POGAŃSKA MSZA I MELANCHOLIE NA SPRZEDAŻ

*

Koncert jako rytuał, ekspresja, wyzwolenie energii i manifestacja (Roger Waters z zespołem na rockowej scenie)

*

Zimny wieczór, zbiera się na deszcz… Przez dwie godziny jedziemy – przepychając się przez korki – do Tinley Park, na koncert Rogera Watersa. Procesja samochodów sunie z wolna na olbrzymi parking; tuż obok sceny oblężone budki z piwem Budweisera i stoiska z junk-foodem. Audytorium i trawnik wypełnione po brzegi tłumem w różnym wieku, oczekiwanie na show…

*

ROCK JAKO SZTUKA?

„Pink Floyd”, dla którego Waters był głównym artystycznym animatorem, to zespół mojej młodości i mimo że od tamtego czasu dzieli mnie już ładnych parę dziesiątków lat, to muzyka ta nadal mocno siedzi w mojej głowie i wszystko wygląda na to, że usadowiła się tam na dobre i na złe – i to na zawsze.

Istnieje jakaś niepisana umowa by w tzw. wyższych „intelektualnych” sferach kultury nie traktować poważnie rocka, wciskając go w jedną z nisz kultury masowej, o której mówi się często z lekceważeniem. Oczywiście wiele tzw. gwiazd rocka mocno pracuje na to, by podobne zapatrywania miały rację bytu: bufonada, poza, ekscesy, pretensjonalność, kicz, płycizny, pusty wygłup… tak to wszystko jest w tym światku rocka na porządku dziennym. A jednak sądzę, że pewne aspekty pop-kultury – w tym także i muzyki rockowej – mają nie tylko znaczenie socjologiczne, ale mogą też być rozpatrywane w kategoriach sztuki i artyzmu. Moim zdaniem Gilmour, Waters, Mason i Wright sięgnęli czegoś, co bez wątpienia nazwać można geniuszem. Wrażenie to nie opuszcza mnie nigdy kiedy słucham zwłaszcza „The Dark Side of the Moon” czy też „Wish You Were Here”.

Czy mamy się wstydzić naszej afektacji rockiem, kiedy np. słuchamy Mozarta, czytamy Flauberta czy oglądamy Tycjana? Na pierwszy rzut oka (czy ucha) wydaje się, że światy te dzieli przepaść, ale po głębszym zastanowieniu się można dojść do wniosku, że wbrew pozorom zbudowane są one z tych samych artystycznych monad i poruszają te same struny wrażliwości. A nawet wyrażają to samo – czyli nasze fundamentalne uczucia, stosunek twórczego człowieka do świata i własnej egzystencji. Niewykluczone, że Beethoven, gdyby się urodził w tym samym czasie co Waters, wybrałby grę na syntezatorach i założyłby kapelę grająca progresywnego rocka, a np. Paganini zrewolucjonizowałby jazz… Nie zawsze autentyzm i głębia, a zwłaszcza spontaniczność odbioru muzyki, wiąże się z jej subtelnością, wyrafinowaniem i złożonością.

WATERS O WEBBERZE

To, że Roger Waters jest par excellence artystą, przyznają nawet jego wrogowie. On sam o sobie mówi – nie grzesząc zbytnio skromnością – że jest jednym z pięciu najlepszych kompozytorów muzycznych powojennej Anglii. Przy czym, na pewno nie zaliczył do tej piątki Andrew Lloyd Webbera, którego twórczość uważa za nonsensowną i płytką, za bezwartościowa kupę śmieci… Kiedyś chciał się przekonać czy tak jest naprawdę i w domu swoich przyjaciół sięgnął po płytę z „Upiorem w operze”. Nieco się obawiał, że okaże się ona dobra, czy nawet średnia. A jednak się nie zawiódł, bo, jak powiedział: „‚Phantom Of The Opera’ is absolutely fucking horrible from start to finish”.
Oczywiście trudno jest traktować podobne anegdotki zbyt poważnie i zasadniczo, ale uświadamiają nam one ogromną różnicę w „poetyce” (i formie) jaką uprawiają ci dwaj wybitnie przecież uzdolnieni gentelmani.
Tołstoj również wypisywał druzgoczące rzeczy o operze (i o sztuce w ogóle), a Gombrowicz o malarstwie (i, jak dobrze wiemy, o naszych wieszczach również), ale nikomu rozsądnemu nie przyjdzie do głowy, aby tylko na tej podstawie negować osiągnięcia, dajmy na to Wagnera czy Pucciniego, wyrzucić na śmietnik płótna Goyi czy Rembrandta, tudzież uznać Mickiewicza i Słowackiego za grafomanów. Podobne opinie są bowiem bardziej sprawą indywidualnych gustów i preferencji, niż obiektywną oceną wartości artystycznej dzieła.

