ELITA W CZASACH ZARAZY

O „DZIENNIKU” SÁNDORA MÁRAIEGO

***

*

Budapesztańskie zapiski Sándora Máraiego z czasów II wojny światowej. Zajęcie Węgier przez Niemców, wywózka Żydów do obozów zagłady, później bombardowania, sowieckie oblężenie, walki w samym mieście…

Niezwykle ciekawe jest obserwowanie tych wszystkich drgań wrażeń, myśli i uczuć pisarza wywołanych dziejową burzą. Czasy są ekstremalne, niosą weryfikację kultury i całej europejskiej cywilizacji. Márai, będąc wrażliwym erudytą, kulturalnym Węgrem, jak również Europejczykiem par excellence, wydaje się tu być dobrym detekcyjnym instrumentem – zostawia na papierze ślad drżący, ale i wyraźny, niczym czuła igła sejsmografu.
A trzęsienie ziemi jest potężne: wali się w gruzy całe dziedzictwo europejskiego ducha. Wobec zgliszczy wielkich miast i smrodu rozkładających się trupów, kultura staje się widmem.

Pisarz pyta gorzko: Gdzie jest ta elita, która miała hamować, wychowywać, uczyć moralności zdziczałego i kierującego się instynktami człowieka tłumu? Gdzieś jest, to pewne. Ukrywa się. Stara się pozostać bezbarwna, przechowuje święte księgi, rękopisy w aktówce, w torbie do schronu… Ta elita jest śmiertelnie zmęczona. Kto tego nie przeżył, nie wie, co musiała znosić – i co przemilczeć! – przez ostatnie dziesięć lat. Gdy nadejdzie chwila, w której będzie można wreszcie przemówić, nie zdoła już wydobyć głosu.

Trudno się oprzeć wrażeniu, że Márai pisze tu również o sobie i o swoistym bankructwie podobnych mu intelektualistów.
Kultura przypomina widmo, niemniej jednak pisarz próbuje się w tym widmowym świecie schronić – czyta poezje Beaudelaire’a, Goethego i Shelley’a, Montaigne’a, Szekspira, Shawa… „Klub Pickwicka” Dickensa, „Pochwałę głupoty” Erazma, „Żywot Jezusa” Renana…
Zdarza się, że w czasie przeciwlotniczego alarmu zostaje sam w swoim mieszkaniu i mimo spadających bomb oddaje się lekturze. I zadziwia go wtedy jego własny spokój. Książki zapewniają mu więc niejaki azyl, choć jest to w pewnym sensie ucieczka do wieży z kości słoniowej, która przecież w każdej chwili może wylecieć w powietrze.

W przeciwieństwie do wyobrażeń świata wewnętrznego, rzeczywistość zewnętrzna staje się czymś obcym. W pewnym miejscu Márai stwierdza bezradnie: świata już nie mogę zrozumieć; oraz: człowiek niszczy samego siebie w ostatecznym geście rozpaczy, by w następnym zdaniu dodać na przekór wszystkiemu: Chciałbym jeszcze napisać kilka wierszy.

Wydaje się, iż potrzebny jest ktoś, kto wśród płonących lasów chce ocalić róże.
Jak  wiele jednak jest w tym iluzji?
Dostrzec tu można pewną sprzeczność: z jednej strony kultura wydaje się być bezsilna wobec zalewu barbarzyństwa, z drugiej zaś postrzegana jest z nadzieją na zachowanie dobra – jako depozytariuszka wyższych wartości.
W czasach pożogi kultura staje się więc czymś w rodzaju duchowego sejfu.

* * *

Sándor Márai

Márai, jak każdy człowiek w tamtym czasie, waha się między wiarą a zwątpieniem, między pogodą a przygnębieniem, między odwagą a strachem, między komfortem rezygnacji a niewygodą buntu. Lecz w końcu przeważa stoicka mądrość: spojrzenie na piękno przyrody niewzruszonej ludzkim szaleństwem; zdolność cieszenia się rzeczą małą a pożyteczną; wyrzeczenie się materialnych pragnień, stopniowe ograniczanie własnych potrzeb.

Czyni przy tym zaskakujące spostrzeżenia (jak np. to, wkrótce po wkroczeniu Rosjan do Budapesztu): Teraz, kiedy ‚porządek prawa’ przegrało na Zachodzie kilku szulerów, ze zdumieniem spostrzegam, jak obojętnie odnoszę się do materialnych widoków własnej egzystencji, jak bardzo nie jestem do niczego naprawdę przywiązany. Rosjanie, komuniści, ci wschodni apostołowie ‚miłości’, są inni: dokładnie znają wartość swego stanu posiadania i bardzo starannie pilnują swego – pochodzącego najczęściej z rabunków – dobytku. Ja, wychowanek kapitalistycznego Zachodu, zaczynam być obojętny wobec dóbr doczesnych. Tymczasem komuniści żarłocznie rzucają się na wszystko, co ‚materialne’, co da się złapać w rękę.

* * *

A jednak nie wierzę w ten spokój pisarza. Jeśli nawet coś takiego odczuwa, to jest to zaledwie chwila, moment. Większość zapisków świadczy o głębokim przeżywaniu tego wszystkiego, co się wokół niego dzieje.

Wojna próbuje odrzeć człowieka ze wszystkiego, ale może to właśnie dzięki temu odsłania się w nim wówczas sam rdzeń egzystencji: czuje się wtedy życie takie, jakie jest ono naprawdę. Nie ma już egzystencjalnej waty, metafizycznej „ściemy” – istnienie obnaża się przed światem i drży… smagane wiatrem, palone słońcem, poddane strumieniowi dziejów.
Są tacy, których to pociąga.
Czy nie jest to jedną z przyczyn, dla których niektórzy ludzie tak ochoczo szykują wojnę? Wbrew maksymie vis pacem para bellum nie chcą pokoju, bo w pokoju czują się znudzeni?

