D
    Po tym, co udało im się osiągnąć, poznaje się dobrego twórcę z prawdziwego zdarzenia – po pierwsze, ich muzyka i styl stanowiły wielką nowość i przełom na ówczesnym rynku muzycznym w momencie ich pojawienia się (wcześniej grało się w stylu Beatlesów czy Jefferson Airplane – fajnie i porządnie, ale dosyć grzecznie i standardowo; utwory The Doors były dynamiczne, zdecydowanie bardziej psychodeliczne i mroczne, zarówno pod względem muzyki jak i tekstów, już nie mówiąc o scenicznej pozie i zachowaniu Morrisona, który był wówczas skandalistą na miarę Lady Gagi dzisiaj czy Mansona dziesięć lat temu ;); po drugie i najistotniejsze, te utwory są nieśmiertelne – cieszyły się popularnością i swego rodzaju prestiżem zarówno w momencie wydania, na dekadę czy dwie po rozwiązaniu zespołu, jak i teraz. Jest w nich coś, co przyciąga i magnetyzuje – bez zbędnych udziwnień czy zabiegów pod publikę, one po prostu przemawiają do słuchacza (nie do wszystkich, rzecz jasna – do wielu) i stają się jego częścią. ;)
    Nie jestem w stanie wymienić ulubionych utworów, bo lubię wszystkie, natomiast najbardziej, jako pewna część, podoba mi się debiutancki album The Doors o tej samej nazwie. Motywem przewodnim mojego życia jest „Riders on the Storm”, to z kolei z ostatniej płyty kalifornijskiej grupy. :)

    Wielkie pokłony należą się zespołowi za album „American Prayer” wydany już po śmierci lidera, składający się z recytowanych przez samego autora utworów Morrisona wzbogaconych o muzykę z pogranicza jazzu i rocka dograną przez pozostałych członków grupy – coś niesamowitego. Z rezerwą patrzę na albumy Doorsów nagrane bez Jima i z wokalem reszty chłopaków, ale bynajmniej nie powiedziałabym, że muzyka jest zła. To już po prostu nie to samo.

    Odnośnie zaś Jima Morrisona – wielu niebezpodstawnie zarzuca mu pijaństwo i twierdzi, że żaden to artysta, tylko stoczony ćpun i pijak, którego cała kariera i twórczość przebiegła na bani/haju. Tego typu obraz Morrisona przypieczętowuje m.in. film nakręcony na podstawie biografii Morrisona i historii Doorsów, gdzie główny bohater (swoją drogą świetna rola Vala Kilmera i w ogóle lubię ten film ze względu na wiele rzeczy, ale pamiętać należy, że wszyscy członkowie zespołu ostro go skrytykowali za pokazywanie przeinaczonych fragmentów tego, co było i raczej traktować jako historię pewnego faceta, pewnej grupy ;]) wychodzi z próby ognia, jaką jest sława, na pozycji przegranej, rozwala całe życie sobie i paru innym osobom, by ostatecznie upaść epicko na dno.
    Ja uważam, że życie nigdy nie jest czarno-białe i postrzegam Morrisona jako genialnego twórcę, który faktycznie nie zniósł popularności zbyt dobrze i – jak wielu – zaćpał się na śmierć, marnując swój potencjał. Przeczytawszy jednak jego biografie oraz opinie na jego temat ludzi, którzy go znali, mam podstawy twierdzić, że chyba jednak nie wszystkie jego utwory powstały skutkiem przesady z koksem. ;)
    Do mnie jego poezja trafia niezmiernie – są kawałki lepsze, są gorsze – podoba mi się jego sposób postrzegania świata i wrażliwość; szkoda jedynie, że wszystko to utopione zostało w whisky i heroinie. ;)

    • Logos Amicus Says:

