szkice o amerykańskiej scenerii, cz. III
*

Osobliwość, niezwykłość czy przyrodzone piękno? – krajobraz bierze nas we władanie (nad Jeziorem Kraterowym w Oregonie)
*
Każdy krajobraz, który jest inny od krajobrazu jaki nas otaczał kiedy dorastaliśmy, wydaje się nam osobliwością. A do osobliwości, które spotykamy na amerykańskim kontynencie, możemy mieć stosunek dwojaki: zachwycić się ich egzotyką, mieć poczucie tego, że oto dotarliśmy do niezwykłego miejsca wzbogacającego obraz świata, w jakim żyjemy i rozszerzającego perspektywę z jakiej go widzimy; odczuć posmak małego zwycięstwa w pokonaniu przeszkód, które leżały na naszej drodze do odkrycia nowej ziemi, jej pejzaży, przyrody obcej a fascynującej – klimatów dotychczas na naszej skórze nie doświadczonych, nieba wyższego i bardziej niebieskiego, słońca jaśniejszego, wód głębszych, wodospadów huczniejszych, fal bardziej spienionych, skał o kolorystyce jak na palecie malarza impresjonisty…
Albo zgoła inaczej: mieć poczucie obcości, może nawet dziwaczności – przytłoczenia skalą nieporównywalną z czymkolwiek nam znanym; zdezorientowanie proporcjami wymykającymi się naszej percepcji, niemożność przyzwyczajenia się do czegoś, co dla nas nieswojskie…Muszę przyznać, że mnie zdecydowanie bliższy jest ten pierwszy sposób odczuwania krajobrazowej i przyrodniczej nowości – ten pociąg, zachwyt i ekscytacja czymś dotychczas niewidzianym, po raz pierwszy prywatnie odkrywanym. To wszystko, co zadecydowało o tym, że w końcu wyruszyłem w świat, by zbadać nowe miejsca i plenery – zobaczyć je na własne oczy, poczuć przez skórę wszystkimi zmysłami.
Niewątpliwie ma ten stosunek do świata trochę z naiwności, dziecięcej gotowości do zadziwienia się nim. I mniej związany jest z intelektem, bardziej ze zmysłowością – otwarty na bardziej spontaniczne doświadczenie tego, co człowieka podczas jego podróży spotyka i otacza. Ale wiem, że jest też inne podejście do przyrodniczych osobliwości i tworów Natury, obcych naszym doświadczeniom wyniesionym z dzieciństwa. Pamiętam, że uderzyły mnie słowa Miłosza wypowiedziane o jednym z najpiękniejszych, moim zdaniem, miejsc na amerykańskim kontynencie, a mianowicie o Jeziorze Kraterowym, położonym na południu stanu Oregon. Muszę się przyznać, że takich słów bym nigdy nie napisał (i to nie z oczywistego skądinąd powodu niedosiężności poziomu literackiego Noblisty), ale z prostej przyczyny takiej, że moje odczucia z pierwszego spotkania z Crater Lake były zupełnie inne, bardziej z Naturą spolegliwe – bez poczucia obcości, dziwności i nudy, które Miłosz expressis verbis w swoich „Widzeniach nad Zatoką San Francisco” wyraził: „Parę dziesiątków mil pustej, nakreślonej nienagannie prostą linią szosy, wznoszącej się tak niedostrzegalnie, że przypomina o tym tylko opór motoru, i z obu jej stron nic prócz lasu nędznych karłowatych sosen na podłożu rozsypanej lawy, a nuda tego jest taka, że oczy zalepia senność. Następnie wirażami na zbocza góry, której wierzchołek urwał wybuch wulkanu, i stamtąd widok na jezioro w środku, w obręczy skał. Strome jego brzegi, bez dostępu, nie mają roślinności, kolor jego wody jest przeraźliwy, jadowity lazur, zbyt czysty, zbyt absolutny. jakby po to, by zaznaczyć, że ten geologiczny kaprys opiera się wszelkiemu użytkowi, jest i nieprzystępna wyspa, kamienna piramida łamiąca jednolitość powierzchni. Racjonalnie rzec biorąc, brak danych, żeby przypuścić, że każdy, kto znajdzie się w tym krajobrazie, będzie odczytywał go jako szyfr jałowości samej w sobie. Niemniej zdaje się w tym zbytecznym splendorze kryć jakaś myśl, a nawet może miejsce na wytyczoną między karłowatymi sosnami szosę było z dawien dawna przygotowane, w przewidywaniu, że będzie nią jechał ktoś, kto uchwyci intencje ukrytego, przewrotnego Twórcy.”Niewątpliwie konsekwentne jest to wyznanie dla kogoś, kto – jak Miłosz – wyszedł od chłopięcego zakochania w Naturze, a skończył jako ktoś „dorosły”, dla kogo jest ona bezduszną, bezmyślną, bezcelową manifestacją bytu i działania kosmicznej machiny, w której organizmy żywe – jej małe trybiki – podlegają cierpieniu jakie niesie ze sobą życie, poddawane nieosobowemu, a wpisanemu w jej strukturę, okrucieństwu. Intelektualista zwykle odrzuca romantyczne skłonności uczłowieczania Natury – przydawanie jej atrybutów będących wytworami ludzkiej kultury, w tym i estetyki, w obrębie której zawarte jest pojęcie i percepcja piękna. Jest w tym jednak niekonsekwentny – bo odrzucając piękno, dobro i opiekuńczość w Naturze, winien zaniechać też przypisywania jej istocie takich cech, jak brzydota, zło i okrucieństwo. A tego właśnie nie czyni, pozostając mimo wszystko przy wymyślonych przez siebie miazmatach (ludzkiej per se) kultury, wchodzącej w relacje z (nie wiadomo jednak czy boską) Naturą.
