SIGIRIJA – ósmy cud świata w sercu Sri Lanki

Jedno z najciekawszych miejsc, nie tylko na Sri Lance, ale i w całej Azji – może nawet w skali całego naszego globu. Górująca prawie 200 metrów nad dżunglą, olbrzymia bryła magmy, fascynuje nie tylko swoim nieziemskim kształtem, ale również tym, że zachowały się na niej – i wokół niej – ślady starożytnej stolicy Królestwa Anuradhapura, w postaci ogrodów, pałacu i fortecy Kassapy I, władcy królestwa, sprawującego tu rządy przez 18 lat w V wieku. Mowa oczywiście o Sigiriji – Lwiej Skale będącej magnesem dla setek tysięcy przybyszów z całego świata, którzy odwiedzają Sri Lankę każdego roku.

.

Sigirija

.

Jeśli wierzyć zachowanym zapiskom, Kassapa I – pochodzący z „nieprawego łoża” (spłodzony z konkubiną) – syn króla Dhatusena, wraz z dowódcą wojsk królewskich (mszczącym się w ten sposób na władcy za zabicie jego matki), w 477 roku dokonał przewrotu detronizując swojego ojca (którego następnie ponoć zamurował żywcem). Jego brat Moggallan I, prawowity następca tronu, w obawie o swoje życie natychmiast salwował się ucieczką do Indii. W tym samym roku Kassapa I przeniósł stolicę państwa z Anuradhapury do lepiej położonej pod względem strategicznym Sigiriji, którą rozbudował i obwarował, tworząc u podnóża Lwiej Skały imponujące ogrody, zbiorniki wodne, fosy i kanały, a na jej szczycie: swoją królewską rezydencję. Przypominała ona mini miasto: z pałacem, tarasowymi ogrodami i służącymi najprawdopodobniej do kąpieli basenami. Kres jego rządom położył Moggallan I, który w 495 roku wrócił z Indii i z towarzyszącymi mu wojakami pobił wojska Kassapy I. Ten, widząc, że przegrywa bitwę, podciął sobie gardło swoim własnym nożem (niektórzy twierdzą, że rzucił się na swój miecz – co na jedno wychodzi).

Po śmierci króla Sigirija się wyludniła, później stała się siedzibą buddyjskich mnichów, którzy przebywali w niej do XIV wieku. Przez następne pół tysiąca lat urzędowały w niej głównie małpy (jeśli nie liczyć strażników posterunku, który ustanowiło tu Królestwo Kandy), zabudowania popadły w ruinę, kanały i baseny wypełniły się mułem, całość stopniowo przejęła dżungla. Dopiero w 1831 roku Sigirija została „odkryta” przez Zachód, a dokonał tego angielski oficer Jonathan Forbes, który dotarł do Lwiej Skały podróżując konno po Sri Lance (Cejlonie, jak jeszcze do 1972 roku brzmiała oficjalna nazwa tego państwa). Nieśmiałe prace archeologiczne podjęto pod koniec XIX wieku ale dopiero w 1982 roku, kiedy to Sigiriję (wraz z innymi miejscami Kulturowego Trójkąta Sri Lanki) wpisano na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, zajęto się tymi pracami da dobre, nie tylko odkupując to, co pozostało z miasta Kassapy I, ale i podejmując się jego (częściowej) rekonstrukcji.

Ogrody Sigiriji widziane ze szczytu Lwiej Skały

.

W sąsiedztwie Sigiriji zatrzymałem się na kilka dni, planując wizyty w co najmniej czterech miejscach wspomnianego już Kulturowego Trójkąta. Były to Dambulla, Kandy i Polonnaruwa (którymi chcę poświęcić osobny artykuł) oraz właśnie Sigirija, jaką zajmuję się tutaj. Nocowałem w otoczonej dżunglą Kuwera Eco Lodge – nie kryję, że wspaniałej kwaterze, w której przebywanie było samą przyjemnością, zwłaszcza że umożliwiało bliski kontakt z naturą, jak również z ludźmi, którzy tworzyli tu fantastyczną atmosferę. Tropikalny las był na wyciągnięcie ręki, okoliczne ścieżki umożliwiały zagłębienie się wśród drzew, lian i odgłosów dżungli – trzeba było tylko uważać na dzikie słonie, które często podchodziły w sąsiedztwo resortu.

Tego dnia, w którym miałem zwiedzać Sigiriję, obudziłem się jeszcze przed świtem i wkrótce po śniadaniu, wypożyczonym jeszcze w Colombo samochodem wyruszyłem w kierunku Skały. Zależało mi na tym, alby dostać się pod nią jak najwcześniej, głównie z dwóch powodów: by uniknąć tłumów fanów turystyki masowej oraz dziennego upału. Byłem niepocieszony, kiedy dotarłszy na miejsce zobaczyłem, że cała Sigirija spowita jest we mgle. Ale też nie rozpaczałem z tego powodu, bo wiedziałem, że pogoda powinna się niedługo poprawić i mgły się rozwieją. Co też się stało, lecz dopiero wtedy, kiedy już dotarłem na szczyt Lwiej Skały.

Na szczęście panująca nad ranem aura w żaden sposób nie popsuła mi spotkania z tym, co znajdowało się u jej podnóża, czyli z ogrodami i pozostałościami starożytnych pałaców. Tutaj wyręczę się słowami Senake Bandaranayake, dyrektora kierującego pracami archeologicznymi w Sigiriji, który w swojej książce „Sigiriya: City, Palace and Royal Gardens” wykazał jak znakomicie architektura tego miejsca łączyła planową symetrię z asymetrią, spajając formy naturalne z geometrycznymi, pisząc: „Ogrody w Sigiriji składają się z trzech wyróżniających się ale powiązanych wzajemnie sekcji: symetrycznie lub geometrycznie rozplanowanych ogrodów wodnych; asymetrycznych lub organicznych ogrodów jaskiń i głazów; tarasowych lub schodowych ogrodów okrążających Lwią Skałę; i wreszcie wodnych i pałacowych ogrodów znajdujących się na szczycie skały”.

Ogrody, schody, tarasy i ścieżki skomponowano z olbrzymimi głazami znajdującymi się u stóp Lwiej Skały

.

Zanim dotarłem na ów szczyt, po drodze czekało na mnie kilka niespodzianek. Meandrując wśród olbrzymich głazów leżących u stóp Lwiej Skały, dotarłem do schodów, które zaprowadziły do jaskini, gdzie znajdowały się naskalne malowidła przedstawiające obnażone do pasa kobiety. Podobno jeszcze niedawno można było na jednej ze ścian Skały obejrzeć kilkaset takich pań (do dzisiaj nie jest pewne, czy były to kobiety biorące udział w jakichś religijnych ceremoniach, niebiańskie apsary, czy po prostu żony i konkubiny króla), ale do dzisiaj zachowały się tylko te, które namalowano w jaskini. Intensywne kolory i wyraziste linie sprawiają, że obrazy nagich kobiet z obnażonymi piersiami i mocno zarysowanymi sutkami mają bardziej umowny, niż realistyczny charakter. Ich wyzywająca seksualność skłoniła niektórych do podejrzeń co do erotomańskich skłonności króla-playboya. Owoce jakie niosą kobiety jeszcze bardziej sugerują hedonizm i upodobanie do spijania soków życia, jakie prawdopodobnie opanowały władcę i jego dwór. Inni z kolei zwracają uwagę na kwiaty, które być może miały symbolizować jedność pochodzących z różnych grup etnicznych kobiet.

Schody prowadziły mnie dalej i coraz wyżej wzdłuż długiej ściany zwanej Ścianą Lustrzaną, która ponoć w czasach świetności Kassapa I była tak wypolerowana, że król mógł widzieć w niej własne odbicie, nie wspominając o refleksach jakie rzucały na nią wizerunki naskalnych kobiet. Można te fantazje traktować z przymrużeniem oka, ale obecnie ściana ma jednak bardzo ważne znaczenie dla… językowego dziedzictwa Sri Lanki, gdyż przez wieki służyła ona jako miejsce, gdzie odwiedzający Sigiriję ludzie zapisywali swoje wiersze, uwagi i wrażenia, najczęściej dotyczące namalowanych kobiet. Jest tych napisów ponad półtora tysiąca, a niektóre z nich liczą ponad 1000 lat. Poezja jest oczywiście bardziej lub mniej (górno)lotna, ale zwraca uwagę jeden wers, w którym ktoś utrwalił swój ironiczny stosunek do tych wyskrobków: „Moje imię jest Budal. Przyszedłem tu z setkami ludzi, by zobaczyć Sigiriję. Wszyscy inni pisali tu wiersze, a ja nie.

Na krótki odpoczynek zatrzymałem się na dużym tarasie, gdzie znajdowała się Lwia Brama, przez którą wchodzi się wykutymi w skale schodami prowadzącymi na sam szczyt Sigiriji. Po obu stronach wejścia zobaczyłem wielkie łapy lwa. Kiedyś na skalnej ścianie wykuta też była jego głowa (do górnego pałacu króla wchodziło się przez lwią paszczę) ale jeszcze przed wiekami runęła ona w dół. To właśnie temu gigantycznemu kamiennemu lwu skała – i całe starożytne miasto- zawdzięcza swoją nazwę (określenie Sīnhāgiri w języku syngaleskim dosłownie oznacza Lwią Skałę). Zachęcony tym, że zaczęło się wreszcie wypogadzać, zacząłem wdrapywać się na górę. Czekało mnie pokonanie (niemalże w pionie) 1200 schodów, ale dzięki fantastycznym widokom jakie się przede mną podczas tej wspinaczki roztoczyły, zapomniałem o wysiłku, jakiego ona wymagała.

Na szczycie, który tworzy spora powierzchniowo, pochylona w jednym kierunku płaszczyzna, czekało na mnie to, co pozostało tu z królewskiego pałacu: fragmenty ścian i fundamentów, wypełnione wodą cysterny i baseny (które najprawdopodobniej służyły królowi i jego dworzanom do kąpieli, pływania i ochłody), ogrodowe tarasy, kamienne ławy i ścieżki… Dzięki tym, odkrytym przez archeologów pozostałościom, z górnego tarasu, który zapewne był częścią pałacu, można było sobie wyobrazić, jak cały ten kompleks wyglądał w czasach swojej świetności. Miałem oto przede sobą doskonale zarysowany architektonicznie plan, a intensywnie barwne, ceglasto-czerwone ruiny kontrastowały z mocno nasyconą zielenią otaczającej je roślinności. Ze wszystkich stron otaczało Lwią Skałę szmaragdowo zielone morze dżungli, z majaczącymi na horyzoncie górami. Dopiero tutaj dotarło do mnie to, że oto znalazłem się w sercu pięknego kraju, jakim jest Sri Lanka.

* * *

Na szczycie Lwiej Skały był kiedyś królewski pałac. Zadziwia nawet to, co pozostało po nim po półtora tysiącu lat.

.

.

Aby się znaleźć na szczycie Lwiej Skały, trzeba się wspiąć po 1200 schodach.

.

.

Łapa lwa, który strzegł kiedyś wejścia prowadzącego do królewskiego pałacu na szczycie.

.

.

Natura i architektura – u podnóża Lwiej Skały

.

.

W połowie drogi na szczyt czekają na nas namalowane na ścianie jaskini wizerunki kobiet.

.

.

Lwia Skała – widok od strony południowej

.

* * *

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

.

ALHAMBRA – królewski sen o raju

Owiana nimbem legendy Alhambra, położona w hiszpańskiej Grenadzie siedziba ostatnich mauryjskich władców Al-Andalus, stała się niemal synonimem piękna i czaru – opiewana nie tylko przez romantyków, pisarzy, poetów, ale i słowami zwykłych śmiertelników, którzy mieli to szczęście, by zobaczyć ją na własne oczy. W jednym z zakątków Alhambry wisi na murze tablica, na której umieszczono słowa, jakie zamieszkały w Hiszpanii meksykański poeta Francisco de Icaza skierował kiedyś do swojej, urodzonej w Grenadzie, żony: „Daj mu jałmużnę, kobieto, bo nie ma w życiu większego smutku, jak być ślepym w Grenadzie.”

.

Alhambra

.

       Alhambra, to jedno z tych miejsc na świecie – obok takich jak np. Tadż Mahal w Indiach, Machu Picchu w Peru, Angkor Wat w Kambodży, Bazylika Św. Piotra w Rzymie, piramidy faraonów w Egipcie, czy Chichen Itza w Meksyku – o odwiedzeniu których marzyłem w dzieciństwie, zagłębiony w lekturze książek podróżniczych, przygodowych, historycznych, opisujących dokonania archeologów… Udało mi się to marzenie spełnić, kiedy podczas podróży po Andaluzji stanąłem wreszcie na tarasie Mirador de San Nicolas w Grenadzie, a przede mną roztoczyła się fantastyczna panorama Alhambry, którą z bijącym sercem zacząłem chłonąć, nie mogąc się oprzeć głębokiemu wzruszeniu.

       Myślę, że będzie tu na miejscu przypomnienie kilku słynnych cytatów o Grenadzie (a tym samym o Alhambrze), o której sam Szekspir wyraził się nie bez pewnego przekąsu, jako o miejscu, które każdy szanujący się podróżnik nosi w swoim sercu, nawet wtedy, kiedy… go jeszcze nie odwiedził. A ci, co się tu znaleźli? Lope de Vega pisał w uniesieniu: „Nie wiem, jak nazwać tę ziemię, na której stoję. Jeśli to, co mam pod stopami jest rajem, to czym jest Alhambra? Niebem?” Amerykański pisarz Washington Irving, którego książka „Opowieści z Alhambry, czyli o miłości i innych skarbach” rozsławiła jeszcze bardziej Alhambrę w XIX wieku, wyznał: „Nigdy w życiu nie mieszkałem w miejscu tak zachwycającym i uroczym, i nigdy już takiego nie znajdę.” Z kolei Federico Garcia Lorca uznał, że „Grenada jest doskonałym snem i fantazją, czymś na zawsze niewysłowionym…” Zaś Hieronim Munzer opisał Alhambrę, jako miejsce, gdzie „wszystko jest takie wspaniałe, dostojne, tak wybornej roboty, że ten, kto to ogląda, śni, że jest w raju.”

       To prawda, wypowiedzi te są egzaltowane, choć przesada niekoniecznie kompromituje autentyczne doświadczenie czegoś, czym się naprawdę zachwycamy. Wręcz przeciwnie – jest próbą zmierzenia się z zaskakującym nas pięknem i wyrażenia tego w słowach. Lecz moja wizyta w Alhambrze była czymś więcej niż afektowaną gorączką i wniebowzięciem, chwilową euforią i kolekcją ekstatycznych momentów, które tak naprawdę są tylko częścią prawdy, do której chcemy czasami dotrzeć w naszym ludzkim doznawaniu życia i poznawaniu świata. Tym chciałbym się tutaj z Wami podzielić.

*  *  *

Pałace sułtańskie i Alcazaba – widok z ogrodów Generalife

.

       W szaleństwie królów jest metoda. Ich dążenie do stworzenia raju na ziemi – nawet tego architektonicznego – wydaje się płonne, bo nigdy nie może zostać zrealizowane. Ale to, co zostaje po tych wysiłkach często przynosi władcy coś w rodzaju nieśmiertelności – jego dzieło podziwiane jest przez dziesiątki następnych pokoleń. Wprawdzie sława i chwała królewska przemijają, sami królowie redukują się z czasem do niewiele nam mówiących imion z kolejnymi numerami i przydomkami, jednakże materialny ślad ich dokonań może przetrwać wieki, trwale oddziałując na zmysły i wyobraźnię milionów ludzi, którzy się z nimi stykają na długo po ich śmierci.
Tak jest właśnie z grenadyjską Alhambrą – klejnotem islamskiej architektury i sztuki, niezwykłym dziełem emirów, władców Królestwa Nasrydów, którzy panowali na terenach dzisiejszej południowej Hiszpanii przez dwa i pół wieku, a dokonali tego bardziej dzięki dyplomatycznemu sprytowi niż militarnej potędze. Ich państewko było ostatnim bastionem islamu jaki pozostał z Al-Andalus – jak po arabsku nazywano obejmujące niemal cały Półwysep Iberyjski ziemie podbite przez muzułmanów, którzy na początku VIII wieku najechali je z terenów północnej Afryki.

       Jak na ironię, w tym samym czasie, kiedy Al-Andalus przestało praktycznie istnieć (początek XIII wieku), Muhammad ibn Yusuf Nasr (Muhammad I), został pierwszym władcą Emiratu Grenady, zapoczątkowując dynastię Nasrydów i ustanawiając królestwo, które nie tylko przetrwało 260 lat, ale i znakomicie przez ten czas prosperowało.

       Muhammad I przeniósł się w 1238 roku do Grenady i na wzgórzu, gdzie już wtedy istniały jakieś zabudowania, do których odnoszono się jako al-Hamra (słowo oznaczające coś, co jest „czerwone”) położył fundamenty pod własną rezydencję i fortecę. Prace konstrukcyjne były kontynuowane przez wszystkich jego sukcesorów, kompleks rozbudowywał się i rozrastał – wzniesiono potężną cytadelę (alcazaba), rozkwitło związane z dworem sułtańskim miasteczko (medina), powstawały nowe, coraz piękniejsze pałace. Otoczono to wszystko obronnymi murami i wieżami – a całość zyskała światową sławę pod nazwą Alhambra.
Kres panowania Nasrydów nastąpił w 1492 roku – Muhammad XII Boabdil, ostatni emir Granady, poddał się władcom katolickim: królowej Izabeli Kastylijskiej i jej mężowi Ferdynandowi Aragońskiemu – co jednak nie było końcem przygód Alhambry z architektami, władcami, kolejnymi najeźdźcami, restauratorami i… (w końcu) milionami turystów.

       Rządy Izabeli i Ferdynanda jednoczące królestwo Hiszpanii zapoczątkowały budowę hiszpańskiego Imperium i całkiem możliwe, że zdobycie przez nich Alhambry (i ogólnie: sukces rekonkwisty) było impulsem do stworzenia potęgi kolonialnej Hiszpanii, której pierwszym ważnym posunięciem była wyprawa Krzysztofa Kolumba. Jak wieść niesie, to właśnie w Alhambrze (której upadku Kolumb był świadkiem) otrzymał on od królowej Izabeli zgodę – i większą część środków – na zorganizowanie wyprawy.
Warto też wspomnieć, że w swoim testamencie, Izabela I Katolicka wyraziła wolę, aby jej ciało zostało pochowane na terenie Alhambry. Tak też się stało, ale kiedy zmarł również jej mąż Ferdynand, ich ciała wieczny spoczynek znalazły w przylegającej do grenadyjskiej Katedry Kaplicy Królewskiej (Capilla Real de Granada).
To, że nie zniszczono mauryjskich budowli, ma jednak swoją wymowę i jest być może wyrazem szacunku, jaki żywili katoliccy władcy dla muzułmańskiej sztuki i manifestującego się przez nią piękna.

*  *  *

W drodze na nocleg u stóp Alhambry

       Do Grenady przyjechaliśmy późno w nocy (myślałem, że podróż z Malagi zajmie nam mniej czasu), ale dzięki szczegółowym instrukcjom jakie otrzymałem wcześniej od właściciela hotelu, gdzie mieliśmy spędzić kilka nocy, udało nam się wąskimi uliczkami dotrzeć na miejsce. Nie obyło się przy tym bez przygód: aby wjechać do starego miasta, należało z telefonu znajdującego się przy stalowym palu blokującym drogę zadzwonić na policję i podać nazwę miejsca noclegowego, gdzie zrobiło się rezerwację. Po jej sprawdzeniu, z odległego komisariatu ktoś opuszczał pal (który w pozycji pionowej chował się pod brukiem) i można było jechać dalej… z zawrotną prędkością kilku kilometrów na godzinę. W pewnym miejscu musieliśmy schować boczne lusterka, gdyż średniowieczna uliczka była tak wąska, że mógłbym je zerwać. Później jeszcze szukanie bramy, za którą można było zaparkować samochód i zostawić go tam dla świętego spokoju aż do wyjazdu z miasta (oczywiście nie używaliśmy go ani razu podczas naszego kilkudniowego pobytu w Grenadzie). Lokalizacja apartamentu, w którym zamieszkaliśmy była znakomita: budynek Oro del Darro leżał przy samej Carrera Del Darro, ulicy biegnącej wzdłuż rzeki o tej samej nazwie, za którą – niemal na wyciągnięcie ręki – znajdowała się stroma skarpa wzgórza, na którym ulokowana była Alhambra.

*  *  *

       Następnego dnia, wczesnym rankiem zaczęliśmy się wspinać na górę. Pogoda była piękna, powietrze jeszcze rześkie – w sam raz na zwiedzanie Pałacu Generalife i jego ogrodów, które wprawdzie nie leżą na tym samym wzgórzu, co sułtańskie pałace i twierdza, ale uznawane są za integralną część kompleksu Alhambry. Wydawało mi się, że najlepiej będzie, jak to właśnie od tego miejsca – i o takiej porze – zaczniemy nasze zwiedzanie.

Generalife – letnia rezydencja mauryjskich władców Granady

.

GENERALIFE

       No cóż, wiedziałem, że z oryginalnego pałacu emirów prawie nic nie zachowało się do naszych czasów, nie mówiąc o ogrodach, które wymagają przecież zmiany i kultywacji każdego roku, niemniej jednak wizyta w Generalife dostarczyła nam wielu sensualnych przyjemności i stanowiła znakomite preludium do spotkania z Alhambrą.