ĆWIERKANIE NAD BITEWNYM ZGIEŁKIEM

Waters należy do tej grupy rockmanów, którzy wypowiadają sią na tematy polityczne, społeczne… W muzykę rockową zawsze wpisane były bunt i kontestacja, ale tylko niewielu jej twórców zdołało wyartykułować treści, które miały ciężar kompleksowych argumentów zdolnych trafić do zbiorowej świadomości i zostawić tam trwały ślad. „Pink Floyd” nigdy nie miał jednak tak wielkiego wpływu na wartości i zachowanie młodzieżowego pokolenia, jaki mieli np. „Beatlesi”. Przy czym, tu nawet nie chodzi i o skalę popularności tych zespołów, co o rodzaj przekazu i jego intelektualną kompleksowość. Lennon i McCartney odwoływali się do najprostszych uczuć pod postacią bezpretensjonalnych i chwytliwych piosenek, zaś Waters i Gilmour – w formie rozbudowanych rockowych suit oraz wyrafinowanych instrumentalnie i myślowo kompozycji, nie gubiąc jednak przy tym swoistego popowego ear-appealu, który umożliwił im drogę na szczyty list przebojów. („The Dark Side of the Moon” to najlepiej sprzedająca się płyta wszechczasów.)
Są też inne różnice. „Beatelsi” byli jednak bardziej siłą afirmacyjną, „Pink Floyd” zaś – pod przytłaczającym wpływem Watersa – krytycznie pesymistyczną wizją człowieka i stworzonej przez niego cywilizacji, wyrazem współczesnego post-industrialnego zagubienia i alienacji, pacyfistycznym odrzuceniem przemocy i niezgodą na wojenne zabijanie. Jakąż jednak skuteczność mogły mieć te syntezatorowo generowane przez „Pink Floydów” ptaszki ćwierkające nad bitewnym zgiełkiem zabijania w Iraku, Libanie czy w Afganistanie?

Waters na koncercie w Tinley Park przywołał swoje wspomnienie z Libanu, który odwiedził jako 17-letni chłopiec. Schronienia udzieliła mu wówczas pewna arabska rodzina i temu wydarzeniu poświęcił on utwór „Kill the Child”, który opublikowal zrazu tylko w internecie. Włączył go jednak do repertuaru tegorocznego tournée. W moim odczuciu nastąpiło tu jednak pewne przerysowanie – ckliwość i łatwy sentymentalizm (ilustrowany czymś w rodzaju komiksu wyświetlanego na olbrzymim ekranie – vide: zdjęcie powyżej) przydusiły coś, co mogło się stać przejmującym protestem przeciwko bezwzględnej wojskowo-politycznej machinie, której ofiarą padają zwykli i niewinni ludzie. W takim kontekście bezpośrednie ataki na Busha („George, your Texas education must have fucked you up when you were small”) zabrzmiały zbyt obcesowo i mało przekonywująco.

POGAŃSKA MSZA  

Koncert rockowy jest czymś w rodzaju pogańskiej mszy, przypomina często bachanalie, nie brak więc też w nim elementów orgiastycznych. I jak każda tego typu ceremonia, obok funkcji katarktycznych spełnia też rolę pewnego eskapizmu – ucieczki od samego siebie i swojej kondycji; od rutyny powszechności, banału i nudy własnego życia. Oczywiście bywa również zjawiskiem artystycznym i muzycznym, w którym wszystkie te elementy się ze sobą mieszają.
Istnieje jeszcze jeden fenomen koncertu: doświadczenie indywidualne uczestnictwa w nim, zlewa się dość paradoksalnie z doświadczeniem bycia w tłumie i to ostatnie jest tu chyba dla większości uczestników najistotniejsze i najbardziej pociągające. Wspomagają to wszystko wszechobecne, przyjmowane masowo na koncertach używki – alkohol, nikotyna, marihuana… sprowadzające wszystkich do tego samego poziomu ekstatycznej komunii, afirmując tym samym przynależność do tej samej grupy. W solidarności bowiem łatwiej jest znieść bojaźń i drżenie, łatwiej uśmierzyć ból istnienia i zwykły strach o przyszłość.
Poza tym, tłum łatwo ogarnia euforia, gdyż moment uczestnictwa w nim znosi (tymczasowo) konieczność walki o byt, zawiesza powszechny wyścig szczurów i ciążenie imperatywu konsumpcji. Przestajemy wtedy być dla siebie wilkami: nie musimy ze sobą konkurować ani bić się o pierwszeństwo i dominację. Jednoczymy się we wspólnocie oddawania czci i wyrażania naszego podziwu dla bóstwa – czy jest to reprezentujący owego bożka kapłan, polityczny przywódca, czy też właśnie idol kultury masowej.

