LIST OD STEFANA CHWINA

.

W związku z wydawaniem moich książek zwróciłem się o opinię do prof. Stefana Chwina – cenionego przeze mnie pisarza, którego kilka dzieł przeczytałem kiedyś z wielkim zainteresowaniem, dając temu wyraz w recenzjach jakie im poświęciłem (vide: Dziennik dla dorosłych, Kartki z dziennika, Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni). Na odpowiedź czekałem długo ale w końcu ona do mnie dotarła. Poniżej przedstawiam list jaki otrzymałem od Pana Profesora, jak również moją odpowiedź.

greydot.

Stefan Chwin

Stefan Chwin

Szanowny Panie,
proszę wybaczyć, że odpowiadam dopiero teraz, ale bieżący rok był dla mnie rokiem trudnym, w którym nie wszystkie moje zamiary udało mi się zrealizować, a Pan przesłał mi do lektury bardzo obszerny materiał.

A teraz kilka uwag po lekturze pierwszej części:
Pana książka jest bardzo ciekawa jako świadectwo życia intelektualnego agnostyka, który jest w gruncie rzeczy człowiekiem religijnym i tylko chwilami wmawia sobie, że jest agnostykiem. I jeszcze na dodatek ma fobię na punkcie sekty ateistów… wyraźny zgryz na punkcie intelektualistów… absolutny brak krytycyzmu wobec Papieża z Wadowic… oraz pogardliwą wyniosłość wobec besserwisserów… Tak, to jest w Pana rozważaniach ciekawa, drażniąca, rozgrzewająca mieszanka jakości – także w sensie literackim, ale psuje ją Pan, kiedy chwilami ludzi dzisiejszych, o których Pan pisze, ma Pan za durniów i głupców „epoki konsumpcjonizmu”. Lepiej takich wypowiedzi unikać, bo nie przyciągają one czytelników.

Wiele jest w Pana książce rzeczy świetnych, które czytałem z wielkim zainteresowaniem, zdarzają się jednak też myśli banalne, z których radziłbym Panu zrezygnować w edycji książkowej. Na przykład:

„Jaką wartość może mieć słowo?
To zależy od tego, jaką ma ono treść, kto i w jakim momencie je wypowiada.
Słowa więc mogą ulatywać na wietrze, potrafią też zabić (nie tylko te, które są wyrokiem śmierci); słowo może uleczyć albo wpędzić w chorobę. Niektórzy pisarze sądzą, iż słowami mogą uderzać w ludzi”.

Generalnie rzecz biorąc, wszystko to prawda, tyle, że wiemy już o tym od dawna, więc chyba jednak nie warto tego przypominać raz jeszcze w prywatnych zapiskach.

Zdarza się w Pana tekstach, że już w punkcie wyjścia obezwładnia Pan swoich przeciwników, wygodnie ustawiając ich do uderzenia. Radzę Panu, niech Pan nie pisze o  „literatach” w ogóle i o ich myśleniu. Zamiast tego lepiej, żeby Pan napisał, co Pan sądzi o konkretnym literacie np. Dostojewskim czy Faulknerze i jego sposobie myślenia. Wtedy tekst będzie bardziej mięsisty… W podobny, ogólnikowy sposób pisze Pan o ateistach, chrześcijanach, komunistach itd… Tymczasem zamiast pisać o „materializmie” w ogóle, niech Pan napisze, co Pan myśli na przykład o konkretnym materializmie Holbacha czy La Mettrie’go. Bo samo pojęcie materializmu – wcale niejednolite – nikogo ani ziębi ani grzeje. Jako czytelników Pana zapisków obchodzi nas, co Pan myśli o konkretnych osobach z krwi i kości, które materializm wyznają – i to z nimi warto się zderzać własną myślą.

Podobnie rozmyślania o „słowie w ogóle”. Niech się Pan mierzy z konkretnymi opiniami konkretnych wielkich pisarzy, bo jeśli Pan pisze tylko o „słowie w ogóle”, to powstają rozrzedzone uogólnienia, które nie rozgrzewają uwagi czytelnika. Warto „dobierać się” do myśli i słów konkretnych osób, o których Pan pisze i to w taki sposób, by z tego wynikła uniwersalistyczna obserwacja, dotycząca nas wszystkich. Same uogólnienia, nawet rozbudowane, w dłuższym czytaniu nużą…

Wątpliwe w Pana pisaniu jest także „my”, w którego imieniu Pan pisze. Np. „musimy budować nasz świat”, „błąkamy się jak dzieci we mgle…” – „My”? To znaczy kto? Pięć miliardów ludzi? Naród polski? Nasze pokolenie? Europejczycy? Oczywiście najgorsze co się przytrafia rozmaitym pisarzom, to pisać o „człowieku współczesnym” albo o „człowieku Zachodu”. Bo ani jeden ani drugi nie istnieje. To wytwory dziennikarskiej wyobraźni, mające ułatwić pisanie. Lepiej już pisać np. o konkretnych ludziach, których Pan zna i pisarzach, których Pan czyta. Wtedy wiadomo, że Pana uwagi mają mocne zaczepienie we własnej obserwacji. Bo ogólna teoria kultury, którą Pan buduje w swoich zapiskach, składa się, niestety, w jakiejś części z opinii dość rozpowszechnionych wśród polskich inteligentów umiarkowanie konserwatywnych… „zaczęliśmy błądzić, jak te pijane dzieci we mgle, powodowani impulsami, odruchami i jakimś stadnym instynktem: kultura masowa, konsumpcjonizm”. Niby kto błądzi? Pan? Ja? Papież Franciszek? Prezydent Niemiec? Brad Pitt? Beata Szydło? „Człowiek współczesny”, który nie istnieje? „Stulecie kłamliwych ideologii i największych zbrodni ludzkości”, „doba rozpasanego postmodernizmu”, „W poezji, według mnie, bardzo ważne są autentyzm oraz szczerość” – wszystkie takie sformułowania, które pojawiają się w Pana pisaniu, to są banały, których powinien Pan unikać, nie dlatego, że są nieprawdziwe, tylko dlatego, że są nieciekawe. Niech Pan swoją książkę z tego oczyści.
Bo widzi Pan, kiedy Pan spiera się bezpośrednio np. z Kapuścińskim, to od razu Pana pisanie nabiera rumieńców… Ale kiedy Pan Sartre’a i Gombrowicza zbywa lekceważącym określeniem: „W sumie – perspektywy to mało sympatyczne”, to jednak czytelnik ma mocne poczucie niedosytu, bo oczekiwał czegoś więcej. Bo jak się już spierać z Sartre’em czy Gombrowiczem, to na całego, a nie rzucając mimochodem jakieś drobne uwagi.

Słabością Pana rozumowania jest z góry przyjęte założenie: unikam skrajności, wybieram złoty środek. Taki wybór drogi pisania, nawet jeśli słuszny, powinien dla czytelnika wynikać niespodziewanie np. z zaskakującej linii rozumowania, a nie z ogólnej etycznej zasady umiarkowania, do której jest Pan wyraźnie przywiązany.
Ale kiedy Pan pisze konkretnie o Kunderze, to od razu lektura przyśpiesza. Radziłbym Panu wykasować z Pana zapisków przynajmniej część uogólnień na temat ludzkości, kosmosu, świata, słowa itd., bo jest w nich Pan dzieckiem swojego czasu i środowiska, to znaczy przestaje być Pan indywidualnością, a staje się reprezentantem powszechnych opinii. Warto byłoby wyjść trochę poza… może wbrew… może pod prąd… może inaczej… Kiedy jednak Pan twierdzi, że Kundera nie zna ironii, żartu, kpiny, a nawet nie ma bezczelnego poczucia humoru, to już lekka przesada…

W uogólnieniach aforystycznych jest Pan statyczny, przeźroczysty jak ze szkła i zupełnie niewidoczny jako konkretna, pisząca osoba z krwi i kości, ale kiedy Pan spiera się wprost z np. Cioranem, to czytelnik zaczyna w Panu widzieć interesującą osobę – i o to właśnie chodzi. Przeźroczystość podmiotu w zapiskach autobiograficznych to nie jest zaleta. Po prostu czytając, chcemy widzieć całościowy obraz człowieka, który w naszej obecności zapisuje swoje myśli. Kiedy Pan osobiście zmaga się z Cioranem i pokazuje Pan, że nie wie Pan, jak sobie z nim poradzić – to jest ciekawe. Ale tutaj pojawia się niebezpieczeństwo –  Pana fragment o Cioranie mocno zalatuje Gombrowiczem z „Dzienników”, co zaletą już być przestaje.