       Nazwa Generalife pochodzi od arabskich słów Jannat al-‘Arīf, co tłumaczy się jako Ogród Architekta (ewentualnie Zarządcy). Ten kompleks pałacowo-ogrodowy, położony na sąsiednim wzgórzu, poza murami Alhambry właściwej, emirowie zaczęli budować na przełomie XIII i XIV wieku, jako miejsce, gdzie można się było schronić przed trudami sprawowania władzy i dworskim szmerem. Pałac Generalife stał się rezydencją letnią, bowiem to o tej porze roku wszelkie rośliny przeżywały tam apogeum swojego istnienia i bujności: drzewa i krzewy były najbardziej zielone, kwiaty najbardziej kolorowe, owoce i warzywa najbardziej smaczne i soczyste. Dookoła roznosił się aromat egzotycznych ziół, mieszając się z zapachem kwiatów; w gałęziach buszowały ptaki, a ich świergot – wśród których prym wiodły słowicze trele – rozlegał się w każdym zakątku ogrodu, usłyszeć go można było także w królewskich komnatach.

       Nie bez kozery wspomniałem o owocach i warzywach, bo na stoku i spłachetkach ziemi poniżej rezydencji rosły sady i rozciągały się grzędy warzywne, dostarczając płodów wszelakich dla kuchni królewskiej i co bardziej znaczniejszych dworzan.
Królewskiej kuchni i dworzan już od dawna tu nie ma, a jednak sady i grządki istnieją nadal. I dzisiaj ściany pawilonów Generalife bieleją w słońcu, patia porośnięte są krzewami i kobiercami kwiatów, zraszanymi przez fontanny i irygowanymi przez wodne kanały. Jednakże to, co widzimy powstało głównie w pierwszej połowie XX wieku, sporo jest elementów zapożyczonych z ogrodów hiszpańskich i włoskich, chociaż główny plan pierwotnych zabudowań i ogrodów Nasrydów został zachowany (jak wykazały badania archeologiczne, dzięki którym pod ponad półmetrową warstwą ziemi natrafiono na ślady XIV-wiecznych fundamentów, kanalizacji i wyłożonych kamieniami ścieżek).

Generalife – widok na Patio de la Sultana

.

       Dzięki lokalizacji, widoki jakie roztaczają się z Generalife, są wspaniałe – widać stąd zarówno położone w dolinie miasto, jak i obwarowane murami pałace emirów oraz twierdzę Alcazaba – dwa najważniejsze kompleksy Alhambry. Jeśli uda nam się zgubić tłumne grupy turystów, to spacer wśród fontann, sadzawek, kwietnych klombów i krzewów – po wyłożonych kamienną mozaiką ogrodowych ścieżkach i alejkach – może być całkiem przyjemnym doświadczeniem, choć niekoniecznie musi powalić nas na kolana, bo sam ogród pozbawiony jest jakichś szczególnie rzucających się w oczy wspaniałości (co może być powodem niejakiego rozczarowania). Same pawilony są skromne – ich prosta zabudowa kontrastuje z tym, co sobie mogliśmy wyobrażać o królewskiej rezydencji. Nie ma tu żadnych wytwornych komnat, kolumnady są bardziej elementami konstrukcji, niż manifestacją piękna – mała jest też skala tego wszystkiego, co jednak niekoniecznie musi być wadą, sprowadzając nasze ludzkie doświadczenie do właściwych proporcji. Dziedziniec Wodnego Kanału (Patio de la Acequia) jest główną częścią kompleksu: to długi, wypełniony wodą basen, wzdłuż którego znajdują się dwa rzędy tryskających ukośnie fontann. Z dziedzińcem tym sąsiaduje inny dziedziniec: Patio de la Sultana (znany też jako Patio de los Cipreses) – a oba przedzielone są pokrytym powojami murem.

Wodne Schody

       W Generalife po raz pierwszy możemy też sobie uświadomić, jak ważna dla Alhambry była – i jest – woda. I to w wielu wymiarach: zarówno estetycznych (stanowiąc integralną część architektury), jak i egzystencjalnych (będąc nie tylko czymś esencjonalnym dla podtrzymywania życia ludzi, roślin i zwierząt, ale i manifestacją monarszej władzy i prestiżu, służąc również do dokonywania rytualnych oblucji). To właśnie tutaj, w ogrodach Generalife natrafiam na coś, czego nigdy jeszcze nie widziałem w swoim życiu. Są to Wodne Schody (Escalera de Agua). Jeśli wyobrażamy sobie, że są to schody, po stopniach których spływa woda, to nie jest to dobre wyobrażenie, gdyż woda płynie w… wyżłobieniach balustrady. Płynie do ogrodów, sadów i dalej – do samej Alhambry, która bez niej nie tylko nie byłaby taka unikalna, ale i w ogóle by nie przetrwała.
Dopiero w związku z Wodnymi Schodami dowiedziałem się o Królewskim Kanale (Acequia Real), którym z gór Sierra Nevada, z odległości ponad 6 kilometrów, doprowadzana jest do Alhambry woda. Kanały wodne były tutaj już w czasach rzymskich, ale to Maurowie stworzyli tak doskonały system nawadniania i zbiorników wodnych, dzięki któremu dostarczono też wodę dla potrzeb nowo powstałej Alhambry. Aby tego dokonać, musieli oni niejako rozwidlić rzekę Darro w górnym jej biegu, bo w samym sąsiedztwie alhambryjskich wzgórz płynęła już ona za nisko.
O wodzie zapewne wspomnę, kiedy będę pisał o sułtańskich pałacach (nie sposób tego nie uczynić), jednak już teraz mogę zwrócić uwagę na jej rolę w tworzeniu obecnej w Alhambrze atmosfery: te pluski i szmery, przelewanie się przez czary fontann, sączenie się w kanalikach, kapanie z liści zraszanych krzewów… te drżące refleksy pałacowych fasad w sadzawkach i basenach… wszystko to było świadomą aplikacją zastosowaną przez architektów i twórców Alhambry, nie tylko jako miejsca zamieszkałego przez ludzi, ale i jako dzieła sztuki. Poza tym, jeśli chodzi o samego władcę, to woda stanowiła także manifestację jego siły sprawczej i potęgi – kontroli nie tylko swoich poddanych, ale i samej natury.

*  *  *

Alcazaba – twierdza obronna Alhambry

.

ALCAZABA

       Pałace Nasrydów mieliśmy zwiedzać po południu (bilety wstępu wykupuje się na konkretną godzinę, której należy przestrzegać, w przeciwnym razie tracą one ważność), więc, opuściwszy Generalife, jedną ze wschodnich bram weszliśmy na teren znajdującego się już w obrębie murów miasteczka (mediny). Po niespiesznym spacerze wśród ogrodów, palm, cyprysów i niezwracających większej uwagi budynków, dotarliśmy do położonej na przeciwległym, zachodnim krańcu kompleksu Alhambry, twierdzy Alcazab (słowem tym Arabowie nazywali swoje obronne cytadele).
Z oryginalnej, XIII-wiecznej budowli zostały już tylko mury, bastion i kilka wież, w tym ta najbardziej prominentna – Wieża Obserwacyjna (Torre de la Vela), z której roztacza się zapierający dech w piersiach widok na całą Grenadę, jak również na pozostałe zabudowania Alhambry. Dobrze widoczne stąd są także fundamenty i resztki budynków, tworzące zarys planu mini-miasta, jakie istniało też w obrębie murów obronnych samej cytadeli. Bowiem mieściły się tu nie tylko kwatery załogi twierdzy, ale także składy broni, sklepy, piekarnia, łaźnie… Z góry wygląda to jak labirynt.

       Kiedy Muhammad I, pierwszy emir Królestwa Grenady, przybył tu w 1238 roku, najprawdopodobniej zastał w tym miejscu jakieś fortyfikacje, ale postanowił je rozbudować tak, by spełniały jego dalekosiężne ambicje wielkiego władcy. Jednakże, patrząc z perspektywy wieków, budowa tej potężnej twierdzy miała bardziej znaczenie prestiżowe niż strategiczne. Wynosząc się ponad miastem, widoczna z każdego jego miejsca cytadela, była bardziej militarną manifestacją i zaznaczeniem dominacji, niż przedsięwzięciem, które się miało sprawdzić w wojennej praktyce.
Alcazabę budowano przez półtora wieku, ale najwięcej natrudził się przy tym Muhammad I – o setkach robotników, którzy robili to własnymi rękami, nie wspominając. Tak się złożyło, że materiał budowlany znajdował się tuż obok: całe wzgórze, na którym trwały prace, tworzy tzw. alhambryjski konglomerat – specyficzna mikstura gliny, piasku, kamieni i żwiru, z której przy pomocy wody można otrzymać budulec dość znośny, choć jednak nie doskonały, przez co wieże obronne (a zwłaszcza Torre de la Vela) zaczęły pękać jeszcze w trakcie ich wznoszenia. Zaradzono temu wypełniając położone na niższych poziomach pomieszczenia, które według pierwotnego planu miały być donżonami, gdzie można było mieszkać.
Jak się okazało, Alcazaba nigdy nie została zaatakowana, ani oblegana – nie licząc oczywiście oblegania przez współczesnych turystów, istoty wszak niekoniecznie o aż tak bojowym usposobieniu.

*  *  *

Pałac Lwów – wkraczamy do bajki

.

PAŁACE NASRYDÓW

       Pałace wybudowane przez kolejnych władców mauryjskich z dynastii Nasrydów, to prawdziwe cuda islamskiej architektury i sztuki, jaka rozkwitła w królestwach Al-Andalus na Półwyspie Iberyjskim. To im właśnie Alhambra zawdzięcza najbardziej swoją sławę. To dla nich każdego roku przybywają do Grenady miliony podróżnych z całego świata (przed pandemią ich liczba zaczęła sięgać 3 milionów).

       Po zejściu z murów Alcazaby, w ciągu zaledwie kilku minut znaleźliśmy się u wejścia do pałacowego kompleksu, który znajduje się tuż obok twierdzy. Z bijącym sercem wkroczyłem do środka wiedząc, że przez najbliższych parę godzin świat, poza pysznie zdobionymi salami pałaców, przestanie dla mnie istnieć (choć musiałem też opracować plan manewrów umożliwiających mi uniknięcie licznych turystycznych grup). Często zadzierając do góry głowę, przechodziłem z jednej komnaty do drugiej, podziwiając też po drodze kolejne patia, dziedzińce i ogrody.

       Patrząc z zewnątrz na surowe, pozbawione ozdób pałacowe mury i ściany, nic nie zapowiada splendoru, jaki uderza nas, kiedy już znajdziemy się wewnątrz. Podobno pałace Alhambry miały odzwierciedlać (jak to ktoś określił) godną naśladowania ludzką postawę: „z zewnątrz być skromne, wewnątrz zaś bogate i zachwycające”. Na pewno nie odnosi się ta zasada do całego kompleksu Alhambry, który już z daleka powala człowieka swoim monumentalizmem, lecz jeśli chodzi o same pałace rezydujących tu władców, to trudno o trafniejszą metaforę.

       Muhammad I (panujący w latach 1232-1273), zajęty był budową Alcazaby i dyplomacją (to właśnie ona, a nie militarna siła pozwalała mu zachować niezależność od katolickich władców Kastylii i Aragonii), musiał mieć w Alhambrze swoją rezydencję, ale do naszych czasów nie zachowały się nawet pisemne wzmianki o takowej. Wiemy natomiast, że piąty z kolei król dynastii Abu l-Walid Ismail (1314-1325) wybudował obok Wielkiego Meczetu swoją siedzibę, z której pozostał jedynie ślad w postaci komnaty zwanej Mexuar, po tym, jak Yusuf I (1333-1354) zrównał ją z ziemię, a na jej miejscu postawił Pałac Comares, wraz z najwyższą w Alhambrze wieżą, Salą Ambasadorów i słynnym Dziedzińcem Mirtów. Jednakże, do architektonicznej chwały Alhambry najbardziej przyczynił się Muhammad V (1354–1359 i 1362–1391), za panowania którego zbudowano tutaj najwspanialszą z nasrydzkich rezydencji królewskich: Pałac Lwów z jego oszałamiającymi patiami i komnatami, których splendor przetrwał do czasów nam współczesnych.

Oszałamiające mauryjskie łuki Alhambry

.

       O nasrydzkich pałacach można napisać książkę, jednak w tym miejscu postaram się tylko wspomnieć o najważniejszych jego częściach – w takiej kolejności, jak sam je dla siebie odkrywałem.

       Mexuar (nazwa pochodzi od arabskiego słowa Maswar oznaczającego salę konferencyjną, gdzie zbierała się Rada Ministrów, i w której niekiedy wyrokował sam sułtan) jest najbardziej eklektycznym pomieszczeniem kompleksu, dziesiątki razy przerabianym, w różnym czasie, przez różnych władców, i to nie tylko muzułmańskich, ale i katolickich. Lecz mimo, że nie cechuje się on architektoniczną jednością, to poszczególne jego fragmenty są nad wyraz interesujące. Zwraca uwagę kasetonowy sufit, dzieło chrześcijańskich stolarzy, z belkami podpartymi kolumnami. Zdobią je mauryjskie konsole, gdzie po raz pierwszy spotykamy się z najbardziej chyba charakterystycznymi elementami pałacowych zdobień zastosowanymi przez nasrydzkich sztukatorów, jakimi były tzw. mukarnas, czyli stalaktytowe ornamenty, przypominające plastry miodu, które zdobią niemal wszystkie pałacowe sale – widoczne na pendentywach dla sklepionych sufitów i kopuł, jak również na znajdujących się nad wejściami łukami.

       Z Mexuaru, przez dziedziniec, wchodzi się do Złoconego Pokoju, zwanym tak dzięki drewnianemu sufitowi pomalowanym w złote wzory. Stąd, w obramowaniu z łuków i kolumn, można zobaczyć ozdobioną ceramicznymi płytkami fasadę PAŁACU COMARES, którego głównymi częściami są imponująca Sala Ambasadorów oraz elegancki Dziedziniec Mirtów ze stawem biegnącym niemalże przez całą jego długość.

       Sala Ambasadorów jest miejscem, gdzie w już całej okazałości uwidacznia się to, jak wielkimi mistrzami byli ludzie, którzy pałace Nasrydów zaprojektowali, wybudowali i ozdobili. Wcale bym nie przesadził, gdybym na ich określenie użył słowa „genialni”. To bez wątpienia najbardziej majestatyczna sala Alhambry. Trudno się zresztą dziwić, bo była ona zarazem salą tronową, w której sułtan udzielał audiencji. Mimo stosunkowo niewielkich rozmiarów (oparta na planie kwadratu o bokach 11.3 x 11.3 m i wysoka na 18.2 m), dzięki doskonałym rozwiązaniom z użyciem matematycznych wzorów, odpowiedniemu usytuowaniu wnęk i specjalnemu oświetleniu, do dzisiaj sprawia wrażenie iście królewskie. Z taką też myślą ją zbudowano: ci, którzy tutaj wkraczali, natychmiast musieli zdać sobie sprawę z tego, z jak wielkim władcą mają do czynienia.
Arcydziełem jest już sam sufit Sali Ambasadorów składający się z ośmiu tysięcy cedrowych klepek ułożonych tak, by mozaika symbolizowała Siedem Niebios Islamskiego Raju, z boskim tronem pośrodku otoczonym przez gwiazdy.
Cała Sala – wraz z łukami, niszami i wszystkimi ścianami – pokryta jest ozdobnymi inskrypcjami, którymi są wersety z Koranu oraz poematy nadwornych poetów, w tym największego z nich: Ibn Zamraka. Przy tej okazji można wspomnieć o tym, że we wszystkich pałacach Alhambry można się spotkać z tysiącami epigrafów. Najczęściej wypisywano pochodzące z Koranu motto Nasrydów: „Nie ma zdobywcy nad Allacha”, ale – jak już wspomniałem – także najwyższej klasy poezję, którą można (jeśli tylko zna się język arabski) sczytywać nie tylko ze ścian i sufitów, ale i z każdej powierzchni, na jakiej można było umieścić epigraf, czyli na framugach, kolumnach, alfizach, fontannach… Jak ktoś zauważył, gdyby nawet usunięto z pałaców Alhambry dachy, posadzki i mury, a zostawiono tylko napisy i wodę, to istota tych pałaców pozostałaby nienaruszona.

       Według Koranu Allach jest tym, który stwarza, podtrzymuje i zrządza, a jego kreacja odbywa się w trzech różnych wymiarach, dotycząc Universum, Natury i Człowieka. Twórcy Alhambry – w jej architekturze i dekoracjach – starali się połączyć te elementy: geometria (matematyka) reprezentuje porządek Wszechświata, elementy roślinne i woda odnoszą się do świata naturalnego, zaś słowa do człowieka.
Warto zdawać sobie z tego wszystkiego sprawę, kiedy tak zadzieramy w Alhambrze głowę do góry, uważając, aby zupełnie nie opadła nam szczęka.

Dziedziniec Mirtów z odbijającą się w wodzie galerią prowadzącą do Sali Ambasadorów w Wieży Comares

.

       Z Sali Ambasadorów, przez Salę Łodzi (która powinna się nazywać Salą Błogosławieństwa, gdyż arabskie słowo baraka, jakim muzułmanie nazywali salę, nie ma nic wspólnego z hiszpańskim barca oznaczającym łódź) i galerię wchodzi się na Dziedziniec Mirtów, wcześniej zwany Dziedzińcem Stawu, gdyż znajduje się tu zajmujący większość powierzchni dziedzińca wodny basen, wysadzony po obu stronach mirtem. Robi się jasno i przestrzennie – ściany dziedzińca, za którymi kryje się szereg komnat bieleją jaskrawo w słońcu, w stawie odbija się na zielono mirtowy żywopłot, wspomniana galeria kolumn i łuków oraz najwyższa w Alhambrze wieża: Torre Comares. Skromnie, ale jakże przy tym malowniczo.

       Z Pałacem Comares sąsiaduje wybudowany za czasów panowania Muhammada V bajeczny PAŁAC LWÓW (Palacio de los Leones) – szczytowe osiągnięcie nasrydzkiej sztuki. Wkraczając na Dziedziniec Lwów, przenosimy się do wspaniałego świata harmonii i estetycznego piękna – do miejsca, gdzie nasze zmysły, poddając się grze światła i cienia, dyskretnym kolorom, szmerowi wody… mogą zażywać chwil niewysłowionej przyjemności. Wspaniałe zdobienia ścian i sufitów sąsiadujących z dziedzińcem sal są doprawdy zdumiewające. Patrząc na nie możemy odnieść wrażenie, że stworzyła je jakaś nieziemska siła. Z czystym sumieniem mogą tutaj napisać, że Pałac Lwów to jedno z najbardziej niezwykłych, wypełnionych pięknem miejsc, jakie widziałem w moim życiu.
Centralną część pałacu stanowi otoczony z każdej strony galeriami Dziedziniec Lwów. Galerie tworzą wysmukłe kolumny i łuki – podobnie jak to ma miejsce w katolickich klasztorach. Niektórzy historycy sztuki uważają, że styl ten – zapożyczający z architektury chrześcijańskiej – zawdzięcza się przyjaźni Muhammada V z królem kastylijskim Piotrem I Okrutnym. Ciekawostką jest to, że architekci muzułmańscy inspirowali się tutaj dziełami architektów chrześcijańskich, którzy wcześniej inspirowali się architekturą i sztuką islamską. Zaznaczyć jednak trzeba, że w rezultacie powstał obiekt unikalny, w charakterystycznym stylu Nasrydów.
W samym środku dziedzińca znajduje się słynna, wypełniona wodą, alabastrowa misa spoczywająca na grzbietach 12 lwów. Z ich pysków tryska woda. W kierunku misy, z czterech kardynalnych stron świata – ze źródeł usytuowanych w samym środku komnat – płynie kanalikami woda, mająca symbolizować cztery rzeki raju. W związku z tym cały dziedziniec można uznać za architektoniczną materializację Edenu, co narzucało się jeszcze bardziej, kiedy (jak się sądzi, choć nie z całą pewnością) między kanałami istniały klomby wypełnione kobiercami kwiatów i ozdobnych krzewów.
Po siedmiuset latach na brzegach misy dźwigającej lwy można przeczytać poezję Ibn Zamraka:

Fontanna Lwów nocą

Cóż za przeświecająca czara, wyrzeźbiona perła!
Srebrzyste fale wzbudzane przez cichą rosę.
Płynne srebro płynie przez stokrotki,
topniejące i coraz bardziej czyste.
To, co twarde i miękkie jest tak blisko siebie,
że trudne do odróżnienia.
Płynne i stałe, marmur i woda – co z tego płynie?
Czy nie widzisz, jak woda przelewa się przez krawędzie
a dreny próbują temu zaradzić?
One są jak ten kochanek, który próżno
próbuje ukryć łzy przed swoją ukochaną.

.

       Z Dziedzińca Lwów wchodzi się do kilku komnat, których sklepienia onieśmielają swoim przepychem. Zdobią je tysiące mukarnas tworzących misterną mozaikę niezwykłych kształtów. Dzięki nim – i szczególnym umiejscowieniu okien – zachwycić może stale zmieniająca się gra światła i cienia. To powoduje, że patrząc na te pyszne sufity mamy wrażenie, jakby unosiły się one nieważko w powietrzu. Niczego podobnego nie widziałem dotychczas w swoim życiu, więc było to dla mnie niesamowite doświadczenie – nie tylko wizualne, ale i psychiczne.

       Po stronie wschodniej Dziedzińca Lwów znajduje się Sala Mukaranas (Sala de los Mocárabes). Niestety eksplozja pobliskiej prochowni w XVI wieku zniszczyła same mukaranas, więc niewiele zostało tu z wcześniejszego przepychu, który na szczęście przetrwał we wszystkich pozostałych salach pałacu: w znajdującej się po przeciwległej, wschodniej stronie dziedzińca Sali Królów (Sala de los Reyes), Sali Abencerrajes (Sala de los Abencerrajes) po stronie południowej oraz Sali Dwóch Sióstr (Sala de Dos Hermanas), Sali Balkonów (Sala de los Ajimeces), Miradoru Daraxa (Mirador de Daraxa) w północnej części pałacu. Każda z tych sal ma swój charakter i pyszni się swoim rodzajem piękna, którego nie sposób jest opisać w słowach. Mam nadzieję, że ilustrujące ten tekst fotografie choć w pewnym stopniu oddają ich magię. (Wśród nich znajdują się również i te, które zrobiłem podczas drugiej, nocnej wizyty w pałacach Nasrydów, dostarczającej zupełnie innych wrażeń, niż ich zwiedzanie za dnia.)