Pustynie, lasy, prerie, góry, jeziora, rzeki, oceany… ich obrazy konstytuują – i to nie tylko w masowej wyobraźni – ikonografię amerykańskiego pejzażu, która staje się dla kontynentu czymś swoistym, z nim nierozerwalnym – czymś co kreuje w ludzkich głowach wyobrażenie o tej ziemi, tym bardziej istotne, że nieporównywalne z żadnym innym rejonem świata. Ta typowo amerykańska skłonność do tego, by uważać kraj ten za coś wyjątkowego w skali całego globu, ma akurat tutaj swe uzasadnienie, bo rzeczywiście amerykański krajobraz jest unikalny, niezwykły – w swojej osobliwości wyróżniający się, nie spotykany nigdzie indziej na świecie.
To poczucie egzotyki nie opuszcza każdego, kto po raz pierwszy zanurza się w amerykański pejzaż. I zapewne byłby on dla wielu czymś przytłaczającym, gdyby nie cywilizacja, którą przybysz czuje za swoimi plecami, wiedząc, że zapewnia mu ona jednak pewne bezpieczeństwo, tudzież komfort odwrotu, może nawet ucieczki. Mimo to o cywilizacji (tu warto zaznaczyć, że nie jest ona jednak tożsama z kulturą) warto w pustyni i w puszczy zapomnieć – lepiej wtedy dociera do człowieka cały ten przyrodzony amerykańskiej ziemi naturalny splendor.W PUSTYNI…
Ktoś może powiedzieć: cóż ciekawego w pustyni? Czym tu się zachwycać w tej pustce? Żar leje się z nieba, piasek się praży, światło jaskrawe oślepia – wszechobecna suchość dostaje się nawet do naszego gardła. Repetycja pustynnych motywów powoduje, że nuda i znużenie dobiera się nam do umysłu i zmysłów, oczy zaczynają się kleić, skóra piec i wysychać – wszystko zaczyna się zlewać i drżeć tworząc obraz podobny temu, jakiego doświadczyć można w mirażu czy nawet w malignie.
Zgoda, tego doznałem również, lecz amerykańska pustynia zawsze była dla mnie skądinąd czymś fascynującym i bynajmniej nie nudnym. Ba! Tak naprawdę nie jest ona pusta, bo pełna rzeczy – być może na pierwszy rzut oka niewidocznych, a jednak kryjących się za pozorną martwotą i układających się w mozaikę, która bynajmniej nie jest monochromatyczna. Przesada? Nie sądzę. A przyzna mi rację każdy, kto choć raz zapuścił się wgłąb skalnych kanionów Doliny Śmierci i zobaczył tam orgię kolorów zdjętych jakby wprost z malarskiej palety (jeden z punktów widokowych nazywa się tu właśnie adekwatnie: „Artist Pallete”). Albo jeszcze inne miejsce w Dolinie – słynne Zabriskie Point – kłujące w oczy złotem, brązem, żółcią, pomarańczem i bielą – całą tą jaskrawością będącą efektem erozji dna dawnego morza, poddanego działaniu wiatru, czasu i okazjonalnie wody. Miejsce to jest tak niezwykłe, że nie tylko dało nazwę słynnemu (głównie dzięki ścieżce dźwiękowej napisanej przez zespół „Pink Floyd”) filmowi Antonioniego, ale i było świadkiem największego ponoć życiowego doznania Michela Foucaulta, który dokładnie tutaj doświadczył niebywałego odlotu po zażyciu sporej dawki LSD..
.
Dolina Śmierci to geologiczna anomalia, co pociąga za sobą anomalie krajobrazowe, choć właściwiej byłoby tutaj mówić o niezwykłości pejzażu – niezwykłym nawet wtedy, gdy zestawi się go z osobliwościami widokowymi pustyni Mojave, której Dolina Śmierci jest częścią. Długa na ponad 200 kilometrów niecka, otoczona dwoma ponurymi pasmami gór Amargosa i Panamint, wypełniona w znacznej części salinami i djunami, żwirem i piaskiem, a nawet kamieniami czy głazami, które poruszają się – jak się wydaje – samoistnie, w zupełnie tajemniczy sposób, pozostawiając za sobą ślad podobny temu, jakim znaczy swoją drogę pełzający wąż.
Dobra dla tego miejsca nazwa: depresja – zapadnięte na głębokość niemal 90 m. poniżej poziomu morza dno wyschniętego jeziora, i to w pobliżu słonego niebywale bajorka, o równie adekwatnej dla całego tego pustynnego anturażu nazwie – Badwaters. Jest jeszcze Devil’s Golf Course, jak również Devil’s Cornfield, jest wspomniany już przeze mnie Widok Dantejski (Dante’s View), oraz oaza ochrzczona – o dziwo! – jako Furnace Creek – z prawdziwym polem golfowym (już dla ludzi) i przypominającym do złudzenia fatamorganę, zagajnikiem palm daktylowych.Na kontynencie Ameryki Północnej pustyń jest bez liku: właściwie cały amerykański Zachód (a ściślej: tereny położone w zachodniej części Stanów Zjednoczonych) są jednym wielkim ciągiem pustyń i półpustynnych stepów, bowiem nadciągające znad Pacyfiku wilgoć i deszcze zatrzymują się na potężnych łańcuchach górskich Kordylierów, wśród których wyróżniają się oczywiście Sierra Nevada i Góry Kaskadowe. A najciekawszy „pustynnie” jest rejon zwany Pustynnym Południowym Zachodem (Desert Southwest), czyli pustynie Mojave, Sonora i Chihuahua pokrywające takie stany, jak Kalifornia, Arizona, Nowy Meksyk i Teksas. Jest jeszcze potężna pustynia Wielkiej Kotliny obejmująca niemal całą Newadę i większość zachodniego Utah.