Mając to na uwadze, łatwiej nam zrozumieć takie oto wyznanie Máraiego: Człowiek ma w sobie coś takiego, że gdy tylko przestają go przypiekać na rożnie czy obracać nad rozżarzonymi węglami, natychmiast zaczyna się nudzić. Ja także, niczym toxicoman, przywykłem do silnych trucizn. Ten tutejszy spokój (autor jest już na emigracji we Włoszech – przyp. LA) działa na mnie tak, jakbym był na kuracji odwykowej. Ciągle czegoś mi brak. Czyżby niebezpieczeństw?

To daje się odczuć w „Dzienniku”. Zapiski z Budapesztu czyta się z większym zainteresowaniem, niż te włoskie. Ich powstaniem kierował impuls, nerw przeżycia – zawsze dotykały one czegoś bardzo istotnego.
W Neapolu zaś pisarz jak gdyby na siłę szuka tematów, ucieka we włoską historię, zagląda do muzeum, na plażę, na brudne podwórka, nawet do groty jakiejś Sybilli z Kume. Dopiero zderzenie pisarza z Ameryką otwiera przed nim nowe światy, w których nie czuć już takiej stęchlizny.

A jednak, mimo że Márai żyje odtąd do końca swoich dni w słonecznej Kalifornii, o swojej Europie nie zapomina nigdy.
Bo jakże można inaczej?…

* * *

Między wiarą a zwątpieniem, między pogodą a przygnębieniem, między odwagą a strachem, między komfortem rezygnacji a niewygodą buntu… życie

*

Komentarzy 36 to “ELITA W CZASACH ZARAZY”

  1. Torlin Says:

    Ja jakoś nie mogę czytać takich książek, uciekam od nich. Jeżeli chodzi o Węgrów to samo dotknęło Imre Kertésza z jego „Losem utraconym” czy „Inny świat. Zapiski sowieckie” – Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. I tak mógłbym wymieniać „Pianistę”, którego nie dałem rady obejrzeć, czy „Listę Schindlera”.
    Więc nie załapię się na dyskusję.

    • Logos Amicus Says:

      „Więc nie załapię się na dyskusję.”

      Ech, Torlinie… jak zwykle zresztą, jak zwykle :)

    • Wojciech Walczak Says:

      Nie postawiłbym „Dziennika” Marai’a na tej samej półce, co „Losu utraconego”, czy „Innego świata”. Wojna to tylko mały fragment „Dziennika”, który zaczyna się w 1943 i kończy w 1989. Marai jest nie tyle świadkiem Zagłady, czy świata Gułagów, co – świata ludzi, którzy w kilkanaście lat po wojnie podniecają się elektryczną szczoteczką do zębów. Dla mnie „Dziennik…” jest pełen subtelnego humoru, przewrotności w obserwacjach, dystansu do świata, zdrowego stoicyzmu. Proponuję, mimo wszystko, sięgnąć. Dla mnie jedna z 3 najlepszych książek, jakie czytałem.

      • Logos Amicus Says:

        „Proponuję, mimo wszystko, sięgnąć.”
        :)
        Ależ ja po „Dzienniki” Maraiego nie tylko sięgnąłem, ale je w całości przeczytałem (nota bene ich ostatnie rozdziały były dla mnie bez mała wstrząsającą lekturą.
        Oczywiście wiem, że zapiski Maraiego dotyczą okresu wojennego tylko w części (to prawda, że ja właśnie na niej skupiłem się w moim tekście) i że duży ciężar zapisków spoczywa na tym, co napisał on po opuszczeniu Węgier, już po wojnie – zarówno we Włoszech, jak i w Stanach (i rzeczywiście Amerykę krytykuje sarkastycznie i kąśliwie – a zarazem bardzo przenikliwie).

        • Wojciech Walczak Says:

          Małe nieporozumienie, mój komentarz miał być odpowiedzią do pierwszego komentarza Torlina („Ja jakoś nie mogę czytać takich książek…”), ale źle go podpiąłem! :-) Ale w sumie uwaga i tak słuszna, że proporcje z Twojej notatki nie oddają do końca proporcji książki. To wyjaśnia, że czegoś mi w niej brakowało, kiedy ją przeczytałem. Teraz już wiem, czego :)

        • Logos Amicus Says:

          Rzeczywiście mój tekst zaburza pewne proporcje i powinienem to zaznaczyć, że nie jest on właściwie o „Dzienniku” Maraiego, a tylko o jednym z jego wątków – tego dotyczącego pobytu pisarza w Budapeszcie, tuż przed wybuchem wojny i podczas okupacji (bo to chyba jednak była okupacja). I nawet pisząc o tym zawęziłem temat do problemu katastrofy kulturalnej, jaką wskutek inwazji faszystowskich Niemców na Europę, odczuł Marai. (Stąd tytuł: „Elita w czasach zarazy”.)
          Kiedyś myślałem napisać o ostatnich latach życia Maraiego, bo jego zapiski z tego okresu bardzo mną poruszyły.