       Po opuszczeniu królewskich pałaców, można odetchnąć w ogrodach, które powstały na terenie dawnej arabskiej mediny. Niewiele pozostało z tego sąsiadującego z rezydencjami władców miasteczka (które w czasach mauryjskiej świetności mogło liczyć około pięciu tysięcy mieszkańców), ale i tutaj natrafić można na kilka ciekawych obiektów, jak np. Wieża Dam (Torre de las Damas), gdzie notabene znajdują się najstarsze zdobienia, jakie przetrwały z czasów panowania dynastii Nasrydów. Nie sposób nie wspomnieć też o Pałacu Karola V, wybudowanym w XVI wieku przez wnuka Izabeli I Kastylijskiej i Ferdynanda Aragońskiego. Monstrualny masyw (niedokończonego) pałacu rzuca się w oczy, ale według mnie jest bardziej niepożądanym wtrętem burzącym integralny charakter Alhambry stworzonej przez muzułmanów, niż godnym większej uwagi obiektem.

*  *  *

Sala Królów w Pałacu Lwów

.

POSŁOWIE

       Kilka uwag na koniec. Kiedy tak czytałem życiorysy poszczególnych władców z dynastii Nasrydów rezydujących w Alhambrze, to uderzył mnie olbrzymi kontrast między pełną knowań, przemocy, zdrady, okrucieństwa i walki burzliwością ich egzystencji a niezwykłym pięknem pałaców, w których mieszkali, o rajskości ogrodów nie wspominając. Większość z 23 emirów nie zmarła śmiercią naturalną – została zamordowana, otruta, zatłuczona… i to nie tylko przez swoich politycznych wrogów, ale i członków własnej rodziny: syn zabijał ojca, brat brata… Cały okres 260-letniego istnienia Królestwa Granady to jedno pasmo intryg, podstępów i zdrad, walki o władzę, ziemię i miasta, zawiązywania i zrywania sojuszów…
A mimo to powstało takie cudo, jak Alhambra. Podczas gdy obszar Al-Andalus się kurczył wskutek podbojów dokonywanych przez katolickich władców Aragonii i Kastylii (tzw. rekonkwista), w Grenadzie znalazła schronienie umysłowo-artystyczna muzułmańska elita. Uczeni studiowali tu i przepisywali starożytne pisma, filozofowie myśleli, poeci pisali wiersze, artyści tworzyli piękne artefakty i wzory… Kwitł handel, rzemiosło i ogrodnictwo. Dzięki temu Królestwo Grenady było na tyle bogate, że mogło składać coroczne, olbrzymie daniny władcom Kastylii, których de facto było wasalem. Inna sprawa, że swoich poddanych sułtani także obciążyli wielkimi podatkami (Muhammad I zgładził nawet jednego ze swoich poborców podatkowych, który niewystarczająco przykładał się do pracy).

        Podziwiając piękno Alhambry z wielu spraw nie zdajemy sobie sprawy. Np. z tego, w jak okropnych warunkach i morderczym znoju pracowali ci, którzy wznosili mury obronne twierdzy. Ani też z tego, jakim ciężarem dla całego społeczeństwa było utrzymanie króla, jego dworu tudzież umożliwianie mu spełniania jego architektonicznych ekstrawagancji. Nie wiemy, kto tak naprawdę – swoimi rękami, wykorzystując własną wiedzę, talent i umiejętności, a w niejednym przypadku swój geniusz – budował i ozdabiał te wszystkie pyszne pałace. Prawie nikt z tych milionów zwiedzających każdego roku Alhambrę nie ma pojęcia co działo się przez wieki z jej mieszkańcami – jak wyglądało tu życie, nie tylko królów, ale i wszystkich warstw społecznych, z których każda doświadczała przecież czegoś innego.
Czy współczesny zachwyt nad estetycznym pięknem Alhambry, jakiego doznają ci, którzy mieli to szczęście, aby się w niej znaleźć, jest wystarczającą kompensacją owej ignorancji i niewiedzy? Czy obecne tu piękno jest w stanie wypełnić pustkę, jaka powstała po żywych ludziach, jacy przez wieki mieszkali w Alhambrze?

*  *  *

Panorama Alhambry z rozłożonymi poniżej średniowiecznymi zabudowaniami muzułmańskiego Albaicín

.

.

Mexuar

.

.

Sala Ambasadorów (Pałac Comares)

.

.

Łuki Alhambry (Pałac Comares)

.

.

Sala Abencerrajes (Pałac Lwów)

.

.

Mirador de Daraxa (Pałac Lwów)

.

.

Sala Dwóch Sióstr (Pałac Lwów)

.

*  *  *

.

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

(Część zdjęć jest autorstwa mojej żony, Anny.)

.

KIEDY RZĄD JEST TWOIM WROGIEM – o książce Howarda Zinna „Ludowa historia Stanów Zjednoczonych”

Historię cały czas poddaje się rewizji (z tego powodu nieustannie odnosimy wrażenie, że się ona zmienia, choć przecież to, co się stało w przeszłości nie może ulec zmianie) dlatego warto być świadomym tego, w jakim kierunku te rewizje zmierzają i co je powoduje, gdyż nie tylko wpływa to na naszą teraźniejszość, ale będzie decydować o naszej przyszłości. Niedawno przeczytałem książkę Adama Leszczyńskiego „Ludowa historia Polski” (z moim tekstem na jej temat zapoznać się można TUTAJ), teraz przyszła kolej na pozycję, która była niejako jej wzorem. Chodzi o pracę Howarda Zinna „Ludowa historia Stanów Zjednoczonych”, jaka w ostatnich latach miała wielki wpływ nie tylko na to, jak Amerykanie, zwłaszcza młodzi, postrzegają swoją przeszłość, ale również na ich stosunek do siebie samych. Niestety, nie jestem pewien czy jest to wpływ dobry.

.

      Książka Howarda Zinna ukazała się po raz pierwszy w 1980 roku, natychmiast zwracając na siebie uwagę, jako alternatywna przeciwwaga wobec tradycyjnej, obowiązującej dotychczas narracji historycznej, (którą Zinn nazywa wprost „fundamentalnie nacjonalistyczną gloryfikacją” Stanów Zjednoczonych). Zajmowała się ona niemal całkowicie elitami, establishmentem, polityką mainstreamową, tzw. „mężami” stanu i prezydentami; budowaniem gospodarczej i militarnej potęgi państwa; ludźmi znanymi, bogatymi, posiadającymi władzę; rolą i znaczeniem Stanów Zjednoczonych na arenie międzynarodowej jako państwa wyjątkowego, niemal zawsze lokującego się po tej stronie słusznej i prawej, broniącego wolności, demokracji, praw człowieka i sprawiedliwości. Wreszcie: opartego na fundamentach stworzonych przez szlachetnych, pełnych dobrej woli Ojców Założycieli, z konstytucyjną mantrą zapewniającą wszystkim obywatelom boskie w swej proweniencji, a więc nienaruszalne prawo do życia, wolności i dążenia do szczęścia.
Zinn argumentował, że jest to w zasadzie historia widziana z perspektywy 1% uprzywilejowanych (białych) amerykańskich elit i garstki ludzi rządzących, która praktycznie pomija 90% społeczeństwa (ludu) i nie zajmuje się w ogóle szerokimi rzeszami ludzi rządzonych: zwłaszcza biednymi, poddawanymi opresji, wyzyskiwanymi, pozbawionymi de facto praw obywatelskich – a takimi byli oczywiście czarni niewolnicy, Indianie, kobiety; marnie opłacani i niemiłosiernie eksploatowani przez magnatów przemysłowych robotnicy – ludzie z najniższych klas społecznych, żyjący w opłakanych warunkach, egzystujący w permanentnej nędzy. Oni wszyscy byli przez establishmentowych historyków ignorowani (obowiązywała perspektywa uznająca porządek ustalany top-down), więc Zinn postanowił stworzyć taką narrację historyczną, która uwzględniła by wreszcie ich punkt widzenia (i znaczenie społecznych przemian typu bottom up). Napisał więc książkę, której wcześniej szukał, ale jakiej nie znalazł, bo dotychczas żaden historyk nie zajął się historią Stanów Zjednoczonych opowiedzianą z perspektywy „ludu”.

       Tak się jednak stało, że to co miało być suplementem i uzupełnieniem („wypełnieniem luki”) dotychczasowych opracowań historycznych, z czasem przeniknęło do edukacyjnego mainstreamu i zaczęło tam dominować („Ludowa historia Stanów Zjednoczonych” do dzisiaj sprzedała się w ilości blisko 2.5 mln. egzemplarzy, co jest ewenementem, jeśli chodzi o publikację tego typu). Początkowa polemika z tezami zawartymi w książce i jej charakterem została wyparta, a jej miejsce zajęła „jedynie słuszna” narracja (nie tylko historyczna, ale i medialna oraz polityczna) – czego skutków coraz bardziej doświadczamy obecnie. Jeśli więc chcemy zrozumieć to, co się dzieje teraz z amerykańskim społeczeństwem w kontekście fenomenu woke, masowych zamieszek i protestów, obalania pomników, ruchów Me Too, Black Lives Matter i LGBT, aplikacji krytycznej teorii rasy… czyli coraz bardziej ostrego skręcania Ameryki w lewo, to właśnie casus książki (i postawy ideologicznej) Zinna może nam wiele wyjaśnić oraz pomóc w identyfikacji oraz zrozumieniu źródła tych wszystkich zjawisk, które przypominają coś w rodzaju pełzającej rewolucji. Według mnie jest to proces niebezpieczny i w tej rozprawce postaram się wykazać, dlaczego.

       Ktoś może zapytać: dlaczego niebezpieczny? Bo co jest złego w tym, że współczuje się ludziom pokrzywdzonym i solidaryzuje z nimi? Dlaczego mamy pomijać milczeniem niegodziwości tych, którzy posiedli olbrzymie bogactwa (w domyśle: kosztem innych) i mają ogromną władzę (nad „małymi” zwykłymi ludźmi)? Czy zagranicznej polityce Stanów Zjednoczonych (która ma na względzie tylko dobro Ameryki) oraz wszczynaniu wojen przez polityków (którzy zawsze pilnują interesów wielkich korporacji i bogatej elity) należy zawsze przyklaskiwać? Wreszcie: czy domaganie się sprawiedliwości społecznej dla coraz szerszych grup ludzi; otaczanie opieką tych, którzy do tej pory byli (i nadal są) krzywdzeni, ignorowani i wykorzystywani – wzgląd na słabych, dyskryminowanych, wywodzących się z mniejszości etnicznych jest czymś złym?
Oczywiście nie jest. Problemy pojawiają się wtedy, kiedy rzeczywistość zaczyna się przedstawiać tylko w wersji czarno-białej: rządząca i bogacąca się elita to sami niegodziwcy i nikczemnicy (w terminologii komunistycznej: wyzyskiwacze i „krwiopijcy”), zaś ci rządzeni, pozostający w ekonomicznej zależności, to wyłącznie ludzie poddani opresji, wyzyskiwani i krzywdzeni, zwykle będący „nawozem” dziejów. A dzieje się tak dlatego, że system ekonomiczno-społeczny i polityczny istniejący w Stanach Zjednoczonych od początku istnienia tego państwa jest do szpiku kości zły. Naturalnie, krwawicę wysysa z ludzi kapitalizm i rządzące elity podporządkowane interesom 1% stanowionego przez bogaczy.
Taka jest generalnie teza książki Howarda Zinna.
Niestety, jak sądzę, to przesłanie nie bierze się tylko z empatii autora, jego wrażliwości na ludzką krzywdę czy społeczną niesprawiedliwość, ale również (może nawet przede wszystkim?) z jego fiksacji ideologicznej. Bo przecież Zinn – (najprawdopodobniej) były członek partii komunistycznej – nigdy nie ukrywał tego, że jest człowiekiem lewicy („wierzę w demokratyczny socjalizm”), a jego postawa i zachowanie często jednoznacznie wskazywały na to, że jest człowiekiem lewicy radykalnej. Zresztą on sam określił się expressis verbis radykałem.

       Chcę tu być dobrze zrozumiany: ja szanuję ludzi, którzy mają lewicowe poglądy (sam podzielam niektóre z nich), uznaję też ich wagę w społeczno-politycznym dyskursie – pod warunkiem, że nie są one wywrotowe, nawiedzone, radykalne, ślepe i głupie. Toleruję je do momentu, kiedy stają się (jak to się teraz zwykło niezbyt elegancko nazywać) „lewackie”. (Lewak, według mnie, to taka pozerska – często koncesjonowana, zakłamana, oportunistyczna i zmemowana – wersja lewicowca. Swego czasu podobnym tworem dziwolągiem był lewicowiec kanapowo-kawiorowy.)
Nie uważam jednak, że to wszystko, co napisałem przed chwilą o „lewakach”, odnosi się do Howarda Zinna (jest to bowiem człowiek bardzo inteligentny – zbyt świadomy i posiadający szeroką wiedzę), ale że ideologia jaką wyznaje dyskwalifikuje go jako historyka, zaś do jego aktywizmu należy podchodzić krytycznie i ostrożnie.
Gdyż moim zdaniem ideolog nie może być wiarygodnym historykiem. Zwłaszcza nie może być nim ktoś, kto jest bardziej aktywistą niż naukowcem – a kimś takim jest właśnie Zinn. Jego jednowymiarowe i jednostronne – często pozbawione przez to głębi i kompleksowości – przedstawienia historyczne, jakie spotykamy w omawianej tu książce, za bardzo zbliżają się do agitacji, czy wręcz propagandy. Inspirując przy tym lewackie właśnie zachowania, uwodząc pedagogów, indoktrynując dzisiejszą młodzież (o lewicowym wzmożeniu hollywoodzkich „gwiazd” nie wspominając).
Wydaje się, że Zinn robi to w dobrej wierze (nie podejrzewam go o cynizm) usprawiedliwiając swoją, wynikającą z wyznawanej przez siebie ideologii, historyczną metodologię w ten sposób:

  • W świecie głodnym rozwiązań powinniśmy przywitać z zadowoleniem pojawienie się historyka jako uczonego aktywisty, który rzuca się wraz ze swoimi pracami w szalone mechanizmy historii w imię wartości, w które głęboko wierzy. (…) Nie sprzeciwiam się zatem selekcji, podkreślaniu pewnych faktów, są to bowiem [dla historyków] praktyki nieuniknione. Zniekształcenie dokonywane przez historyka ma charakter nie tyle techniczny, co ideologiczny i dotyczy świata rywalizujących wpływów, w którym każdy wybrany rozkład akcentów wspiera czyjeś interesy – ekonomiczne, polityczne, rasowe, narodowe lub płciowe.

       Trudno o bardziej wyrazistą wykładnię stronniczego uprawiania historii przez ideologa, stosującego wybiórczość, ignorującego niewygodne fakty, faworyzującego jedne podmioty polityczne i społeczne kosztem innych… Niestety, przy takim podejściu, śmiechu wartą mrzonką staje się nie tylko obiektywizm, ale i prawda a nawet sprawiedliwość, której pełne usta mają zwykle lewicowcy.
Koniec końców, wszystko wskazuje na to, że Zinn, pisząc swoją książkę, bardziej zainteresowany był tym, aby stała się ona orężem walki klasowej niż tym, by krzewiła historyczną wiedzę. Jest to typowo marksistowskie podejście, które przecież już nieraz w historii (właściwie zawsze) zawodziło swoich wyznawców na manowce.

.

Lawrence Textile Strike, 1912 (Library of Congress)

.

       Artur Domosławski w przedmowie do polskiego wydania „Ludowej historii Stanów Zjednoczonych” pisze: „Opowieść Zinna o Ameryce to opowieść o doświadczeniu podboju i eksterminacji (dużej części autochtonów), a następnie zniewolenia (części mieszkańców uprowadzonych z Afryki), wyzysku i manipulacji. Zniewala, wyzyskuje i manipuluje wąska elita polityczna i gospodarcza, jej ofiarą jest większość Amerykanów. Klasa średnia to bufor oddzielający elitę od biedoty – genialny wynalazek rządzących, gwarant trwałości systemu i jeden z wehikułów amerykańskiego mitu. System utrzymują przy życiu dwa niepodważalne ideały: własności prywatnej i patriotyzmu. Pierwszy gwarantuje elicie dominację. Drugi – stwarza pozór narodowego konsensusu. Zinn uważał, że oba są zakłamane.”

       Podzielam wiele zapatrywań Zinna – zwłaszcza jeśli chodzi o niewolnictwo i długo utrzymujący się na amerykańskiej ziemi rasizm, politykę Stanów Zjednoczonych wobec rdzennej ludności indiańskiej (choć nie nazwałbym jej planową eksterminacją), jego sprzeciw wobec wojny w Wietnamie, jak również solidarność z tymi, którzy walczyli o swobody obywatelskie, prawa socjalne, polepszenie warunków pracy, prawa kobiet… Sam nienawidzę wojny, darzę głęboką niechęcią militaryzm, żywię podejrzenia wobec każdej władzy, odrzucam akceptację imperializmu i kolonializmu, uważam za zbrodnię podbój innych państw i narodów… etc. Jednak mocno polemizowałbym z niektórymi przekonaniami Zinna, na które zwrócił powyżej uwagę Domosławski.
– Na przykład trudno mi się zgodzić ze stwierdzeniem, że tym co robiła amerykańska elita polityczna i gospodarcza w historii państwa, było głównie wyzyskiwaniem i manipulowaniem większości Amerykanów. Owszem, niektóre aspekty tej dominacji można było tak postrzegać, ale należy na to spojrzeć bardziej kompleksowo, głębiej i z większego dystansu, zachowując przy tym właściwe proporcje. Gdyż było to także budowaniem potęgi gospodarczej Stanów Zjednoczonych, która w konsekwencji zaczęła jednak służyć dobru większości społeczeństwa. Dzięki sile militarnej państwa zwalczono faszyzm. Stany Zjednoczone – zwłaszcza po II wojnie światowej – stały się na tyle krajem dobrobytu – rozwiniętym i cywilizowanym – że budziły zazdrość całego świata. W pewnym okresie nie było chyba na świecie kraju, by tak wielka część społeczeństwa żyła na tak wysokim poziomie materialnego komfortu, ciesząc się przy tym szerokimi swobodami obywatelskimi, czy wolnością słowa. To dlatego na całym globie zaczęto Amerykę naśladować (niestety, najczęściej odbywało się to w sferze pop-kultury i śmieciowego jedzenia), a miliony imigrantów chciało (i nadal chce) za wszelką cenę do Stanów Zjednoczonych zewsząd się dostać – tu żyć i pracować (sam jestem tego przykładem). To również są historyczne fakty, w dużej mierze definiujące amerykańską cywilizację oraz panujący tu system polityczny i ekonomiczny, ale Zinn w całej tej swojej 900-stronicowej cegle nie wspomina o nich ani razu. Zamiast tego możemy u niego natrafić na takie interesujące passusy: „My nie pokonaliśmy faszyzmu, raczej, podstawowe faszystowskie elementy, takie jak militaryzm, rasizm, imperializm, zostały zaabsorbowane przez zatrute już kości zwycięzców.”  Sic! Nic więc dziwnego, że polska (lewicowa) Krytyka Polityczna, która książkę Zinna wydała, swojej prezentacji tej pozycji nadała tytuł: „Faszystowskie Stany Zjednoczone”.
– Dalej: dobrobyt klasy średniej powstał nie dlatego, że rządzący chcieli stworzyć „bufor oddzielający elitę od biedoty” i dlatego można to nazwać ich „genialnym wynalazkiem”. To jest jednak strasznie przewrotna i w rzeczy samej kłamliwa i niemądra supozycja – że ponoć rząd, stwarzając klasie średniej warunki do życia na wysokim poziomie, robił to tylko dlatego, żeby spacyfikować i unieszkodliwić niższą klasę społeczną i odgrodzić się od ludzi żyjących w ubóstwie, zagrażającym „trwałości systemu”.
Owszem, dobrobyt klasy średniej zapewnia w dużym stopniu trwałość systemu, jest również – taki drobiazg przeoczony przez Zinna – jest wykładnikiem bogactwa państwa, w którym ta klasa średnia żyje i prosperuje. Nie jest jednak jakimś „genialnym” (w domyśle: diabelskim bo podstępnym) wynalazkiem rządu i elit umożliwiającym im „manipulację” całym społeczeństwem.
– And last but not the least: „dwa niepodważalne amerykańskie ideały: własności prywatnej i patriotyzmu” nie są bynajmniej „zakłamane” (choć czasem – może nawet często – są tak traktowane i przez niektórych polityków wykorzystywane), ale rzeczywiście stanowią dość ważną gwarancję stabilności sytemu – co przecież nie może być zarzutem, jeśli ów system służy wzrostowi dobrobytu większości społeczeństwa i bezpieczeństwu państwa. Domosławski zwraca uwagę na przekonanie Zinna o „przewrotnej doskonałości amerykańskiego systemu: posiada on tyle zaworów bezpieczeństwa, że głębsza jego transformacja, na przykład w kierunku egalitarnym, jest praktycznie niemożliwa”. Ale najwidoczniej Zinnowi nie przychodzi do głowy, że to, co on uważa za wadę systemu, może być jednak (i w rzeczywistości, jak dotychczas, jest) jego zaletą, zapewniającą ciągłość i stabilność państwa. Choć przy tym wcale nie oznacza jego skostnienia i niereformowalności, o czym również świadczą historyczne fakty.