      Świetnie napisane i bardzo treściwie. Zgadzam się niemal ze wszystkim. Jednak, kiedy porównałaś skandalizowanie i prowokowanie Jima do dzisiejszej Lady Gaga, to poczułem jakiś zgrzyt, a jednak… już po chwili dotarło do mnie, że to też w sumie prawda – i daje nam wyobrażenie o tym, jak bardzo jednak różni się dzisiejszy świat pop-muzyczny od tego, w którym funkcjonował Jim. W tamtym mimo wszystko (też przecież nie pozbawionym pozerstwa) było jednak więcej autentyzmu i zdecydowanie mniej wyrachowania, które przenika na wskroś współczesny rynek muzyczny i pop-kulturowy. Ma to swoje dobre i złe strony: Morrison się spalił, Lady Gaga zaś gra i się bawi. Ale jeśli chodzi o muzykę: jest akurat odwrotnie: muzyka Doorsów przetrwa(ła) (bo jest znakomita i na swój sposób szczera) – o Lady Gaga zapomni się już wkrótce, a jej muzyki za lat kilkadziesiąt nikt już nie będzie słuchał. Tak mi się przynajmniej wydaje.

  8. Ella Says:

    Jan Szczepankiewicz w swoim artykule pt. „Jim Morrison – poeta wyklęty, rockman niezapomniany” pisze:

    „Ray Manzarek komentując powstały w 1991 roku film fabularny Olivera Stone’a pt. „The Doors” oparty na wydarzeniach związanych z życiem Morrisona i działalnością grupy uznał stworzony obraz za nieprawdziwy i wyjątkowo krzywdzący – zwłaszcza dla nieżyjącego kolegi.
    Jim był człowiekiem dowcipnym, wykształconym, twórczym, a przy tym bardzo towarzysko ciekawym, podczas gdy w scenariuszu znajdujemy postać wiecznie pijanego i niezrównoważonego degenerata. W rzeczywistości problem alkoholowy nie był aż tak widoczny, a incydent z zapaścią przed odwołanym koncertem związaną ze zmieszaniem środków odurzających miał być bardziej pojedynczym „wypadkiem przy pracy”, niż normą. Nadmiernie „rozreklamowana” kwestia obscenicznego zachowania się artysty, które skutkowało przejściowymi kłopotami z prawem także była raczej incydentalna i niezbyt jednoznaczna.”

    Warto przeczytać całość:

    http://prawica.net/opinie/26183

    Pozdrawiam

    • Logos Amicus Says:

      Bardzo dobry artykuł. Trochę mnie rozbawiło to, jak jego autor wspomina, że musiał się tłumaczyć z tematyki podjętej w tym tekście przed swoimi prawicowymi kolegami ;) Ale to tak na marginesie.
      Tekst wypunktowuje najważniejsze aspekty fenomenu oraz twórczości Doorsów i Jima Morrisona. Pozwolę sobie przytoczyć jeden ciekawy fragment:

      Jim Morrison zaliczany jest do grupy „Poetów wyklętych” , a choć w jego twórczości dominowały pierwiastki związane z miłością i śmiercią, to odnajdujemy w niej cały klimat tamtych szczególnych dni związany z ogólnym kryzysem ludzkiej cywilizacji w wymiarze – rodzinnym, społecznym i politycznym.
      Młode pokolenie zakwestionowało wtedy wiele wartości, a także standardowych zachowań, które zdaniem wchodzących wówczas w dorosłe życie zarówno Amerykanów, jak i Europejczyków po raz kolejny zdecydowanie zawiodły, sprowadzając na ludzi powszechne kłamstwo oraz bezsensowną śmierć w wymiarze masowym.
      (…)
      Spalając się w nie tylko artystycznie intensywnym życiu Jim Morrison napisał i nagrał wiele wspaniałych utworów, tworząc przy tym przekaz alternatywny wobec pospolitego myślenia o sprawach ludzi z jednej strony uwiedzionych przez konsumpcyjną sytość zachodniego świata, a z drugiej uwikłanych w polityczną bezwzględność zawiadującego nią systemu.
      Tworzył w okresie trudnym zwłaszcza dla amerykańskiej młodzieży, która zdecydowanie niechętnie odnosiła się do swojego wymuszanego udziału w kolejnej odsłony światowej konfrontacji, paliła karty powołania do wojska i kwestionowała konieczność obrony zbyt abstrakcyjnie przedstawianych jej amerykańskich interesów w pożerającym tysiące ofiar dalekim wietnamskim piekle.
      Pokolenie Lata Miłości’1967 czy jak kto woli Woodstock’1969 nie było gotowe kontynuować historii kolejnych wojen, a wkręcone w złowrogą „maszynkę do mięsa” ginąć za sprawy, których nie uważali za dość autentyczne i wystarczająco swoje.
      (…)