        • Wojciech Walczak Says:

          Pełna zgoda. Końcówka „Dziennika…” była naprawdę poruszająca. Chyba najlepsza „relacja z odchodzenia”, jakie czytałem. Tak na szybko z ostatnio czytanych kojarzę jeszcze „Nic nie zdarza się przypadkiem” Tiziano Terzaniego, „Skafander i motyl” Jeana-Dominique’a Bauby, czy fragmenty z dziennika Ryszarda Kapuścińskiego, ale to Marai napisał o tym najlepiej, bez przegadania, z wyczuciem, kiedy słowa muszą skapitulować. Chciałem napisać, że „zachował proporcje”, ale w sumie „Dziennik” wydany po polsku to wybór z kilku tomów napisanych po węgiersku, więc może ukłony za zachowanie odpowiednich proporcji należą się tłumaczce, Teresie Worowskiej.

          PS. Będąc w Budapeszcie zaszedłem w miejsce, gdzie od kilku lat stoi popiersie SM, tuż przy miejscu, gdzie stał kiedyś jego – zniszczony podczas wojny – dom. Na przeciwko popiersia stoją dwa ławko-krzesła, więc można spocząć i z SM sobie posiedzieć. Polecam :)

        • Logos Amicus Says:

          Widzę że lubią przy Maraiem ustawiać krzesła.
          Oto jak wygląda jego pomnik w Koszycach:

          https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2011/10/sandor-marai-w-koszycach.jpg

          Dzięki za wskrzeszenie tym komentarzom Maraiowego tematu :)

        • Wojciech Walczak Says:

          Faktycznie, podobne :) Bez względu na to, czy to przypadek, czy celowy zabieg – ten motyw, żeby z Maraim posiedzieć trochę i podumać jest moim zdaniem jak najbardziej trafiony. Choć już w ogóle najchętniej posiedziałbym z Maraim w kawiarni Centrál Kávéház, w której rano czytywał gazety, kiedy mieszkał w Budapeszcie (polecam to miejsce swoją drogą – odtworzono tam trochę tego starego klimatu). Pozdrawiam! :)

  2. Kartka z podróży Says:

    Mądre spostrzeżenie i zdanie – „Nie chcą pokoju, bo w pokoju czują się znudzeni”. Nic dodać, nic ująć – męczy spokojna, nudna wegetacja po chwilach ekscytujących – choć nawet wymuszonych – emocji. Taka skaza w niektórych ludziach jest. Nie daje się żyć w nudnym (s)pokoju.
    Pozdrawiam

    • u Bartosza W. Says:

      Josif Brodski w swej książce „Pochwała nudy” wymienia kilka jej określeń: uprzykrzenie, zniechęcenie, znużenie, chandra, melancholia, marazm, apatia, obojętność, letarg, ospałość, stupor.
      Wielkie zło w nudzie dostrzegał wcześniej Soren Kierkegaard, który ostrzegał przed myleniem jej z bezczynnością dającą się pokonać przez podjęcie jakiejś pracy. Nuda prawdziwa bowiem tak łatwo nie ustępuje. Jesteś skończony – powiada człowiekowi czas głosem nudy – cokolwiek więc zrobisz, zrobisz to, z mojego punktu widzenia, na próżno (Brodski).

  3. Logos Amicus Says:

    Nuda, nuda…
    Jakże nienudny (swoją drogą) może to być temat ;)

    Nie wyobrażam sobie życia nudnego, choćby z powodu tej właściwości życia, o której mówił Nietzsche: „Żyć, to znaczy być w ciągłym zagrożeniu”. A poza tym – ileż to ekscytujących rzeczy dookoła ;)

    Czy ci, którzy tęsknią za spokojem, wiedzą za czym tęsknią? Czy nie ma w tym czagoś z zakamuflowanego pragnienia śmierci?
    A swoją drogą: jakże często ceną, jaką się płaci za doznanie tzw. „świętego spokoju” jest właśnie nuda.

    Pzypomina mi się tutaj to, co o nudzie napisał Pascal w swoich „Myślach” (a co doskonale koresponduje z tym, o czym wspomniałeś Kartko):

    „Nie ma dla człowieka nic równie nieznośnego, jak zażywać pełnego spoczynku., bez namiętności, bez spraw, rozrywek, zatrudnienia. Czuje wówczas swoją nicość, opuszczenie, niewystarczalność, zależność, niemoc, próżnię. Bezzwłoznie wyłoni się z jego duszy nuda, melancholia, smutek, troska, żal, rozpacz.”

    Pozdrawiam

    • Torlin Says:

      Brak nudy to są zmienne zainteresowania, a nie bujne życie. W ten sposób usiłuje się jedynie dzielić ludzi na spokojnych, nieciekawych i artystów – anarchistów. Otóż moim zdaniem to jest nieprawda, ludzie z niekonwencjonalnym podejściem do życia potrafią być nudni i przewidywalni w swojej ekstrawagancji, człowiek spokojny może mieć wszechstronne zainteresowania i być duszą towarzystwa. Dla mnie człowiekiem interesującym jest osoba zmienna, pobierająca po trochu od wszystkich.

      • Logos Amicus Says:

        Torlinie, ale czasami zmienne zainteresowania świadczą właśnie o tym, że człowieka, który się im oddaje, tak naprawdę nic głęboko nie interesuje i że w ten sposób usiłuje on tylko zabić swoją nudę.

        Bujne życie trudno jest jednak utożsamić (a nawet kojarzyć) z życiem nudnym.

        Nie wiem, kto usiłuje – jak piszesz – dzielić ludzi na spokojnych (i nieciekawych) oraz artystów (anarchistów). Na pewno nie ja. Moim zdaniem człowiek spokojny może być człowiekiem ciekawym (choć są większe szanse na to, że okaże się nudziarzem), tak samo jak nie każdy artysta musi być od razu anarchistą.