Irytują też trochę aforyzmy, które czasem brzmią jak puste obietnice. Jeśli Pan pisze: „Są sprawy, w które lepiej Boga nie mieszać” – to czytelnik chce wiedzieć, jakie to niby są konkretnie sprawy. A Pan pozostaje przy poetyce insynuacji, którą czytelnik nie za bardzo może się pożywić. Tak zdarza się u Pana co jakiś czas. Np. w jakimś fragmencie stwierdza Pan, że Nietzsche „pisał też wierutne bzdury”. Jest to pusta, negatywna ocena, bo przecież dużo ciekawsze byłoby, gdyby Pan pokazał w pismach Nietzschego konkretną „wierutną bzdurę” i jaką to własną mądrość chce jej Pan przeciwstawić. A już prawdziwym wyczynem byłoby znaleźć jakąś konkretną „bzdurę” w  jego pismach, o której nikt dotąd przed Panem nie pisał! Bo o to chodzi w polemicznym notatniku myśli, żeby dostrzec coś, czego inni nie dostrzegli. Same stwierdzenie, że on nie stworzył żadnego systemu, to jest ogólnik tyle razy powtarzany, że nie warto go powtarzać. Albo sformułowanie: „potworność wyklucza mądrość”. A niby dlaczego ma wykluczać? Powinien Pan dać jakiś soczysty przykład takiej potworności, wtedy byłoby ciekawiej. Cały zresztą osąd Nietzschego – mocno lekceważący – nie jest u Pana oparty na przykładach konkretnych fragmentów z jego pism, tylko na tzw. ogólnikowej opinii. Kiedy jednak sprowadza Pan refleksję Nietzschego nad chrześcijaństwem do „klinicznego, zaślepionego pieniactwa” – nie wygląda to interesująco, bo znowu to są puste potępienia zamiast konkretów…

Wydaje się też, że Pana umiarkowany konserwatyzm i dyskretna antyoświeceniowość trochę krępują swobodę pisania. Oskarża Pan bezbożników o potworności Rewolucji, ale bierze Pan wodę w usta, kiedy należałoby coś powiedzieć o potwornościach choćby Inkwizycji, która była paroksyzmem najgłębiej bogobojnej religijności. Zresztą nie da się wybronić ani Oświecenia ani Religii przed oskarżeniami o zbrodniczość, bo fanatyzm religijny jest równie okropny jak fanatyzm postępowo-ateistyczny. A Pan próbuje zwalić winę na polityczne nadużycia religii – wmawiając sobie, że Inkwizycja to nie było prawdziwe chrześcijaństwo, tylko  „błędy i wypaczenia” chrześcijaństwa, tak jak to Chruszczow mówił o stalinizmie, że to niby były „błędy i wypaczenia” prawdziwego marksizmu. To wygląda, niestety, w Pana książce na konserwatywne wykręty umiarkowanego agnostyka. Z pewnością w prywatnych zapiskach takie rzeczy są dopuszczalne, bo jakoś one uwyraźniają Pana jako pisarską osobowość, chociaż budzą elementarny sprzeciw, bo mogą być odebrane jako intelektualne ułatwienia, podobnie jak stereotypowe określenia w rodzaju „nieprzejednani wrogowie religii”.

Poza tym radzę Panu, niech Pan częściej używa w swoich zapiskach słowa „ja”. Radziłbym, żeby Pan pokazał dokładnie w swoim  pisaniu, jak się np. Pan kłóci z M. To by uczłowieczyłoby Pana nadmiernie mózgową czasem narrację.

Problemem Pana książki jest kompozycja. Chwilami miałem wrażenie, że trudno uchwycić porządek układu setek oderwanych od siebie fragmentów. Czy nie lepiej by było, gdyby Pan to pogrupował w jakieś rozdziały, podrozdziały, części i dał tytuły orientujące czytelnika? Albo wpisał w jakąś quasi-fabułę z Panem w roli głównej? Teraz to wszystko trochę się rozsypuje. Nagłe przeskoki z tematu na temat…

Druga część tego, co Pan mi przesłał, jest zbiorem recenzji, w których Pan występuje jako osoba prywatna, oceniająca różne książki. Pana oceny jednak mają dość często charakter moralnego osądu, trochę się więc z literaturą rozmijają. Poza tym często stosuje Pan dość nieskomplikowane kryterium życiowego prawdopodobieństwa, jakby w literaturze chodziło wyłącznie o tego rodzaju prawdopodobieństwo. Ani Hamlet, ani Don Kichot, ani Józef K. z powieści Kafki nie są postaciami prawdopodobnymi w sensie życiowym. Nigdy Pan kogoś takiego nie spotka na ulicy. Ale w recenzji mojej książki o samobójstwie kpi Pan sobie np. z Kiryłłowa czy bohatera Mdłości Sartre’a, że są to postacie wydumane. Jest to słaby argument. Bo jak się zajmujemy literaturą to musimy pamiętać, że to są wielkie kreacje literackie. I te wykreowane postacie mnie fascynują nie dlatego, że mają ochotę sobie odebrać życie, jak Pan sugeruje, tylko dlatego, że one zostały świetnie wymyślone przez pisarzy pod względem filozoficzno-literackim. Ani Pan, ani ja, nie umielibyśmy wymyślić takich osób, a Dostojewski i Sartre potrafili  – więc chwała im za to, nawet jeśli stworzyli postacie samobójców, a nie jakichś entuzjastów życia. Literaturę mierzy się innymi miarami niż życie.

Ostatnia część Pana tekstów – czyli internetowe dialogi – jest bardzo ciekawa, chociaż biegnie linią kapryśnych skojarzeń. Ale wywiady, które Pan chce publikować teraz, robił Pan dobre, bo umiał Pan stawiać swoich rozmówców w kłopotliwych sytuacjach, w których oni musieli się odsłonić, albo zrezygnować z rozmowy.

Proponuję więc – o ile nie jest już za późno – taką zapowiedź na skrzydełko pierwszej części:

Bohaterem tej książki jest żywa, ruchliwa myśl, która nie cofa się przed stawianiem ryzykownych pytań – i dlatego jest interesująca. Choć wiele tez prowokuje tu do sprzeciwu, mamy do czynienia z ważnym sporem między materialistyczną kulturą konsumpcjonizmu a kulturą duchowości, który wciąż pozostaje nierozstrzygnięty… Ten intrygujący autoportret życia duchowego polskiego inteligenta naszego czasu z pewnością zasługuje na uważną lekturę.

Z wyrazami szacunku
Stefan Chwin

*  *  *

Stanisław Błaszczyna

Szanowny Panie Profesorze,
przepraszam, że dopiero teraz odpisuję na Pana list, ale – zważywszy na poczynione w nim konkretne uwagi i ich wagę – nie chciałem robić tego zdawkowo, a moc zajęć wszelakich i obowiązków, jakim musiałem podołać ostatnio, skutecznie moją odpowiedź opóźniły.

Przede wszystkim wdzięczny jestem Panu za czas jaki poświęcił Pan na lekturę moich tekstów oraz za cenne rady i opnie, jakimi mnie Pan zaszczycił. Dały mi one wiele do myślenia, ale też wzbudziły potrzebę czegoś w rodzaju polemiki, czemu chciałbym dać wyraz niniejszym listem. Mam nadzieję, że nie poczyta mi to Pan jako brak szacunku, a wręcz przeciwnie – jako dowód tego, że poniekąd się nimi przejąłem i potraktowałem poważnie.