* * *

PS. Tekst dotyczy koncertu Rogera Watersa, który odbył się w Tinley Park pod Chicago we wrześniu 2006 roku.

*

Korzystając z okazji tych rockowych dygresji, chciałbym się tu teraz jeszcze bardziej cofnąć w czasie – konkretnie do roku 1994-go, kiedy to zespół „Pink Floyd” wydał płytę „The Division Bell”. Napisałem wówczas o swoich wrażeniach – zarówno muzycznych, jak i lirycznych – jakich dostarczyło mi obcowanie z tym krążkiem i jego zawartością.

*

MELANCHOLIA NA SPRZEDAŻ (o płycie „The Division Bell” zespołu „Pink Floyd”)

*

No dobrze, ostrzegano mnie. „Najpotężniejsi” krytycy rocka w Ameryce: „Trudno sobie wyobrazić nawet najbardziej zagorzałych fanatyków ‚Pink Floyd’, by usłyszeli coś więcej, niż nikłe echo dawnej świetności swoich herosów w tej dziwnej masie dźwięków” – pisali. Dla mnie jednak zespół, który nagrał coś tak fenomenalnego, jak „The Dark Side of the Moon” zawsze pozostanie czymś godnym uwagi. Na przekór miażdżącym i zgryźliwym recenzjom, odrzucając wszelkie uprzedzenia, włożyłem srebrny dysk „The Division Bell” do koperty odtwarzacza.

*

Pod koniec lat 60-tych znaleźli się tacy, którzy twierdzili, że zespół „Pink Floyd” skończył się wraz z odejściem swojego założyciela Syda Barretta, spowodowanym jego załamaniem nerwowym. Podobnie, na początku ósmej dekady mówiono, że opuszczenie grupy przez Rogera Watersa jest równoznaczne z jej artystyczną śmiercią. Bowiem, po wielkim sukcesie „The Wall”, powszechnie sądzono, że „Pink Floyd” to właściwie Waters (pierwszym, który tak uważał, był sam zainteresowany). Kiedy jednak David Goilmour zmobilizował ponownie pozostałą dwójkę (Wright, Mason) i (mimo sądowych batalii protestującego Watersa) pod szyldem „Pink Floyd” zaczął nagrywać płyty i dawać koncerty, duch zespołu ponownie zaczął się kołatać wśród starych i młodych wielbicieli rocka progresywnego.

„Pink Floyd” – „The Division Bell” (cover)

Bez wątpienia osobista tragedia Syda Barretta – założyciela i lidera grupy w okresie uprawiania przez „Pink Floyd” rocka odjazdowo-psychodelicznego, była ciągle z nimi obecna. Do końca jednak nie jestem pewien na ile jego szaleństwo było wykorzystywane jako inspiracja artystyczna, a na ile stało się czymś komercyjnym, wystawionym na sprzedaż. Nie mam powodu by podważać szczerość zadedykowania Sydowi pięknej muzyki z albumu „Wish You Were Here” („Szkoda, że cię tu nie ma”). Wątpliwości mogą nas jednak ogarnąć, gdy słuchamy „Wearing the Inside Out” z wydanej w tym roku płyty „The Division Bell” *:

Nie usłyszycie słowa z moich ust
Zbyt długo moje wnętrze
było zwrócone na zewnątrz
Moja skóra jest chłodna i obojętna
na ludzki dotyk
Moje zranione serce nie bije
już tak mocno

Chór zaś odpowiada w tle:

Stoi tam płonąc gniewem
– przeklinając to miejsce.
Rozrywany we wszystkich kierunkach
czeka, aż przedrze się płomień

Ten sam motyw psychicznej prostracji odnajdujemy w „Keep Talking”, utworze najsilniej chyba lansowanym ostatnio przez radio, rzeczywiście przypominającym dawną – melodyjną i aranżacyjną – świetność grupy. Także i tu penetruje się ciemne otchłanie melancholii człowieka wyobcowanego, (a wszystko ogarnięte jest orkiestralnym patosem):

Dlaczego nic nie mówisz?
O czym myślisz? Co czujesz?
Dokąd stąd wszyscy idziemy?