        Zgadzam się natomiast z Tobą, że „człowiek spokojny może mieć wszechstronne zainteresowania i być duszą towarzystwa” (choć z tym ostatnim to jest trochę trudniej, bo zwykle duszą towarzystwa zostają ludzie z tzw. temperamentem, niezbyt pozwalającym im na spokój ;) ), ale nie uważam już, że ludzie z „niekonwencjonalnym podejściem do życia” są nudni (zwykle nie są, choć oczywiście zdarzają się – jak we wszystkim – wyjątki).

        Osoba zmienna? To zabarzmiało prawie jak „niezrównoważona” :)
        Ale, ale… czy uważasz, że „zmienność” i „spokój” tak często idą ze sobą w parze?

  4. miziol Says:

    „Dziennik” Sandora Marai’a przeczytałem dokładnie rok i miesiąc temu, ale jeszcze cały czas jestem w swego rodzaju szoku. Muszę dodać, że zabrałem się do tej lektury pod wpływem autora tego blogu i tu muszę złożyć przed nim głęboki dziękczynny ukłon.
    Przedtem takie wrażenie zrobiła na mnie chyba „Firma” Grishama, którą przeczytałem dwa razy pod rząd. To oczywiście zupełnie inny rodzaj literatury, ale te dwie książki łączy coś – obie są odważne do granic odwagi w docieraniu do najgłębszego wnętrza człowieka. Z tym, że Marai dokonuje tu wiwisekcji samego siebie i tego nie da się porównać z żadną, nawet najlepszą beletrystyczną fikcją.

    Pamiętam jak pewnego wieczoru kładłem się do łóżka z zamiarem przeczytania kolejnych kilkunastu stron, a zostałem dosłownie wessany i świt już bielił ulice, gdy przewracałem ostatnią kartkę tej książki. Marai, choć nie pisze tego wprost, czuje, że podjął wiele niewłaściwych decyzji życiowych. Czasami nie było innego wyboru. Pozostanie w komunistycznych Węgrzech oznaczałoby koniec kariery literackiej, emigracja spowodowała, że ta kariera straciła sens. Ostatnie lata życia pisarza przepełnione są złością do siebie i do świata.
    Kiedy stracił lub rozdał większość swoich rzeczy, kiedy odeszli wszyscy, których kochał i nawet wszyscy, których znał, podejmuje kolejną z wielu „racjonalnych” decyzji. Tym razem ostatnią. Opisy nabycia broni i szkolenia się w jej użyciu czyta się ze ściśniętym gardłem.

    „Dziennik” Sandora Marai’a to wspaniała książka. Jeśli ktoś szuka odpowiedzi na pytania o sens życia, to z pewnością znajdzie ich wiele na jej stronach, a jeszcze więcej we własnych przemyśleniach wyzwolonych tą lekturą.
    Trochę to wyszło jak bryk dla gimnazjalisty, ale nic już na to nie poradzę.
    Pozdrawiam Amicusie.

    • Logos Amicus Says:

      Dzięki miziole za ten komentarz. Liczyłem na to, że zabierzesz głos w tej sprawie, bo przecież wiedziałem, że „Dziennik” Máraiego przeczytałeś i że zrobił on na Tobie spore wrażenie.

      Nie odnoszę wrażenia, że to co napisałeś przypomina „bryk gimnazjalisty”. Gimnazjalista bowiem zwykle pisze to, czego od niego oczekują (oceniający) ;) – i zazwyczaj nie wkłada w to większej myślowej inwencji. A przecież tego nie można powiedziec o Twojej reakcji na ten dziennik ;)

  5. tamaryszek Says:

    „Gdzie jest ta elita…” „Ukrywa się. Stara się pozostać bezbarwna, przechowuje święte księgi, rękopisy…” … milczy, czeka na lepszy czas, gdy znów ktoś zechce zapytać ją o zdanie. Szczelnie uduchowiona w cielesnym żywiole zniszczenia i rozkładu.

    Logosie, Márai`a jeszcze nie czytałam. Tym cenniejsze jest wtajemniczenie dzięki Twojej notce.
    Myśli mi biegną w innym kierunku. Wiem, że on komentuje sytuacje ekstremalne, wojenne…, lecz ten pierwszy cytat zabrzmiał ponadczasowo. Skojarzył mi się z dzisiejszą nadwątloną elitą. Wątłą nie dlatego, że kaprawa, ale ponieważ mruczy coś pod nosem, poszturchiwana przez krzepki barbarzyński żywioł. Ucieka w książki (ocala je), bo nie umie znaleźć głosu, by coś powiedzieć tym niebezpiecznym hordom. Taka trochę sama sobie winna.
    Bardzo aktualne. I w moim odbiorze to nie jest krytyka, raczej trafna diagnoza.
    :)

    • Logos Amicus Says:

      Moim zdaniem Márai ma na myśli elitę kulturalną, a elita kulturalna zawsze pozostawała w cieniu (szykanowana, ewentualnie uprzywilejowywana lub będąca na usługach) elity, która faktycznie sprawowała władzę lub posiadała pieniądze (chodzi o polityków, bankierów, przedsiębiorców, wojskowych… etc.)
      Mój stosunek do elit jest dość ambiwalentny, a to pewnie z tej przyczyny, że sama elita jest nie tylko pojęciem wieloznacznym, ale i źródłem zarówno tego co w kulturze najlepsze, jak i najgorsze.