       I tak dotarliśmy to jeszcze jednej uderzającej cechy książki Zinna: dla niego walka opresjonowanych obywateli z opresyjnym rządem, który jest tych obywateli wrogiem, stanowi nigdy niekończące się continuum dlatego, że niezmienny pozostaje opresyjny w swej istocie system (w domyśle: ustrój kapitalistyczny). Dlatego należy zastąpić go socjalizmem. Kiedy pytano Zinna, czy nie obawia się tych wszystkich złych skutków, gdyby ewentualnie taki ustrój (o jaki on de facto walczy) wprowadzono, Zinn dość rozbrajająco odpowiedział, że on tych złych skutków nie widzi (bo ich teraz nie ma), widzi za to złe skutki działania kapitalizmu (bo te już są). A mnie, wobec tego stwierdzenia, zastanawia ślepota tych, którzy przecież mogą się dokładnie zapoznać ze złymi (tragicznymi wręcz) skutkami działania socjalizmu np. w byłych krajach tzw. „demokracji ludowej”, gdzie idee Marksa (które notabene przeżywają dzisiaj kolejny renesans) starano się wprowadzić w życie. No ale to jest ślepota na własne życzenie – nieuleczalna, bo oporna na ewidencję faktów.

       Jak już napisałem, bliskie mi są niektóre poglądy Zinna – jego odczuwanie niesprawiedliwości społecznej i ludzkiej niedoli; patrzę też podobnie na wiele aspektów amerykańskiej rzeczywistości, ale zdecydowanie nie podzielam jego wiary w demokratyczny socjalizm, a tym bardziej w komunizm. Ten ostatni ustrój uważam w konsekwencji (kiedy uzyskuje sankcję państwową) za tyrański i nieludzki. Zresztą nigdy nie udało się go wcielić w życie w nowożytnej erze funkcjonowania wielkich grup społecznych, bo jest on czystą – czy też raczej brudną – utopią. Gdyby (deklarujący powszechną sprawiedliwość i równość) komuniści przejęli władzę, to byłoby to tak samo tragiczne w skutkach, jak wtedy, kiedy władzę polityczną w państwie przejąłby Kościół Katolicki (głoszący z kolei wszechmiłość). Dlatego nie dowierzam żadnym politycznym deklaracjom, zwłaszcza tym, które głoszą, że Cię bezgranicznie ukochają, zbawią i od wszelkiego zła – ostatecznie i raz na zawsze – wyzwolą.
Jeśli zaś chodzi o demokratyczny socjalizm, to sądzę, że usiłowanie wprowadzenia go w Stanach Zjednoczonych skończyłoby się nieobliczalną katastrofą (dlatego rację miał Donald Trump nazywając Sandersa „Szalonym Bernie” – i piszę to wbrew temu, że był czas, kiedy Bernie Sanders cieszył się u mnie pewną sympatią).

.

Demonstracja w Waszyngtonie w proteście przeciwko „rasowej niesprawiedliwości” oraz „brutalności policji” w związku ze śmiercią zatrzymanego przez policję George’a Floyda (fot. Lucas Jackson/Reuters)

.

       Zarzuty jednostronnego przedstawienia historii Stanów Zjednoczonych w pracy Zinna, jakie pojawiły się zaraz po jej publikacji, okazały się jednak uzasadnione – wbrew zaprzeczeniom autora i jego apologetów, twierdzących, że książka ma być jedynie dodatkiem i uzupełnieniem dotychczasowej narracji historycznej. Jednakże, wobec faktu, że nie tyle zaczęła ona wypełniać lukę i suplementować tę narrację, co ją wypierać – tudzież dominować podejście (w szkołach i na uczelniach, w mediach i polityce) do amerykańskich dziejów – stwierdzić można, iż jeszcze bardziej zniekształciła ich obraz, czy wręcz je zafałszowała.
Przypomnę, co napisał kiedyś Zinn, który uważał (podaję to za Domosławskim), że problemem amerykańskiej historiografii nie są bynajmniej kłamstwa, co przemilczenia: „Gdy mówią ci kłamstwa, można je zweryfikować. Kiedy coś jest pominięte, nie ma jak się o tym dowiedzieć.” Domosławski, który notabene wydaje się spijać każde słowo Zinna, jako prawdę objawioną, tak charakteryzuje intencje tego ostatniego: „[Zinn] nie chciał wyrzucać na śmietnik innych podręczników, pragnął, by nauczyciele w szkołach i na uczelniach sięgali po jego książkę, ukazującą inną, równie uprawnioną perspektywę – w trybie uzupełnienia i skomplikowania nazbyt jednoznacznego, niekompletnego, a przez to zafałszowanego obrazu zdarzeń.”
Jak się jednak okazuje, Howard Zinn sam wpadł we własne sidła, bo właśnie dlatego, że jego podejście do amerykańskiej historii jest zdecydowanie (metodycznie wręcz) wybiórcze, stronnicze, jednoznaczne oraz niekompletne – a przez to pomijające najistotniejsze aspekty (fakty) tej historii i pozbawiające je szerszego kontekstu – to można powiedzieć (stosując optykę Zinna, a nawet jego własne słowa), że  Historia ludowa Stanów Zjednoczonych, której jest autorem, przedstawia zafałszowany obraz zdarzeń.

*  *  *

      Zinn wielokrotnie podkreśla w swojej książce to, że jedność narodowa Amerykanów jest jednością iluzoryczną. Stany Zjednoczone tak naprawdę wcale nie są zjednoczone. Mimo że Ojcowie Założyciele głosili jedność całego narodu – co nawet zapisano w stworzonej przez nich Deklaracji Niepodległości i w Konstytucji – to w rzeczywistości tej jedności nigdy nie było. Mało tego, ów brak jedności jest ciągle podtrzymywany przez elity rządzące. Jeśli istnieje jakaś jedność, to jest to „sztuczna jedność bardzo uprzywilejowanych i nieco uprzywilejowanych” i jest ona „jedyną formą solidarności w społeczeństwie”. „Innymi słowy – pisze dalej Zinn – 99 procent społeczeństwa powinno pozostać podzielone na niezliczone sposoby i dawać upust swojej frustracji, walcząc między sobą”.
Oczywiście Zinn ma wiele racji – tak postępują często politycy – ale to nieprawda, że istotą i rdzeniem amerykańskiego narodu jest brak jedności, permanentna wrogość, walka i konflikt. Naturalnie ścierały się tu (i nadal ścierają) różne grupy interesów i poglądy, ale państwowa ciągłość Stanów Zjednoczonych oraz utrzymująca się tu mimo wszystko tożsamość narodowa jest dowodem na to, że Amerykanie z czasem wyzwalali się z dzielących ich podziałów, a ogromna ich większość zaaprobowała występującą w Stanach – jak chyba w żadnym innym kraju na świcie – różnorodność etniczną i kulturową czy wreszcie rasową (wbrew ostatnim pomówieniom ze strony lewicy, że nadal szaleje tu rasizm, który na dodatek jest „systemowy”). Lecz Zinn twierdzi, że każdy amerykański rząd jest nikczemny, podstępny, zakłamany i działający w złej sprawie, i aby to udowodnić posuwa się do takich np. kuriozalnych przykładów: „Jakże sprytnym rozwiązaniem jest wożenie autobusami ubogiej czarnoskórej młodzieży do szkół w dzielnicach białej biedoty, by zrodzić między nimi konflikty”. Czyli, według Zinna, nie robi się tego dlatego, żeby społeczność integrować i wzajemnie asymilować, a wprost przeciwnie: żeby ją konfliktować, bardziej podzielić i zantagonizować. Sic!

       Ostatnie wydarzenia i rozwój sytuacji w Stanach Zjednoczonych wskazują jednak na to, że następuje zwrot w kierunku zwiększania i zaostrzania podziałów w społeczeństwie, ale ma to zupełnie inne przesłanki i źródła, niż te, o których mówił Zinn, umieszczający przyczyny tych podziałów w jądrze amerykańskiego systemu ekonomicznego i politycznego. Moim zdaniem wynikają one z czegoś zupełnie innego – i jest to zjawisko socjologiczne mające bardziej podłoże psychologiczne, niż ustrojowe czy ekonomiczne.

       Aby to wyjaśnić, pozwolę sobie na małą dygresję. Otóż wszystko wskazuje na to, że jesteśmy zaprogramowani na trzymanie się jednej strony jakiejś kulturowej narracji (wywodzącej się z religii, polityki, etnicznego backgroundu, rodzaju edukacji… z wszystkiego, co konstytuuje naszą osobowość i światopogląd). To właśnie dlatego fakty zwykle nie zmieniają naszego sposobu widzenia świata – naszego postrzegania rzeczywistości czy też podejścia do prawdy. Nasza „prawda” jest więc często tylko przekonaniem lub zaledwie przypuszczeniem. Tak naprawdę nie widzimy rzeczywistości, tylko jej przedstawienie, które z kolei interpretujemy, przepuszczając to przez filtr naszej percepcji. Wszyscy żyjemy we mgle mitów – również tych historycznych – zwanych kulturą. A teraz, w dobie masowej (dez)informacji, ta kultura staje się coraz bardziej rozcieńczona i zafałszowana, przez co mamy wrażenie, iż żyjemy w jakiejś erze zagmatwania i post-prawdy.
Według mnie tym właśnie można wytłumaczyć to, co się dzieje obecnie z ludźmi nie tylko w Ameryce, ale i w innych krajach – coraz bardziej podzielonymi i od siebie odseparowanymi – zamykającymi się w swoich bańkach, okopującymi się na własnych pozycjach. Z gniewem reagującymi na poglądy inne, niż wyznawane przez nich samych. Nietolerującymi innego zdania, czy odmiennych opinii i dlatego usuwającymi reprezentujących je ludzi ze swojego pola widzenia, wyrzucającymi ich poza krąg własnego doświadczania świata, bo ci burzą im spokój obrazów tworzonych przez przyjęte już przez nich fikcje i własne iluzje. To dlatego tak ławo jest ludźmi manipulować, antagonizować ich i dzielić. Ponadto, wojna idei – jak każda wojna – jest bardziej destrukcyjna, niż konstruktywna, a jej pierwszą ofiarą jest nie tylko święty (s)pokój, ale i rozum.
Stąd właśnie bierze się „cancel culture” – kultura wykluczania, która jest niczym innym, jak pseudo-kulturą zamykania się i ograniczania (często ogłupiania) na własne życzenie. Nie ma już żadnego dialogu – jest tylko obrzucanie się inwektywami i memami, które odbijają się od obrzucanych, jak ten groch od ściany.
Zjawiska te zaczęły obejmować wszystkie sfery kultury, przenikając do polityki i mediów, a nawet do ekonomii, czy też właśnie do szkół, uczelni i systemów nauczania – w tym nauczania historii. „Wyszły” też na ulice – o inwazji tzw. „społecznościowych” forów nie wspominając.

Martin Luther King: „Wszystko, co widzimy, jest cieniem rzucanym przez to, czego nie widzimy”

.

       Najwięcej miejsca i uwagi w „Ludowej historii Stanów Zjednoczonych” poświęca jej autor buntom i protestom ludzi, którzy czuli się w jakiś sposób pokrzywdzeni – zniewolonych czarnoskórych, wyzuwanych z ziemi autochtonów, pozbawionych praw obywatelskich i zepchniętych na margines społeczny kobiet, nisko opłacanych i eksploatowanych do granicy fizycznej wytrzymałości robotników, pomiatanych przez oficerów szeregowych żołnierzy, czy przetrzymywanych w nieludzkich warunkach więźniów. Trudno się nie solidaryzować z Zinnem w tym pochyleniu nad autentyczną ludzką krzywdą.
W książce mamy też szeroki opis ruchów robotniczych, zakładania i działania przeróżnych, bardziej lub mniej radykalnych partii socjalistycznych, także komunistycznych, przy czym autor w żadnym miejscu nie wyjaśnia dlaczego partie te nigdy nie zdobyły szerokiego poparcia w społeczeństwie. O tym, że związki zawodowe, które – zwłaszcza w początkach swojej działalności – wywalczyły dla robotników lepsze warunki pracy, prawa socjalne i podwyżki płac, ale z czasem zamieniły się w para-mafijne organizacje dbające tylko o swoje wpływy i apanaże, lekceważące położonych niżej w hierarchii związkowej członków, Zinn wspomina jakby mimochodem.
Nader rzadko wtrąca sugestie, że również kapitaliści – elita rządząca i przemysłowa magnateria – starała się niekiedy polepszyć, czy nawet zreformować system na korzyść robotników. W zupełności pomija działalność bogatej elity na rzecz społeczeństwa, ich wkład w kulturowy rozwój kraju czy polepszenie warunków socjalnych, w jakich żyły klasy niższe.
Nie wyjaśnia też – o czym już wspomniałem – powodów, dla których miliony ludzi z całego świata emigrowało do Stanów Zjednoczonych, by się w nich osiedlić i pracować. Czyżby nie odstraszał ich panujący tu kapitalistyczny wyzysk i rząd, który był ich wrogiem? Nie wymagam już od Zinna, aby napisał coś o tym, dlaczego nikt z tych ludzi nie chciał emigrować do krajów socjalistycznych, gdzie panował ustrój przez niego przecież preferowany. Cóż, często całe rzesze ludzi „głosują” nogami.
Zanim jednak zakończę tę rozprawę, której obszerność wymknęła się nieco mojej kontroli, muszę jeszcze raz zaznaczyć, iż gdyby przyszło mi się opowiedzieć po czyjejś stronie w tym wysiłku ludzi dążących do poprawienia swojego bytu i wyegzekwowania prawa życia w godziwych warunkach, jaki miał miejsce w amerykańskiej historii, to byłaby to ich strona.

       Rzecz, którą piszę, ma dotyczyć książki Zinna, więc nie mam tu miejsca na analizę tego, co dzieje się obecnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie establishment (polityczny, korporacyjny, medialny, administracyjny) pod lewicowym przybraniem umacnia tylko swoją pozycję, mamiąc społeczeństwo, kreując w nim nowe – i zaostrzając istniejące już – podziały, podrzucając ludziom kości niezgody, jakimi są bez wątpienia istotne dla bezpośrednio zainteresowanych, ale mało istotne w ekonomiczno-społecznej makro-skali tematy zastępcze (BLM, LGBT, aborcja, domniemana „dyskryminacja” kobiet… etc.) A przy okazji pogłębiając ekonomiczną przepaść dzielącą klasę najwyższą od reszty społeczeństwa, cały czas powiększając swoje – i tak już obsceniczne – bogactwo.
Skonstatuję tylko, że podczas gdy poprzednie protesty społeczne dotyczyły spraw naprawdę ważnych i realnie istotnych – zwykle były też one jak najbardziej uzasadnione – to obecnie coraz bardziej stają się oderwane od rzeczywistości, co ma swoje źródło w zniekształcaniu tej rzeczywistości przez media i polityków – poprzez stosowaną przez nich bardziej lub mniej cyniczną manipulację i granie na ludzkich emocjach.
Niestety, „Ludowa historia Stanów Zjednoczonych” Howarda Zinna, nie przyczynia się według mnie do zmiany tego stanu rzeczy, a wręcz przeciwnie: umacnia jednostronne, czarno-białe widzenie rzeczywistości i wynikające stąd antagonizmy, jak również zaburza prawdziwy obraz amerykańskich dziejów, który jest znacznie bardziej kompleksowy, niż widzi to – i przedstawia – radykalna lewica.

*  *  *

POST SCRIPTUM
Tutaj mała uwaga. Zdaję sobie jednak sprawę z pewnej archaiczności powyższej recenzji/polemiki/krytyki. Nie tylko dlatego, że od ukazania się po raz pierwszy książki Zinna upłynęło wiele lat i od tamtego czasu zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i na świecie zmieniła się sytuacja polityczna – doszły nowe problemy i nastąpiły różne przetasowania (także te związane z pandemią), ale również z tego powodu, że używane przeze mnie pojęcia kapitalizm, prawica czy lewica uległy od tamtego czasu dość gruntownej transformacji. Zwłaszcza w przypadku kapitalizmu czy lewicy przestały być moim zdaniem adekwatne do tego, z czym mamy do czynienia w teraźniejszości. Podczas gdy dawna lewica zajmowała się głównie kwestiami klasowo-ekonomicznymi, to teraz jej działanie przypomina bardziej wojnę obyczajowo-kulturową. Neoliberalizm wzmocnił globalną siłę sprawczą kapitału, o którym zaczęły decydować ponadnarodowe korporacje i międzynarodowe agencje finansowe (system bankowy) w sprzężeniu z politykami i rządami państw, bez względu na to, jaki wpływ ma na nie „prawica”, „lewica”, „narodowcy”, „liberałowie”, „socjaliści”… etc. Sądzę, że to jest właśnie największym zagrożeniem dla społeczeństw w skali globalnej, choć z drugiej strony może też się przyczynić do zbalansowania różnic dzielących kraje biedne od bogatych. Niestety, to ostatnie wydaje mi się dość niepewne i zwodnicze, bo jak na razie uderza ciągle powiększająca się przepaść między bardzo wąską i bogatą elitą a resztą społeczeństwa, coraz bardziej uzależnioną od decyzji nielicznej – w rzeczywistości ponadnarodowej – grupy posiadającej ogromne zasoby finansowe, a tym samym i władzę. Generalnie rzecz biorąc trudno jest przejrzeć i zdiagnozować wszystkie te procesy zachodzące we współczesnym świecie.

       O tej kapitałowej „lepkości” wobec krajów różniących się politycznie czy ekonomiczne, pisałem w jednym z poniższych komentarzy (stosując naturalnie pewne uproszczenia):
Świat przejmują jak najbardziej kapitalistyczne korporacje (wraz z finansjerą), które wykorzystują każdy sposób, (w tym przybrania lewicowo-progresywne – jak np. w Stanach Zjednoczonych), nacjonalistyczno-populistyczne (jak np. w Brazylii, czy Indiach), biurokratyczno-socjalistyczne (jak np. w Unii Europejskiej), czy pseudo-komunistyczne (jak np. w Chinach) by powiększyć swoje zasoby i wpływy, a tym samym poszerzyć i wzmocnić swoją władzę.
Z tego powodu rządy w każdym z tych krajów żyją właśnie w „konkubinacie” z kapitałem – korporacjami i bankami, które wszystko smarują i napędzają. Jesteśmy już tylko przedmiotem, nie podmiotem – jak sami się łudzimy i jak nas łudzą inni, wmawiając nam, że nadal żyjemy w demokracji.
Tak naprawdę, to kapitalizm – po okresie prawidłowego w pewnym sensie rozwoju – obecnie się „wypacza” (podobnie jak „wypaczył się” wolny rynek, liberalizm, korporacjonizm, liberalna demokracja…) przyjmując formę, którą trudno jest przejrzeć i ogarnąć, nawet ekonomicznym ekspertom. To dlatego nasza przyszłość jest tak niepewna. Ale czy tak nie było w cywilizacyjnych dziejach całej ludzkości?

.

ANGKOR WAT – boskość, znój, kamienie i dżungla

Największa budowla religijna świata, otoczona polami ryżowymi i dżunglą, obiekt fascynacji dla ludzi wielu kultur, przedmiot dumy mieszkańców Kambodży, oblegana przez miliony przybyszów z wszystkich zakątków naszego globu, budząca respekt architektów i podziw artystów, intrygująca naukowców i historyków, wymagająca życiowego poświecenia od jej badaczy – zagadkowa, tajemnicza, zdumiewająca ANGKOR WAT.

.

Angkor Wat o wschodzie Księżyca, tuż przez wschodem Słońca

.

       Podobnie jak potężne egipskie piramidy w Afryce, czy imponujące miasta Inków, Majów i Azteków w Ameryce Południowej, to właśnie tajemnicze, oplecione korzeniami drzew, zagubione w dżungli ruiny kamiennych świątyń Khmerów w Azji budziły coraz większą fascynację Europejczyków – w miarę jak nasza (europejska) żądza kolonialnych podbojów i eksploatacji egzotycznych ziem oraz zamieszkujących je ludów ustępowała miejsca chęci poznania starożytnych kultur i cywilizacji, które mimo swego upadku i zagubienia w mrokach dziejów, zostawiły świadectwa swojego architektonicznego i artystycznego geniuszu.

       Angkor Wat jest najsłynniejszą z tych świątyń – a przy tym najlepiej zachowaną – choć popularne skojarzenia z dżunglą i drzewami „duszącymi” zrujnowane od wieków świątynie, odnoszą się raczej do obrazów innych budowli, zwłaszcza do Ta Prohm (w samym Angkor Wat tego zjawiska raczej nie uświadczymy). Podobnie błędne jest zawężanie się tych powszechnych wyobrażeń tylko li do Angkor Wat. To prawda, że budowla ta jest prominentna, ale to zaledwie jedna z wielu świątyń powstałych podczas zdominowania półwyspu Indochińskiego przez Imperium Khmerów, którego lata tzw. „świetności” przypadały mniej więcej na wieki od IX do XIV.

       Może niezbyt elegancko jest to pisać, ale bez powierzchownej choćby wiedzy o khmerskich świątyniach i ich twórcach, jesteśmy niczym ten wół, co to się patrzy na malowane wrota i nie ma większego pojęcia jak, co, kto, po co, kiedy, dlaczego – i z czym to się je. Niestety, podejrzewam, że odnosi się to do lwiej części tych milionowych rzesz turystów nawiedzających ostatnio Angkor.

       Cóż, jest oczywiste, że nie chciałem być takim „wołem” – ignorantem, więc postarałem się „przeorać” jak największą ilość dostępnych mi źródeł, zapoznać się z wieloma artykułami, obejrzeć kilka filmów, przeczytać parę książek… i podzielić się tutaj choćby tym, co uważam za najbardziej istotne dla ogarnięcia fenomenu Angkor Wat, cały czas mając świadomość tego, że moja wiedza nadal jest mocno ograniczona, choć rzucająca pewne światło, pozwalające mi na napisanie tego tekstu.