Jednak nie chcę tutaj nużyć nikogo geograficzną wyliczanką, którą można znaleźć w pierwszym lepszym przewodniku lub podręczniku, a także w sieci. Zamiast tego podzielę się moimi wrażeniami z zetknięcia się z tymi pustyniami – czyli tym, co obrazy owych pustyń zostawiły w mojej pamięci.Pierwsza była arizońska Sonora – las strzelistych kaktusów saguaro rosnących na południe od Phoenix, wraz z wieloma innymi gatunkami sukulentów (kaktusy organowe, baryłkowe, ocotillo, chola…), które wczesną wiosną pokrywają się kwieciem, tworząc widok przedziwny, nazywany przez tubylców kwitnącą pustynią. Jeśli na dodatek ta pustynia jest „Malowana” (a taką nazwę nosi pustynia leżąca na wschód od Wielkiego Kanionu, w obrębie Rezerwatu Indian Navajo), to można sobie wyobrazić estetyczne konsekwencje tego: barwną mozaikę kwitnących kaktusów i kolorowych skał, w niczym nie przypominającą stereotypowego wyobrażenia żółtoszarej monotonii piaszczysto-żwirowych hałd zalegających ziemię aż po horyzont.
Z kolei, charakter pustyni Mojave podkreślają niezwykłe „drzewka Jozuego” (joshua trees) – nazwane tak przez Mormonów ponoć dlatego, że jego gałęzie przypominały im ramiona rozpiętego na krzyżu Chrystusa (Joshua=Jozue=Jezus). Zresztą, nie dziwi to wobec mnogości biblijnych nazw, zwłaszcza w Utah – w stanie zamieszkałym w większości przez Mormonów, dla których biblijna mitologia do tej pory stanowi niekwestionowane źródło odniesień dla ich duchowego życia i religijnych wierzeń.
Chihuahua zaś to pustynia w zasadzie meksykańska, która jednak wielkim suchym jęzorem sięga Nowego Meksyku i Teksasu, pokrywając olbrzymie obszary suchorostami, jukkami, opuncjami i różnymi gatunkami kaktusów. Przez pustynię tę płynie słynna Rio Grande (którą bardziej chyba znamy jako Rio Bravo), lecz najbardziej osobliwym zakątkiem tej pustyni są tzw. Białe Piaski – jaskrawe morze falujących wydm z rozdrobnionego gipsu – jedno z najciekawszych miejsc Ameryki, leżące na terenie Nowego Meksyku, warte większej uwagi.Wiedziałem, że ponad pół wieku temu wybuchła tu pierwsza bomba atomowa, wymyślona przez Oppenheimera i spółkę w ramach tajnego projektu “Manhattan”, realizowanego w laboratoriach położonego nieopodal urokliwego miasteczka Santa Fe. Wiedziałem również, że Białe Piaski otacza jeden z największych poligonów doświadczalnych na świecie (należące do US Army 4000 mil kwadratowych ziemi), gdzie testuje się najnowszą amerykańską Wunderwaffe. Nie wiedziałem jednak tego, że jest to miejsce tak spektakularne – dopóki sam nie dotarłem na to morze bieli rozciągającej się po bezkresny horyzont.
Białe Piaski Nowego Meksyku to największa gipsowa pustynia na świecie. Nieogarniony wzrokiem obszar wydm białych jak śnieg, sypkich jak mąka. Można dostać zawrotu głowy, stając na szczycie jednej z tysięcy gipsowych gór i rozglądając się wokół na rozlewające się aż po kres widoczności morze falujących hałd, kopców, stożków, kopuł… zwałów gipsowych ziaren, które od tysięcy lat przemieszcza z miejsca na miejsce niespokojny wiatr.
Ta biała pustynia jest tu w ciągłym ruchu, ale schwytana w pułapce kotliny Tularosa, niczym gigantyczna klepsydra pełna miliardów ton białego piasku, odmierza czas mijający od ostatniego zlodowacenia, kiedy nieckę tę wypełniało olbrzymie jezioro. Jednak te przesypujące się drobiny pamiętają czasy jeszcze dawniejsze. Są one właściwie pozostałością po organicznych depozytach, jakie odłożyły się na dnie morza, które znajdowało się tutaj 250 mln. lat temu.
Cóż nam jednak mówią owe czasowe interwały? Miliard lat nie robi na nas większego wrażenia jak milion, ponieważ nasza wyobraźnia jest pod tym względem mocno ograniczona czasem, jaki przebywamy na ziemi i trudno jest jej sięgnąć poza czubek nosa własnego krótkiego żywota. Bowiem w skali Wszechświata jest on niczym mgnienie oka jakiegoś kapryśnego bóstwa.