I odpowiedź:

Czuję, jak tonę
Nie mogę oddychać
Idziemy donikąd, idziemy donikąd…

Szczerość i głębia uczucia czynią, że banał przemienia się w autentyczne, przejmująco ludzkie doświadczenie. Manipulacja słowami, za którymi czai się pustota i zmyślenie, staje się zwodniczą mistyfikacją i irytującą pretensją. Kto więc pisał powyższe słowa? W jakim momencie? Czy sam to wszystko przeżył, poczuł, zrozumiał? To pytania istotne. Musimy znać na nie odpowiedzi, by oddalić posądzenie o grafomanię koszmaru i wydumany katastrofizm.

Czy wzruszenie możemy uznać za probierz szczerości i autentyzmu poezji, z którą się stykamy? Czy istnieje liryczne powinowactwo, poetycka wzajemność doświadczeń, które drzemią we wszystkich nas głęboko i umożliwiają swoisty duchowy rezonans? „Lost for Words” usiłuje je obudzić:

Byłem przygnębiony, zanurzony
w kotle nienawiści
Czułem się prześladowany
i pełen niemocy
Myślałem, że wszystko może poczekać

Kiedy marnujemy czas
na naszych wrogów
trawieni gorączką złości
Rzeczywistość wokół nas
zamglona ginie jak cienie w nocy

Czy nie widzisz, że twoje dni
rdzewieją w ciemności?
Czy to prawda, że biłeś pięściami o podłogę
odizolowany od świata,
podczas gdy bluszcz zarastał twoje drzwi?

Ja otwarłem te drzwi przed moimi wrogami
i zapytałem czy nie moglibyśmy
o wszystkim zapomnieć
ale odpowiedzieli mi:
„Go fuck yourself!”
… Wiesz, czasem jest tak,
że nie możesz wygrać

Inny motyw: przemijanie. Nie dziwi mnie tęsknota za młodością, która zawsze wydaje mi się uczuciem prawdziwym i czystym, niemal zawsze zabarwionym nostalgią i melancholią. I wierzę Gilmourowi, gdy śpiewa:

Poza horyzontem miejsc naszej młodości
w świecie magii i cudów
Nasze myśli błądziły bez granic
Teraz zaczął nam bić dzwon
(…)
Opętani na zawsze pożądaniem i ambicją
głodem nie mogącym się nasycić
ciągle wpatrujemy się zmęczonymi oczami
w daleki horyzont
choć na tej drodze byliśmy już tyle razy
… (wtedy)
Trawa była bardziej zielona
światło jaskrawsze
smak czuliśmy ostrzejszy
otoczeni byliśmy przyjaciółmi…
Noce pełne były cudów
mgła o świcie jaśniała
wody płynęły
rzeką bez końca
… na zawsze

Jeszcze raz możemy się zapytać: ile w tym banału?
Pojawia się też inna kwestia: jak pogodzić ową melancholię i wszechobecny pesymizm tekstów z potęgą komercyjną korporacji zwanej „Pink Floyd”? Podejrzenie o wyrachowanie może zabić spontaniczność odbioru muzyki. Może więc dać sobie z tym spokój?
Jest na „The Division Bell” sporo momentów przypominających starsze nagrania zespołu. Syntezatorowa introdukcja „Cluster One” z miłą dla ucha melodyką, tak charakterystyczną dla klarownej i pełnej emocji gitary Gilmoura. „What Do You Want From Me” ożywia nieco swoją motorycznością skojarzenia z albumem „The Animals”. Klimat New Age wyczuwany jest w „Marooned”. Kompozycja Wrighta „Wearing the Inside Out” – lekko jazzująca, wykorzystująca spleen w prostej melodyce o bluesowej proweniencji, która niestety w „Coming Back to Life” może już nieco nużyć…
Do trzech ostatnich nagrań na płycie wracam najczęściej: „Keep Talking” (ze znakomitym chórkiem R&B w tle oraz – tym razem już pełną pasji ale nadal nieskazitelną grą Gilmoura); „Lost for Words” i „High Hopes” – za każdym razem dostarczają mi równie intensywnych emocji.