Niestety, Pana odpowiedź dotarła do mnie zbyt późno, by dokonać w wydawanej książce jakichś gruntownych zmian, choć w międzyczasie – w korekcie – sporo błędów zostało wyłapanych i poprawionych. W sumie materiał okazał się zbyt obszerny, by wydać go w jednej książce więc razem z wydawcą postanowiliśmy go umieścić w dwóch tomach.
Radził mi Pan w liście, by „wyczyścić” książkę z pewnych wątpliwej jakości fragmentów, ale to wymagałoby jednak sporo dodatkowego czasu – a przede wszystkim: musiałby to zrobić ktoś inny niż ja; ktoś kto podszedłby do tych tekstów z pewnym krytycyzmem, ale i z wyczuciem ich charakteru, problematyki i „poetyki”. Ja chyba z czasem zatraciłem dystans do tego, co napisałem, więc trudno byłoby mi to zrobić samemu. A przecież zdaję sobie sprawę z tego, że „wyrzucenie”, dajmy na to ok. 10 – 15% materiału, wyszłoby tylko książce na dobre. A tak, pozostaje mi nadzieja, że w ostatecznym wydaniu znajdzie się jak najmniej kompromitujących mnie rzeczy.

Teraz chciałbym odnieść się do konkretnych Pana uwag, opinii i zarzutów – bo tak chyba mogę traktować niektóre ustępy (Muszę się przyznać, że zapoznając się z nimi, czułem się niekiedy jak besztany nieco student).
Tak więc – ad rem.

Czy w rzeczywistości jestem człowiekiem religijnym, który wmawia sobie to, że jest agnostykiem? Nie wiem. To prawda – odczuwam swego rodzaju metafizyczną tęsknotę za jakimś Wyższym Sensem. Intuicja (ale też i rozum) mówi mi, że istnieje jednak jakiś wyższy Byt, Siła Nadrzędna – że wszyscy jesteśmy częścią jakiegoś niepojętego przez nas Planu; zaś uczciwość intelektualna, ontologiczna i epistemologiczna (którą chcę zachować) sprawia, że jestem jednak jednocześnie człowiekiem sceptycznym i wątpiącym. Stąd ten agnostycyzm. Ale ja go sobie nie wmawiam – raczej bardziej się przed nim chronię, a mimo to, on zawsze mi jakoś w moim racjonalizmie wychodzi na wierzch i daje o sobie znać.
Koniec końców nie jestem przywiązany do konkretnej religijnej instytucji, jak również – już od dziecka – miałem wielkie opory, by poddawać się gremialnym rytuałom i religijnej ceremonialności.
Zawsze jednak czułem się chrześcijaninem.

Nie wydaje mi się, abym miał fobię na punkcie ateistów. Odczuwam jednak zdecydowaną niechęć wobec tzw. „wojującego” ateizmu, który na dodatek poniża ludzi religijnych, często z nich szydzi – gardząc nimi i ich potrzebą wiary.
Intelektualistom już nie dowierzam. Kiedyś byli moimi idolami ale z czasem uświadomiłem sobie to, że cierpią na takie same przypadłości jak ludzie „zwykli” (czyli: przede wszystkim mogą się mylić), choć uzurpują sobie (zazwyczaj) prawo do besserwisserstwa – no i, dzięki swojej sile perswazji, mogą poczynić w świecie więcej szkód, niż ludzie, którzy nie występują pod sztandarem intelektualizmu, wynosząc się ponad innych, uważając, że wszystko wiedzą najlepiej.
Wobec papieża z Wadowic nie jestem – jak mi Pan zarzuca – „absolutnie” bezkrytyczny, ale to prawda, że bardzo tego Człowieka szanuję i poważam (jest w tym nawet pewna doza miłości). Uważam, że rzadko który człowiek w historii ludzkiej cywilizacji, emanował (w moim pojęciu) Dobrem na taką skalę i o takim zasięgu, jak właśnie Jan Paweł II. Jego „konkurentem” pod tym względem jest chyba tylko sam Jezus Chrystus (można się z tego co napisałem śmiać, ale tak właśnie sądzę).

Czy mam ludzi dzisiejszych za durniów?
Tę kwestię można odnieść szerzej do opinii jaką mam o gatunku Homo sapiens en masse (do którego sam przecież się zaliczam) i zdaję sobie sprawę, że jeśli odpowiedź na to pytanie będzie twierdząca, to będzie to jednoznaczne z przyznaniem się do mizantropii.
Otóż mizantropem jestem czasami. Ale odnosi się to nie tyle do samych ludzi, co do pewnych ludzkich zachowań.
Bowiem któż z nas nie dziwił się – choćby tylko czasami – bezmiarem oceanu ludzkiej głupoty, jaki wylewa(ł) się niekiedy z pustych czerepów osobników Homo sapiens? Niestety, wydaje mi się, że głupota jest dla człowieka czymś przyrodzonym (oczywiście zdaję sobie z tego sprawę, że sam nie jestem wolny od głupoty – żaden człowiek nie jest).
Nie chcę tutaj – mówiąc o głupocie (a zarazem potworności) naszego gatunku – wytaczać najcięższych armat, wytykając mu (nam) takie występy cywilizacyjne, jak I i II wojna światowa, gułagi, obozy masowej zagłady, krematoria…

A jeśli chodzi o współczesność?
Czy naprawdę nie widzi Pan głupoty i pustoty niektórych zachować społecznych – jak np. właśnie gremialnej uległości wobec komercyjnej perswazji i oddawaniu się konsumpcyjnej orgii? (te zakupy milionów rzeczy, które tak naprawdę nie są nikomu do niczego potrzebne). Albo bezkrytycznego poddawania się politycznej indoktrynacji i manipulacjom wszelkiej maści (nie tylko politycznych) cwaniaków? Powszechnej podatności na medialne ogłupianie? Brania pozorów za prawdę?
A zachowanie się człowieka w przestrzeni wirtualnej? Zapewne zna Pan oświadczenie Lema, że nie wiedział on, iż na świecie jest tylu idiotów, dopóki nie poznał Internetu.
Kto nigdy nie był przeświadczony o bezmiarze ludzkiej głupoty, niech pierwszy rzuci kamieniem.

Ale ja przecież człowieka bronię. Zawsze byłem po stronie ofiar – ludzi represjonowanych, wykorzystywanych, krzywdzonych, zabijanych, męczonych…
Sprzeciwiam się traktowaniu ludzi jak „masy”. Nie wywyższam się ponad innych, nie uważam się za kogoś lepszego i mądrzejszego. Sądzę również, że intelekt (czy też sprawność mentalna) nie jest najważniejszym wyznacznikiem wartości człowieka.
Koniec końców uważam się za humanistę. Myślę, że niejednokrotnie dałem temu wyraz w tym, co piszę.

Wytyka mi Pan również myśli banalne, dając tego przykład w tym, co napisałem o słowie.
Gotów jestem się z Panem Profesorem zgodzić – wiele z rzeczy, które napisałem, może się wydać banalnymi, może nawet naiwnymi. Skupmy się jednak tutaj na tym, czemu poświęca Pan w swoim liście najwięcej miejsca. A jest to właśnie słowo i literatura.
Otóż wiele moich wątpliwości i rozterek – jeśli chodzi o wartość i jakość mojego pisania – brało się właśnie z braku wiary w moją literacką sprawność, ze świadomości niedostatków oraz luk w mojej wiedzy i tzw. „wykształceniu”.
Jest Pan uniwersyteckim wykładowcą literatury, ma Pan kanon literacki w małym paluszku, studenci (a zwłaszcza studentki) są wpatrzeni (wpatrzone) w Pana jak w obrazek… Gdzież mi się z Panem równać. Pewnie na bezczelność zakrawa już to, że ośmielam się z Panem polemizować.
Ale proszę zważyć na to, że (biorąc pod uwagę powyższy kontekst) to, co wydaje się banałem Panu, większości czytelnikom banałem wcale się wydawać nie musi. (Podobnie: to co jest już banałem dla Pana, dla mnie może być dopiero odkryciem.)
Poza tym – wiem, że nie można tego traktować jako moje usprawiedliwienie – proszę także wziąć pod uwagę to, że ja nie posiadam formalnego wykształcenia „humanistycznego” – nie studiowałem literatury, filologii, historii, dziennikarstwa… Studiowałem metalurgię na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, a w liceum zapisano mnie (wbrew mojej woli zresztą) do klasy matematyczno-fizycznej.
Lecz jeszcze raz podkreślam: mam świadomość, że nie może to stanowić usprawiedliwienia moich ewentualnych braków, błędów – i dyletanctwa (ja zresztą uważam, że każdy człowiek jest – w większości dziedzin – dyletantem).