Ta Prohm

.

WIDOK NIE DO OPISANIA

       W Europie po raz pierwszy zaczęło się więcej mówić o Angkor Wat po opublikowaniu w 1863 roku dzienników i rysunków francuskiego podróżnika i naturalisty Henri’ego Mouhota (trochę to śmieszne, że uznano go wtedy za „odkrywcę” Angkor Wat) który kilka lat wcześniej dotarł do Angkor i oniemiał na widok tego, co tam zastał. Na szczęście swój zachwyt i admirację mógł zapisać w dzienniku, porównując twórcę świątyni do Michała Anioła, zaś samą budowlę do najwspanialszych europejskich dzieł architektury. „Jest większa niż cokolwiek zostawiły nam Grecja czy Rzym” – pisał Mouhout, ale niestety, jeszcze w tym samym zdaniu dodawał: „… i stanowi smutny kontrast z barbarzyństwem, w jakim pogrążony jest teraz ten naród.” W innym zaś miejscu dodawał: „Widok tych majestatycznych ruin budzi głęboki podziw, ale trudno powstrzymać się od pytania, co stało się z tą potężną rasą, tak cywilizowaną, tak oświeconą – z autorami tej gigantycznej pracy.” (Wszystkie tłumaczenia z języka ang. własne.)

       Właśnie: co się stało, że ponad pół tysiąca lat temu wszystkie świątynie (a było ich ok. 700) zostały porzucone, otaczające je miasta opustoszały i zaczęły zarastać dżunglą – i że bezpowrotnie zniknęły obrazy imperialnej i monarszej świetności, jak chociażby ten, opisywany przez chińskiego wysłannika i dyplomatę Zhou Daguana, który pod koniec XIII wieku przez rok mieszkał w Angkor Thom, mieście wybudowanym za czasów panowania króla Dżajawarmana II, w czasach największej prosperity Imperium (notabene Angkor Thom był wówczas największą metropolią świata liczącą ok. miliona mieszkańców):

       „Kiedy nadchodzi król, na czele jego eskorty idzie wojsko, następnie podążają flagi, transparenty i muzyka. Za nimi widać grupę dworek, w liczbie od 300 do 500, ubranych w ozdobione kwiatami szaty, z kwiatami we włosach, trzymających w dłoniach świece. Nawet w jasnym świetle dziennym świece są zapalone. Za nimi idą inne pałacowe kobiety, niosąc lance i tarcze, dalej prywatna straż króla, następnie powozy ciągnięte przez kozy i konie, a wszystko to w złocie. Potem kroczą ministrowie i księżniczki usadowione na słoniach. Przed nimi można dostrzec, nawet z daleka, ich liczne czerwone parasole. Następnie pojawiają się żony króla i konkubiny w palankinach i wozach, na koniach albo na słoniach. Mają one więcej niż setkę parasoli, które całe są w centkach ze złota. W końcu pojawia się stojący na słoniu władca, ze swoim świętym mieczem w dłoni. Kły jego słonia okute są złotem.”

       Kiedy prawie 300 lat później (1586 r.) do miasta Angkor Thom dotarł portugalski misjonarz Antonio de Magdalena, okolica była już prawie wyludniona, ale nadal zrobiło na nim wielkie wrażenie to, co zostało z khmerskich miast i świątyń, a zwłaszcza z Angkor Wat. Wiemy to z przekazu jego towarzyszy, którym opowiedział on o swojej podróży do Kambodży, zanim zginął płynąc na statku, który się rozbił na Oceanie Indyjskim: „W odległości pół ligi od miasta znajduje się świątynia. Ma ona tak niezwykłą strukturę, że nie sposób jest opisać ją piórem. Jest jak żadna inna budowla na świecie, posiada wieże i dekoracje oraz wszelkie doskonałości, jakie tylko ludzki geniusz zdolny jest stworzyć.” Warto dodać, że Antonio w świątyni Angkor Wat zastał wtedy buddyjskich mnichów, którzy zresztą bywali w niej do czasów nam współczesnych, odprawiając tam swoje rytuały.

       Cóż, Francuz Mouhot, wieki później, z charakterystyczną dla Europejczyka tamtych czasów wyższością, w żyjących obok Angkor Wat ludziach zobaczył już tylko „barbarzyńców”. A przecież stanowili oni nadal ten sam naród.

       Można tylko ponowić pytanie: co się z tymi ludźmi – i ich królestwem – stało?

Jedna z „twarzowych” bram prowadzących do miasta Angkor Thom

.

BÓG WSTĘPUJE NA TRON

       Oczywiście, jak przed każdym upadkiem, był wzlot. To, w jaki sposób Khmerowie zbudowali swoją potęgę jest jeszcze bardziej ciekawe, jak to, co spowodowało schyłek i ostateczne załamanie się ich Imperium. Zanim o tym wszystkim opowiem chciałbym zwrócić uwagę na bardzo istotną sprawę, a mianowicie na wpływ kultury hinduskiej na Khmerów, których wierzenia religijne, mitologia, ikonografia, sztuka i architektura – jak również kastowy podział społeczeństwa – wywodziły się wprost z Indii i zaważyły generalnie na rozwoju ich cywilizacji. Można stwierdzić, że Khmerowie byli silnie zhinduizowani, a dotyczy to zwłaszcza khmerskich elit, które nawiasem mówiąc posługiwały się sanskrytem, podobnie jak średniowieczna śmietanka intelektualna, scholastyczna i arystokratyczna łaciną. Jeśli chodzi o religię, to wyższe warstwy społeczeństwa przejęły hinduizm, zaś niższe buddyzm (utrzymując przy tym pewne elementy odwiecznych wierzeń animistycznych) – i ten podział okaże się dość istotny dla ich dziejów.

       Początek Imperium Angkor umieszcza się za czasów panowania Dżajawarmana II, a konkretnie w roku 802, kiedy to władca ten poddany został rytuałowi dewaradży – mistycznej ceremonii, łączącej go z hinduskim bóstwem Sziwą, dzięki czemu stawał się on królem-bogiem, a jego władza uzyskiwała nie tylko boską legitymizację, ale i sama nabierała transcendentnych atrybutów boskości i mocy maharadży – „Władcy Uniwersum”. Wystarczyło, że do Dżajawarmana II przybył hinduski bramin i na świętej górze – podczas długiej konsekracji – obdarzył króla lingą, w której rezydować miała esencja królewskości łącząca go z Sziwą (zwykle lingę kojarzy się z symbolem fallicznym, ale jej znaczenie wykracza daleko poza to wyobrażenie, podobnie jak połączenie lingi z symbolem joni, którą większość laików utożsamia z waginą).

       Jeszcze przed tym rytuałem, Dżajawarman II, stosując głównie przemoc, zaczął unifikację wielu państw-miast. Bo trzeba wiedzieć, że miejsce obecnej Kambodży okupowane było wówczas przez małe ośrodki władzy, zwykle toczące ze sobą wojny, lecz kiedy Dżajawarman II stał się królem-bogiem, ich opór przed uznaniem go za dominującego nad wszystkim i suwerena, drastycznie zmalał, no bo kto chciałby się (kopać z bogiem) narażać bóstwu? Piszę to bez żadnej ironii, bowiem wśród badaczy i historyków panuje dość powszechna zgoda, że właśnie boski status Dżajawarmana II tudzież wszystkich następujących po nim władców Imperium Angkoru, umożliwił konsolidację całego społeczeństwa. Wiara (w boskość króla) czyniła cuda, jeśli chodzi o podporządkowanie się poddanych królewskiemu autorytetowi i skuteczność kontroli nielicznej w sumie elity khmerskiej arystokracji – z królem-bogiem na czele – nad całą populacją. Bez tego najprawdopodobniej nie tylko niemożliwe byłoby rozszerzenie królestwa na tak wielką skalę, zbudowanie jego potęgi, utrzymanie autorytarnej władzy, ale i konstrukcja gigantycznego systemu nawadniania pól ryżowych (można chyba powiedzieć, że Khmerzy ujarzmili monsun), czy wreszcie budowa wielkich kompleksów miejskich, setek świątyń dużych i małych, w tym potężnej Angkor Wat.

       Począwszy od IX w. państwo Khmerów rosło w siłę, rządzone przez lepszych i gorszych władców (wśród nich wyróżnił się zwłaszcza panujący w latach 889 – 915 Jaśowarman I, zwany też królem trędowatym), którzy jednak cały czas toczyli wojny z sąsiadami (Czamami na wschodzie, Syjamczykami na zachodzie), walczyli też z sobą o sukcesję. Lecz mimo tych zawirowań i niestabilności (stolicę państwa przenoszono dziesiątki razy), królestwo Angkor nigdy się nie rozpadło. Mało tego, kolejni władcy budowali coraz więcej świątyń, a co najważniejsze: stopniowo tworzyli niezwykle rozbudowany, niesłychanie przemyślny system kanałów, tam, wałów i zbiorników wodnych (największy z nich, tzw. zachodni baraj miał długość 8 km, a szerokość 2 km), który pozwalał im gromadzić wodę w czasie monsunu i dystrybuować ją w porze suchej.

Budowniczy Angkor Wat, król Suryavarman II na tronie (relief świątynny)

.

WIELKIE BUDOWANIE DŻAJAWARMANA

       Apogeum – jeśli chodzi o siłę militarną, pozycję polityczną i wpływy, ilość miast i wiosek, liczbę mieszkańców, zasobów materialnych i bogactwa – Imperium Khmerów osiągnęło w latach 1113 – 1150, za czasów panowania Surjawarmana II, uznawanego przez niektórych za największego z khmerskich królów, po części chyba też dlatego, że to właśnie on był budowniczym Angkor Wat. Do swojej potęgi doszedł Surjawarman II także dzięki wygranym kampaniom wojennym (choć i parę klęsk też mu się po drodze trafiło), ale też poprzez zawiązywanie skutecznych sojuszów, zawieranie właściwych małżeństw, nadawanie ziemi i przywilejów.
Poza tym, często podaje się trzy kardynalne przyczyny sukcesu Imperium w tym czasie: boski status króla zapewniający mu dominację nad poddanymi, sprawne ściągnie podatków i wspomniany już kilkakrotnie, genialnie rozbudowany system nawadniania – regulacja gospodarki wodnej, dzięki której ziemia Khmerów okazała się ryżowym Eldorado, umożliwiając nawet kilkakrotne zbiory w ciągu tego samego roku. Dochodziły do tego: uprawianie i kontrola handlu między dwiema potęgami tamtego czasu, czyli Indiami i Chinami (nie bez kozery Półwysep, na którym leży Kambodża zwie się Indochińskim), bowiem przez terytorium Khmerów – i w jego pobliżu: na południu, w delcie Mekongu – przebiegały wówczas główne szlaki handlowe między Wschodnią i Zachodnią Azją. Leżące w pobliżu Angkor Thom olbrzymie Jezioro Tonle Sap z nieprzebranym bogactwem ryb, dopełniało ten lukullusowy obrazek.

       Imperialna sielanka została wszak przerwana w czasie rządów dwóch następnych królów (rebelie, najazdy Czamów, pożary, destrukcja, klęski wojenne, intrygi i mordy), ale kiedy pod koniec XII wieku na khmerski tron wstąpił Dżajawarman VII, zła passa wydała się odwracać, bo władca ten – mimo, że budddysta! – przegnał najeźdźców ze swojej ziemi, pogodził zwaśnione frakcje, odbudował gospodarkę, jak również – last but not the least – okazał się największym budowniczym w historii Imperium. Robił to przez 30 lat, choć został władcą w wieku 60 lat, co na tamte czasy było wiekiem niemalże matuzalemowym. To on ustanowił Angkor Thom (Wielkie Miasto) jako stolicę państwa, imponująco ją rozbudowując. W samym centrum stanęła niezwykła świątynia Bajon, obok niej Królewski Pałac, przed nim Plac Zwycięstwa z całym wiankiem budynków. Do miasta wjeżdżało się z czterech stron świata, kamiennymi bramami ozdobionymi ogromnymi twarzami (prawdopodobnie) Buddy lub samego króla. Na terenie Imperium, które wówczas osiągnęło największy zasięg terytorialny w swojej historii, powstało też całe mnóstwo świątyń (wśród których znalazły się takie perły jak Ta Prohm, Preah Khan czy Banteay Kdei); mówi się też o całej setce szpitali. Można sądzić, że nie są to mniejsze dokonania, niż te, które były udziałem. Suryavarmana II. Niesamowitym osiągnięciem było już to, że Dżajawarman VII dożył – w takich czasach i sprawując tak niebezpieczną funkcję – 96 lat!

      Jednak nic nie może wiecznie trwać, zwłaszcza złote okresy imperiów. To khmerskie trzymało się jeszcze nieźle przez następnych sto kilkadziesiąt lat po śmierci Dżajawarmana VII. Królestwo próbował ratować Dżajawarman VIII, zaczynając m.in. od niszczenia posągów Buddy, reperacji Angkor Thom i restauracji świątyń hinduistycznych (bo przecież wojowniczego Sziwy bać się można bardziej niż pacyfistycznego Buddy), lecz niewiele to pomogło, bo od XIV w. Imperium coraz bardziej zaczęło się pogrążać i słabnąć. Ale zanim zajmiemy się tym upadkiem i jego przyczynami, pozwolę sobie wrócić do głównego tu obiektu naszego zainteresowania, czyli do świątyni Angkor Wat.

Angkor Wat

.

I WRESZCIE ONA, KRÓLOWA WSZYSTKICH ŚWIĄTYŃ – ANGKOR WAT

       Angkor Wat (przy okazji warto wspomnieć, że „Angkor” oznacza miasto lub stolicę, zaś „Wat” świątynię) jest szczytowym osiągnięciem tzw. klasycznej architektury khmerskiej. Zbudowanie świątyni zajęło ponad 35 lat (przypomnijmy, że miało to miejsce to za panowania Surjawarmana II, który był królem w latach 1113 – 1150). Nie ulega wątpliwości, że poświęcona była ona hinduistycznemu bogu Wisznu i najprawdopodobniej miała stanowić mauzoleum, czyli być miejscem złożenia doczesnych szczątków władcy. Nie ma dowodów, że po jego śmierci tak się stało, ale wykończenie świątyni (chodzi głównie o jej motywy dekoracyjne, jak np. płaskorzeźby) przerwano.

       Zanim to się stało, dziesiątki tysięcy robotników – kierowanych przez architektów, artystów i majstrów, poganianych przez królewskich dozorców – w pocie i znoju wznosiło gigantyczną budowlę, dysponując tylko prymitywnymi jak na nasze obecne standardy, narzędziami. Na dodatek, miliony – ważących często ponad tonę – bloków skalnych, musiano pociąć, sprowadzić kanałami z odległych o ponad 50 km gór, wygładzić i oszlifować, a następnie z wielką precyzją ułożyć w odpowiednim miejscu budowlanej konstrukcji. Jako budulca stosowano skałę zwaną literytem, ale z racji tego, że jest to skała niezbyt urodziwa, budowano z niej tylko mury i ściany oraz szkielety wież, przykrywane następnie znacznie lepiej prezentującym się piaskowcem, w którym na dodatek można było później rzeźbić.

       Cały kompleks Angkor Wat otoczony jest wypełnioną wodą fosą w kształcie prostokąta o bokach 1.3 na 1.5 km. (Nawiasem mówiąc w obrębie fosy istniało kiedyś otaczające świątynny kompleks miasto, ale, jako że miało ono drewnianą zabudowę, to nie pozostało dziś po nim żadnego – widocznego gołym okiem laika – śladu.) Do właściwej świątyni prowadzi od strony zachodniej kamienna grobla. W samym centrum Angkor Wat znajduje się wysoka na 65 m wieża, otoczona czterema innymi, położonymi w kątach czworokąta stanowiącego najwyższy taras (figura zwana w geometrii i architekturze kwinkunksem). Wszystkie one reprezentują mityczną górę Meru (siedzibę hinduskich bóstw dewów) otoczoną czterema górskimi szczytami. Poniżej znajdują się jeszcze dwie galerie, z których środkowa ma wymiary 100 na 115 m, a zewnętrzna 187 na 215 m. Wewnętrzne ściany tej ostatniej pokrywają fantastyczne płaskorzeźby, które jeden z archeologów nazwał „najwspanialszą ze znanych linearnych aranżacji rzeźbionego kamienia” na świecie – i nie ma w tym chyba większej przesady.
Te wykonane z niezrównanym mistrzostwem reliefy przedstawiają głównie mitologiczne sceny z indyjskich eposów Ramajany i Mahabharty, jak również hinduistyczne „piekła” i „nieba”. Wyjątkiem jest relief ukazujący historyczną scenę procesji dworu Surjawarmana II. Na mającej prawie 1000 m kw. płaskorzeźbie naliczyć można ponad 2000 postaci – wraz z ich rynsztunkiem, ubraniami, bronią, rydwanami, słoniami… Właściwie każda ściana Angkor Wat, każda kolumna, nadproże, a nawet sufit udekorowane są płaskorzeźbami, na których widać przeróżne mityczne stwory, jadących na słoniach króli, niebiańskie tancerki… Uwagę zwracają zwłaszcza wdzięczne sylwetki (mniejszych) apsar i (większych) dewów, których jest tu ponoć półtora tysiąca, a każda z nich jest inna – z inną fryzurą, biżuterią, garderobą, przybraniem głowy.

       Małym paradoksem jest to, że ogólny plan świątyni jest raczej trudny do ogarnięcia, kiedy jest się wewnątrz kompleksu. Także główny jej motyw: kwinkunks wież, jest widoczny tylko z pewnej ograniczonej perspektywy – tak jakby budowniczym nie zależało na przyziemnej percepcji zwykłych śmiertelników, a ich uwaga skierowana była ku bogom i niebu. Bowiem niezwykłą harmonię Angkor Wat – zachwycające proporcje i balans tego kamiennego giganta, będącego niewątpliwie architektonicznym arcydziełem – widać najlepiej z lotu ptaka. Dostrzec i uświadomić to można sobie także… studiując budowlane plany świątyni.

       O Angkor Wat można by pisać dłużej – i zapewne nie wszystko zmieściłoby się nawet w grubej książce.

Dewy na ścianie świątyni Angkor Wat

.

SCHYŁEK I UPADEK IMPERIUM

       Każde imperium – nawet to najpotężniejsze – stworzone przez człowieka na Ziemi miało swój koniec. Imperium Khmerskie nie jest tu wyjątkiem. I podobnie jak w przypadku upadku innych imperiów, przyczyniło się do tego wiele różnych czynników. Paradoksem jest to, że im większą potęgę imperium buduje, tym bardziej zwiększają się szanse jego upadku. Co więcej, jeśli przyjrzymy się bliżej królestwu Khmerów, to dojdziemy do wniosku, że dokładnie to, co było mocnymi jego stronami, prowadzącymi do jego rozkwitu i prosperity, spowodowało najprawdopodobniej jego zmierzch i ostateczny upadek. Gwoli przejrzystości, pozwolę sobie wyszczególnić te przyczyny w osobnych akapitach poniżej:

– Rywalizacja dwóch wielkich religii: hinduizmu i buddyzmu. Bazujący bardziej na testosteronie hinduizm (vide: Sziwa i inne bóstwa nie stroniące od bezwzględności i agresji) zostaje coraz bardziej wypierany prze buddyzm – najpierw w wersji Mahajany, a następnie w jeszcze bardziej łagodnej, ascetycznej i pacyfistycznej szkole Therawady. Dżajawarman VII czyni buddyzm religią państwową, zamieniając świątynie hinduistyczne na buddyjskie, przy okazji pozbawiając się de facto atrybutów władzy boskiej, czyli statusu króla-boga. Następujący po nim Dżajawarman VIII próbuje ten trend odwrócić (m.in. niszcząc posągi Buddy) ale jest już za późno: buddyzm przemawia znacznie bardziej do szerokich rzesz społeczeństwa, które żyje w coraz większej biedzie, nie tylko dlatego, że pozwala im lepiej znosić swoją nędzną zazwyczaj dolę, ale i dlatego, że czyni z króla bardziej podobnego im śmiertelnika, pozbawiając go przy tym bosko zlegitymizowanych instrumentów władzy, w tym opresji i wyzysku. Jednakże ma to swoje konsekwencje: osłabianie władzy państwowej, wzmacnianie biernego oporu i – jak by na to nie patrzeć – ubożenie całego państwa i utratę jego militarnej siły.

– Jeszcze przed rozszerzeniem się buddyzmu, w państwie khmerskich zaczęło się źle dziać z powodu nadmiernego wyzysku dolnych warstw społecznych (a stanowiło je ponad 90% społeczeństwa), jak również z nadmiernej eksploatacji zasobów naturalnych. Tak sprawnie działający system opodatkowania ludzi, był coraz bardziej uciążliwy, stając się jednocześnie źródłem korupcji – zwiększając przepaść między uprzywilejowanymi elitami i bogaczami, a zaharowującą się na śmierć biedotą, czyli resztą społeczeństwa.

– Niezwykle rozbudowany i skomplikowany system wodny działał sprawnie, kiedy istniała wystarczająca ilość obsługujących go ludzi, a klimat był w miarę stabilny. Kiedy to zaczęło się zmieniać (z różnych względów ludzie poczęli opuszczać tereny Angkoru, po wieloletnich suszach następowały długie okresy ulew i powodzi) system gromadzenia i dystrybucji wody zaczynał coraz bardziej zawodzić. W zniszczonych wioskach, otoczonych zamulonymi i zarośniętymi kanałami i barajami, przy niedostatku żywności, życie stawało się coraz bardziej nieznośne czy wręcz niemożliwe. Następowała więc migracja ludności na południe, w okolicę dzisiejszej stolicy Kambodży Phnom Penh.