Spokrewnione z pustynnym krajobrazem są piaszczyste wydmy, ale co ciekawe – te największe z nich, jak np. Diuny Oregonu zwane czasami (nie bez pewnej przesady) „amerykańską Saharą”, czy Wydmy Śpiącego Niedźwiedzia w Michigan – rozciągają się wzdłuż wielkiej wody: w Oregonie – biegną przez 60 km wybrzeżem Pacyfiku, zaś w Michigan – rozłożone są nad Jeziorem Michigan, w rejonie gromadzącym największe zasoby wody pitnej naszej planety (mowa oczywiście o Wielkich Jeziorach). Chociaż w pustynnej Dolinie Śmierci też powstały wydmy, podobnie jak u podnóża gór Sangre de Cristo w Kolorado, gdzie utworzono park narodowy o bardzo adekwatnej nazwie: Great Sand Dunes, czyli Wielkie Piaszczyste Wydmy (najwyższe z nich osiągają wysokość 270 m.)
Tak jak piaszczyste czy gipsowe pustynie są falującym morzem oślepiającej oczy jaskrawej bieli czy żółci, tak wzgórza i stożki z zastygłej lawy czy też z wulkanicznych popiołów uderzają w nas iście piekielną czernią: tak jest w najsłynniejszym obszarze pól lawowych w Ameryce, którymi są Księżycowe Kratery w Idaho. Podobnie jest w północno-wschodniej Kalifornii (Lava Beds National Monument) oraz w Oregonie (Newberry Volcanic National Monument), jak również w innych miejscach rozsianych po kontynencie tam, gdzie z gorejących i plujących ogniem czeluści podziemnych nie tak dawno jeszcze wylewała się magma, a teraz czarny żwir, popiół i pumeks tworzą unikalne, ale przede wszystkim ponure i infernalne wręcz pejzaże..
* * *
A teraz pozwolę sobie na krótką osobistą wycieczkę, która jednak ściśle wiąże się z tematem tej części szkiców. Otóż swego czasu, przy okazji podróży przez pustynie Nowego Meksyku i Teksasu (TUTAJ), napisałem ustęp, który pozwolę sobie tutaj przytoczyć:
„Pustynia jest naturalnym fenomenem, który zawsze splatał się z pewnymi aspektami kultury człowieka. Co ciekawe, często największy ferment cywilizacyjny miał miejsce na jakimś stosunkowo niewielkim a życiodajnym obszarze otoczonym rozległymi, niezbyt gościnnymi obszarami pustynnymi lub półpustynnymi. Przykładami mogą tu służyć choćby Egipt, Bliski Wschód, dorzecze Tygrysu i Eufratu, Dolina Indusu, czy nawet sama Grecja.
Pustynia jest jak archetypiczny pejzaż, stanowiąc scenę, na której zawrzeć można z bogami przymierze, albo z nimi się wadzić – lub nawet boga ukrzyżować. Nagi i ascetyczny krajobraz to także arena, na której bardziej wyraźnie i ostro widać walkę człowieka o przetrwanie – zwłaszcza wtedy, gdy człowiek ten jest samotny, zdany tylko na siebie, pozbawiony rzeczywistego oparcia w świecie, w którym nie ma już ludzkiej, ani nawet boskiej sprawiedliwości.
Czym była – i jest – dla ludzi pustynia? Żywiołem, z którym trzeba było się zmierzyć, udowodnić własną wytrzymałość? Odpowiednikiem Kosmosu, w którym człowiek czuł się zagubiony i przytłoczony? Odzwierciedleniem niszczycielskich sił natury? Przejawem boskiej władzy nad człowiekiem?
Tak, ale nie tylko. Pustynia stała się metaforą, miejscem gdzie ścierały się w człowieku różne tendencje, skłonności, dążenia… gdzie rodził się pewien kulturowy kanon. To na pustynie uciekali eremici, by odnaleźć drogę do Boga i samego siebie.
Czyli pustynia jako sztafaż ascetyczny – swego rodzaju czyściec. To na pustyni Św. Hieronim tłumaczył Biblię. To na pustyni miały miejsce kuszenia Jezusa i Św. Antoniego. To na pustyni przemówił do Mojżesza krzak gorejący. A więc pustynia jako arena zmagania się tego co ludzkie, z tym co boskie czy też nawet diabelskie.
(…) Sądzę, że doświadczenie pustyni jest dla człowieka ważniejsze – i bardziej ‚twórcze’ – niż np. doświadczenie dżungli. Paradoksalnie bowiem: człowiek na pustyni zdaje się bardziej i dogłębniej ‚dokopywać’ do swojego egzystencjalnego ‚rdzenia’, doświadczać mocniej ‚doli człowieczej’, pełniej rozumieć fenomen (ludzkiego) życia, niż mając wokół siebie tętniącą i kipiącą (zwierzęcym) życiem dżunglę. Dlaczego? Może dlatego, że pustynia lepiej pozwala człowiekowi identyfikować się ze swoją kulturą, natomiast dżungla to nieokiełznana, atawistyczna – przeciwstawiona ludzkiej cywilizacji – Natura?