  9. Bogdan Says:

    „Wybrańcy bogów umierają młodo.”

    Ile trzeba miec lat max, by sie zalapac na to „wybranstwo”?

    • Logos Amicus Says:

      Bogdan, my się już na pewno nie załapiemy ;) Cieszysz się czy żałujesz?

      • Bogdan Says:

        Apollin ze swymi Muzami miał/mieli młode oblicze… Większość bogów olimpijskich to jednak osoby dojrzałe, ze nie powiem starcy… Lubie mitologizowac rzeczywistosc i dorabiać nowe/ własne konstelacje gwiazd… Moja odyseja jeszcze sie nie skonczyla… Wole poczekać, aż skończę swoje 12 prac. Najlepiej by sie zarazem skonczyla era Wodnika… ;)

        • Logos Amicus Says:

          No, no, Bogdanie… przyrównując się do Herkulesa skromnością nie grzeszysz ;)

        • Bogdan Says:

          A gdzie niby sie do niego porownalem?… To że mam ze 12 prac do wykonania/dokonczenia… bynajmniej nie ustawia mnie na jednej linii z H.Erosem ;)
          Prędzej porownalem swoją wędrówkę/losy do Odyseusza… Moja żona tez ma na imię Penelopa ;)

          A skoro sie czepiamy to chciałem zauważyć, ze ten dualizm, o którym wspominasz (ciała i ducha, ludzki-boski, itp) to zasadniczy błąd myslowy… Zamiast zaimka „czy” powinien byc „i”… Bo w człowieku są oba czynniki/ substancje… Duch i ciało, pierwiastki i anielskie, i szatanskie, itp. ;)

        • Logos Amicus Says:

          No cóż… errare humanum est …
          Oczywiście, że masz rację: ja sam czuję w sobie tę mieszankę anielsko-diabelską ;)

        • Kinga Says:

          Wybrańcy bogów, uskrzydleni rockerzy, demony na dnie glencairnów. Poeci umierają młodo? A może przychodzą na ten świat starsi niż inne dzieci? Z kluczem do Drzwi na tasiemce wokół szyi. Myślę, że śmierć na młodu, to jak śmierć za staru. Każda kończy i zaczyna jazdę na gapę z głową w gwiazdach. Nieokiełznany Frank Zappa, zmarł nierockendrollowo na raka, a też jest geniuszem. Bob jeszcze żyje i sprawia, że ciarki nadal chodzą down my spine.

  10. czara Says:

    Logosie, może trochę naiwnie, ale bardzo miły mi jest ten artykuł. „Konstestacja własnej kontestacji?” :) Podoba mi się to stwierdzenie, u mnie to raczej łagodna obojętność wobec dawnych idoli, a może raczej wobec mnie samej, dawnej-fanki. W każdym razie z Doorsami kiedyś sypiałam, bardzo dosłownie, bo zasypiałam z słuchawkami na uszach, z sączącą się muzyką i rysunkowym portretem Morrisona przed oczyma. W snach to stawało się bardzo realne…
    Pozdrawiam :)

    • Logos Amicus Says:

      Kontestację własnej kontestacji też już mam za sobą. Teraz to jest… może nie tyle obojętność, co… nie wiem jak to nazwać… wyrozumiałość? – ale też jednak zaprawiona łagodnością. Myślę, że po czasie potrafię spojrzeć na to wszystko bardziej spokojnie i chyba jednak szerzej – z różnych perspektyw i umieszczając to w innych kontekstach. Może na tym polega jakaś większa… hm… przepraszam za to słowo – dojrzałość? ;)

      PS. No, ja może z Morrisonem tak realnie nie zasypiałem, ale też robiły na mnie wrażenie te jego dionizyjsko-appolińskie foty ;) Ale jednak najważniejsza była muzyka – i emocje, jakie ona wyzwalała.