* * *

Prawie trzy miliony biletów na koncerty „Pink Floydów”, których trasa obejmuje 39 największych amerykańskich miast, zostało wyprzedanych na pniu. Co za mamucia impreza! Trzy potężne stalowe konstrukcje ważące 700 ton każda, 200 osób personelu obsługi technicznej. Każdy dzień trzy i pół-miesięcznego tournee kosztuje producentów pół miliona dolarów. A jednak i tak spodziewają się co najmniej 50 mln. dolarów zysku.
Na inaugurującym trasę koncercie, który miał miejsce na Florydzie w Miami, był obecny Greg Kot, krytyk muzyczny „Chicago Tribune”. Oto jego wrażenia:
„… wspaniała wizualnie uczta, w której kalejdoskopowe kolaże przewalają się nad głowami koncertujących muzyków, podczas gdy złote i różowe lasery tną przestrzeń, wybiegając daleko poza stadion lub tworząc nad nim fantastyczne wzory. Gigantyczne, nadmuchane świnie ulatują z głośników, a abstrakcyjne filmy ilustrują mocno melancholijne przesłanie muzyki. (…) W tę noc tryumfu efektów specjalnych, było kilka momentów wartych wzruszenia. W zasadzie jednak „Pink Floyd” okazali się soundtrackiem dla wizji. W tym jednym z najbardziej ekstrawaganckich widowisk w historii, muzyka stała się niewolnikiem spektaklu.”

Nie chcę jednak wierzyć w to, że „Pink Floyd” robią to wszystko dla pieniędzy. Powinni przecież pamiętać, co śpiewali kiedyś na „Ciemnej stronie Księżyca”:

Zgarnij szmal obiema rękami
nowy samochód, kawior,
czterogwiazdkowe marzenia
Pomyśl, że możesz sobie kupić
zespół futbolowy
(…)
Nie wciskaj mi więc
tego świętoszkowatego kitu
Podróżuję pierwszą klasą
i myślę, że przydałby mi się
odrzutowiec
Pieniądze to zbrodnia
Dziel się nimi równo
ale wara od mojej doli
Mówi się, że pieniądze
to źródło wszelkiego zła
kiedy jednak prosisz o podwyżkę
nie dziw się, że nikt nie jest skory
ich rozdawać

* * *

* wszystkie tłumaczenia własne

*

PS. Artykuł „Melancholia na sprzedaż” został opublikowany w „Dzienniku Chicagowskim”, 1 lipca, 1994 r.

David Gilmour („Pink Floyd”)

*

Komentarzy 26 to “POGAŃSKA MSZA I MELANCHOLIE NA SPRZEDAŻ”

  1. Onibe Says:

    Napisałeś: „Istnieje jakaś niepisana umowa by w tzw. wyższych “intelektualnych” sferach kultury nie traktować poważnie rocka, wciskając go w jedną z nisz kultury masowej, o której mówi się często z lekceważeniem.” Nie mogę się z tym zgodzić. Ja akurat za rockiem nie przepadam, tzn. mam ulubione kawałki i wykonawców, ale gatunek pasuje mi średnio i często mnie drażni dokładnie odwrotne podejście ludzi. Rock traktowany bywa jako wyznacznik „kultowości”. Nie słuchasz rocka, nie zachwycasz się Pink Floyd? Frajer jesteś… Owszem, są ludzie, którzy nie słuchają opery i muzyki klasycznej, a mimo to uważają, że muszą oficjalnie mówić, że jej słuchają i że każda inna muzyka jest dnem, ale kto by się przejmował pozerami? Rock jest w chwili obecnej najbardziej kultową muzyką i ciężko byłoby mi znaleźć osoby, które chciałyby rockowi przypiąć jakąś łatkę…

    co się tyczy Pink Floyd, mam tutaj dość szczególne zdanie. Doceniam pewne ich utwory, też w swoim czasie zachłystywałem się ich największymi dziełami, jednak z perspektywy czasu widzę to tak, że dla osób nie zanurzonych w kontekście, muzyka PF jest niezła, lecz nic ponadto. Zupełnie inaczej ma się rzecz z ludźmi, którzy w czasach świetności PF chłonęli ich muzykę w konkretnej, żywej sytuacji – takiej, jaka wtedy pasowała. Osoby patrzące na PF całkowicie z zewnątrz pozostaną w jakimś stopniu krytyczne: docenią niektóre dźwięki, inne natomiast „obiektywnie” przesuną do drugiej ligi. Wiadoma sprawa: do muzyki nie powinno się podchodzić z nazbyt czystym umysłem, bowiem muzyka to coś więcej niż tylko dźwięki.