– Imperium Khmerów słabło, podczas gdy sąsiednie królestwo Ajutthaya (okupujące dzisiejsze tereny Tajlandii) rosło w siłę, więc najazdy Tajów były coraz bardziej skuteczne, by zdławić w końcu państwową niepodległość khmerskich władców. Na tronie podbitego terytorium najeźdźcy instalowali powolne sobie marionetki, co raczej nie sprzyjało rozwojowi państwa, nie mówiąc o zachowaniu narodowej dumy jego mieszkańców.

– Z czasem – z powodu tych wszystkich czynników i jeszcze paru innych – zaczęła też coraz bardziej maleć rola Khmerów w pośrednictwie handlu między azjatyckim Zachodem (głównie Indiami) a Wschodem (Chinami), co w wiekach świetności Imperium było jednym z głównych źródeł jego bogactwa, znaczenia i wpływów.

Cóż… Sic transit gloria mundi.

*  *  *

       Wśród historycznego zamętu, jakiemu poddane było Imperium Khmerów przez 5 wieków swojego istnienia, najbardziej zajmowała nas dotychczas jego najsłynniejsza budowla – Angkor Wat. Należy jednak pamiętać, że khmerscy architekci, artyści i robotnicy wybudowali w tym czasie setki innych świątyń. Niestety, niemal wszystkie zamieniły się w ruinę a odrestaurowano (w większym lub mniejszym stopniu) tylko nieliczne, spośród których kilkanaście budzi zainteresowanie odwiedzających Angkor Wat turystów. Leżą one w bliskim sąsiedztwie tej najsłynniejszej i najlepiej zachowanej świątyni, z wyjątkiem jednej, do której moim zdaniem absolutnie warto dotrzeć. Mam na myśli odległą o 25 km od głównego kompleksu Angkor, bez wątpienia najbardziej „ornamentalną” ze wszystkich świątyń Banteay Srei. Pozostałe obiekty, o których chciałbym tu wspomnieć i wizytę w nich polecić, to zarośnięta malowniczo drzewami Ta Prohm oraz imponująca, nieziemska i ozdobiona „twarzowymi” wieżami Bajon.

Kamienne twarze świątyni Bajon

.

BAJON – 200 TWARZY PATRZY NA WAS

       Bez wątpienia jedna z najbardziej intrygujących budowli świata – tajemnicza, pełna bardziej lub mniej ukrytych znaczeń – świątynia Bajon. Zbudowana na początku XII wieku za czasów panowania Dżajawarmana VII, poddawana następnie wielu rozbudowom i przeróbkom, które tylko zwiększały kompleksowość jej konstrukcji – ciągle balansując na granicy architektonicznej harmonii i chaosu.
Stanowiła ona centrum Angkor Thom, będąc tym samym najważniejszym obiektem największego miasta Khmerów. I co ciekawe, mimo że Dżajawarman VII był zadeklarowanym buddystą, to najprawdopodobniej poświęcona była ona Brahmie, o czym świadczą nie tylko wieże z olbrzymimi twarzami – najczęściej czterema (choć też są i takie które mają twarze dwie, trzy a nawet i jedną), z których każda zwrócona jest w jedną z czerech kardynalnych stron świata, co było bardzo charakterystyczne dla przedstawień Brahmy – ale i pierwotna nazwa świątyni: Dżajagiri (dosł. Góra Brahmy). (Niestety europejscy kolonialiści wtrącili swoje trzy grosze nazywając ją „Banyan Temple” – no i stąd ten „Bajon”.)

       Nie jest pewne czyje oblicze przedstawiają twarze zdobiące wieże – czy rzeczywiście jest to Brahma? A może jednak Budda? Całkiem też możliwe, że kamieniarzom, którzy wykuwali skalne bloki, z jakich następnie składali wieże a na nich twarze, za inspirację posłużyło fizis samego władcy – rzeczywiście łudząco podobne do oblicza Dżajawarmana VII, sądząc po zachowanym posągu, który go przedstawiał. Jednak najbardziej rzucającą się w oczy cechą tych twarzy jest goszczący na nich tajemniczy i łagodny uśmiech, godny samej Mony Lizy.
Twarze są różnej wielkości i znajdują się nie tylko na wieżach. Naliczono ich w sumie ponad 200.

       Innym ważnym elementem Bajonu są jego płaskorzeźby, ukazujące nie tylko sceny mitologiczne i historyczne, ale również – i to jest ewenement, jeśli chodzi o khmerskie świątynie – scenki rodzajowe z życia zwykłych mieszkańców Angkor Thom. Motywy hinduistyczne i buddyjskie się mieszają, bowiem po buddyście Dżajawarmanie VII, nastał (drugi w kolejności władca) Dżajawarman VIII, który z wigorem neofity przemieniał świątynie buddyjskie na hinduskie, niszcząc m.in. główny posąg świątyni ukazujący Buddę, znajdujący się w najważniejszym – najwyższym i centralnym – pomieszczeniu świątyni. (W latach 30. ubiegłego wieku znaleziono go rozbitego na kawałki w pobliskiej studni i odrestaurowano.)

       Z pewnej odległości Bajon przypomina zbudowaną z wież (początkowo było ich 49, ostało się 37) górę, którą jeden ze znawców Angkor określił jako „kamienny zamęt, rodzaj ruchliwego chaosu szturmującego niebo”, kiedy jednak zbliżamy się do centrum, wstępując na kolejne tarasy, nawiedza nas przejmujące wrażenie przedzierania się przez labirynt. Kiedy zaś trafiamy wreszcie na platformę najwyższą, nagle objawiają się przed nami potężne kamienne oblicza – bliskie jakby na wyciągnięcie ręki i ożywione tym swoim ujmującym uśmiechem. I jest to doświadczenie poruszające i niezapomniane.

*  *  *

Ta Prohm

.

TA PROHM – PODDAJĄC SIĘ DŻUNGLI

       Świątynia Ta Prohm najbardziej chyba oddziaływała na wyobraźnię, apetyt i pragnienie egzotyczności podróżników większych i mniejszych, a to ze względu na niezwykłą fotogeniczność ruin splecionych w nierozerwalnym uścisku z dżunglą. Te drzewa oplatające swoimi muskularnymi ramionami masywne kamienne bloki – niczym jakiś gigantyczny wąż boa duszący swoją ofiarę. Natura dokonująca bezlitosnej inwazji w tworzoną przez człowieka cywilizację, której efektem końcowym jest totalna jej anihilacja. Na razie jednak świątynne ruiny wydają się koegzystować z żywotnością dżungli, dostarczając nam niezwykłych doznań estetycznych i emocji odkrywcy.

       Kiedy w XX wieku zaczęto restaurację najważniejszych khmerskich świątyń, zdecydowano się na szczególne podejście do Ta Prohm, właśnie ze względu na tę kohabitację drzew z kamiennymi ruinami, która wydała się, zwłaszcza Europejczykom, niezwykle atrakcyjna wizualnie, tworząc ponadto tajemniczą atmosferę ewokowaną zwłaszcza w powieściach przygodowo-podróżniczych; podobną również tej, na jakiej później bazowało kino popularne spod znaku Indiany Jonesa (nota bene ze scenerii tej czerpano pełnymi garściami np. w filmie „Tomb Raider”). Tak więc, dokonano tylko koniecznych prac zabezpieczających istniejące elementy świątyni i uprzątnięto zarośla tak, by można było Ta Prohm zwiedzać. Swoją drogą, usunięcie olbrzymich drzewnych korzeni/konarów byłoby niemożliwe bez uszkodzenia tego, co ze świątyni pozostało, gdyż drzewa – w przedziwny sposób – nie tylko budowlę niszczyły, ale i stanowiły dla jej ścian i stropów podporę. Nawisem mówiąc, próbowałem znaleźć polskie nazwy tych drzew, ale poległem, również dlatego, że różne źródła nie są ze sobą absolutnie zgodne. Może więc podam tylko te pojawiające się najczęściej – w wersji angielskiej wraz z ich łacińskimi odpowiednikami: silk-cotton tree (Ceiba pentandra), thitpok (Tetrameles nudiflora), strangler fig (Ficus gibbosa), gold apple (Diospyros decandra). I bądź tu mądry! Smacznego!

       Podobnie jak Bajon świątynię Ta Prohm wybudowano za czasów Dżajawarmana VII – prace rozpoczęto w 1186 roku i kontynuowano przez następne kilkadziesiąt lat. Wówczas mówiono na nią Radżawihara (co oznaczało Królewski Klasztor), a poświęcona była ona przez króla swojej rodzinie, przede wszystkim matce.
Mur świątynny miał długość ponad 3 km, tworząc prostokąt o bokach 1000 m na 650 m. Była to więc spora powierzchnia, na której – jeśli wierzyć zachowanym na stalach inskrypcjom – żyło 12.5 tys. ludzi.

       À propos steli z inskrypcjami: w Ta Prohm znaleziono ich wyjątkowo dużo, dzięki czemu można było dowiedzieć się sporo o czasach, kiedy w świątyni tętniło życie. Inna sprawą jest wiarygodność tych zapisów, bo czy rzeczywiście zamieszkiwało ją ponad 12 tys. ludzi? W 18 wyższych rangą kapłanów można uwierzyć, ale czy tak samo wiarygodna jest liczba tancerzy, których ponoć było tu 650? Na stelach można jeszcze przeczytać o okolicznych 3,140 wioskach, które liczyły w sumie 80 tys. mieszkańców. Jeśli tak, to zapewne inskrypcję mówią prawdę, że to właśnie oni utrzymywali całe to elitarne towarzystwo okupujące świątynię.

       Zwiedzanie Ta Prohm jest zwodniczo łatwe, bo budowla ta nie posiada położonych na różnych poziomach tarasów/platform, ale jej płaska zabudowa tworzy labirynt, w którym można się zagubić. Z drugiej strony, jeśli zdołamy uniknąć tłumów, daje nam to możliwość przeżycia pewnej przygody eksploratora – namiastkę tego, czego doświadczali prawdziwi podróżnicy w dawnych czasach.

*  *  *

Banteay Srei

.

BANTEAY SREI – KOBIETY I ZŁODZIEJE, CZYLI PERŁA NA KONIEC

       Maurice Glaize, francuski architekt i archeolog, długoletni kurator Angkor, bez wątpienia największy europejski znawca architektury i sztuki Khmerów, którego książka „Les monuments du groupe d’Angkor” do dzisiaj stanowi najlepszy przewodnik i najbogatsze źródło informacji o khmerskich świątyniach (jej wersja w języku angielskim dostępna jest TUTAJ), pisał o tej świątyni: „Biorąc pod uwagę szczególny urok Bateay Srei – jej niezwykły stan zachowania oraz świetną, niemal perfekcyjną technikę zdobniczą – bez wahania można nadać jej status zdecydowanego pierwszeństwa spośród wszystkich monumentów Angkoru”. Nic więc dziwnego, że obiekt ten uznano za „klejnot sztuki Khmerów”.

       Ze mną było podobnie: Angkor Wat zrobiła na mnie największe wrażenie, ale to właśnie Banteay Srei spodobała się najbardziej. Dlaczego? Z kilku powodów. Po pierwsze: jej niemal miniaturowe – w porównaniu do innych wielkich świątyń Angkoru – wymiary, które bardziej sprzyjały intymniejszej, bardziej „ludzkiej” percepcji tej budowli. Po drugie: fantastyczne zdobienia i ornamenty, którymi pokryto niemal każdy centymetr kwadratowy czerwonego piaskowca, użytego do budowy głównych części świątyni (pozostałe zbudowano ze zwykłych cegieł i literytu). Zdumiewają mnie one do dzisiaj, kiedy tak wracam do nich i patrzę na zrobione podczas mojej wizyty w Banteay Srei fotografie (polecam obejrzenie ich wyboru, jaki zamieszczam poniżej). Moje zdumienie jest tym większe, im bardziej dociera do mnie świadomość, że arcydzieła te mają ponad 1000 lat!

       Banteay Srei to nazwa współczesna, często tłumaczona jako „Cytadela Kobiet” (lub „Cytadela Piękna”), ponoć dlatego, że tak wiele w tej budowli piękna i delikatności – niektórzy twierdzą nawet, że tylko ręka kobieca mogła stworzyć takie koronkowe cuda, ale to oczywiście przesada, bo przecież mężczyźni artyści też potrafią być niezwykle wrażliwi, delikatni, finezyjni i misterni w egzekucji swoich dzieł. N‚est-ce pas?
Inna interpretacja tej nazwy mówi, iż pochodzi ona od licznych dewów, czyli mitologicznych postaci kobiecych, którymi udekorowano świątynne ściany i portale – i chyba ta jest bardziej racjonalna, a na pewno mniej afektowana.
Z inskrypcji na steli założycielskiej, jaką odkryto dopiero podczas prac konserwatorskich i rekonstrukcyjnych w 1936 roku, dowiedziano się o pierwotnej nazwie świątyni, która brzmiała… uwaga: Tribhuwanamaheśwara, czyli: Wielki Pan Potrójnego Świata, co odnosi się do boga Sziwy. Są też dowody, że Banteay Srei poświęcona była również Wisznu (co raczej nie dziwi, bo lepiej mieć ochronę w dwóch bóstwach, niż w jednym).
Banteay Srei jest również ewenementem z innego powodu: otóż jej fundatorem nie był żaden monarcha, a prominenci – dworzanie królewskiego dworu. Mówi się o dwóch (znów mam ochotę przeprosić za językową komplikację): Wisznukumarze i Yadżanawarahu, doradcach króla Radżendrawarmana i jego guru.
Na wspomnianej już inskrypcji wyczytać można jeszcze dokładną datę konsekracji świątyni: 22 kwietnia, 967 roku. Zdumiewające!

       Świątynię „odkryto” dopiero w 1914 roku. 9 lat później – i tu ciekawostka! – splądrował ją sam André Malraux (późniejszy autor „Doli człowieczej” i minister kultury w rządzie de Gaulle’a), który popadł w tarapaty finansowe i postanowił – nomen omen – „odkuć się” sprzedając część khmerskiego zabytku amerykańskim i europejskim kolekcjonerom sztuki. W 1923 roku świątynia przypominała jeszcze (jak sam pisał) kupę kamieni, ale Malraux wybrał z niej kilka (ważących 600 kg) najlepiej zachowanych bloków piaskowca z reliefami przedstawiającymi głównie dewy (pomagali mu w tym jego przyjaciel, nowo zaślubiona żona oraz lokalni mieszkańcy, których oczywiście opłacił) i przetransportował je, wpierw (wozem) do odległego o 25 km. Siem Reap, a następnie (rzeczną barką) do Phnom Penh, gdzie został aresztowany. Reliefy zostały mu odebrane, jego samego skazano na 3 lata więzienia (dzięki znajomościom Malraux nie odsiedział z tego wyroku ani jednego dnia). Być może lekcja dana 22-letniemu młodzieńcowi (tyle wówczas miał André) poskutkowała, sądząc z tego, co pisał on później w swoich książkach i artykułach o kulturze, sztuce i jej ochronie.
Tak więc, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, tym bardziej, że afera z młodym Francuzem uczyniła świątynię Banteay Srei sławną i w konsekwencji doprowadziła do jej restauracji, której dokonano w latach 30. Niestety, złodzieje i wandale jeszcze nie raz się do niej dobierali, kradnąc nawet wykonane z betonu repliki. Teraz świątynia jest pod ścisłą ochroną.

       Mieliśmy to szczęście, że znaleźliśmy się w Banteay Srei sami (byliśmy tu pierwszymi gośćmi) i strażnicy pozwolili mi (za odpowiednią opłatą) na wejście poza barierki, umożliwiając nie tylko podziwianie świątynnych zdobień z bliska, ale również ich sfotografowanie. Za co jestem do dzisiaj wszystkim – nie tylko hinduistycznym – bogom świata wdzięczny.

Ludzko-zwierzęcy strażnicy Banteay Srei

.

Bogato zdobione frontony świątyni wypełniają sceny z hinduskiej mitologii

.

Centrum świątyni Banteay Srei w pełnej krasie

.

Dwaj bracia-małpy Walin i Sugriwa walczą o tron

.

Wisznu, przybrawszy postać lwa, rozrywa pazurami pierś półboga Hiranjakasipu

*  *  *

ZWIEDZANIE, CZYLI SZTUKA UNIKANIA TŁUMÓW

       Na koniec słów kilka o turystyce i zwiedzaniu Angkor Wat. Piszę je latem 2021, mając za sobą półtora roku pandemii, kiedy to turystyka światowa stanęła na głowie, czy też raczej została zdławiona przez lockdowny i różne restrykcje. W tym czasie w świątyniach Angkor ruch praktycznie zamarł, zwiedzają ją tylko nieliczni turyści, głównie Kambodżanie i garść Chińczyków. Podobno opustoszała Angkor Wat i inne miejsca w okolicy robią teraz olbrzymie wrażenie, lecz chyba to tylko kwestia czasu, kiedy hordy przybyszów – głównie z Chin, Korei i Japonii – znów zaleją te strony. Pobliskie miasto Siem Reap bazowało niemal zupełnie na turystyce. I jeśli się nie mylę, to z powodu pandemii zamknięto ponad 90% istniejących w nim hoteli, a były ich już setki. Zamarły praktycznie wszystkie, mające tu siedzibę, biznesy

       Mnie udało się odwiedzić Angkor Wat w 2011 roku, kiedy już trwał tam turystyczny boom, więc musiałem się  mocno gimnastykować, by uniknąć w poszczególnych świątyniach tłumów (na szczęście było to jeszcze wtedy możliwe), choć oczywiście nie sposób było w kameralnej grupie przywitać w Angkor Wat wschód słońca (patrz zdjęcie poniżej). W tamtym roku liczba turystów w Angkor nie przekroczyła 2 mln., ale już w 2019 roku było ich 2.7 mln. (Dla porównania: w roku 1993, kiedy to Angkor Wat wpisano na Listę światowego dziedzictwa UNESCO, zanotowano jedynie 7,6 tys. wizytujących.)

       Nie wiem, jak będzie w przyszłości, ale jeśli uda się komuś w tych dziwnych czasach – a może już wreszcie normalnych? – tam dotrzeć, to radzę, aby zaplanować pobyt co najmniej tygodniowy. Ja spędziłem w Angkor cztery dni i sądzę, że było to jednak za krótko. Jak już pisałem, należy koniecznie odwiedzić Angkor Wat, Bajon, Ta Prohm i Banteay Srei. Można to zrobić na wiele różnych sposobów. Nam pomagał (niezwykle sympatyczny) lokalny przewodnik. Dysponowaliśmy też samochodem, ale można też wynająć kierowcę z tuk-tukiem, skuter czy rower i zwiedzać świątynie samemu (z uwagi na rozległość kompleksu Angkor, jakiś środek transportu jest niezbędny).
Jeśli czas pozwoli, to polecam wyprawę na pobliskie jezioro Tonle Sap, by przepłynąć po nim łodzią, odwiedzając tamtejsze pływające wioski. W normalnych czasach w Siem Reap tętni życie, jedzenie jest tam przepyszne, noclegowni w bród, ludzie przychylni i mili – wliczając w to większość przybyłych z daleka back-packersów i zwykłych turystów. Warto wybrać się też na rekonesans okolicznych wiosek, by zobaczyć, jak wygląda „normalne” codzienne, nieskażone turystyką życie zwykłych mieszkańców Kambodży. (Podczas takich wypadów udało mi się zrobić wiele „rodzajowych” zdjęć, wliczając w to fotografie kambodżańskich dzieci, które obejrzeć można np. TUTAJ).

       Jak widzę spisanie tylko tych najważniejszych informacji związanych ze świątyniami Angkor – wraz z historią ludzi, którzy je zbudowali – zajęło mi sporo miejsca. Mam jednak nadzieję, że artykuł ten przybliżył wszystkim zainteresowanym Czytelnikom to jedno z najbardziej fascynujących osiągnięć architektonicznych ludzkiej cywilizacji, jakie kiedykolwiek powstało na naszej planecie.

Podziwianie wschodu słońca nad Angkor Wat w dobie masowej turystyki

.greydot.

GALERIE ZDJĘĆ POSZCZEGÓLNYCH ŚWIĄTYŃ

.

ANGKOR WAT

.

.

BAJON I ANGKOR THOM

.

.

TA PROHM

.

greydot.

© ZDJĘCIA WŁASNE

.

PIĘCIU BRACI – czarnoskórzy na nieswojej wojnie

.

PIĘCIU BRACI – w poszukiwaniu złota i kości w Wietnamie

.

       Sam Spike Lee porównał swój film do popularnej w Luizjanie zupy gumbo, jednak mnie to kulinarne zestawienie wydało się niefortunne, bo choć lubię to danie, to w wersji filmowej „Da 5 Bloods” (tytuł polski: „Pięciu braci”) bardziej przypominało mi gulasz, do którego bez większego ładu i składu kucharz/reżyser powrzucał wszystko to, co mu wpadło pod rękę, razem z kawałkami krwistego befsztyku (chyba przypadkowo kojarzącego się tu z nomen-omen tytułu).
Bo czego tu nie ma: w prologu słuchamy autentycznych wypowiedzi Muhammada Ali, Malcolma X, Angeli Davis, Martina L. Kinga, prezydentów Johnsona i Nixona… oglądamy dokumentalne zdjęcia z wietnamskiego frontu, antywojennych protestów, masakry w wiosce My Lai, nagiej dziewczynki uciekającej z wioski spalonej napalmem, płonącego mnicha, ulicznej egzekucji żołnierza Wietkongu dokonanej przez generała armii południowowietnamskiej, ucieczki Amerykanów helikopterem z dachu ambasady w Sajgonie po przegranej wojnie z Północnym Wietnamem… Jednakże mnogość tych odniesień politycznych i historycznych jest tak fragmentaryczna i porwana, że zamiast solidniejszego fundamentu pod fabularną narrację, mamy jakąś anegdotyczną naskórkowość i udające dokumentalizm efekciarstwo. I ogólny chaos.