  11. annybloog Says:

    B. dobry tekst :)

  12. Miska Says:

    Nie wiem o jaką weryfikację dokładnie chodzi, ale jeżeli jest to coś na zasadzie umniejszenia jego osobie to całkowicie się nie zgadzam. Jestem na etapie czytania jego tomików poezji i z pełną odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że był jednym z najwybitniejszych poetów XX wieku…
    Uważam, że jego twórczość porównać można z dziełami Balzaca czy Prousta. Chociaż ciężko znaleźć odpowiednią płaszczyznę porównania patrząc na to, że były to zupełnie inne czasy.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Ja odnosząc się krytycznie do Morrisona, wcale nie umniejszałem jego osoby. Zdaje sobie sobie sprawę z kultu tego artysty, jakim on nadal cieszy się wśród swoich fanów, znajdując ich w coraz to nowych pokoleniach wielbicieli jego talentu.
      Nie wiem, może mój – nazwijmy to – „krytycyzm”, bierze się z różnicy wieku? Ze swego rodzaju ewolucji własnej osobowości, dojrzewania? Przecież, kiedy jesteśmy młodzi, to mamy inne podejście do naszych idoli. Zazwyczaj jest to stosunek spontaniczny, gorący, no i… bezkrytyczny.
      Z wiekiem człowiek robi się jednak bardziej sceptyczny.

      Prawdę mówiąc, to nigdy nie przyszłoby mi jednak porównywać Morrisona z Balzakiem, czy Proustem (przy okazji: czy znasz twórczość tych pisarzy?) To chyba jednak nie ta sama liga.

      Wyrażając się krytycznie o poezji Morrisona, miałem głównie na myśli jego psychodeliczne odloty. Bo nie jest tajemnicą, że Jim tęgo ćpał i pił – i czasem w takim stanie pisał, a to co wychodziło wtedy z niego, przypominało niestety bełkot. Ale, oczywiście, pisał też dobre wiersze.
      Ja mu więc nie odmawiam talentu poetyckiego. I wiem, że ciągle wznawiane są tomiki jego poezji. Widocznie młodzi ludzie coś w tej jego twórczości widzą – np. emocje, spontaniczność, pasję…

      Jeśli chodzi o mnie, to do tej pory najbardziej cenię Morrisona za jego… nazwę to „performance” rockowy. Jego teksty najlepiej jednak brzmią z muzyką „The Doors” – i jako takie są ewenementem, zjawiskiem (pop)kulturowym.niekwestionowanym. Do tej pory bardzo lubię wiele „kawałków” tego zespołu.

      Zresztą, o moim (zmiennym i niejednoznacznym) stosunku do Jima napisałem w moim tekście.
      Szkoda, że się do tego nie odniosłaś.

  13. Beata Rosiak Says:

    Jego plakat wisiał sobie u mnie w domu, bo to był czas mojego „uwielbienia” dla muzyki the Doors dla J.M. a wracam sobie od czasu do czasu, bo mamy wszystkie vinyle Doorsów. 😊

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Muzyka Doorsów się trzyma, „kontestacja” Morrisona już trochę mniej 😉
      Zresztą, nawet za lat „szczenięcych” mój podziw dla „herosów” rocka nigdy nie przekroczył granicy, za którą jest kult 😉

      A tak a propos plakatu Morrisona: zawsze bardzo mi się podobały zdjęcia Morrisona z tej sesji… mimo, że nie jestem homoseksualistą 😉