‚Jądro ciemności’ jest zwierzęce, pustynną pustkę człowiek wypełnia tym, co najbardziej ludzkie – czyli kulturą. Instynkt życia i popędy przeciwstawione zostają pragnieniu duchowości. Łatwiej chyba o tę transgresję w jasności gorącego Słońca pustyni, niż w redukującej nas do pierwotnej biomasy i zmuszającej do walki i rywalizacji z innymi formami życia, dżungli.”Przeczytawszy to, jedna z moich blogowych znajomych zarzuciła mi pod moim wpisem: „Ja zaczęłabym inaczej: ‚Wyruszając w podróż, otwórz się na nowe a w domu zostaw cały swój bagaż kulturowy, bo może okazać się zbędnym balastem.’ Piszę pół żartem, pół serio, bo oczywiście z całym takim bagażem trudno się pożegnać. Niemniej jednak po przeczytaniu tego wpisu, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że takie podróżowanie, gdzie przebywanie na pustyni automatycznie przywołuje miejsce przymierza bądź walki z bogami, zmaganie z natura etc., to podróżowanie sztuczne, zamknięte w dość utartej symbolice kulturowej i na dobrą sprawę mogłoby być ‚podróżowaniem’ po domowej bibliotece, a nie szczerym i otwartym doświadczaniem nowego, odmiennej przestrzeni.”
Mogłem się z tym zgodzić, ale pewną przykrość sprawiło mi to, co – nawiązując do tego samego tekstu – M. napisała na innym blogu:
„Mnie notka Logosa zadziwiła z tego samego powodu, bo ja też na pustyni nie przeżywałam walki dobra ze złem, ale jej wspaniałą przestrzeń, gładkość piasku i ciepło wiatru, który rysował doskonale fale na wydmach. Zgadzam się z tym, że w jego wpisie dużo jest antropomorfizacji, ale jest tam coś więcej: całkowite zamknięcie się w pewnych schematach kulturowych (historii biblijnych, mitycznych etc.) i brak swobody w przeżywaniu przestrzeni. Podróż w taki sposób wydaje się nie mieć w ogóle sensu, bo nie dostarcza podróżującemu żadnych nowych wrażeń poza może pewna przyjemnością w odtwarzaniu literackich skojarzeń.
Moim zdaniem takie podejście niekoniecznie musi mieć coś wspólnego z byciem wierzącym bądź nie. Przynajmniej ja bym tych dwóch rzeczy nie łączyła. Widzę tutaj raczej niemoc czy może ograniczenie wykształconego człowieka w przeżywaniu czegoś nowego. Zamiast podróżowania i doświadczenia natury, jest ucieczka w kulturę. Dla mnie to przykład tego, jak można sprowadzić całą przyjemność fizycznego obcowania z nową przestrzenią do czegoś w rodzaju konwencjonalnego wyjścia do biblioteki.”Ubodło mnie nieco zwłaszcza radykalne stwierdzenie, jakoby moje doświadczenie przyrody (krajobrazu, pleneru, Natury) oznaczało „…całkowite zamknięcie się w pewnych schematach kulturowych (historii biblijnych, mitycznych etc.) i brak swobody w przeżywaniu przestrzeni”, jak również i to oświadczenie M.: „widzę tutaj raczej niemoc czy może ograniczenie wykształconego człowieka w przeżywaniu czegoś nowego”.
Te zdania mnie jednak zdziwiły, bo zupełnie rozmijają się z moim doświadczaniem miejsc nowych (zwłaszcza Natury i krajobrazu), któremu zresztą nie raz dałem wyraz – i to nie tylko na piśmie, ale i na fotografii. Już nie mówię o tym, że jednak są one nieco obraźliwe, zarzucając mi jakąś „niemoc” i „ograniczenie”, tudzież „brak swobody w przeżywaniu przestrzeni”.
Nikt nie jest doskonały, ale to nieprawda, że kultura przysłania mi świat – częściej jednak pozwala wydobyć z niego piękno. Bo czy to, że w związku z Naturą, nawiązuje się do kultury, literatury czy mitu, jest równoznaczne z tym, że nie można odczuć „wspaniałej przestrzeni, gładkości piasku i ciepła wiatru, który rysował doskonałe fale na wydmach”? Wręcz przeciwnie.
Zresztą, mimo wszystko, Naturę odbieram przede wszystkim zmysłowo, a dopiero później – i to ewentualnie – intelektualnie. Interpretacja kulturowa przychodzi więc po sensorycznej, będąc w zasadzie czymś wtórnym, ale także dopełniającym. Może nawet nadającym sens i znaczenie czystemu doświadczeniu zmysłowemu, które – samo w sobie – choć czasem euforyczne, to jest także w jakimś sensie nihilistyczne. Metafora nie zabija rzeczywistości, ona ją przybliża i oczywiście wzbogaca, nasycając przy okazji tym, co specyficznie ludzkie.
Do tego, by odszukać, przyjąć i poczuć piękno amerykańskiej ziemi, nie potrzeba więc wspomagania się literaturą, niemniej jednak może być ona w tym pomocna. Zwłaszcza jeśli chce się doświadczeniem tego piękna podzielić z kimś innym.… I W PUSZCZY
Pustynia pustynią lecz dopiero w puszczy możemy poczuć całą tę bujność życia, które dokonuje brawurowej ekspansji we wszelkie możliwe miejsca naszego globu, dając dowód na to, że elan vital jest siłą, która świetnie sobie radzi z oporem martwej materii, zwłaszcza tam, gdzie znajduje odpowiednie warunki i środki, jakimi karmić się może życie. A życie roślinne karmi się najlepiej tam, gdzie jest dobra gleba i nie brakuje wody.
Tej ostatniej pod dostatkiem mają lasy porastające zachodnie stoki gór rozciągających się pacyficznego wybrzeża amerykańskiego kontynentu..

W bajecznym lesie – oszołamiająca bujność życia i intensywność zieleni (Las Deszczowy Hoh, Park Narodowy Olympic w stanie Waszyngton)
.