       Film jednak zbudowany jest z wielu dobrej jakości elementów i ma swoje momenty (rewelacyjna według mnie rola Paula, niezwykle intensywnie i dynamicznie wyegzekwowana przez Delroy’a Lindo) ale są też niemiłosiernie starte klisze, drętwe dialogi z tezą, estetyka i efekty rodem z VHS-owskiego kina B, antywojenna retoryka na poziomie gimbazy, łopatologiczne odniesienia socjologiczne i historyczne (Wietnam, rasizm w Stanach, ojcostwo-synostwo, braterstwo broni)…. etc. Niestety, tę listę można by ciągnąć długo. Za dużo tego wszystkiego, aby najnowszy produkt Spike’e Lee w moich oczach do końca się obronił.

       Mieszanie różnych stylów, nastrojów i tonacji stało się niemalże znakiem firmowym reżysera, jednak w tym przypadku nie wszystko gra tak harmonijnie (jak zagrało choćby w ostatnim filmie Spike’a Lee Czarne Bractwo. BlacKkKlansman). W „Da 5 Bloods” dość banalne „melo” za bardzo odkleja się tu od aplikowanego na siłę „dramatu” – przez co nie powala nas ani grzęznący niekiedy w czułostkowości sentymentalizm, ani zbyt bliska komiksu strzelanina kartonowych postaci, czy ociekający patosem tragizm (niestety wzmacniany jeszcze bardziej patetyczną muzyką – z tym, że mam tutaj na myśli orkiestrową pompę Terrence’a Blancharda, a nie wspaniałe wokalizy Marvina Gaye’a czy wstawki rockowych kawałków).
Według mnie nie na miejscu (takie „ni przypiął, ni przyłatał”) były aluzje do „Skarbu Sierra Madre” Hustona, czy do „Czasu Apokalipsy” Coppoli (m.in. zupełnie nie pasujące do klimatu scen wagnerowskie Walkirie). Zdarzały się też momenty niezamierzonego chyba jednak komizmu.

       Naciągnięty do granic wiarygodności był też sam wątek główny filmu: do Wietnamu po czterdziestu latach wraca czwórka czarnoskórych weteranów, walczących kiedyś w tym samym plutonie. Podczas wojny zakopali w ziemi warte 17 mln. dolarów złoto, które teraz chcą odnaleźć. Jednak cel ów uszlachetniony jest tym, iż zamierzają przy tym znaleźć także grób swojego dowódcy (z jakichś względów mamy wierzyć, że równocześnie był on dla nich czymś w rodzaju guru – takim „połączeniem Malcolma X i Martina L. Kinga”, jak sami się o nim wyrażają), wykopać jego szczątki i przewieźć do ojczyzny, by sprawić mu honorowy pogrzeb.
Powrót do dżungli okazuje się wszak powrotem do wojennego piekła – ich rajd za złotem i kośćmi wojennego kamrata pełen jest zasadzek i nieprzewidzianych wydarzeń (muszę przyznać, że niektóre z nich zaskoczyły mnie swoją absurdalnością).

       Spike Lee należy do tej grupy reżyserów, na których nowe filmy czekam z ciekawością. Podobnie było z „Da 5 Bloods” – tytułem, który rozbudził we mnie zainteresowanie tym większe, że wątek wietnamski w kinie amerykańskim był przedmiotem, jakim ongiś bliżej się zająłem (swego czasu monografię na ten temat opublikowałem w miesięczniku „KINO”). Jednak zestawienie obrazu Spike’a z dziełami Coppoli („Czas Apokalipsy”), Ashby’ego („Powrót do domu”), Kubricka („Full Metal Jacket”), Cimino („Łowca jeleni”), Stone’a („Pluton”, Urodzony 4 lipca), Herzoga („Rescue Dawn„), a nawet Levinsona („Good morning, Vietnam”) nie wychodzi mu raczej na dobre – i mamy tu chyba do czynienia z różnicą klas.

       Nie wiem, być może jestem zbyt surowy dla tego filmu – i zapewne ma na to wpływ moje nim rozczarowanie. A jednak skłamałbym, gdybym napisał, że „DA 5 Bloods” zupełnie mnie nie wciągnął; że liczyłem minuty do jego zakończenia, bo z ekranu wiało nudą; że wcale mnie nie wzruszył i pozostawił obojętnym. Wprawdzie podszedłem do niego bardziej jak analityk (trudno mi było przymknąć oko na jego mankamenty, szwy, pęknięcia i reżyserskie „chwyty”) niż jak widz kinoman (którym de facto chcę być bardziej niż filmowym krytykiem), to jednak myślę, że warto o jego wartości przekonać się samemu – tym bardziej, że „Da 5 Bloods” prasę ma całkiem dobrą, a w niektórych przypadkach wręcz entuzjastyczną (ale dlaczego tak jest – tego nie chcę już dociekać).

(6/10)

*  *  *
.

TEN NIEZNOŚNY ROMANTYZM, albo o obronie fantazmatów

garść refleksji na marginesie chicagowskiego przedstawienia „Dziadów cz. II” Adama Mickiewicza

.

„Kto nie był ni razu człowiekiem, Temu człowiek nic nie pomoże” (Maciej Góraj jako Widmo Złego Pana)

.

I.
ROMANTYZMEM PODSZYCI

.

Nie ulega wątpliwości, że (abstrahując od religii) na polską tożsamość narodową najmocniej wpłynął Romantyzm. Kiedy na początku lat 90. XX wieku, po tzw. „transformacji” ustrojowej, w naszym kraju ogłoszono załamanie się kulturowego paradygmatu romantycznego, wszyscy tej diagnozie ochoczo przytaknęli, bo ponoć wreszcie nastała u nas „normalność” – staliśmy się suwerenni, wpadliśmy w otwarte ramiona liberalnej demokracji, gotowi na przyjęcie wszelkich dobrodziejstw wolnego rynku…
Wydawało się, że najważniejsze cechy romantycznego charakteru stały się po prostu nieprzydatne, anachroniczne, odczarowane, zbędne. Nie musieliśmy już składać krwawych ofiar walcząc o niepodległość; nie potrzebni nam już byli bohaterowie poświęcający się dla Ojczyzny. Martyrologia i mesjanizm stały się dość egzotycznie brzmiącymi pieśniami przeszłości. Umęczona solidarność narodowa mogła być zastąpiona zdrową konkurencją, symbol – konkretem, marzenie – ziszczeniem, pobożna życzeniowość – prakseologią, mit – narracją faktów, plemię oblężone – społeczeństwem otwartym.
Czy jednak to obwieszczenie śmierci romantyzmu w narodzie nie było przedwczesne? A może jest on z tkanką narodową Polaków nierozerwalnie zrośnięty? Może jesteśmy na niego skazani – na dobre i na złe?

Trupy i postęp, czyli jak to z Romantyzmem bywało

To, co się stało po katastrofie smoleńskiej świadczy o tym, że w psychice narodu konstrukty, złogi i piętna Romantyzmu tkwią nadal. Transformacja ustrojowa nie przełożyła się na transformację mentalną. I trzeba sobie jakoś z tym radzić i jakoś z tym żyć… co wychodzi nam różnie.
Jednak warto zaznaczyć, że Romantyzm niekoniecznie musi być tylko skazą i ciężarem. Okazuje się, że jest czymś, co nadal określa nasz charakter, co buduje nas organicznie, stawszy się poniekąd naszą cechą przyrodzoną, elementem składowym naszej umysłowości – i to nie tylko w wymiarze ogólnym, ale i indywidualnym.
Zresztą, niektórzy z tych, co głosili kres paradygmatu romantycznego w kulturze polskiej, zaznaczali, że konieczna jest nie tyle jego likwidacja, co transpozycja i przeobrażenie. Maria Janion, największa chyba znawczyni polskiego Romantyzmu, która nota bene najdobitniej ogłosiła jego załamanie się po ustrojowej transformacji, pisała, że „odkryjemy (Romantyzm) na nowo, na miarę naszej epoki, jego wielkość artystyczną, odnajdziemy jego filozofię egzystencji”.
Romantyzm miał swoich krytyków od samego początku, choć nawet oni nie mogli się wyzwolić od pewnych jego cech, atrybutów, charyzmów i miazmatów. Już Norwid wskazywał na różnicę między narodem a społeczeństwem – temu pierwszemu przypisując czyn, drugiemu zaś pracę, rozróżniając romantyczno-bohaterski zryw (słomiany zapał?) od organicznej pracy od podstaw, zdolnej rzeczywiście przeobrazić kraj i zmienić mentalnie ludzi. A z drugiej strony przecież pozostawał romantykiem z krwi i kości, uduchowionym i uwznioślonym, naznaczonym samotnością i rysem tragicznym.
Okoniem do Romantyzmu ustawili się pozytywiści, głosząc prymat rozumu nad duszą, wiedzy nad wiarą, praktycyzmu nad sentymentem, ewolucji nad Bogiem, prozy nad poezją, realizmu nad marą… Lecz te deklaracje nie zawsze szły w parze z ich rzeczywistą postawą i wewnętrznym stanem. Bo np. patriotyzm, miłość do Ojczyzny, podziw dla piękna kraju, marzenia o szklanych domach, czy szacunek dla narodowych bohaterów – czyli odruchy i wartości wyznawane przez nich bardziej lub mniej otwarcie – były na wskroś romantyczne.

„O sprawiedliwy, lecz straszny wyroku! I com ucierpiał, to cierpieć co roku” (Tomasz Maternowski jako Upiór)

Po uszy w Romantyzmie tkwił sam Wyspiański (nota bene pierwszy inscenizator Mickiewiczowskich „Dziadów”), który wprawdzie wyszydzał „poezję grobów”, drwił z mesjanistycznego bzika, zżymał się na chorobliwość złudzeń i iluzji, miał dość martyrologicznych gloryfikacji i nekrofilskiego szwungu… ale sam tworzył dramaty jak najbardziej romantyczne w formie i treści, które były niczym innym jak mierzeniem się i wadzeniem, dyskusją i konfrontacją z romantyczną miazgą, którą Wyspiański poddawał epokowej transformacji. Bo uznał, że w polskim Romantyzmie nadal tkwi wielka siła, tylko trzeba go przeczyścić, przesiać i przewietrzyć.
Młoda Polska była właściwie powtórzeniem Romantyzmu w wersji fine de siècle’owej (inna nazwa tej epoki, czyli „neoromantyzm”, mówi sama za siebie) tyle że bohaterem tragicznym staje się nie umęczony patriota a cierpiący kosmicznie artysta – kapłan absolutu. Wprawdzie istnieje też odmiana narodowa tego romantyzmu, ale tak dydaktyczna i miałka (z wyjątkiem dramatów Wyspiańskiego), że można na nią spuścić kurtynę milczenia.

Gombrowicz i inni

Do romantyzmu przyczepiali się także Boy-Żeleński, Brzozowski, Irzykowski i inni, ale najbardziej dał się mu we znaki Witold Gombrowicz, który – podobnie jak Wyspiański, tyle że w wersji à rebours, groteskowo-szyderczej – przenicował ten prąd jak nikt nigdy przed nim, dając tym samym dowód na to, że Romantyzmu nałykał się on więcej, niż zdecydowana większość szeregowych Polaków – przeżuwając go i trawiąc (ewentualnie spluwając i nie trawiąc); przekłuwając nadęte patosem balony narodowych kompleksów, urojeń i megalomanii. No, ale Gombrowicz w tym kontekście to jest temat rzeka – i wcale nie tak oczywisty w tych swoich anty-romantyzmach, anty-polonizmach, anarchizmach i innych pupizmach. Bo to przecież mędrzec pod maską błazna, człowiek poważny skryty za pozą trickstera, cierpiętnik o powierzchowności dandysa… Czy wreszcie arcy-Polak, który „Polaka z niego samego wyprowadzał”. Może nawet krypto-romantyk?
Nie lubił Romantyzmu Czesław Miłosz, zwłaszcza za te jego nacjonalistyczne skręty i obskurantyzm (co dało o sobie znać zwłaszcza w Polsce międzywojennej, którą właściwie opanował w znacznej części postromantyzm) tudzież skłonności heroiczno-martyrologiczno-nekrofilskie („Wy macie wspaniałą architekturę, sztukę, technikę, bogactwo – tak, ale ile my mamy trupów!” – pisał Noblista).
W Polsce „Ludowej” wzory Romantyzmu próbowali zawłaszczyć komuniści, z miernym raczej skutkiem. Bardziej nośny artystycznie (literatura, kino) okazał się sprzeciw wobec tych manipulacji widoczny choćby w twórczości Różewicza, Konwickiego, Białoszewskiego, Mrożka… także w filmach Kawalerowicza, Munka, Wajdy
Romantyczne echa dawały o sobie znać w kolejnych zrywach społecznego sprzeciwu wobec partyjnej dyktatury i zależności od sowieckiego imperium. Symptomatyczne i wymowne jest tu zwłaszcza poruszenie związane z wystawieniem w 1968 r. w Teatrze Narodowym „Dziadów” (uczestnictwo widzów w spektaklu przemieniło się w uliczną manifestację). Elementy martyrologii, poświęcenia, heroizmu – a nawet mesjanizmu – pojawiały się w kolejnych protestach i zamieszkach robotniczych, zwłaszcza w okresie powstania Solidarności. Swoistą restytucję odruchów romantycznych polskie społeczeństwo przeżyło po tragicznym wypadku pod Smoleńskiem. Również w obecnym życiu politycznym kraju – a zwłaszcza w konflikcie między stroną liberalno-modernistyczną a konserwatywno-tradycjonalistyczną – pojawiają się wątki wywiedzione jakby wprost z dawnych sporów romantyków z ich adwersarzami.

Ten przeklęty Mesjanizm, ta sucz Martyrologia

Mesjanizm i martyrologia – dwie specyficzne cechy polskiego Romantyzmu, najbardziej chyba wyszydzane, piętnowane i zwalczane – uznane za prominentne w zestawie polskich wad narodowych. A tymczasem, jeśli weźmiemy pod uwagę kontekst, w jakim powstały, nie okazują się one jakąś aberracją czy patologią myślenia politycznego Polaków, bo wraz z heroizmem – w czasach utraconej niepodległości, ucisku i państwowego niebytu – stanowiły mit ochronny dla polskiej tożsamości, służyły przetrwaniu narodu, były źródłem nadziei na zmianę losu, czy wreszcie pozwalały na zachowanie poczucia własnej wartości, odrębności a nawet i dumy – wbrew rzeczywistości i historycznym faktom. W obliczu klęski powstania listopadowego, wobec upokorzeń, strat i represji, jakie ona przyniosła, trzeba było sobie z tą beznadziejną traumą dawać radę, w jakiś sposób ją przezwyciężyć. Jak zauważył Artur Lewczuk: „Naród stanął wobec cierpienia, które mogło mieć dwojaki charakter: niszczący albo konsolidujący. Trzeba było je pomieścić w narodowym doświadczeniu, odnaleźć jego sens i ten sens znaleziono w myśli mesjanistycznej, która ostatecznie nie pozwoliła Polakom pogrążyć się w rezygnacji, rozpaczy, która stała się źródłem scalenia i wyznaczyła bieg narodowego trudu w walce z wrogiem.” W podobnym tonie pisała nawet Maria Janion, zwracając uwagę na pewien działający tu psychologiczny mechanizm: „Romantyzm polski był najbardziej wierny nie rzeczywistości empirycznej, lecz rzeczywistości psychicznej narodu, który utracił niepodległość, ale nigdy nie utracił wiary w konieczność jej odzyskania”.
Oczywiście, że poruszamy się tutaj w sferze wyobrażeniowej, ale czy fantazmaty nie nabierają czasami mocy stwórczej, przeobrażając samą rzeczywistość?

„Zamknijcie drzwi od kaplicy, I stańcie dokoła truny” (Julitta Mroczkowska Brecher jako Guślarz)

Należy podkreślić, że sama martyrologia nie była Polaków wyborem, czy nie daj Boże jakimś ich masochistycznym upodobaniem, a wynikała z tragizmu historycznego doświadczenia – z dramatu jaki fundowali nam co jakiś czas silniejsi od nas przeciwnicy. W tę sytuację wpisywała się również gloryfikacja takich zachowań jak poświęcenie, walka i heroizm. Mesjanizm zaś był sposobem na przechowanie i utrwalenie pewnych wyższych wartości moralnych, a ponadto ugruntowywał w Polakach przeświadczenie o przynależności do narodu nie tylko „wybranego”, ale i „niezbędnego”.
Zważywszy na to wszystko, całkiem zasadne staje się pytanie, czy aby nasze przetrwanie jako narodu – i utworzenie suwerennego państwa – nie zawdzięczamy właśnie tak ośmieszanemu i pogardzanemu przez niektórych Romantyzmowi?

Polskość na cenzurowanym i pułapka liberalizmu

Źle się dzieje w państwie polskim, kiedy nie ma porozumienia co do tego, jak należy przekształcać polską tożsamość narodową w konfrontacji z przemianą w społeczeństwo postnowoczesne – w dobie europejskiej integracji i globalizacji, w zderzeniu z problemami jakie niosą ze sobą konsumpcjonizm, nierówność ekonomiczna, rewolucja informatyczna, moralny relatywizm, utowarowienie kultury i jej masowa degradacja. Tych zagrożeń i wyzwań jest znacznie więcej. Czy wobec tego mogą dziwić polityczno-społeczne reakcje mające przed nimi bronić? Próba ochrony polskiej tożsamości narodowej jest jedną z nich.
Tymczasem znajdują się „postępowi”, „wyzwoleni” i „nowocześni”, zwykle wpatrzeni w Zachód polityczni koryfeusze oraz uważający się za „elitę” polscy inteligenci, którzy pod przykrywką liberalizmu dekonstruują kulturowe mity, dokonują przewartościowania pewnych tradycyjnych wartości, niszczą typowo polskie formy… często zastępując to jakimś post-modernistycznym badziewiem, lub po prostu niczym. Dezawuują takie pojęcia jak patriotyzm, polskość i naród; okazują lekceważenie dla tradycji, rytuału, religii i wiary; bezkrytycznie poddają się obcym wpływom; zachodnie standardy uważają za jedynie słuszne; zachowanie się moralne jest dla nich śmiechu warte; przyzwoitość, dobroć i uczciwość dobre są dla naiwniaków i frajerów… itd. (Swoją drogą nie spodziewałem się, że doczekam czasów, kiedy zadeklarowani liberałowie zaczną się zachowywać jak sekta).
A przecież, nawet sam – tak hołubiony przez intelektualistów (na równi choćby z Mrożkiem) Gombrowicz pisał: “Nie będziemy narodem prawdziwie europejskim, póki nie wyodrębnimy się z Europy – gdyż europejskość nie polega na zlaniu się z Europą, lecz na tym, aby być jej częścią składową specyficzną i nie dającą się niczym zastąpić”. Czy komukolwiek wpatrzonemu w literackie szelmostwo i dezynwolturę pisarza przyszłoby do głowy, że taka deklaracja wyszła spod pióra drwiącego z romantycznej polskości kosmopolitycznego szydercy? A Gombrowicz byłby ostatnim, który by się godził z zastąpieniem czegokolwiek jakąś małpującą innych repliką – obcą formą jeszcze bardziej upupiającą Polaków.
Jak już wspomniałem, uważająca się za kulturalno-intelektualną elitę formacja stojąca po przeciwnej stronie barykady, niż obóz reprezentujący poglądy narodowo-konserwatywne i broniący polskiej – nota bene uwarunkowanej religijnie – tradycji, nie miała większych skrupułów by zdekonstruować polskie mity narodowe, poddać krytyce tak rdzennie polskie wartości tradycyjne jak np. patriotyzm czy wiara, ale niestety nie zdołała stworzyć i wprowadzić żadnej innej, alternatywnej, lecz suwerennie polskiej jakości – tego, co Polacy jako społeczeństwo mogliby uznać i przyjąć jako nową formę polskości. Bo łatwiej jest coś zburzyć niż zbudować – dekonstrukcja zawsze jest łatwiejsza niż konstrukcja, a deziluzja może mieć katastrofalne skutki uboczne. Powstała pustka, wyrwa, dziura, którą wypełnia się często jakimś surogatem lub atrapą. Dokonano analizy, ale synteza idzie jak po grudzie. Zalano nas krytyką polskości („polskość to nienormalność”, „ciemny lud”), ale nie uraczono żadną afirmacją, która uwzględniałaby polską specyfikę i charakter. Zadenuncjowano populizm, ale nie zastąpiono go żadnym – wiarygodnym i akceptowalnym dla większości społeczeństwa – paradygmatem zbiorowości czy narodu.

„Hej, sowy, puchacze, kruki, Szarpajmy ciało na sztuki” (Edyta Luckos, Maciej Góraj i Marcin Kowalik)

.

II.
ŻYCIE POZAGROBOWE DZIADÓW

.

W Chicago wystawiono część II arcydramatu Adama Mickiewicza, czyli tzw. „Dziady” wileńsko-kowieńskie. Kinga Modjeska, główna sprawczyni tego przedstawienia, jakby w obawie przed uznaniem go przez publiczność za wskrzeszanie narodowo-martyrologiczno-mesjanistycznej ramoty, kojarzonej często z lekturową nudą, podkreśliła, że zajmuje się w swoim spektaklu nie narodem a folklorem i naturą. Bo rzeczywiście Mickiewicz w tej części sięgnął do pogańsko-słowiańskich źródeł zadusznego rytuału – do obrządku mającego znaczenie bardziej uniwersalne, niż polityczne. Tak więc, jest to rzecz zdecydowanie spirytystyczna, a nie historyczno-patriotyczna.
Przyznaję, że u mnie chicagowskie przedstawienie Sceny Polonia uwolniło całą kaskadę myśli o ścisłych związkach polskiej tożsamości narodowej z Romantyzmem, jak również sprowokowało do prześledzenia jak to zapętlenie zmieniało się w perspektywie historycznej (patrz: część I tego tekstu). Choćby z tego powodu spektakl ten jest dla mnie wydarzeniem, który ma sporą wartość i wagę. A przecież jest jeszcze inna jego strona – ta, wyzwalająca całą gamę doznań estetyczno-duchowych, niekoniecznie racjonalnych, niekoniecznie narodowych… I myślę, że to właśnie ów drugi aspekt tej części dramatu – wraz z obsesyjnym wręcz usadowieniem się wersów Mickiewicza w głowie reżyserki – zadecydował o zmierzeniu się z tą materią Kingi Modjeskiej i jej artystycznej trupy.