    • Logos Amicus Says:

      Prawdę mówiąc nie wiem jaki jest stosunek dzisiejszej polskiej młodzieży do rocka (ale wiem, jaki mają do niego stosunek np. Wojtek Mann czy Marek Gaszyński – i prawdę mówiąc ich zdanie oraz zdanie ludzi im podobnych cenię sobie najbardziej – bo kiedy mówią oni coś o rocku, to wiedzą co mówią, a poparte to jest szeroką wiedzą i zamiłowaniem do tej muzyki).
      Niepisanym prawem (i zwyczajem) młodych ludzi jest lekceważenie tego, czym zachwycali się w młodości ich rodzice – stąd może się np. brać krytyczny stosunek do takich zespołów, jak np. „Pink Floyd”. Tu chodzi też o to, do jakiej estetyki muzycznej, jesteśmy przyzwyczajeni albo też – co nam bardziej (z różnych względów) odpowiada.
      Zresztą rock to temat szeroki, w moim tekście skupiłem się właściwie na muzyce Gilmoura i Watersa. Zresztą to, co oni tworzyli, nie było „czystym” rockiem.

      Dla mnie „Pink Floyd” pozostaną – mimo, że już dawno się rozwiązali – ma zawsze w pierwszej lidze. I choć oczywiście mój stosunek do ich muzyki jest osadzony w pewnym subiektywnym kontekście (czasy mojej młodości, ówczesne socjologiczne uwarunkowania muzyki rockowej), to wydaje mi się, że jestem jednak w stanie obiektywnie ocenić wartość muzyczną tego, co komponowali i grali. I nie ma to w moim przypadku krzty jakiegokolwiek snobizmu (podobnie: nigdy bym nie określił kogoś, kto nie lubi ich muzyki „frajerem”). Wiem, jakich doznań estetycznych może dostarczać ta muzyka – i w tym sensie mogę powiedzieć, jak wiele traci ktoś, kto jest na tę muzykę obojętnym (albo do niej uprzedzony).

      Ja jeszcze pamiętam czasy, kiedy tworzenie muzyki (a zwłaszcza granie rocka) miało niewiele wspólnego z komercją, która niestety, zaczęła ogarniać „przemysł” muzyczny już w latach 70-tych (zresztą, nie oparli się temu i sami „Pink Floydzi”) I do czego w końcu doszło? Do tego, że pierwszą ligę stanowi dzisiaj Gaga?
      Ale najlepszą swoją muzykę „Pink Floyd” tworzyli z pobudek artystycznych – i moim zdaniem wynieśli rocka na artystyczne wyżyny („The Dark Side of the Moon” to wg mnie absolutne arcydzieło w swojej kategorii muzycznej).

      „Czysty” rock (a więc wywodzący się w prostej linii z rock&rolla) to jest trochę jakby inna historia. On rzeczywiście nie bazuje na jakimś doświadczeniu (czy też potrzebach) intelektualnych. Jego siłą i istotą jest dynamiczna ekspresja, spontaniczność, wyzwolenie energii, motoryka, poczucie wspólnoty… Pod tym względem nie jest on domeną „jajogłowych” (i to miałem na myśli pisząc, że w tzw. wysokich sferach intelektualnych nie traktuje się rocka zbyt poważnie.)

      • Onibe Says:

        ja też mam w swoim życiu pewne wątki rockowe ;-). Oczywiście nie byłem muzykiem, nigdy nie tworzyłem muzyki jako takiej, ale np. w czasach liceum (to jest ten wiek, kiedy wyrabia się estetyka i gusta człowieka) trafiłem do grona ludzi rockiem zafascynowanych. Pink Floyd – nauczyłem się wtedy – był zjawiskiem więcej niż kultowym. Krytycyzmu wobec PF nabrałem znacznie później, ale nie zrozum mnie źle: nie mam nic do PF. Wręcz przeciwnie: to naprawdę dobra, wartościowa kapela. Co wcale nie oznacza, że wszystko co tworzyli było złotem. Gaga… rozumiem o co Ci chodzi, też mnie boli, że współczesne kanony muzyczne wyznaczają takie cudaki. Jeszcze bardziej boli zanik muzyki autorskiej. Dzisiaj bohaterowie muzyczni są wybieranie przez producentów i dopasowuje się ich do ścieżek muzycznych stworzonych przez kogoś innego, często wręcz przez grupę ludzi. A ci z kolei tworzą to „co idzie”, a nie to co chcą. Muzyką rządzą marketingowcy i księgowi – temu światu muzyki powiedziałem „niet” dawno temu. I w porównaniu z taką Gagą czy Dodą, PF to po prostu zespół święty i tak bliski absolutu, jak to jest tylko możliwe.