Z niejakim niedowierzaniem przyjmują niektórzy informację, że na terenie Ameryki Północnej rosną lasy deszczowe. A takie można znaleźć na Półwyspie Olympic, który jest miejscem szczególnym – zresztą nie tylko z tego powodu. Przypomina on bowiem otoczoną oceanicznymi mgłami naturalną twierdzę utworzoną przez wysokie na dwa i pół kilometra góry, których szczyty pokryte są wiecznym śniegiem a stoki gęstą puszczą, bujną zwłaszcza od strony Pacyfiku, gdzie znacznie więcej jest wilgoci i gdzie często padają deszcze. Stąd las „deszczowy”, który bez przesady nazwać można bajecznym – bo nie przypomina on nam żadnej ziemskiej krainy, a raczej scenerię z jakiejś fantastycznej baśni, gdzie dziwne stworzenia żyją wśród wysokich paproci i potężnych drzew porośniętych mchem, pnączami, porostami… w zieleni nasyconej tak, że nas, zwykłych śmiertelników, mogą od tego zaboleć oczy.
A jednak nad tym bólem zdecydowanie przeważa zadziwienie, może nawet zachwyt. Sprawia to widoczna w każdym zakątku roślinna bujność, spowita mistyczną wręcz aurą snującej się między drzewami mgły, wypełniona szmerem płynących strumieni i spadających kropel wody, migocząca drobinami rosy, które przylgnęły do liści i źdźbeł trawy, drżąc w swojej grawitacyjnej niepewności i zawieszeniu.
Półwysep Olympic jest częścią krainy zwanej Pacyficznym Północnym Zachodem (Pacific Northwest), a lasy deszczowe półwyspu tylko bardziej osobliwym zakątkiem porastających tę krainę gęstych lasów cedrowych, świerkowych, sosnowych, których wielkie połacie na szczęście uniknęły karczowniczego szaleństwa, jakie opanowało Amerykę zwłaszcza w XIX wieku, kiedy to wycięto sporą część amerykańskich puszcz. Lasy Północnego Zachodu są wspaniałe, zwłaszcza te porastające wschodnie zbocza Gór Kaskadowych lub rozrośnięte wokół potężnych, zwykle uśpionych dzisiaj wulkanów – jak np. Mt. Hood, Mt. Baker, Mt. Adams – ze szczególnym wskazaniem na przepiękne scenerie pewnego cudownego miejsca, jakim jest położony nieopodal Seattle Park Narodowy Mt. Rainier – wzbogacone na dodatek spektakularnymi – pokrywającymi wyższe partie tego kolosalnego wulkanu – lodowcami. Niedaleko od Mt Rainier leży słynna Mt. St. Helens, pamiętna dzięki wulkanicznej katastrofie sprzed kilkudziesięciu lat, która zniszczyła niemal doszczętnie porastające jej zbocza lasy, pozostawiając po sobie krajobraz wręcz apokaliptyczny, niczym po nuklearnej eksplozji – obraz spustoszeń, który do dzisiaj może wywierać na przybyszach szokujące wrażenie, łagodzone wszak oznakami odradzającego się z tego rumowiska popiołów i zgliszczy, życia. Warto przy tym pamiętać, że zupełnie podobnie wyglądały kiedyś także i tereny wokół sąsiednich wulkanów (jak np. Mt. Rainier), tyle że z czasem zamieniły się one z powrotem w tętniące życiem lasy i puszcze, które odrodziły się niczym Feniks z popiołów, nabierając urody inspirującej ludzi do nadawania im takich nazw jak np. „Paradise” (jeden z rejonów Parku Narodowego Mt. Rainier) – co wydaje się całkiem adekwatne do aparycji tego miejsca, rzeczywiście będącego jednym z najpiękniejszych zakątków naszej planety, i to nie tylko w moich oczach. Zwłaszcza latem, kiedy szlakami wokół Paradise, można dotrzeć do łąk pokrytych kolorowymi kobiercami kwitnących dzikich kwiatów, które wraz z lodowo-górska scenerią – dzięki wrażliwej siatkówce naszych oczów – zostawiają w naszym mózgu niezatarte wrażenia.Zejdźmy jednak wzdłuż pacyficznego wybrzeża nieco niżej, na południe. Zaraz po przekroczeniu granicy Oregonu i wjechaniu do Kalifornii znajdziemy się w kolejnym unikalnym w skali całego naszego globu lesie, w którym rosną najwyższe drzewa na świecie, czyli sekwoje redwood. I oto znów jesteśmy w magicznym, par excellence mistycznym, bo także spowitym mgielną aurą (mist = to w j. ang. mgła) lesie, który zmusza nas do kręcenia… z niedowierzaniem i zdumieniem – głową.
Myślę, że warto tutaj ponownie oddać głos Miłoszowi, który o tej północno-kalifornijskiej puszczy pisał tak: „Krasnobór, czyli resztki dziewiczego lasu sekwoi. Niektóre gotyckie katedry, na przykład strasburska, odtwarzają, jak można się domyślać, małość i bezbronność człowieka w jego średniej strefie pomiędzy Piekłem i Niebem, to znaczy wśród kolumn puszczy, która, kiedy budowano katedry, pokrywała nadal duże obszary Europy. Jednak w Europie nigdy nie było drzew liczących sobie ponad dwa tysiące lat wieku, takich jak redwoods. Ten las jest ideą lasu, prawzorem narysowanym przez Pana Boga, żadne kolumny kościołów nie sięgnęły tej wysokości, nigdzie półmrok wśród nich nie kontrastuje tak wyraźnie z ukośnym promieniem przenikającym z jakiejś niewidzialnej dali. Figurki ludzkie mają nawet nie wobec pni, te są poza wszelką proporcją, ale wobec tego co na niższym poziomie, większych od człowieka paproci i zwalonych omszałych kłód puszczających nowe zielone pędy. Żeby się potwierdziła wartość lasu-symbolu, krasnobór ma tę właściwość, że nawet kloc ściętego drzewa nie umiera i odradza się w mnóstwie szybko rosnących gałązek.”