      Elita „kulturalna”, jeśli akurat nie jest związana z władzą, ma jednak niewielkie pole manewru i siłą rzeczy musi ulec – zarówno „barbarzyńskim hordom”, jak i „utylitarnym” cynikom władzy. (Nie wiem, czy – biorąc pod uwagę ten nierówny rozkład sił – można ją akurat za to winić.)
      Natomiast jak najbardziej elitę można rozliczać z oportunizmu, strachliwości, wątłości, „mruczenia czegoś pod nosem” czy też wręcz „milczenia” – a tym bardziej kłamliwości i mieszania ludziom w głowach. Tudzież z… głupoty i ślepoty – bo np. nie przewidziała (albo nie chciała przewidzeć) dokąd prowadzą popierane (lub też tworzone) przez nią myśli, idee i prądy.

      Koniec końców, nie można wszak niczego tu uogólniać, bo elita to jednak twór niejednorodny i bardzo złożony.

      PS. A propos językowej poprawności: sam się zastanawiałem, jak należałoby pisać: „Márai’a” czy „Máraiego”?
      Wpierw skłaniałem się ku pierwszej wersji, czyli „Márai’a”, (której Ty użyłaś) ale w końcu zmieniłem na „Máraiego” idąc za wyborem tłumaczki Máraiowego „Dziennika”, Teresy Worowskiej.
      Wprawdzie lepiej mi w uchu brzmi „Márai’a” to jednak ostatnecznie uznałem, że w końcu Pani Worowska – jako osoba znająca zapewne doskonale język węgierski i przekładająca go na „nasze” – powinna wiedzieć lepiej :)

  6. Wojtek Says:

    Co tu dużo mówić. Książka wybitna. Czytałem ją prawie przez miesiąc, choć ma (niestety) tylko sześćset stron. Po prostu trzeba ją smakować powoli, kawałeczkami…
    Sandor Marai stosunkowo późno zaczął pisać swój dziennik. Miał już wtedy ponad 40 lat. Pierwsze wpisy to wspomnienia, później jest już bardziej na bieżąco. Bombardowania Budapesztu, emigracja do Włoch, potem do USA i z powrotem do Włoch. Podróże po Europie, choroba, książki, pisanie, obserwacje – piękny język.
    Wpisy są mało prywatne, bardziej intelektualne, krytyczne. Dotyczą lat 1943-1989 – aż do śmierci autora.
    Podobno u kanadyjskiego wydawcy leży całość dzienników. Ja już nie mogę się doczekać.

    ps. tak się składa, że dziennik Maraia czytałem na spółkę z dziennikami Herlinga-Grudzińskiego z lat 1973-79. Fajnie trafiłem, bo piszą o tych samych ludziach, czasem tych samych wydarzeniach. Miło się odnajdywało wspólne elementy.

    • Logos Amicus Says:

      Nie mogę się zgodzić z tym że dzienniki Máraiego są „mało prywatne”. Są one bowiem – jak najbardziej – zapisem własnych (osobistych) reakcji pisarza (czy to duchowych, czy to intelektualnych) na otaczającą go rzeczywistość, z czasem przybierając charakter wręcz intymny (szkoda tylko, że w tak tragicznych dla Máraiego okolicznościach – utraty wszystkiego, co miało dla niego jakieś znaczenie i wartość).

      Zestwienie z dziennikami Herlinga-Grudzińskiego ciekawe i zrozumiałe, choć – mimo pewnych analogii w życiorysach obu pisarzy (jakby nie było reprezentują oni to samo pokolenie, któremu nota bene wspólne było doświadczenie totalitaryzmów i XX-wieczna dewastacja człowieka) – ich utwory jednak różnią się od siebie (Márai jest np. bardziej lakoniczny ale zajmuje go szersze spectrum spraw – tego co go otacza i co się z nim (i wokół niego) dzieje.

  7. nutta Says:

    Kataklizm wojenny zawsze niszczył lub upokarzał elity kulturalne, wykazując tchórzostwo, małość, brak umiejętności proroczych (?), by potem wynosić na piedestał innych, a tych wrażliwych pozostawić z własnymi niekończącymi się przemyśleniami.
    Do tej pory jednak wzruszają mnie słowa napisane z potrzeby chwili „Kiedy przyjdą podpalić dom(…) stań u drzwi”, aby potem stwierdzić słowami innego poety „Szukam nauczyciela i mistrza / niech przywróci mi wzrok słuch i mowę / niech jeszcze raz nazwie rzeczy i pojęcia / niech oddzieli światło od ciemności”.

    • Logos Amicus Says:

      A mnie, to co napisałaś, przypomniało z kolei słowa Miłosza: „Społeczeństwo i cywilizacja trwają dzięki niesłychanie drobnym cząsteczkom cnoty rezydującym w poszczególnych indywiduach.”

  8. Kartka z podróży Says:

    Chyba Logosie lubisz pisać o takich trochę zagubionych wrażliwcach, którzy z bólem ale zachowują dystans do przetaczających się – też po nich – walców historii. No i potrafiących te stany emocjonalne i refleksje uchwycić w formie artystycznego przekazu. Masz do nich dużo czułości i zrozumienia. Czasem się zastanawiam czy ta wrażliwość, o której piszesz dotyka tylko wybranych czy może tzw „zwykli ludzie” też to czują tylko nie potrafią tego przekazać.
    Nie znam tej książki, ale czytając Twój tekst polubiłem Marai’a od razu. Jutro pozycze w bibliotece. To znaczy w poniedziałek rano.
    Pozdrawiam serdecznie

    • Logos Amicus Says:

      Twoje stwierdzenie to chyba największy komplement poczyniony… może nie tyle temu, co napisałem, ale… mojemu stosunkowi do tego typu ludzi, o jakich wspominasz.
      Tak, mam chyba dla nich pewną tkliwość, ale przy tym… jestem jednak wobec nich dość krytyczny (kto wie, może broniąc samego siebie przed niedolą, w jaką popadli?)
      Bo ja się oczywiście w dużej części – bardziej lub mniej świadomie – z nimi identyfikuję (jakkolwiek zarozumiale by to nie zabrzmiało – więc się zastrzegam: toutes proportions gardées :) )

      Ten mój wpis o „Dzienniku” Máraiego jest właściwie taką sobie luźną notatką, która poczyniłem jakiś czas temu na gorąco, podczas jego lektury. Odnosi się właściwie do małej części zapisków Máraiego, podejmując zaledwie kilka – z całego ogromu – poruszonych przez pisarza wątków. Pominąłem np. wszystkie te, które pochodziły z okresu pobytu Máraiego w Ameryce, gdzie nota bene spędził on większość swojego życia (i bynajmniej dlatego, że są one mniej ciekawe i nie warte wspomnienia… wprost przeciwnie!)

      Ale najbardziej wstrząsające fragmenty „Dziennika” znajdują się dopiero na samym jego końcu (nie będe jednak zdradzał czego dotyczą – sam się przekonasz).
      Przygotuj się jednak na coś więcej, niźli tylko literaturę.

      PS. Z ciekawością przeczytam o tym, jak Ty odebrałeś tę książkę (a wiem, że o tej lekturze napiszesz).
      I bardzo chętnie z Tobą o tym pogadam.
      Pozdrawiam

  9. caddicus Says:

    Po takim wpisie, okraszonym nie mniej interesującymi komentarzami, wypada w poniedziałek dotrzeć do rzeczonej książki. Dzisiaj tylko tyle jeśli chodzi o meritum wpisu.

    Mam wrażenie Logosie, że tak jak ktoś powyżej wspomniał, masz sentyment do ludzi o szczególnej wrażliwości. Myślę, że to przywilej wieku – nie żebym wypominał Ci starość :-) – dostrzegania osobowości podobnych sobie.
    Nie zawsze się wypowiadam, ale zawsze czytam Twoje wpisy.

    • Logos Amicus Says:

      „…dostrzegania osobowości podobnych sobie”

      Czy jest to przywilej wieku? Nie wiem. Czy jakiś nasz „wiek” jest do tego bardziej uprzywilejowany, uwrażliwiony… ?
      Wydaje mi się, że „pewne osobowości” zacząłem dostrzegać bardzo wcześnie. Jednak mój stosunek do nich ulega z wiekiem czemuś w rodzaju ewolucji.

      Starość? Może nie tyle czuję już ddech starości na swoim karku, co odczuwam (niekiedy) przejmującą melancholię przemijania (siebie samego, nas wszystkich i wszystkiego co wokół nas). Ale przecież wiem, że bez przemijania niemożliwa byłaby jakakolwiek zmiana, czy ewolucja właśnie.
      Czy z wiekiem to odczucie przemijania się wzmacnia?
      Myślę, że u większości ludzi – tak. U mnie pewnie też, ale – jak tak sobie przypominam – przemijalność wszystkiego, z całą jaskrawością i z wielkim przejęciem uświadomiłem już sobie chyba w dzieciństwie, czy też (bardzo) wczesnej młodości. I od tamtego czasu ta świadomość jest ze mną – z większym lub mniejszym nasileniem – przez cały czas.

      No tak… widzę że sprowokowałeś mnie do (niebezpiecznej?) autorefleksji i uzewnętrznienia się. Nie jestem jednak pewien czy to dobry pomysł, by o tym wszystkim tu pisać ;)

      A Márai godny polecenia., jak najbardziej. Trzeba jednak uważać podczas lektury, by nie ulec choćby temu jego… dyskretnemu urokowi nihilizmu ;)

      • caddicus Says:

        Pisząc przywilej wieku miałem na myśli nie tyle starość, co doświadczenie oraz właściwy dystans do siebie i innych. Choć truizmem jest twierdzić, że i tak wszystko jest byciem-ku-śmierci… czasami boimy się mówić głośno o tym, że przemijamy i zbliżamy się ku swemu kresowi.

        dyskretnemu urokowi nihilizmu ;) – lubimy ulegać różnym urokom, dlaczego więc wykluczać z tego urok nihilizmu. Może warto spróbować.

  10. Kartka z podróży Says:

    Logosie
    Przemijanie przemijaniem … . Najważniejsze, że nie czujesz nudy. Tylko nudy należy się bać.
    Pozdrawiam

  11. magamara Says:

    „Dostrzec tu można pewną sprzeczność: z jednej strony kultura wydaje się być bezsilna wobec zalewu barbarzyństwa, z drugiej zaś postrzegana jest z nadzieją na zachowanie dobra – jako depozytariuszka wyższych wartości.” – Logosie, ja tutaj sprzeczności nie widzę. Dla mnie te dwie rzeczy dopełniają jej obraz. Kultura nie wygra z barbarzyństwem, bo z zasady nie walczy, a jeżeli już przyjdzie się jej o coś bić, to innymi metodami. Jest delikatna i trzyma w sobie to, co najcenniejsze, ale i najbardziej kruche, zwłaszcza w obliczu takiej potęgi, jaką jest siła, z którą człowiek potrafi wytwarzać zło.