      • Beata Rosiak Says:

        Staś, no nie da się ukryć, że Morrison to był lanser pierwszej wody, ale robił wrażenie!!!
        Dzisiaj muzyka się zachowała, słabość do jego wizerunku i tyle, ja po prostu dojrzałam 😜 Będąc w Paryżu musiałam odwiedzić grób Morrisona, nie było zmiłuj 😄

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          i ja się muszę przyznać, że na grobie Morrisona byłem. Ale to dlatego, że byłem w Père Lachaise i odwiedziłem tam sporo innych grobów, m.in. Fryderyka Chopina.
          Pozwolę sobie przytoczyć fragment moich zapisków z Père Lachaise, który odnosi się właśnie do wizyty grobu Morrisona (i sam się teraz trochę dziwię, że opisałem to tak sarkastycznie 😉 ):
          *
          Zastanawiam się o ile mniej wizytujących byłoby na cmentarzu, gdyby pewnej lipcowej nocy 1971 roku Jim Morrison nie zaćpał się na śmierć w ustępie jednego z nocnych klubów na Montmartre i gdyby go tu nie pochowano (jego zwisające z sedesu ciało dwóch handlarzy narkotyków zataszczyło do mieszkania, gdzie mieszkał „bóg rock’n’rolla” i wrzuciło do wanny, w której znaleziono go – i oficjalnie stwierdzono śmierć „z przyczyn naturalnych” – kilka godzin później).
          Przez kilka lat grób Morrisona nawet nie był oznaczony, jednak po jakimś czasie stał się celem pielgrzymek równie co on skonfudowanych życiem fanów, dziwaków, nawiedzonych okultystów, hippisów i narkomanów. Zaczęto urządzać na nim libacje tudzież seksualne orgie – grób zawalony został stertami butelek, petów, strzykawek i kondomów (to śmieciarstwo przetrwało w tradycji do dzisiaj, choć później grób ogrodzono metalowymi barierkami, a nawet postawiono obok niego strażnika). Jim Morrison – grób jako obiekt (pop)kultu Jim Morrison – grób jako obiekt (pop)kultu.
          Kiedy i ja tam trafiłem wiedziony zwykłą ciekawością (boć przecież uwielbiałem swego czasu muzykę „The Doors” i do dzisiaj ją lubię), zastałem dość niepozorny i podrzędny grób – małe klepisko czarnej ziemi otoczone obtłuczoną betonową niecką. Strażnika nie było, choć były jakieś ordynarne barierki w rodzaju tych, jakich używa się do robót drogowych lub na budowie. Także kilka rzuconych na czarny piasek bukietów kwiatów i jakieś zapisane kartki papieru; no i graffiti jakimi popisano sąsiednie grobowce, w rodzaju: „You Broke On Through”, „Jim You Lite My Fire”, „Kocham Cię Królu Jaszczurów”, „This is the End”, „Here rest the lizard king”, „Touch Me Jim!”, „Ele Rey Lagarto Vive”… tudzież innymi, równie oryginalnymi, epitafiami. Grób Morrisona to relikwiarz jednej z (większych) nisz kultury masowej, której był on produktem i której w końcu stał się ofiarą. I jak każdy obiekt kultu, również i on wymyka się racjonalnemu osądowi. Budzi zdziwienie, nie jest wolny od absurdu, można go nawet uznać za coś w rodzaju kpiny z kultury uznawanej za tą wyższego rzędu: jak się mają bowiem teksty Morrisona do literatury tworzonej przez Balzaka, Prousta, Moliera a nawet Apollinaire’a; do sztuki tworzonej przez Edith Piaff, Isadorę Duncan, Sarę Bernhardt, Eugeniusza Delacroix’a, muzyki komponowanej przez Chopina czy Bizeta? Wszyscy oni spoczywają na Père-Lachaise, ale przegrywają swój kultowy appeal z wokalistą rocka.
          *

          (zdjęcie własne)