Nie wspominając już o tym, że stanowi pożywienie dla tysięcy różnych gatunków zwierząt mniejszych i większych, tudzież innych roślin symbiotycznych i pasożytniczych.
Zwróćmy uwagę, że Miłosz opisując krasnobór balansuje między Naturą a cywilizacją, nawiązując wprost do europejskiej kultury – tak jakby umożliwiało mu to nie tylko ogarnięcie, ale i zrozumienie ludzkiej relacji zachodzącej na styku człowiek – Natura, bez którego to zrozumienia las byłby tylko jednym z przejawów bezcelowego, może nawet pozbawionego sensu, biologizmu.
Czy jednak takie zrozumienie jest nam potrzebne? Moim zdaniem tak, ponieważ ściśle łączy się z biologizmem nas samych, a ponadto uświadamia nam i nadaje sens temu, że z ową Naturą stanowimy jedną wielką ożywiona całość – że jesteśmy cząstką o wiele większego od nas systemu, być może nawet jednym z przejawów i urzeczywistnień planu, którego jednak nie możemy do końca poznać, ani nawet zyskać pewności, że taki plan w ogóle istnieje.
Ale przecież można poczuć Naturę w chwili mistycznej, wymykającej się wszelkiej zracjonalizowanej łączności z kulturą, siłą tylko zmysłowego i duchowego przeżycia, doświadczonego na nagim styku Ja-i-Przyroda, tak jak to zdarzyło się jednej z moich blogowych znajomych, Chihiro, która wpierw cytuje japońskiego pisarza Tawadę: „Ciało ludzkie jest jak kropla wody, a kropla wody – jak blask. Podczas pełni nigdy nie wieje wiatr. Drzewa pogrążają się w ciszy, zasypiają nawet nocne ptaki. Rytm czasu zanurza się w stawie, nocne niebo przylega do ziemi. Jeszcze teraz łzy cisną mi się do oczu, gdy przypominam sobie tamtą chwilę: niewyśpiewaną melodię, która wypełniła moje ciało, niekończące się drżenie w krtani.” – by następnie opisać swoje doświadczenie zetknięcia się z lasem sekwoi redwood: „Kiedy ja przeżyłam taką chwilę? Takie leśne zen trwało u mnie długo, może godzinę, może dłużej. Było to w Alei Gigantów, czyli Avenue of the Giants, w Kalifornii zeszłej wiosny. Gdy przypominam sobie te kilkadziesiąt kilometrów podróży, hipnotyzującej jazdy po lesie pełnym sekwoi, sięgających gwiazd (te drzewa mają niekiedy po 2 tysiące lat i liczą do 115m wysokości), wśród leśnych strumieni i rzek, również łzy cisną mi się do oczu, bowiem moje ciało wypełniała niewyśpiewana melodia.”
Też znam to wzruszenie – pozbawione mimo wszystko ckliwej czułostkowości, na którą nie zezwala jednak surowość i dzikość przedmiotu admiracji. Sekwoje redwood (łacińska nazwa też nie jest pozbawiona swoistej nazewniczej poezji: sequoia sempervirens, czyli sekwoja „wiecznie-zielona”) rosną (wysiane naturalnie) jedynie w Kalifornii i to w wąskim pasie blisko Oceanu – począwszy od wybrzeża Big Sur poniżej San Francisco, biegnąc wzdłuż Pacyfiku, aż po granicę z Oregonem, gdzie znajduje się specjalnie chroniony obszar krasnoboru, który otrzymał status narodowego parku (Redwood National Park). Parkowy las sekwojowy jest piękny, lecz jeszcze piękniejszy jest ten, który widzi się z drogi leżącej poza parkiem – a o którym wspomina Chihiro – czyli Aleja Gigantów, wąska droga ciągnąca się – i wijąca – przez kilkadziesiąt mil przez sam środek gęstego lasu czerwonych sekwoi, gdzie jadące nią samochody przypominają dziecięce zabawki, a strzeliste, ponad stumetrowe drzewa o korze koloru bordo, mijają obok nas – i nad nami – jak dekoracja z bajecznego snu.* * *
Skoro mowa o redwood, poczyńmy tutaj małą dygresję. Otóż jest taki wiersz Herberta („Sekwoja” z tomu „Pan Cogito”):Gotyckie wieże z igliwia w dolinie potoku
niedaleko Mount Tamalpais gdzie rankiem i wieczorem
gęsta mgła jak oceanu gniew i uniesieniew tym rezerwacie olbrzymów pokazują przekrój drzewa miedziany pień zachodu
i ktoś przewrotny wpisał daty ludzkiej historii
cal od środka pnia pożar dalekiego Rzymu za czasów Nerona
w połowie bitwa pod Hastings nocna wyprawa drakkarów
popłoch Anglosasów śmierć nieszczęsnego Harolda
opowiedziana jest cyrklem
i wreszcie tuż przy wybrzeżu kory lądowanie Aliantów w NormandiiTacyt tego drzewa był geometrą nie znał przymiotników
nie znał składni wyrażającej przerażenie nie znał żadnych słów
więc liczył dodawał lata i wieki jakby chciał powiedzieć że nie ma
nic poza narodzinami i śmiercią nic tylko narodziny i śmierć
a wewnątrz krwawa miazga sekwoi„Dolina potoku niedaleko Mount Tamalpais” to niewątpliwie Muir Woods – rezerwat przyrody chroniący las sekwoi redwood, położony o godzinę jazdy na północ od San Francisco – w którym Herbert mógł być w 1968 roku, kiedy to gościł go tutejszy Uniwersytet Berkeley (nota bene ten sam, na jakim przez większą część swojego życia wykładał Miłosz, który zresztą o pobyt Herberta na tym uniwersytecie się wystarał).