Pisze Pan, że za często używam słowa „my”, natomiast zbyt rzadko „ja”.
No bo niby kto to są ci „my”?
Otóż pisząc „my” chcę zaznaczyć to, że jakieś zjawisko występuje dość powszechnie, że w jakiś sposób oddaje pewną widoczną i znaczącą tendencję (kulturową, społeczną, cywilizacyjną…). Wiem, że jest to skażone błędem uogólnienia i zapewne lepiej byłoby, gdybym zamiast tego używał bardziej poprawnej formy bezosobowej.
Zaś używania (nadużywania) „ja” unikam świadomie – dość często zdarza mi się np. wykreślać słowo „ja”, by nie za bardzo rozpychać się ze swoim Ego. Ze mnie żaden Gombrowicz, żeby pisać tak, jak on: „Poniedziałek – ja, wtorek – ja, środa – ja, czwartek – ja.” Jemu ta bufonada uchodzi na sucho, mnie by poniekąd było za nią wstyd.
Ale rozumiem Pańską sugestię: radzi mi Pan wypowiadać się bardziej „osobiście”, konkretnie, osobniczo, indywidualistycznie… Wtedy nie będę tak „przezroczysty” i dla czytelnika nieuchwytny, bo niewidoczny. Jest to rada słuszna.

Uważa Pan, że słabością mojego rozumowania jest z góry przyjęte założenie: unikam skrajności, wybieram złoty środek. Coś w tym jest, bo ja rzeczywiście uważam „etyczną zasadę umiarkowania” – jak ją Pan nazywa – za mądrą, a tym samym za wartą uwagi i (przynajmniej) próby aplikacji we własnym życiu. Z tym, że ja dość często (zwłaszcza kiedy byłem młody) ulegałem właśnie skrajnościom i mijałem się zupełnie z jakimkolwiek złotym środkiem. Za co oczywiście płaciłem swoim zdrowiem fizycznym i psychicznym. W pewnym momencie mojego życia poszukiwanie umiaru (i znalezienie go) stało się wręcz warunkiem mojego przetrwania – zachowania, a nie utraty „zmysłów”.
Mój stosunek do tego zawarłem po części w eseju o poetach przeklętych. Zaś z miotaniem się między skrajnościami (ascetyzm – hedonizm, eksces – umiarkowanie, duchowość – materializm, być – mieć) starałem się rozprawić pisząc o książce Hessego Siddhartha.
Ale zdecydowanie zgadzam się z tym, że umiar i powściągliwość niekoniecznie wychodzi literaturze na dobre – że stosowanie tego w pisaniu zwykle sprawia, iż to pisanie jest blade, miałkie, mdłe i nijakie. Wiec mimo wszystko staram się tego unikać, czasem nawet uciekając się do prowokacji (co się mi pewnie udaje, skoro sam Pan Profesor zauważył, że w mojej książce zawarta jest „ciekawa, drażniąca, rozgrzewająca mieszanka jakości”). I nie sądzę, że jestem jak ta rybka, która płynie z prądem, bo chyba często wypowiadam się „pod włos”, staję okoniem tudzież idę „pod prąd” obiegowym opiniom. Zawsze (przez to?) odczuwałem swoją „inność”.
Nie czuję jednak, że mój „umiarkowany konserwatyzm” czy „dyskretna antyoświeceniowość” krępuje moją swobodę pisania. Może tylko nadaje jej pewnego charakteru – bo ja naprawdę piszę to, co chcę.

Przywołuje Pan moje nawiązania do Sartre’a, Dostojewskiego, Kundery, Ciorana, Nietzschego… ale jednak nie jest Pan konsekwentny, bo z jednej strony zarzuca mi Pan, że moje sądy o nich są w swoim nietrafieniu (zarzutach?) zbyt daleko posunięte, z drugiej zaś – chwali mnie Pan za to, że kiedy się z nimi spieram (ewentualnie coś im tam wytykam) to od razu moje pisanie „nabiera rumieńców”.
Proszę zważyć na to, że charakter moich zapisków (ich forma) wyklucza jednak jakieś kompleksowe analizy twórczości tych pisarzy/filozofów. Często więc są to wtręty, czynione mimochodem uwagi, zaznaczenia, wskazania… Kiedy piszę, że Nietzsche czasem pisał bzdury, to nie są to czcze wymysły, tylko moje myśli i odczucia jakich doznawałem czytając niektóre jego rzeczy (proszę mi wierzyć, że cytatów – i argumentów – by mi tu nie brakło). Nota bene, to właśnie dlatego niektóre idee (wymysły) Nietzschego nie są brane dzisiaj na poważnie – podobnie jak rozległe obszary jego filozofii, które bardziej uważane są za literaturę, niż za asumpt do uznania ich za jakiś spójny filozoficzny system.
Zdecydowanie zaprzeczam, jakoby mój osąd Nietzschego był – jak Pan to nazwał – „mocno lekceważący”. Już sama uwaga, jaką poświęciłem Nietzschemu w swoim życiu, temu przeczy. Gdybym lekceważył wszystko, co on napisał, to nigdy by on w mojej świadomości nie zajął takiego miejsca, jakie tam ma. Podobnie jest z Cioranem, czy z Dostojewskim.
A tak à propos nietzscheańskiego postulatu wytępienia gorszych ludzi i zastosowania cywilizacyjnego suprematyzmu Nadludzi: jestem jednak przekonany o tym, że potworność wyklucza mądrość. Historia ludzkości świadczy o tym, że wszelkie potworności jakie ludzie sobie wzajem aplikowali, zawsze uderzały w nich rykoszetem, ujawniając przy tym zwykle ich bezdenną głupotę – o okrucieństwie i etycznym skandalu nie wspominając.

To nieprawda, że „zbywam” Sartre’a i Gombrowicza „lekceważącym określeniem”, które Pan przytacza cytując moje zdanie: „W sumie – perspektywy to mało sympatyczne”. Należy wziąć pod uwagę kontekst, w jakim to zostało napisane. Odnosiło się bowiem do pewnego konstruktu myślowego i światopoglądowego, jaki oni stworzyli (wyłożyli w swoich książkach) – do ich fikcyjnych bohaterów i tez – a nie do nich samych. Nadmieniam, że jest to przecież stwierdzenie oczywistości, bo czyż to, co oni pisali, było sympatyczne?
Podobnie: ja nigdzie nie pisałem, że Kundera „nie zna ironii, żartu, kpiny”. Jeśli zasugerowałem coś podobnego, to odnosiło się to konkretnie do jego Nieznośnej lekkości bytu, która moim zdaniem jest mistrzostwem świata w konkurencji pt. „smętny pesymizm”. Tam wszystko jęczy a cała rzeczywistość skrzeczy. Żartu – tudzież humoru – nie ma tam za grosz. Na szczęście, w innych książkach Kundery jest już inaczej.