        • Beata Rosiak Says:

          Staś, pogoń za idolami, symbolami naszej wolności to było wpisane w naszą młodość nieco durną i chmurną. Ale każdy wiek ma swoje prawa.
          Dziękuję za przypomnienie o J.M.😊 mam sentyment do tego szalonego wokalisty, i nie szkodzi, że dziś nieco inaczej patrzę na jego ekscesy i przeintelektualizowane teksty pełne osobistych metafor pisanych na narkotykowym haju
          😜

  14. Jarek Tomszak Says:

    A propos ‚break on through’ pozwolę sobie…

    STAJĄC NA WYSOKOŚCI ZADANIA

    słońce jeszcze nie wzeszło
    a już balansuję na jednej nodze
    dwoma rękami podtrzymując twarz
    i przemykam pomiędzy
    wydarzeniami które
    ułożą się zgodnie z planem
    całkiem mi nieznanym

    kiedyś poeta opisał
    rzeczywistość niemożliwą:
    „You know the day destroys the night
    Night divides the day
    Tried to run
    Tried to hide
    Break on through to the other side.”

    a po drugiej stronie
    jest noc niedokończona
    albo dzień nieznośny
    i przepłynę pod prąd pół miasta
    stanę w chmurach na wprost ekranu
    aby znów udawać kogoś
    kto mówi że jest mną
    i wyjaśnia skąd bierze się nicość
    wypełniająca słowa i czas

    i już się nie dziwię kiedy
    jedni klaszczą
    pomiędzy prawdą i bólem
    a inni uśmiechają się
    z lekkością wątpiąc w szczerość
    bo w tym miejscu poeta jest sam
    i nikt go nie rozumie

    (by Jarek Tomszak)

  15. Lucyna Zarek Says:

    Wiosną 1971 roku Jim Morrison przyjechał do Paryża, by ….. umrzeć . I tak też się stało. Żył na granicy obłędu, bardziej niż rockmanem chciał być zbuntowanym poetą. John Densmore wspominał: Jim próbował przekroczyć wszystkie granice, dojść najdalej jak to możliwe. Niestety, przekroczył w zaledwie 27 latach granicę śmierci.
    Epopeja Jima Morrisona, skończyła się dawno, ale mity wciąż żyją, wciągają w swój magiczny wir nowe pokolenia. Dziś Jim zaśpiewałby – Powiem ci… zmarnowaliśmy świt. A tego nie wybaczy nam żadne niebo… This is the end, the end, the end…

  16. świechna Says:

    Bardzo podoba się mi dopisek, którym opatrzyłeś tekst. Rzeczywiście, z perspektywy czasu można patrzeć na sprawy inaczej. Jako nastolatka byłam zafascynowana filmem Stone’a, obejrzałam go jednak ponownie kilka lat temu i nagle dotarło do mnie, że główny bohater nigdy nie trzeźwieje, co oznacza też, że nigdy nie dojrzewa. Jego siłą była kontestacja młodości, ale potem już tylko pił/brał i nieuchronnie zaczął się powtarzać, gnić w swoim Weltschmerzu. The Doors to kawał ciekawej historii rocka, nadal słucham. Ale już nie daję się nabrać na „osobowość”.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Niestety, nabieranie się na „osobowość” to nie tylko domena ludzi młodych (jakimi byliśmy my sami, „zakochani” w buntownikach typu Morrison), ale i każdego wieku – o czym świadczy to, co wyprawia się (cały czas) w pop-kulturze, i nie tylko tam.

      Na szczęście muzyka – nie tylko Doorsów, ale i innych zespołów rockowych, których lubiliśmy słuchać, nie starzeje się. Np. nadal bardzo cenię (i czasami słucham) „Led Zeppelin”, czy „Deep Purple” – o „Pink Floydach”, King Crimson”, czy „ELP” nie wspominając – zespołów mojej (wczesnej) młodości.

      Dzięki za komentarz.


Co o tym myślisz?