Kiedy byłem w Muir Woods także i moją uwagę zwrócił przecięty pień powalonej sekwoi, na którym można było przeczytać kilka dat odwołujących się do ważniejszych wydarzeń historycznych – wraz ze strzałkami wskazującymi słoje, które powstały w tym samym czasie. Jednak wszystkie te daty odnosiły się do historii Ameryki Północnej i Południowej, a nie do Europy, jak w wierszu Herberta. Na dodatek, drzewo to zaczęło rosnąć „dopiero” w 909 roku, (a więc nie mogło być współczesne pożarowi Rzymu podpalonego przez Nerona) a przestało rosnąć w 1930 roku (czyli na kilkanaście lat przed lądowaniem aliantów w Normandii).
Czy jednak ma to wszystko jakiekolwiek znaczenie wobec tego, co jest zawarte w Herbertowej „Sekwoi”? Herbert bez wątpienia zasłużył sobie na licentia poetica i właśnie tu z niej korzysta. Literatura (a zwłaszcza poezja) kreuje swoją własną rzeczywistość, która – jak się nam wydaje – często lepiej opisuje rzeczywistość „prawdziwą” niż fakty. (A może jest to tylko nasze kolejne złudzenie?)
Koniec dygresji.* * *
Chociaż biolodzy w swoim imperatywie ścisłej klasyfikacji wszystkiego co żyje spierali się o to, które drzewa nazwać można sekwojami, a które nie, utarło się w powszechnej świadomości przekonanie, że istnieją dwa rodzaje sekwoi: wspomniana już redwood (Sequoia sempervirens) oraz sekwoja olbrzymia (Sequoiadendron giganteum) zwana też sekwoją mamucią lub (przyznam się, że ta nazwa nie pasuje do „poetyki” w jakiej sam postrzegam to drzewo) mamutowcem olbrzymim.
Sekwoje olbrzymie są organizmami żyjącymi niewyobrażalnie wielkimi. Największa z nich, liczące dwa tysiące lat Drzewo Generała Shermana, waży 1200 ton, w obwodzie (przy ziemi) ma 31 m., wysoka jest na 84 m., a masę drewna ma taką, jaką mają wszystkie drzewa rosnące na powierzchni 1 ha lasu sosnowego w Polsce.
Las, w którym rosną sekwoje olbrzymie wygląda zupełnie inaczej, niż las sekwoi redwood, który jest lasem bardziej jednolitym, gdzie dominuje jeden gatunek drzew, którymi są naturalnie sekwoje redwood. Otóż mamutowce rosną solo lub w grupach po kilka kilkanaście sztuk, a dookoła nich rośnie las innych drzew iglastych, wśród których dominują sosny i jodły.
Jedynym obszarem naszej planety, na którym występują (w stanie „dzikim”) sekwoje olbrzymie, są zachodnie stoki gór Sierra Nevada w Kalifornii – w wąskim dość pasie o długości 300 km, i to jedynie na ściśle określonej wysokości: od ok. 1500 m. – do 2200 m. nad poziomem morza, gdzie panują szczególne warunki, w których może się zasiać, wyrosnąć i dojrzeć sekwoja olbrzymia. Z najwspanialszymi okazami tego gatunku można się spotkać w kilku obszarach chronionych: głównie na terenie Parku Narodowego Yosemite, Parku Narodowego Sekwoi, w którym rośnie Drzewo Generała Shermana oraz Parku Narodowego Kings Canyon, gdzie znajduje się niezwykły Zagajnik Granta a w nim drugie co do wielkości drzewo na świecie – Drzewo Generała Granta.
Człowiek idący Zagajnikiem Granta ma wrażenie, iż znalazł się w lesie rosnącym na jakiejś innej planecie, niż Ziemia. Natrafia tu bowiem na takie zachwianie proporcji, do którego nie przyzwyczajone są nasze zmysły – burzy się więc percepcja otaczającego nas świata. W naszej pamięci, w szufladce przechowującej widziane przez nas do tej pory lasy, nie ma czegoś podobnego, jak np. Grupa Katedralna (patrz zdjęcie poniżej), jaką stanowią kolosalne drzewa, przy których czujemy się jak karzełki i gdzie nachodzą nas refleksje zgoła mało mające wspólnego z poczuciem wielkości naszej cywilizacji i szczególnym znaczeniem naszej własnej egzystencji (patrz mój wierszyk TUTAJ).(c.d.n.)
Uwaga: część pierwszą szkiców o amerykańskiej scenerii przeczytać można TUTAJ, zaś część drugą – TUTAJ.

Na pograniczu dzikości, piękna i monumentalizmu – wśród drzew gigantów (Sequoia & Kings Canyon NP, Kalifornia)
.
© ZDJĘCIA WŁASNE