Czy literaturę mierzy się innymi miarami, niż życie?
To zależy jaką literaturę.
Oczywiste jest to, że kiedy mierzymy Władcę pierścieni Tolkiena, Harry’ego Pottera Rowling, fantazje Le Guin lub Sapkowskiego, czy też Opowieści z Narnii Lewisa, to trudno do tego przykładać werystyczne miarki (choć i tam musi przecież obowiązywać jakaś logika i psychologiczna przynajmniej wiarygodność). Jednakże, kiedy autor – pod pretekstem fabuły i postaci przez siebie wymyślonych – przemyca do naszej świadomości zasadnicze tezy (filozofię) swojego postrzegania (jak najbardziej rzeczywistego już) świata, to zasadne jest moim zdaniem pytanie o to, czy są to postaci „życiowo prawdopodobne”. Bo jeśli takie nie są, to przenosimy się do świata fikcji i na pole jakichś ludycznych fantazji, którymi niezupełnie musimy się przejmować w naszym konkretnym życiu, zważywszy na ich „odlotowe” nieprawdopodobieństwo właśnie.

Natomiast słusznie Pan zauważył, że niekiedy to co piszę (recenzując np. film czy książkę) ma charakter moralnego osądu. Sam się na tym łapię. Ale to wynika z tego, że ja rzeczywiście – podskórnie, czy też raczej podkorowo – sadzę, że każda wielka literatura (a i ta mniejsza też) jest w swojej istocie (bardziej lub mniej ukrytym) moralitetem. (Czy może Pan temu z czystym sumieniem zaprzeczyć?)

Inny problem (dość chyba istotny): czy rzeczywiście wmawiam sobie to, że takie rzeczy jak np. Inkwizycja to nie było prawdziwe chrześcijaństwo, (podobnie jak np. stalinizm – czystki i gułagi, które były „błędami” i „wypaczeniami” prawdziwego marksizmu).
To zestawienie rzeczywiście jest kłopotliwe, niemniej jednak uważam, że zbrodnie jakie popełniał Kościół – jak również niektórzy jego „wyznawcy” – były zaprzeczeniem przesłania i nauk Jezusa z Nazaretu, a tym samym z prawdziwym „duchem” i ideą (etyczną obligacją) chrześcijaństwa niewiele miały wspólnego. To właśnie dlatego użyłem określenia chrześcijanie „nominalni” (czyli tylko „tak zwani”), którzy niejako uzurpowali sobie tę nazwę, pod sztandarem chrześcijaństwa dopuszczając się wszelkiej niegodziwości – często potworności właśnie.
Lecz zdaję tu sobie sprawę z pewnej słabości mojej argumentacji, bo przecież istotność nominalna też jest rzeczywista, może nawet definicyjna.

Jak Pan zapewne się zorientował, nie jest to książka typowa. W związku z tym nietypowa jest również jej kompozycja. Zapiski to siłą rzeczy miszmasz – kalejdoskop przeróżnych tematów, ale też i form. Mimo wszystko starałem się, aby to nie był bigos i w jakiś sposób chciałem uporządkować te notatki, tworząc coś w rodzaju sekwencji tematycznych (np. „ciąg” zapisków z podróży, dotyczących kina, sztuki, natury, Ameryki, miłości, przemocy, narcyzmu, Nietzschego… etc.) To była taka próba opanowania żywiołu – ujęcia chaosu w pewne ryzy i na swój sposób zsynchronizowane formy. Zdaję sobie sprawę, że trudno będzie czytać Zapiski tzw. „jednym cięgiem”. I one tak wcale czytane być nie muszą, tym bardziej, że często są one „gęste” jeśli chodzi o sens i znaczenie – wymagają jednak uwagi i czasu na ich przetrawienie. Można wiec do nich podchodzić „na wyrywki”. Bardziej koherentne formalnie są natomiast części na jakie został podzielony tom drugi: Artykuły, Lektury, Rozmowy… znalazła się tam nawet wkładka zawierająca moje próby – nazwijmy to – „poetyckie”. Wprawdzie tematyka tych tekstów jest bardzo różnorodna, to jednak łączą ją wątki, które przewijają się – w formie bardziej lapidarnej i esencjonalnej – w stanowiących tom pierwszy Zapiskach. Zaś jeśli chodzi o narrację czy fabułę, to nigdy nie czułem się w tym mocny (nigdy zresztą tej formy nie próbowałem). Lepiej mi chyba wychodzi relacjonowanie historii, niż ich wymyślanie.

Kończąc ten mój elaborat, chciałbym jeszcze raz podziękować Panu za czas i uwagę poświęconą mojemu pisaniu, jak również za wszystkie uwagi, które były dla mnie czymś wielce inspirującym, pouczającym i cennym.

Z poważaniem,
Stanisław Błaszczyna

*  *  *

.

Komentarze 42 to “LIST OD STEFANA CHWINA”

  1. Alicja Says:

    Oba listy interesujące, warto je przeczytać nawet jeśli nie zna się „Zapisków”.

  2. Agnieszka Says:

    Gratuluję polemik. Dwa świetne literackie teksty.

    Jedyne co nie przypadło mi do gustu, to pochlebstwo – wpatrzone w Pana Profesora studentki :-)

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      To dobrze kiedy list (zwłaszcza dzisiaj, kiedy już listów nikt właściwie nie pisze) jest kojarzony z literaturą, bo to oznacza że może mieć literacką wartość. Jeśli sądzisz, że tak właśnie jest z moim listem/odpowiedzią do Chwina, to cieszy.

      A z tymi studentkami to był bardziej żart niż pochlebstwo ;)

      Tak mi się skojarzyło, bo:
      – po pierwsze: znałem jedną ze studentek Chwina
      – po drugie: sam Chwin – i to chyba niejeden raz – stwierdzał, że on nie ma czytelników, ale czytelniczki ;). Na potwierdzenie fragment jednej z jego wypowiedzi: „Literaturę piękną czytają u nas prawie wyłącznie kobiety. W innych krajach jest zresztą tak samo. Po jednej więc stronie jest pisarz-mężczyzna, a po drugiej prawie same kobiety, bo prawie tylko one czytają wiersze i powieści. Jak pisarz-mężczyzna wpływa na dusze kobiet, jest to sprawa dość delikatna i do opisania trudna. Jeden z młodych poetów przekonywał mnie niedawno, że jedynym uczciwym celem wpływania przez pisarza na kobiecą duszę jest jej uwiedzenie przy pomocy słów. Podobnie zresztą myślał młody Byron.”
      – po trzecie: dość wymowna w tym kontekście jest okładka jednej z książek pisarza:

      https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2018/07/chwindziennik1.jpg

  3. Grażyna Says:

    Świetna polemika, tego mi brakowało.
    Przyjemnie poczytać i zastanowić się nad pewnymi rzeczami. Hm…

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Podobno od przybytku głowa nie boli, a od myślenia tak. Nic dziwnego, że wielu ludzi woli mieć, niż być ;)
      A przecież to, że się ma, nie wyklucza tego, że się jest.
      Zawsze jednak – bez względu na to czy się ma, czy nie ma – warto się zastanowić nad pewnymi rzeczami – wyciszyć, poddać refleksji… To pogłębia nasze „bycie”.

  4. Beata Says:

    Przede wszystkim doceniam, że zamieściłeś cały list od S.Chwina, gdzie pojawiły się obok aprobaty, słowa pouczenia, wskazówki. Przecież mogłeś podzielić się z nami tylko zapowiedzią Chwina na skrzydełko, notabene zachęcającą do lektury.
    Staś, podczytuję Cię od wielu lat i cieszę się, że odważyłeś się na wydanie swoich wewnętrznych rozważań, polemik, spostrzeżeń. Na pewno nie można przejść obojętnie obok Twoich „słów”.
    Pozdrawiam

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Nie mogłem przecież inaczej. Jak by to wyglądało, gdybym usunął niewygodne dla mnie słowa Profesora, a zostawił tylko Jego pochwały i aprobatę? (Co innego ze skrzydełkiem, bo tam się zamieszcza tylko same pozytywy ;) )
      Tak więc nie zmieniłem ani słowa w tym liście. Tym bardziej, że odpowiadam na zarzuty, tłumaczę się, polemizuję… Co innego, gdybym tego nie mógł zrobić – byłoby to wtedy czymś jednostronnym.