    „Kultura przypomina widmo, niemniej jednak pisarz próbuje się w tym widmowym świecie schronić – czyta poezje Beaudelaire’a, Goethego i Shelley’a, Montaigne’a, Szekspira, Shawa… „Klub Pickwicka” Dickensa, „Pochwałę głupoty” Erazma, „Żywot Jezusa” Renana…” – nie wiem, czy widmo jest tutaj właściwym słowem. Kultura byłaby tutaj raczej pewnego rodzaju schronem, które ratuje przed szaleństwem.

    • Logos Amicus Says:

      Magamaro, to są wszystko metaforyczne ujęcia kultury, które – jak każda matefora – mogą być wieloznacznie rozumiane, a poza tym… bardziej lub mniej szczęśliwie (czyli trafnie) sformułowane.

      W tym pierwszym zestawieniu jest wg mnie zawarta sprzeczność, bo mimo że kultura jest „depozytariuszką wyższych wartości”, to jednak może z łatwością ulec barbarzyństwu, przez co nadzieje na to, że ona cokolwiek wartościowego zdoła zachować, okazują się płonne (więc taką „depozytariuszką” siłą rzeczy być przestaje).
      To, że Ty nie widzisz w tym sprzeczności, wynika chyba z użytego przeze mnie słowa „nadzieja” ;)

      Zdarza się jednak, że kultura wygrywa z barbarzyństwem (stosując inne metody, niż siłowe) i dzięki temu barbarzyństwo barbarzyństwem być przestaje.

      Naspisałem, że kultura w sytuacji w jakiej się znalazł wtedy Márai, przypominała widmo, właśnie przez swoją ezoteryczność, delikatność i kruchość (a jaki to schron, jeśli jest ezoteryczny, delikatny i kruchy? ;) )
      Jedna mała barbarzyńska bombka rozniosłaby coś takiego w drybiezgi!

      PS. Cieszę się, że sobie o mnie przypomniałaś :)

  12. Michał Says:

    Udało mi się przeczytać tylko jedną książkę Maraia – „Rozmowy w Bolzano”, ale to już wystarczy, żeby wiedzieć, że to jest pisarz z tych największych.
    „Czytać należy tak, jakbyś w celi śmierci czytał ostatnią książkę, którą ci przyniósł strażnik więzienny.”
    To piękne zdanie przypomina mi inne powiedzenie, że czytać należy zawsze tak, jak gdyby czytało się pierwszą książkę w życiu albo jedyna książkę na całym świecie. To jest naprawdę ta sama myśl.

  13. Markucjo Says:

    W „Księdze ziół”, w ostatnim z rozważań, „O sobie” Marai pisał: „Z ostatnim tchnieniem podziękuję losowi, że byłem człowiekiem i iskra rozumu świeciła także w mojej mrocznej duszy.
    Widziałem ziemię, niebo, pory roku. Poznałem miłość, ułamki prawdy, żądze i rozczarowania. Żyłem na ziemi i powoli nabierałem wewnętrznej pogody.
    Pewnego dnia umrę; i to także jest cudownie zwyczajne i proste! Czy mogło zdarzyć się ze mną coś innego, lepszego, doskonalszego? Nie mogło. Przeżyłem coś największego i najwspanialszego, los człowieka. Nie mogło mi się przydarzyć nic innego i nic lepszego”.

  14. jula Says:

    ELITA W CZASACH ZARAZY – ciekawa jestem, czy współcześni piszą też takie dzienniki i jak obecne czasy tu i teraz będą odczytywane ?…

    Na innym blogu przeczytałam:
    „Dzienniki – przejmujący portret samotnego pisarza, fresk czasu, w jakim żył; pozwalają zobaczyć również to, co stoi za literaturą i za pisaniem, otwierają oczy. Dzienniki Iwaszkiewicza wygrywają w konkurencji z tymi najważniejszymi, jakie wyszły w ostatnich latach, np. dziennikami Sandora Maraia. Prawie tak ważne jak Dzienniki Iwaszkiewicza są dla mnie Dzienniki Witolda Gombrowicza.”

    Ja na razie nie czytałam, ba nawet w najbliższym czasie nie mam takiej potrzeby i zamiaru …

    Ciekawa jestem, czy współczesna elita kulturalna w Polsce w większości, czy tylko niektórzy przyjęli taka postawę. Przypuszczam, że składa się na to bardzo wiele czynników, tak politycznych, ekonomicznych, jak i wynikających z globalizacji ;) …
    I przyznam, że taka postawa jaką zaprezentował Tuwim poniżej, jest mi niezwykle bliska :D

    Julian Tuwim – „Wiersz, w którym autor grzecznie ale stanowczo uprasza liczne zastępy bliźnich aby go w dupę pocałowali”

    Apsztyfikanci Grubej Berty
    I katowickie węglokopy,
    I borysławskie naftowierty,
    I lodzermensche, bycze chłopy.
    Warszawskie bubki, żygolaki
    Z szajką wytwornych pind na kupę,
    Rębajły, franty, zabijaki,
    Całujcie mnie wszyscy w dupę.

    Izraelitcy doktorkowie,
    Widnia, żydowskiej Mekki, flance,
    Co w Bochni, Stryju i Krakowie
    Szerzycie kulturalną francę !
    Którzy chlipiecie z „Naje Fraje”
    Swą intelektualną zupę,
    Mądrale, oczytane faje,
    Całujcie mnie wszyscy w dupę.

    Item aryjskie rzeczoznawce,
    Wypierdy germańskiego ducha
    (Gdy swoją krew i waszą sprawdzę,
    Werzcie mi, jedna będzie jucha),
    Karne pętaki i szturmowcy,
    Zuchy z Makabi czy z Owupe,
    I rekordziści, i sportowcy,
    Całujcie mnie wszyscy w dupę.