        poza wszystkimi kwestiami obiektywnymi jest jeszcze gust. Byłbym głupkiem gdybym próbował ludziom narzucić np. jazz (też przecież ostatnio mocno zepsuty) jako jedyny obowiązujący kanon muzyki. Lubmy to co lubimy, to jest piękne i tego warto bronić.

        a ilekroć słyszę „The Wall” to mi łezka w oku staje ;-)

        • Logos Amicus Says:

          W przeciwieństwie do kina, do którego jednak podchodzę czasami krytycznie, pewnego rodzaju muzyki (czy też gustu muzycznego) zupełnie nie mam ochoty krytykować. Niech każdy sobie słucha czego chce – najważniejsze, aby był w tym szczery i naprawdę tę muzykę lubił (i aby za bardzo nie dał się nabierać różnym takim wyrachowanym „magikom”, komercyjnym handlarzom i manipulatorom wciskającym ludziom tandetę). A jest w czym wybierać – dzisiaj dostęp do muzyki jest łatwy i każdy może coś dla siebie znaleźć. Jest też przecież jazz (to prawdziwy ocean) oraz muzyka tzw. „klasyczna” (ocean pewnie jeszcze większy). Nawet więc jeśli nic cennego by się teraz nie nagrywało, to i tak byłoby czego słuchać do końca życia :)
          Mimo wszystko coś takiego jak edukacja muzyczna jest ważna. Moje pokolenie miało to szczęście, że było niejako kierowane (jeśli chodzi o wyrabianie gustu muzycznego) przez ludzi, którzy naprawdę muzykę (mówimy teraz o rocku) kochało i miało na jej temat olbrzymią wiedzę. Chodzi mi tu zwłaszcza o wspomnianych już – Wojtka Mana, Marka Gaszyńskiego, także Witolda Pogranicznego, Piotra Kaczkowskiego, również – choć już z małymi zastrzeżeniami – Marka Niedźwieckiego czy Tomka Beksińskiego. Jednakże obecnie wszystko niestety idzie na żywioł (bo „każdy jest mądry i wie najlepiej”) i wciska się ludziom mnóstwo sieczki i siana, bo stacje komercyjne muszą zarobić.

        • Onibe Says:

          myślę, że duża część problemu ze współczesnym rynkiem muzycznym wywodzi się z faktu, że produkcja nakierowana jest na odbiorców w wieku 12-15 lat. To zresztą dotyczy rynku w szerszym wymiarze. Handlowcy odkryli, że właśnie ci ludzie – mimo, że nie zarabiają pieniędzy – dysponują środkami, które chętnie lokują w takich tematach. No i łatwiej ich urobić. Dlatego teraz w marketingu często w ogóle pomija się odbiorcę dojrzałego, stawia się na nastolatków i kreuje muzykę pod ich kątem. Człowiek o większym doświadczeniu jest w stanie wybierać bardziej świadomie – sam siebie uważam za niezły przykład. Nie mam słuchu muzycznego, jestem muzycznym antytalenciem, ale dzięki obracaniu się w środowisku osób muzykalnych i poszerzaniu horyzontów jestem w stanie – nadal oczywiście subiektywnie – ocenić co jest lepsze a co gorsze. Z pewnością wiele osób uczyni to lepiej niż ja, ale to nie jest problem: wszak oceniam na własny użytek.

          jest tak jak napisałeś: jest w czym wybierać. Każdemu jego niebo i jego piekło… ;-)

        • Logos Amicus Says:

          Ważne jest to, aby być autentycznym w tym co się lubi – bo to oznacza, że rzeczywiście coś lubimy ;)

  2. newman Says:

    Bezapelacyjnie zespol wszechczasow ! Po powrocie z UK kiedy bylem razem z bratem na Live8 po prostu nie moglem ochlonąc z wrazenia … czekalismy dlugo na Pink Floyd bo az 25 lat … kiedy zobaczylem Ich na zywo umarlem i narodzilem sie na nowo . Cos wspanialego – od tamtej pory nie wierzę, że są rzeczy niemozliwe i uważam, że wszystko ale to wszystko jest do osiągnięcia . Pink Floyd’ami zarazil mnie ojciec … kiedy mialem 10 lat glosno sluchal Pink Floyd i mozna powiedziec ze na tej muzyce sie wychowalem ….