      Masz rację, to jednak wymagało odwagi, by wydać zwłaszcza Zapiski, które czasami dotykają sfery wręcz intymnej, a poza tym (sam sobie zdaję z tego sprawę) są też różnej jakości (nie tylko dlatego, że pochodzą z różnych okresów mojego życia). Naprawdę miałem wątpliwości, ale inni je jakoś rozwiali ;)
      Szkoda, że nie było już czasu – ani warunków – by usunąć z Zapisków jakieś 10 – 15% tekstów. bo niewątpliwie cała książka by na tym zyskała.
      Cieszą mnie jednak dobre o niej opinie, które do mnie docierają.

      • Beata Says:

        Masz łatwość pisania, spostrzegawczość, dobre oko do zdarzeń i ludzi, co przejawia się nie tylko na stronach zeszytu, ale i w obiektywie :)
        Zadajesz pytania i starasz się na nie odpowiadać, po prostu empatycznie wchodząc w buty tłumu, może stąd to My.

        Generalnie postawiłeś sobie fajny cel, bo warto się dzielić rozważaniami nad kondycją świata dziś!
        To jest po prostu Twój punkt widzenia i niech czytelnicy pomyślą czytając „obserwatora”.
        Oczywiście, że gdyby korespondencja przebiegała na czas wiele byś zmienił za radą profesora, ale… pozostało Twoje i pozwól sobie na radość.
        Najlepszego !!!

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Dziękuję Panie Profesorze. Trochę mnie prof. Chwin połajał, ale coś takiego (konstruktywna krytyka) może wyjść tylko człowiekowi na dobre. Tym bardziej, że jego uwagi, rady i opinie podyktowane były – jak mniemam – dobrą wolą.

  5. Ela Says:

    No fakt, połajał, ale nie trochę, a solidnie 😁
    Przyznam się, że nie ze wszystkim z Panem Chwinem się zgadzam, ale skoro coś mówi taki autorytet, to zwątpiłam w możliwości własnych szarych komórek i trochę musiałam przez Niego pogłówkować.
    Rozbawił mnie fakt, że w niektórych poruszonych przez Niego wątkach polemizowałam z Nim, mimo że wcześniej miewałam podobne odczucia – cóż, przyjaciel rzecz święta

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Jeżeli się nie zgadzałaś z Chwinem, to przecież to, że jest on dla Ciebie autorytetem nie zmieni Twojego odczucia. Może co najwyżej Twoje mniemanie zrewidować ;)

      Swoją drogą to ciekaw jestem, w czym się nie zgadzałaś – no i co wyszło z Twojego (jak sama piszesz) „główkowania”? ;)

      No a przy tym piszesz, że wcześniej miałaś podobne odczucia (rozumiem, że chodzi tu jednak o zarzuty wobec tego, co można znaleźć w „Zapiskach”).
      Interesujące…

      • Ela Says:

        Nie zmieni, ale może zrewidować 🤔 – to chyba Staszku dzisiaj nie na moją głowę, ale cóż, jak sama siebie znam będę teraz drążyć kosztem snu :)

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Mam nadzieję, że się jakoś podzielisz tym swoim „drążeniem”. Nie jest jeszcze przecież tak późno

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Pewnie pojmuję to błędnie, ale według mnie rewizja wcale nie musi pociągać za sobą zmiany (bo jest ponownym spojrzeniem na coś), choć najczęściej jednak coś tam zmienia, a samo to słowo/pojęcie rzeczywiście utożsamia się zwykle ze zmianą ;)

  6. Agnieszka Zakrzewicz Says:

    Wybacz, nie śledziłam całej polemiki, ale słowa Stefana Chwina bardzo przemawiają do mnie. Jest to sympatyczna, wręcz pochlebna polemika, a Chwin ma przede wszystkim rację w tym, że literackie i życiowe JA jest spychane w obecnych czasach na drugi plan, i może właśnie dlatego nie rodzi się wielka literatura, która jest zawsze odbiciem egocentryzmu autora, potrafiącego wyjść poza rzeczywistość.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Przemawiają, bo Chwin pisze zazwyczaj – również tutaj – bardzo sugestywnie.

      Chciałbym Ci odpowiedzieć na drugą część Twojego komentarza, ale nie wiem, jak rozumiesz „literackie” a jak „życiowe” JA – oraz to, że są one spychane dzisiaj na drugi plan i to zapobiega tworzeniu (się) wielkiej literatury.

      Czy naprawdę wielka literatura jest odbiciem egocentryzmu autora, który wychodzi poza rzeczywistość?
      Czy poza rzeczywistość wyszedł np. Tołstoj pisząc „Wojnę i pokój” czy „Annę Kareninę” (które to powieści przecież wielką literaturą są).
      Oczywiście, że był on egotykiem jak się patrzy, ale moim zdaniem to nie przeszkodziło mu (a raczej pomogło) przejrzeć na wskroś rzeczywistość, która go otaczała. Dzięki czemu to, co wykreował jego geniusz („literatura”) przenikało się doskonale z rzeczywistością, która otacza nas naprawdę.

      Swoją drogą ja bardziej lubię literaturę, w której Ego (JA) pisarza jest jakby ukryte za tym, co on tworzy (i jak najbardziej może to być wielka literatura – dokładnie jak w przypadku Tołstoja i jego „Wojny i pokoju”), niż wtedy, kiedy rozpycha się ono (rozdyma) do nieprzyzwoitych rozmiarów (i nota bene takie przypadki we współczesnej literaturze spotykam dość często, co mnie czasem zraża, bo ja naprawdę nie za bardzo lubię bufonów i ludzi uważających się za pępek Wszechświata ;) )

      • Agnieszka Zakrzewicz Says:

        Ale również Ty piszesz bardzo sugestywnie i wspaniałe – więc tę polemikę postrzegam jako formę męskiej kokieterii, którą czyta się z olbrzymią przyjemnością.

        Wracając jednak do tematu… oczywiście wymagałby on dłuższej odpowiedzi. Kiedy piszę o „życiowym” i „literackim” JA oraz o twórczym egocentryzmie, mam na myśli proces twórczy jakim jest pisanie i jego „fizyczność”. Uderzyło mnie kiedyś opowiadanie Tołstoja (już dokładnie nie pamiętam gdzie i kiedy je czytałam i czy aby był to Tołstoj, ale tak mi się wydaje…), którego motywem narracyjnym było spotkanie sławnego pisarza z kobietą, która prosiła go o autograf i wyznawała mu swoją adorację oraz miłość. On natomiast w monologu wewnętrznym przyznawał się, że jego życie jest niezwykle nudne i banalne: czyta i pisze… tylko pisze i czyta, całymi dniami, całe życie…
        Jeżeli czytamy życiorysy wielkich pisarzy między wierszami – jesteśmy w stanie wyczuć tę zwyczajność i pospolitość procesu twórczego, który jest w sumie ogromnie ciężką pracą… Osobiście miałam okazję poznać żonę Borgesa i przeczytać świetną jego biografię, gdzie ten problem „pospolitości” człowieka pisarza świetnie wychodzi. Rozterka Mistrza u Bułhakowa jest znakomitym przykładem „życiowego” i „literackiego” JA, które zmaga się ze sobą. „Wielki” pisarz musi być egocentrykiem, gdyż musi znaleźć odwagę i czas na pisanie, często wbrew światu i wbrew rzeczywistości. Musi postawić własne literackie ego ponad rzeczywistość.

        Piszesz o Gombrowiczu… on miał świetną pracę urzędnika, a więc literackie JA w poniedziałek i w niedzielę mogło wziąć górę nad tym życiowym. Calvino też mógł rozwinąć swoje literackie JA ponad życiowe.
        Pisząc o egocentryzmie pisarza (twórcy) mam na myśli tę niesamowitą siłę wewnętrzną, która pozwala literackiemu JA wziąć górę nad JA życiowym, wbrew rzeczywistości. Nie wiem czy się dostatecznie jasno wyraziłam…

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Świetny komentarz! (A piszę to nie dlatego, że twoje pierwsze zdanie jest dla mnie wielkim pochlebstwem – nawet jeśli zarzuciłaś mi – a właściwie nam obu – kokieterię ;) )

          Wyraziłaś się jasno. To ja przepraszam, że pisząc o EGO pisarza, pojąłem sprawę trywialnie.
          Jedno Twoje zdanie mi wszystko wyjaśniło: „Pisząc o egocentryzmie pisarza (twórcy) mam na myśli tę niesamowitą siłę wewnętrzną, która pozwala literackiemu JA wziąć górę nad JA życiowym, wbrew rzeczywistości”.