Słowiańszczyzna jak upiór

„Słowiańszczyzna to na wpół niewidzialny upiór, to potępiona dusza wyjąca pośród pozłacano-buraczanych krajobrazów polskości. (…) Słowiańszczyzna pierwotnym lękiem, nagą duszą, na niej blizną. Jedno wiarą, drugie marą. Dziady idą.” – pisał jakże obrazowo Kuba Janicki.
No właśnie, nasza bardziej lub mniej skrywana niechęć do Wschodu, ale przede wszystkim sam katolicyzm (i naturalnie Kościół), sprawiły, że zapomnieliśmy o naszym pogańskim rodowodzie, wyparliśmy go ze świadomości – wraz z tym, co w nas archaiczne i pierwotne… Odsunęliśmy też na dalszy plan naszą plemienną słowiańskość. Mickiewicz pisał we wstępie do „Dziadów”, że w dzieciństwie wielkie wrażenie wywierały na mim ludowe opowieści, podania, legendy, czego ślad mamy głównie w II części dramatu, gdzie w cmentarnej kaplicy pojawiają się wywoływane przez „pospólstwo” duchy, upiory i zjawy.
Obrzęd pogański („dziadów”) miesza się tu i łączy z rytuałem chrześcijańskim (Zaduszek). Mickiewicz nie tylko to opisał, ale i w swoim arcydramacie (zwłaszcza w cz. III) poszedł znacznie dalej – to co pierwotne i archetypiczne (manifestujące się choćby w antycznych dionizjach, kultach Voodoo, religiach opętania), ożywił w słowiańskich folklorze, sprzęgnął to wszystko z chrześcijaństwem, a następnie przeniósł idee katolickie (Ofiara, Mesjasz, Odkupiciel) na cały polski naród. To jest, musimy przyznać, symboliczno-transformacyjna orka na miarę Tytana Wyobraźni, giganta poezji i myśli.
Wziąwszy to wszystko pod uwagę, odjazdowa niedorzeczność niektórych „dziadowych” motywów, okazuje się pozorna, bo pod cienką warstwą ich „bzdurności” i absurdu, czai się pełna znaczeń głębia, o ich roli moralizatorsko-dydaktrycznej nie wspominając.
Bo czyż my wszyscy, nawet dzisiaj – w dobie ponoć nieprzesądnej i racjonalnej – nadal nie obcujemy (w naszej wyobraźni przynajmniej) ze zmarłymi? Czy nie ustalamy z nimi ciągle naszych relacji – stosunku, jaki do nich mamy? Czy nie zajmuje nas kwestia życia po śmierci? Problem winy, kary, grzechu – konsekwencje naszych ziemskich postępków w życiu wiecznym? Czy nie mamy wrażenia, iż docierają do nas znaki z zaświatów? Czyż nie pragniemy nieśmiertelności z jednej strony, z drugiej zaś – czyż jej się nie obawiamy? Żyjemy na granicy widzialnych i niewidzialnych światów, doświadczanych zmysłami, ale i wyczuwanych intuicją – pełnych zarówno dotykalnych ciał, jak i ezoterycznych (choć nie pozbawionych substancji) fantomów.
Dlatego nie dziwią nas tak bardzo pojawiające się w „Dziadach” zjawy i duchy, a wręcz przeciwnie – wydają się nam być zjawiskiem zupełnie naturalnym. I nas angażującym.
To zaangażowanie wzmocnione zostało dość skutecznie przez twórców i artystów ze Sceny Polonia, którzy zaprezentowali nam arcydzieło Mickiewicza w Chicago.

„Kto nie dotknął ziemi ni razu, ten nigdy nie może być w niebie” (Kinga Modjeska jako Dziewica Zosia)

Spektakl – ludzie i zjawy

„Dziady”, mimo swej złożoności, niespójności i trudności, należą do najczęściej wystawianych polskich dramatów. I chyba łatwo to zrozumieć zważywszy na niezwykłą plastyczność i obrazowość Mickiewiczowego języka, na obecne w nim emocjonalne napięcia, na pobudzającą wyobraźnię ekspresję… o tkance narodowej, w której jest on zatopiony, nie wspominając.
Oczywiście, wraz z upływem czasu – i w rytm mijających epok – forma tych przedstawień się zmieniała, ale i sama treść podlegała pewnej fluktuacji znaczeń, za każdym razem, na swój własny sposób, inaczej interpretowana – już choćby ze względu na zmieniający się historyczny kontekst. I z tego co wiem, były to inscenizacje coraz bardziej odbiegające od „ducha” oryginału. Pod pretekstem aktualizacji i uwspółcześnienia, uwolnienia się od nacisku „polonocentrycznych klisz lekturowych” czy też od „propagandowych nadużyć” – odhistorycznienia i odpolitycznienia – traciły swój znaczeniowy impet, narracyjną spójność, postrzegane przez niektórych widzów jako „zwariowane”, „udziwnione” czy wręcz „idiotyczne”.
Interpretacja Kingi Modjeskiej sięga do „klasycznych” romantycznych źródeł – jej „Dziady” (scenografia, kostiumy) nie porzucają XIX wiecznego emploi, pozostają wierne teatralnej tradycji, a jednak nie są wtórne, plagiatorskie czy anachroniczne – wybrzmiewając autentyczną pasją, rezonując i współgrając ze współczesną wrażliwością widzów.
Spektakl zaczął się przejmującym monologiem – skargą Upiora (Tomasz Maternowski) i już to wystąpienie osadziło nas w charakterze tej inscenizacji: zarazem solidnej, jak i melodramatycznej, a mimo to nierzewliwej, niesentymentalnej, nieckliwej. Niejako sprawcą i reżyserem całego obrzędu był Guślarz (jak zwykle niezawodna Julitta Mroczkowska Brecher) – łączący tradycję pogańskiego Koźlarza z egzorcystyczną mocą chrześcijańskiego krzyża. Wtórował mu Starzec (Bartosz Kasza) – postać nie tylko styrana życiem, ale i milczkowato-ponura. Zjawa Złego Pana (Maciej Góraj) to jakby wskrzeszenie piekielne Łazarza – niesamowita charakteryzacja podkreślała nieziemskie udręczenie, nie tylko jego duszy, ale i wygłodzonego ciała. Opadająca go chmara żarłocznego, drapieżnego ptactwa (Małgorzata Kwaśniewicz, Marcin Kowalik, Maternowski raz jeszcze) wzmagała tylko wrzawę – niemiłosierną zaciętość szarpiących nieszczęśliwca mścicieli. Niejako kontrapunktem dla tego strasznego korowodu harpii były igrające w niebie Aniołki czy też pląsające po scenie Słowianki/Rusałki – jednak pozbawione już tak dramatycznej weny. Rozdzierała serce Matka/Sowa (Edyta Luckos) z zamarzniętym dzieckiem, wygnana na mróz przez nielitościwego Pana. Dziwiły dzieci (Nicole Krawczyk, Ethan Stanescu), których jedynym grzechem wydawało się być to, że miały szczęśliwe dzieciństwo (jedna z kilku niedorzeczności, na jakie trafiamy w logice gminnej sprawiedliwości).

Padając na kolana, unosząc się w górze…

Jednak prawdziwą kreację – a właściwie dwie – stworzyła Kinga Modjeska. Pierwszą – rolą Zosi, drugą – monologiem Pani Rollison (we fragmencie dodanym tutaj z III części „Dziadów”). Wprawdzie aktorka nie odarła Zosi z wianka, lecz pozbawiła ją niemal zupełnie sielankowej otoczki (na pierwszy ogień poszły wyrzucone ze sceny: fruwający motylek i bieżący przed pasterką baranek), podkreślając jej dramatyczną sytuację w zaświatach, gdzie wprawdzie hula ona dość lekko i beztrosko z wiatrem, ale boleje nad tym, że – przez swoją wyniosłość, nieprzystępność dla chłopaków i dumę – nie dane jej było zaznać prawdziwej „ziemskiej” miłości. (Czyżby morał tego był taki, że jednak cnota nie popłaca?) Dopełnieniem tej kreacji (znakiem Natury, może nawet Niebios?), była tęcza, która pojawiła się ni stąd ni zowąd na Zosinej sukience, (a którą właściwie odkryłem dopiero oglądając swoje, zrobione podczas spektaklu zdjęcia).
Modjeska na scenie świetnie się porusza – tak, że nawet imitacja jej powietrznych lotów (przy wydatnej pomocy dwójki partnerów) była bardzo wiarygodna – zrazu lekka, to znów brzemienna. (Kto by pomyślał, że dziewczyna z ludu jest w stanie prawie że hamletyzować?)

„Gdzie ty! – znajdę cię, mozgi na bruku rozbiję, Jak mój syn! Ha, tyranie! syn mój, syn nie żyje!” (Kinga Modjeska jako Pani Rollison)

Lecz najmocniej zabrzmiała dla mnie skarga Pani Rollison rozpaczającej po stracie swego syna. Modjeska w habicie i na kolanach – swoim dobitnym, choć brzmiącym dość głucho i upiornie głosem – wstrząsnęła mną tak, że zapomniałem, że jest to gra i że to jest ona.

Czy wszystko jest padliną?

Ryszard Kapuściński pisał: „Cywilizacja współczesna to cywilizacja odarcia – z tajemnicy, z duchowości, z sacrum – chce ona pokazać, że wszystko jest materią, czyli że wszystko jest lub stanie się wkrótce padliną”.
Właśnie, gdybyśmy nie wiem jak usilnie się starali, to ani nauka, ani empiryczna wiedza, ani racjonalizm nie jest w stanie dostarczyć nam SENSU – i to nie tylko metafizycznego (bo metafizykę materializm odrzuca z zasady), ale i teleologicznego (współcześni naukowcy twierdzą powszechnie, że świat – a tym samym życie – nie ma ani celu, ani sensu).
Lecz tak się składa, że człowiek (w rozumieniu ogólnym) potrzebuje poczucia sensu swojego życia, i to nie tylko w wymiarze doczesnym, ale i metafizycznym. Z tego powodu ludziom (cały czas mówimy o zdecydowanie większej części ludzkości) nie wystarcza sama wiedza, bo sensu może im dostarczyć dopiero wiara (religia). (To jest tak oczywiste, że dziwię się, iż hołubiący rozum „racjonaliści” nie są w stanie tego zrozumieć, ani tym bardziej przyjąć tego do wiadomości).
To dlatego Oświecenie od samego początku stanęło na straconej pozycji ze swoim zbiorem postulatów usiłujących opisać i normować społeczno-kulturową rzeczywistość. To dlatego dość szybko zostało wyparte przez Romantyzm, który nie mógł się pogodzić z materialistyczną – a tym samym bezduszną – wizją świata,  a który zaspokajał ludzką potrzebę duchowości, uczucia, nastroju, charyzmy, wyobraźni… o potrzebie Boga nie wspominając.
Zapanowało (wróciło?) przekonanie, że jednak rozum nie jest naczelną władzą człowieka i że poznanie rozumowe nie może być jedynym rodzajem poznania świata; że nie wszystko jest dostępne ludzkiemu pojmowaniu (nieokreśloność, nieuchwytność, tajemnica egzystencji i świata); że liczą się intuicja i przeczucie, że duch jest ponad materią, że istotniejszy (nadrzędny) jest wymiar metafizyczny; że życia wewnętrznego człowieka – z całym tym jego bogactwem i głębią – nie da się zredukować do funkcji i przejawu tylko li materii.
Oczywiście nie ze wszystkimi wymienionymi tu postulatami romantycznymi się zgadzam, ani nie twierdzę, że należy ulegać irracjonalizmowi (choć według mnie racjonalizm wcale nie wyrządził światu mniej szkód niż irracjonalizm), to daleki jestem od zachwytu ludzkim rozumem, który prawdę mówiąc już od dawna uważam za przereklamowany.

Skazani na mit i wyobraźnię

A wracając do refleksji, jakie wzbudziło we mnie chicagowskie przedstawienie „Dziadów” – z jego przeniesieniem nas w inne, duchowe wymiary świata (i zaświatów); z wywołaniem zjaw, mar, upiorów i duchów; z obcowaniem ze zmarłymi, które przywołało wspomnienie o naszych – nieżyjących już – przyjaciołach i bliskich… Po raz kolejny uświadomiłem sobie to, jak ogromną siłę może mieć nasza wyobraźnia i jak niezbędna jest ona do naszego funkcjonowania w rzeczywistym świecie.
Tak, jak ludzka kultura skazana jest na mit, tak życie wewnętrzne człowieka nie może się obejść bez iluzji, fantazji, marzenia, złudzenia… a ogólnie: bez wyobrażenia. Nie tyle dlatego, że (wbrew pozorom i naszemu przeświadczeniu) nie mamy bezpośredniego dostępu do rzeczywistości; nie tylko dlatego, że nasza jaźń jest produktem nieświadomości; nie tylko dlatego, iż rzeczywistego olśnienia – tego otwarcia przed nami Drzwi Percepcji na oścież – nie moglibyśmy znieść, ale przede wszystkim dlatego, że nasze myślenie i wyobraźnia nie są materialne, a ściślej: nie mogą być opisane w kategoriach materii. Podobnie zresztą jak sam człowiek, a co za tym idzie – nasze człowieczeństwo.
Przestrzeń duchowa, nawet jeśli oparta jest na materii, ma charakter niesubstancjalny, widmowy, nieuchwytny, może nawet mistyczny – rządzi się swoimi prawami i ma swoje wymagania. Wskutek tego nasze doświadczenie rzeczywistości nie jest – i nie może być – przejrzyste. Poruszamy się w świecie w dużej mierze wyobrażonym – nie tyle fikcyjnym i złudnym, co idealnym i zjawiskowym, posługując się przy tym hipostazami. Z naszymi niedoskonałymi zmysłami – i wielce ograniczoną percepcją –  mierzymy się z tym, co nazywamy rzeczywistością. W tym kontekście mój tekst jest nie tyle obroną fantazmatów, (których konotacja jest zazwyczaj negatywna) co przyznaniem, że nie można od nich uciec.
A jeśli bronię pewnego rodzaju fantazmatu, to jest to fantazmat rozumiany nie jako mamiący nas i prowadzący na manowce psychotyczny syf albo jakaś percepcyjna aberracja, lecz będący czymś, co pomaga nam radzić sobie z przytłaczającą nas niekiedy rzeczywistością – z dyktaturą bezlitosnych faktów. Wbudowany w naszą psychikę mechanizm przetrwania.

*  *  *

.

Fot. Stanisław Błaszczyna

„DYWIZJON 303” – ku pokrzepieniu serc

W ciągu ostatnich paru tygodni Chicago „nawiedzone” zostało przez dwa polskie filmy, które ściągnęły do kin bezprecedensową liczbę widzów, świadcząc przy okazji, że polonijna widownia jest ciałem na tyle pojemnym, że może z powodzeniem „wchłonąć” tak diametralnie odmienne filmy, jak „Kler” i „Dywizjon 303”.

.

Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. („Dywizjon 303”)

.
Moim zdaniem nie ma większego sensu porównywać ze sobą tych obrazów, już choćby z tego względu, że operują one na zupełnie różnych poziomach filmowej konwencji. Pierwszy jest bowiem bliskim pastiszowi, krytycznym i demaskatorskim spojrzeniem na instytucję Kościoła w Polsce i jego księży; drugi zaś – jakże podniosłą afirmacją polskiego patriotyzmu oraz wyniesieniem pod niebiosa (tutaj: dosłownie i w przenośni) naszych narodowych bohaterów z ich bezprzykładnym heroizmem, walecznością i poświęceniem.
Muszę się przyznać bez bicia, że „Kler” Smarzowskiego od razu trafił na moją listę „must see” (nie tyle przez jego skandalizującą otoczkę, co z powodu mojego zainteresowania każdym nowym filmem reżysera, którego twórczość cenię); zaś „Dywizjon 303. Historia prawdziwa” miałem sobie „odpuścić”, bo niespecjalnie czułem potrzebę obcowania z dziełem oferującym mi moc patriotycznych uniesień firmowanych przez twórców jednego z najgorszych filmów w dziejach polskiego kina, jakim był ekranowy bubel „Kac Wawa” tudzież wyreżyserowanym przez zupełnie nieznanego mi Chorwata (Denis Delic).
No cóż, po raz kolejny przekonałem się, że nie wszystko co mnie pociąga mi służy. Innymi słowy, nie zawsze jest tak, że to, co wpierw wydaje mi się dobre, jest w rzeczywistości lepsze od tego, co zrazu wydając mi się gorsze, w końcu okazuje się nie takie znów złe.
Lecz pisząc już poważniej i mniej zawile: ostatecznie na „Klerze” się męczyłem i denerwowałem, zaś „Dywizjon 303” oglądało mi się lekko, gładko i przyjemnie. Może działo się tak dlatego, że pierwszy film uważam za niebyt uczciwy, drugi zaś za wypełniony dobrą wolą? (zdając sobie przy tym sprawę, że uczciwość i dobra wola nie mogą być miernikiem wartości filmu). A żeby jeszcze bardziej się pogrążyć, to napiszę, że mimo iż uznaję, że obraz Smarzowskiego jest cięższy gatunkowo i jednak lepszy, jeśli chodzi o sztukę kina od patriotycznej widokówki Delica, to w mojej prywatnej hierarchii amatora kina stawiam „Kler” niżej, niż „Dywizjon 303” (coś podobnego zresztą przytrafiło mi się ostatnio z „Zimną wojną” i „Twarzą”, gdzie zaraz po obejrzeniu obu filmów napisałem, że jednak… „Szumowska górą”, co wynikało z tego, że przede wszystkim uważam się za widza, a dopiero później ewentualnie za krytyka.

       Prawdę mówiąc większość mankamentów filmu Delica dotarło do mnie dopiero po projekcji – i pewnie dlatego nie zepsuły mi one odbioru filmu w kinie. Choć zgrzytem była dla mnie sama końcówka filmu – jego ostatnie parę minut, tak sztuczne, przeładowane kliszą i pośpieszne, iż pomyślałem, że zmontowano je w ten sposób, by się zmieścić w czasie – i dlatego, że już kończył się budżet.
Moim zdaniem nieporozumieniem było wprowadzenie dwóch wątków miłosnych – i złożenie ich na barki jednej postaci (Zumbach) – przez co zginęły one w całym tym zgiełku i wypadły zupełnie nijako. Ponadto, film przez swoją ładność niemalże pocztówkową zatracił grozę i wyczyścił brud i smar prawdziwej wojny. Za dużo było picia i zabawy w pubie, za mało cierpienia wynikającego ze straty zabitych w boju przyjaciół. Za dużo szarmanckości, chojrakowania, zgrywy i pokazowej wręcz brawury, za mało znoju, tragedii, zmęczenia, zwątpienia, rutyny. Za dużo patosu i sloganów – za mało prozy i (jednak) realiów. Nie wiem, może to tylko sprawa gustu, a może jednak braku ewidencji czegoś bardziej dla tych czasów istotnego – tego, że za patriotycznym patosem były także ludzkie nieszczęścia: krew, pot, łzy i cierpienie? No i nie ma nic o upokorzeniu polskich lotników przez rząd Brytyjski, który nie chcąc narażać się Stalinowi, nie zaprosił Polaków na powojenną paradę zwycięstwa w Londynie.
Ale cieszę się z tego, że to co przed chwilą napisałem nie popsuło mi czasu spędzonego z „Dywizjonem 303” w kinie. Nie wiem, może przesiąknąłem atmosferą widowni, która kibicowała „naszym” i emanowała solidarnością z polskimi chłopakami bijącymi się tak wspaniale z „bandytami” (jak w filmie nazywa się niemieckie Messerschmitty). Mimo dość niskiego budżetu (nota bene śmiesznego w porównaniu z szeregową nawet produkcją hollywoodzką), film na ekranie prezentował się naprawdę świetnie (wliczając w to sceny walk powietrznych) – z niezłą, momentami bardzo dobrą, muzyką i zdjęciami. Aktorzy zagrali dobrze, a np. Adamczyk stworzył wyrazistą postać z charakterem, która mogła wzbudzić nie tylko emocje, ale i nadać filmowi większej polityczno-psychologicznej głębi.
Oczywiście, że film ma cechy propagandowej agitki, że jest skrojony pod gusta tzw. „szerokiej” widowni, szukającej w kinie przede wszystkim rozrywki – a przy okazji uwznioślającej się patriotycznie i plemiennie. Jego skomplikowanie myślowe nie jest zbyt zaawansowane – takie w sam raz, by „załapać” się na mentalność młodzieżowych wycieczek szkolnych do kina… etc.
Ale ja to wszystko „kupiłem”, w kinie się bawiłem, a nawet momentami wzruszyłem. Bo któż jest nieczuły na krzepienie serc, albo nie lubi happy endów… choćby nawet w hollywoodzkim wydaniu? Kto nie chce kibicować „naszym” i cieszyć się ich zwycięstwami? Wreszcie w kim z nas nie drzemie dziecko tudzież patriota?
Po raz kolejny okazało się, że ja również jestem tym wszystkim podszyty

*  *  *

.