    • Logos Amicus Says:

      Również moim zdaniem zespół „Pink Floyd” był ewenementem, jaki już nigdy się nie powtórzy – choćby dlatego, że nie może się powtórzyć epoka, w której tworzyli. Podobnie można powiedzieć np. o „Beatlesach”, Presley’u, Hendrixie, „Zeppelinach”, „Stonesach”, Claptonie… To były te muzyczne filary, na których wspierała się właśnie pewna muzyczna epoka (kultury masowej).
      PS. Cieszy to, że rodzice potrafią zaszczepić swoim dzieciom miłość do muzyki, która znaczyła dorastanie ich samych.

  3. Ewa Says:

    Mimo, że rośliśmy zapewne w podobnym miejscu i czasie, mnie pochłaniała inna rzeczywistość, inne klimaty.
    Niemniej pod wierszem/słowami „Lost for Words” podpisałabym się i wówczas i teraz. Pozdrawiam

    • Logos Amicus Says:

      „…mnie pochłaniała inna rzeczywistość, inne klimaty”

      Jesteś pewna, Ewo? ;)
      Zresztą, mnie też pochłaniała nie tylko TA rzeczywistość i nie tylko TE klimaty ;)
      Rzeczywistość jest znacznie bogatsza, nie ograniczona tylko do tego, co prezentują określeni artyści czy określona sztuka (choćby muzyka rockowa).
      Właściwie to cała rzeczywistość jest nam wspólna – tyle, że doświadczana inaczej, w zależności od miejsca, czasu i jej różnych aspektów ;)
      No a klimaty mogą się jednak zmieniać ;)

      Pozdrawiam

  4. Przemek Says:

    Płyta „Division Bell” zyskała ogromną popularność, choć niektórzy zarzucali grupie, że nie dokonuje zmian w swej muzyce, nie unowocześnia jej. Cóż! To jest Pink Floyd, a nie np. The ORB. Zresztą sam David Gilmour powiedział w jednym ze swoich wywiadów: „Zbyt długo w tym siedzę, aby zawracać sobie głowę dobrymi radami innych, w jaki sposób powinniśmy robić to co robimy…” „Division Bell” jest jedną z płyt PF, która wspaniale nadaje się na początek przygody z „żywą legendą rocka”. Polecam ją każdemu bez wyjątku i niezależnie jakiej muzyki słucha. Nikt nie powinien mówić, że słucha dobrej muzyki, a nie słyszał Pink Floyd. Bezdyskusyjnie – dla mnie najlepsza płyta 1994 roku.

    • mike Says:

      Gdybym miał wybrać płytę numer jeden to chyba byłaby to właśnie ta płyta. The Wall oczywiście – dzieło – ale tutaj jest dodany pierwiastek lekkości który mi się podoba no i oczywiście wyjątkowe partie gitary solowej. Płyta się nie nudzi. Odkryłem Pink Floyd dwa lata temu i cholernie żałuję, że ich era już się skończyła. No cóż. Starość nie radość. Trzeba im wybaczyć…

  5. Julcia Says:

    Hmm, bo przecież msza to też spektakl, w którym uczestniczymy, ale pod dyktando!
    Nie ma tam takiej spontaniczności, jak na przykład na takich rockowych spektaklach.

  6. Cane Says:

    Z osobistych doświadczeń mogę powiedzieć, że w koncertach (dobrze przygotowanych koncertach) jest coś takiego, że stojąc przed sceną potrafi przyjść taki moment euforii od samej muzyki, bez udziału wszelakich używek, który sprawia wrażenie bycia w centrum muzyki, dialogu pomiędzy dźwiękami tworzonymi przez artystów a swoim wnętrzem, które przeobraża się w monolog uczucia, że jest się muzyką. Chyba przefilozofowałem. ;)

  7. Marcus Says:

    Ciągle fantastyczne, szalone i świetne:


Co o tym myślisz?