          Skoro tak, to ja zupełnie się z tym zgadzam: pisarz musi być niejako „opętany” tym co robi (chce zrobić), a to z kolei wymaga zaangażowania całego swego EGO, jak również tego, żeby to EGO było… no… dość spore ;) I na dodatek nie zważało za bardzo na rzeczywistość.

          Przychylam się również do opinii, że najczęściej tzw. „proces twórczy” to ciężka, często mozolna, mało efektowna harówka, ale jednak sądzę, że pisarze (a ogólnie: twórcy, a zwłaszcza artyści) mają życie… może nie zawsze „klawe”, ale jednak ciekawe, a to ze względu na swoje nietuzinkowe osobowości tudzież demony, które ich nękają (ale też pobudzają).

  7. Adam Lizakowski Says:

    Pan Chwin mówi to, co wszyscy już dawno wiedzą, że literatura to jedna rzecz a życie to druga, ale niestety nie każdy o tym pamięta i trzeba cały czas o tym mówić. To tak samo wszyscy wiedzą, że prowadzenie pojazdu pod wpływem alkoholu jest zabronione, ale jutro z komunikatów się dowiemy, że nie setki a tysiące kierowców w całej Polsce jeździło na drugim gazie. Znajdzie się też kilku zabitych…

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      A ja myślę Adamie, że to odseparowanie literatury od życia (rzeczywistości) nie jest takie oczywiste.
      Czy naprawdę Twoje wiersze nic nie mają wspólnego z rzeczywistością? ;)

      • Adam Lizakowski Says:

        Aby taką tezę postawić trzeba przeprowadzić dowód i udowodnić. Samo mówienie, że życie jest piękne czy okrutne niczego tutaj nie rozwiąże, to tylko opinia a z opiniami, to wiesz jak jest, każdy ma własną jak własną…..

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Ale o jaką tezę Adamie Ci chodzi? O moje stwierdzenie, że odseparowanie literatury od życia (rzeczywistości) nie jest takie oczywiste? Literatura zawsze się odnosi do świata, w którym żyjemy (no bo do jakiego innego ma się odnosić, skoro tylko taki znamy?). Ja uważam, że każda literatura jest zanurzona w naszym życiu/świecie (zwłaszcza w życiu pisarza) po uszy… Nawet jeśli jest to „Wiedźmin” czy nawet „Harry Potter”.
          Problem więc nie polega na tym, że „literatura to jedna rzecz a życie to druga” (jak piszesz) ale na tym, w jaki sposób literatura przenika się z naszą rzeczywistością/życiem; w jakiej relacji jest z rzeczywistością – czy rzeczywiście fikcja nie dotyka prawdy? etc…

        • Adam Lizakowski Says:

          No, pobieżnie przeczytałem Twoja odpowiedz, bo coś tam innego piszę, i tutaj na FB, tylko zaglądam. Tak masz rację pod warunkiem, że to życie pisze literaturę, a nie odwrotnie.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          No i o to właśnie mi chodzi w polemice z Chwinem.
          Np. w mojej recenzji jego książki „Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni” wysunąłem wobec niej zarzut, że literackie wymyślanie samobójczych miazmatów doprowadziło ich autorów do ukatrupienia siebie samego (czemu nawet dałem wyraz w tytule mojej recenzji: „Literackie rojenia i prawdziwe trupy”.
          https://wizjalokalna.wordpress.com/2012/05/22/stefan-chwin-samobojstwo-jako-doswiadczenie-wyobrazn/

        • Adam Lizakowski Says:

          Aha, o to Ci chodziło, ale wyobraźnia a raczej kreatywność mogą przerosnąć rzeczywistość w literaturze np. Juliusz Verne :)

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          M.in. i o to ;) Zgoda – wyobraźnia wydaje się nie mieć granic, przerastając tym samym rzeczywistość (tu do Verne’a można dorzucić choćby Lema). Ale i tak zawsze jesteśmy uwiązani do danego nam świata – do tego „tu i teraz”. Życie to jednak zniewolenie jest, choć (dzięki wyobraźni właśnie) wydaje się nam, że wolni jesteśmy jak… nie wiem co… ptacy?

        • Adam Lizakowski Says:

          Jakby nie patrzeć na literaturę, to wszystko dzieje się za przyzwoleniem rzeczywistości i dzięki rzeczywistości, czyli życiu, które nie jedną książkę napisało. Ale nie sposób nie zgodzić się z panem Chwinem. Czuję, że Ty i On, czyli obaj macie rację. Problem w tym, że pan Chwin widzi rzeczywistość literacką, i chyba bardziej ją sobie ceni, bo przenika ona przez kreatywność a Ty rzeczywistość realna, tj. rzeczywistą nasiąkniętą życiem.
          Życie samo w sobie jest bardzo kreatywne, ale i kreatywność – rzeczywistość literacka to też potęga życia po śmierci pisarza, poety, etc.
          W sumie obie są dla mnie bynajmniej bardzo ważne, ale nie stawiam znaku równości pomiędzy nimi, niestety nie widzę też wielkich różnić, a one czasem się pokrywają, tworząc złudzenie takie jak fatamorgana.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          No właśnie Adamie, wystarczyło że skupiłeś się bardziej na zadanym tu temacie, a Twój komentarz poszybował w górę :), bo dałeś w nim piękną wykładnię różnicy między rzeczywistością tzw. „literacką” a „realną. Pierwsza może być (i zwyczaj jest) fikcyjna, druga – właśnie (jak się obrazowo wyraziłeś) „nasiąknięta życiem”. I obie się wzajemnie posiłkują, przenikają i bynajmniej nie wykluczają. Ale zawsze jednak pozostają czymś różnym, nietożsamym…

  8. Lidka Weber Says:

    Pan Chwin napisał, że „literaturę mierzy się innymi miarami niż życie”… Czyżby?… Każda twórczość, choćby najbardziej fikcyjna, jest częścią życia autora. Dlaczego dzielić i mierzyć?
    Ja na pewno jestem zachwycona twoim Staszku stylem pisania. Jak tylko znajdę chwilę na pewno sięgnę po niejedną twoją książkę… Mam nadzieję, że nie zamierzasz przestać pisać….

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Niestety, już taką mamy naturę, że dzielimy i mierzymy.
      To prawda, że każda twórczość jest częścią życia autora (a w pewnym sensie – jego samego) ale również to, co on tworzy posiada swoją autonomię (dzięki czemu możemy to jednak rozważać w oderwaniu od osoby autora).

      Dziękuję za komplementy. To co mi mówisz cieszy, bo przecież pisze się po to, by trafiło to do innych ludzi (w przeciwnym razie istnienie tego co się napisało nie ma sensu).

  9. Mariusz Czernic Says:

    Ciekawa, bardzo inspirująca rozmowa. Obie strony mają interesujący, indywidualny styl wypowiedzi i potrafią zgrabnie ubrać w słowa swoje myśli.

    Prawda, że takie uogólnienia jak „człowiek współczesny” są zbyt puste, ale i tak niemal każdy je używa (ja również). Dopiero potem zastanawia się, że tak naprawdę nic one nie znaczą. Człowiek współczesny nie istnieje, tak samo jak nie istnieje „zwykły człowiek”, który również jest bardzo często stosowanym uogólnieniem. Nie uważam, aby było coś złego w banałach, dopóki nie są nadużywane (bo w nadmiarze wszystko szkodzi, to zresztą również banał :D).