    Socjały nudne i ponure,
    Pedeki, neokatoliki,
    Podskakiwacze pod kulturę,
    Czciciele radia i fizyki,
    Uczone małpy, ścisłowiedy,
    Co oglądacie świat przez lupę
    I wszystko wiecie: co, jak, kiedy,
    Całujcie mnie wszyscy w dupę.

    Item ów belfer szkoły żeńskiej,
    Co dużo chciałby, a nie może,
    Item profesor Cy… wileński
    (Pan wie już za co, profesorze !)

    I ty za młodu nie dorżnięta
    Megiero, co masz taki tupet,
    Że szczujesz na mnie swe szczenięta;
    Całujcie mnie wszyscy w dupę.

    Item Syjontki palestyńskie,
    Haluce, co lejecie tkliwie
    Starozakonne łzy kretyńskie,
    Że „szumią jodły w Tel-Avivie”,
    I wszechsłowiańscy marzyciele,
    Zebrani w malowniczą trupę
    Z byle mistycznym kpem na czele,
    Całujcie mnie wszyscy w dupę.

    I ty fortuny skurwysynu,
    Gówniarzu uperfumowany,
    Co splendor oraz spleen Londynu
    Nosisz na gębie zakazanej,
    I ty, co mieszkasz dziś w pałacu,
    A srać chodziłeś pod chałupę,
    Ty, wypasiony na Ikacu,
    Całujcie mnie wszyscy w dupę.

    Item ględziarze i bajdury,
    Ciągnący z nieba grubą rętę,
    O, łapiduchy z Jasnej Góry,
    Z Góry Kalwarii parchy święte,
    I ty, księżuniu, co kutasa
    Zawiązanego masz na supeł,
    Żeby ci czasem nie pohasał,
    Całujcie mnie wszyscy w dupę.

    I wy, o których zapomniałem,
    Lub pominąłem was przez litość,
    Albo dlatego, że się bałem,
    Albo, że taka was obfitość,
    I ty, cenzorze, co za wiersz ten
    Zapewne skarzesz mnie na ciupę,
    Iżem się stał świntuchów hersztem,
    Całujcie mnie wszyscy w dupę !…

    Ps.
    W Warszawie w teatrze „Romie”, na małej scenie. Sztuka „Tylko dla dorosłych” – to tytuł oficjalny. Nieoficjalny – od fantastycznego wiersza Tuwima „Pocałujcie mnie wszyscy w dupę”. Jerzy Satanowski zrobił z wierszy i tekstów poety, cudny, pogodny, kabaret międzywojenny.

    Pa! ;) :D )))

  15. Alik Says:

    Marai był wspaniałym obserwatorem tego co się działo na Węgrzech po wojnie. Jednym z takich obrazów jest scena w cudem ocalonej przedwojennej kawiarni, gdzie pośród dekoracji dawnego życia zbierają się niedobitki przedwojennej klienteli – mieszanina drobnomieszczaństwa, inteligencji oraz żołnierzy okupacyjnej armii o orientalnym wyglądzie. Do towarzystwa dołącza w pewnym momencie Żyd, którego najbliższych zamordowano w Auschwitz. Wszyscy znają go z dawnych lat, choćby z widzenia. Dawny urzędnik bankowy dziś jest oficerem bezpieki budzącym strach zebranych.

    „Siedzący przy sąsiednich stolikach goście udawali, że beztrosko gawędzą, lecz w rzeczywistości rzucali wszyscy dookoła niespokojne spojrzenia, bo wszyscy coś ukrywali: jeden tonę zjełczałego masła do rzucenia na czarny rynek, drugi pudełko po cygarach wypełnione złotym złomem, jeszcze inny przewiny. I nikt nie wiedział, czy w notesie oficera nie czają się anonimowe donosy, oskarżycielskie dokumenty będące elementem zemsty czy dawnych porachunków. Ale ważny gość nie interesował się na razie otoczeniem. Kelnerzy nie spuszczali go z oka i obsługiwali z oddaniem ministrantów, on zaś naprawdę celebrował posiłek: jadł i pił niespiesznie, jakby spożywanie tu kolacji było najbardziej naturalną rzeczą na świecie”.
    Zadowolony gość pije aromatyczną kawę z ekspresu, pali cygaro, w końcu ruchem ręki przyzywa członka cygańskiej kapeli i każe mu grać „przedwojenną irredentystyczną
    piosenkę, zaczynającą się od słów »O ty piękny, przecudny kraju węgierski, piękniejszy od całego świata«”.
    Ten węgierski Żyd rozkoszuje się słuchaniem jej. Wreszcie nikt mu tego nie zabroni. Nikt nie skrytykuje go za słuchanie jej. Ani Żydzi, że węgierska, ani Węgrzy, że co on do nich ma za interes słuchając, gdyż jest Żydem. Jest w węgierskiej bezpiece, on Pan życia i śmierci….

    W takich scenach, opisanych powściągliwym stylem, udało się Máraiemu osiągnąć zdumiewający stopień obiektywizmu: to spojrzenie jednego z gości kawiarni jest spojrzeniem z zewnątrz, jednocześnie nie usprawiedliwiającym niczego i wszystko rozumiejącym.

  16. NIEDOPAŁKI – o książce Sándora Máraiego „Żar” | WIZJA LOKALNA Says:

    […] jednego z nieprzebranej ilości wątków, jakie podejmuje w swoim dziele pisarz. Nosiła ona tytuł „Elita w czasach zarazy” i dotyczyła katastrofy, jaką dla Europy była II wojna światowa. Pisałem w niej: „Czasy […]


Co o tym myślisz?