    Zgadzam się, że „literaturę mierzy się innymi miarami niż życie”. Inaczej jest stanąć oko w oko z postacią amoralną, pełną wad, inaczej jest o takiej postaci czytać, a jeśli jest ona dobrze napisana, to możemy ją nawet polubić, choć w rzeczywistości spojrzelibyśmy tylko z pogardą. Zresztą podobną analogię można zastosować do kina. Poza tym, wielu krytyków wpasowuje dzieło literackie bądź filmowe w ramy określonego gatunku, zapominając często o tym, że istnieje coś takiego jak alegoria, gdzie należy zapomnieć o logice i realizmie oraz wczuć się w pewną konwencję. I to dotyczy nie tylko światów fikcyjnych Tolkiena czy Sapkowskiego, ale też historii osadzonych w bliższej nam rzeczywistości (np. obejrzany ostatnio przez mnie film „Revenge” w reż. Coralie Fargeat jest właśnie alegorią, którą próbuje się oceniać pod względem realizmu, mimo iż go tam celowo nie ma).

    Zabawne, że Panowie piszą o jakichś „intelektualistach, którym się nie dowierza”, podczas gdy rozmowa przypomina dyskusję dwóch intelektualistów, którzy zamiast gadać „po ludzku” piszą elaboraty

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      :) Rozbawiło mnie to Twoje ostatnie zdanie :) Postaram się więc „zagadać” „po ludzku” :)
      (Gwoli prawdy o „intelektualistach, którym się nie dowierza” pisałem ja, natomiast Chwin być może nie podziela tej mojej idiosynkrazji – a już na pewno jest mniej krytyczny wobec literackich postaci, zwłaszcza tych, które zostały „świetnie wymyślone przez pisarzy pod względem filozoficzno-literackim”.)

      Masz rację z tymi banałami – użycie banału to nic zdrożnego (czasem banał jest tylko wypowiedzianą oczywistością), ale nie można też banałów nadużywać, bo zaczynają one nas nudzić, niczego nie wnosząc do naszego oglądu i zrozumienia świata.

      Masz oczywiście rację w tym co piszesz o różnicy między „literaturą” a „życiem”. Ja sam niejednokrotnie o tym pisałem, bo zawsze interesowała mnie relacja autor-dzieło-fikcja-rzeczywistość.
      Ale to jest pewien paradoks: zawsze należy pamiętać o umowności sztuki (kina, literatury), a jednocześnie (zwłaszcza w momencie jej odbioru (czytania książki, oglądania filmu) o tej umowności (fikcji, zmyśleniu) niejako „zapomnieć”, bo tylko wtedy możliwe jest nasze głębsze zaangażowanie w sztukę – „przeżycie” danej książki czy filmu.

      PS. Myślę, że „wpasowywanie” dzieła literackie bądź filmowego w ramy określonego gatunku, jest właśnie „wczuwaniem się”… czy też raczej przypominaniem o pewnej konwencji, która pozwala nam zapomnieć o logice i realizmie, dzięki czemu nie wyśmiewamy filmu jako czegoś zupełnie nieprawdopodobnego, a tym samym bzdurnego (co niechybnie by się stało, gdybyśmy do literatury czy filmu zaczęli przykładać te same miarki, co do życia i rzeczywistości).

  10. Anna Stankiewicz Ordyczyńska Says:

    Nie czuję się dostatecznie wyedukowana, aby polemizować zarówno z krytycznymi uwagami prof. Chwina, jak i poglądami Autora na temat np. literatury. Chciałabym jednak podzielić się uwagą, że książki Pana Stanisława Błaszczyny zmieniły mój sposób postrzegania na wiele aspektów, chociażby na problem życia.
    „Większość z nas żyje nieuważnie, pośpiesznie, powierzchownie … mamiąc się złudzeniami, zadowalając się namiastkami, wypełniając pustkę rzeczami, gadżetami, głupotkami i bzdetami…”
    Mam wrażenie, że to o mnie.
    Mam pewne refleksje na ten temat, ale to musiałby być długi wywód, nie warty cudzej uwagi. Irytuje mnie „owczy pęd” Internautów angażujących się w aprobatę poglądów politycznych kształtowanych przez media, opowiadanie się za przynależnością do społeczeństwa lepszego lub gorszego sortu, angażowanie się w dyskusje z trollami internetowymi w sieci.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Proszę nie być taką skromną – zwłaszcza, że potrafi Pani pisać ciekawie, na interesujące tematy i to nienaganną polszczyzną (zjawisko dzisiaj nie takie znów częste), a zakres Pani zainteresowań, dociekliwość i ciekawość świata są imponująca.
      (No to żeśmy sobie podkadzili ;) , ale proszę mi wierzyć, że nie są to z mojej strony tylko czcze pochlebstwa.)

      Tak, zależy mi na tym, aby żyć uważnie, niepowierzchownie – namawiam do tego, ale przecież (podobnie jak prawie każdy z nas) też mam czasami poczucie marnowania (tak cennego przecież) czasu; daję się rozpraszać rzeczom błahym, oddawać czynnościom jałowym – nie jestem wolny od głupoty i złudzeń… etc. Cóż, nasza ludzka natura ułomna jest – co nie powinno jednak stanowić dla nas żadnego usprawiedliwienia.
      Tak naprawdę to wszystko nie jest nikomu z nas obce, chodzi jednak o to, by mieć tego świadomość, nie poddawać się, stawiać temu opór… Innymi słowy – nie może to nas definiować, stawać się naszą główną strawą, trzymać cały czas przy ziemi…

      Zapewniam, że przeczytałbym Pani „długi” wywód z uwagą :)

      • Anna Stankiewicz Ordyczynska Says:

        Normalnie jestem zażenowana. Nie przywykłam do tego typu pochwał na mój temat. Kiedyś, jeszcze w młodzieńczym wieku zarzucałam mojej mamie, że nigdy nas (a mama miała 4 córki) nie chwaliła. Podawałam jej za przykład nasze sąsiadki, które ciągle chwaliły swoje dzieci, często za absurdalne dokonania. Być może to miało wpływ na moją niską samoocenę. Być może dlatego na starość próbuję pokazać światu, że
        coś tam potrafię, na miarę moich możliwości stworzyć. Jakoś do tej pory nikt mnie nie chwalił i nie doceniał. Aż tu nagle, czytam i nie wierzę. Stąd moje zażenowanie. Dzięki za laurkę.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          No nic, trzeba się z tymi pochwałami zmierzyć i… dać sobie spokój z tym zażenowaniem  

          PS. Ja, pisząc to nie miałem wrażenia, że udzielam pochwał (a tym bardziej, że wręczam laurkę), ale że po prostu stwierdzam fakty.

  11. Edyta Says:

    Odnośnie do „połajania”, też miałam ostatnio okazję rozmawiać z Panem Stefanem Chwinem w Gdańsku i w czasie tej krótkiej wymiany myśli też mi się oberwało, ale uważam, że słusznie. Co więcej, jestem za krytykę wdzięczna, bo w dzisiejszym świecie pełnym koniunktury i tanich pochlebców, w cenie jest spotkanie z człowiekiem, który ma inne zdanie i nie boi się o nim mówić wprost.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Ja również, kiedy już rozmawiamy o sprawach istotnych, lubię krytykę – słowa może niewygodne, czasem nawet bolące – od czczego pochlebstwa, która często (oprócz grzeczności czy taktowności) wynika po prostu z powierzchowności, a niekiedy i z obojętności czy (nie daj Boże) z bezmyślności.
      Poza tym, mnie zazwyczaj krytyka (albo wyrażenie przez kogoś innego zdania czy opinii) w dyskusji podgrzewa, działając mi (konstruktywnie i inspirująco) na nerwy :) Dzięki temu rozmowa staje się ciekawsza, głębsza, nie-letnia – bardziej pikantna i z pazurem.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Poza tym Pan Chwin w paru miejscach miał wiele racji, choć w kilku innych musiałem mu jednak zaprzeczyć, bo uznałem że Jego zarzuty są chybione (lecz nie z powodu jakiegoś intelektualnej niewydolności, lecz zbyt skąpej informacji o mnie).


Co o tym myślisz?

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: