WIĘŹNIOWIE

Rozszerzając nieco formułę bloga, chciałbym w najbliższej przyszłości zamieścić na stronie Wizji Lokalnej kilka artykułów napisanych przeze mnie przed laty i opublikowanych w prasie (głównie polonijnej). Pod pewnymi względami nie utraciły one bowiem swojej aktualności. (Tekst „Więźniowie” ukazał się na łamach „Dziennika Chicagowskiego”, 28 lutego 1997 r.)

*

za kratami więźniowie

*

KRAJ WOLNOŚCI I WIĘZIEŃ

Liczba amerykańskich więźniów przekroczyła 2 miliony. Statystycznie, relatywnie wobec liczby mieszkańców, jest ich tu ponad 5 razy więcej, niż w jakimkolwiek innym rozwiniętym państwie. (Innymi słowy, w Stanach Zjednoczonych jest 25% więźniów przebywających w więzieniach całego świata.) Żadna cywilizacja w dziejach ludzkości nie miała tak rozwiniętego systemu penitencjarnego (mówimy o więzieniach, a nie obozach koncentracyjnych czy obozach pracy w państwach totalitarnych, wliczając w to Chiny). Jak na ironię Ameryka w oczach świata zawsze – nawet w epoce niewolnictwa – mieniła się krajem wolności i obywatelskich swobód – co, w obliczu tych faktów, wygląda na wielce ironiczny paradoks.
Bogate Stany Zjednoczone mogą sobie pozwolić na luksus (?) odizolowania od społeczeństwa całej armii skazańców, za utrzymanie każdego z nich płacąc 20 – 30 tysięcy dolarów rocznie. My, podatnicy, chcielibyśmy wierzyć, że nam się to opłaca. Lecz wiara ta nie jest w nas zbyt silna. Możemy być jednak pewni, że opłaca się to prywatnym kompaniom obsługującym cały ten więzienny biznes. I, niestety, podejrzenia o to, że taka olbrzymia ilość więźniów motywowana jest właśnie doraźnym zyskiem „przemysłu” więziennego, nie są chyba w tym kontekście bezpodstawne.
Woodrow Wilson przypomniał kiedyś publicznie, że to nie używaniem bata można zrobić z kogoś człowieka, a raczej kusząc go rzeczami, które warte są tego, by je kochać. Wątpliwe jednak by recydywista mógł tę poezję zrozumieć. Już sama miłość jest dla niego zwykle pojęciem jakby z innego świata. Niewątpliwie też, słowa Tagorego mówiące, iż chłostać może tylko ten, który kocha, przyjąłby z osłupieniem. A przecież i w samej Biblii można znaleźć upomnienie, iż ten kto szczędzi rózgi, nienawidzi swego syna (!).
Mało kto wierzy w możliwość pełnej resocjalizacji więźniów. Milcząco przyznaje się więc rację tym, którzy dążą do skutecznej (bo permanentnej) izolacji „niereformowalnych” skazańców. Ową tendencję reprezentuje ustawa amerykańskiego kongresu sprzed 6 lat, przewidująca surowe kary – i to bez możliwości ich złagodzenia – dla kryminalistów, którzy po raz trzeci popełnili poważne przestępstwo.
W to, że karą można poprawić człowieka, wątpiono zawsze. Nietzsche w „Pochodzeniu moralności” pisał: „Ogólnie mówiąc, kara czyni człowieka twardym, uodparnia go i znieczula, wzmaga koncentrację, wyostrza świadomość alienacji, wzmacnia siłę sprzeciwu.”

CZYŚCI I BRUDNI

Jakże różni mogą być więźniowie. Czasami jednego z drugim łączy tylko to, że przebywają za kratami – w zamknięciu. Poza tym – wszystko inne może ich dzielić. Wątpimy, że więzienie może poprawić człowieka, co chyba jest prawdą w stosunku do notorycznych recydywistów i większości pospolitych kryminalistów. W innych przypadkach zmiany pozostawione w psychice uwięzionego człowieka są bardziej skomplikowane i czynią więzienną transformację godną większej uwagi. Wszystko zależy od charakteru, formatu i osobowości człowieka pozbawionego wolności – także od okoliczności (i przyczyn) jego uwięzienia.
Jednych więzienie łamie, drugich umacnia. Jedni zamieniają się w zwierzęta (bo okazuje się to jedynym sposobem by przetrwać), inni chronią w sobie człowieczeństwo, zachowując wewnętrzną godność, mimo zewnętrznego upodlenia. Herling-Grudziński pisze, że najbardziej godnie i odważnie zachowywali się w sowieckich obozach ludzie wierzący. Pewnie takich miał na myśli ks. Jan Twardowski, mówiąc: „Wyobraźmy sobie więźnia łagru, niewinnie pokrzywdzonego skazańca z czystym sercem. Pije brudną wodę, je brudną ręką z brudnej skorupy, na brudnym stołku przykrytym brudną szmatą. Tyle brudu wokół niego, a on został czysty.”
Na wszystkich jednak więzienie pozostawia niezatarte piętno, deformując w jakiś sposób postrzeganą przez nich rzeczywistość. Z tego też chyba względu, niektórzy z polskich opozycjonistów pozbawionych wolności przez komunistyczne władze w czasach PRL-u, kiedy nastąpił przewrót, nie byli w stanie udźwignąć steru władzy, zdradzając nawet czasami symptomy manii prześladowczej, wykazując też skłonność do tworzenia tzw. „teorii spiskowych”, które są jednak zwykle niczym innym, jak pewną formą paranoi.
Czy można porównywać więzienie dla zwykłych przestępców z obozami faszystowskimi lub komunistycznymi, gdzie trafiali ludzie w całej swej różnorodności – często szlachetni i światli? Zresztą, nawet w pospolitym zakładzie karnym, znaleźć można wszelkie ludzkie typy.
Na ścianie więzienia w Edynburgu widniał kiedyś taki oto napis:

„Więzienie jest domem opieki,
Miejscem, gdzie nikt się nie rozwija.
Kamieniem probierczym, by sprawdzić przyjaciela.
Grobem dla tych co żyją.
Czasem to miejsce sprawiedliwości,
Czasem – miejsce krzywdy i bata.
Znajdziesz w nim złodzieja i uczciwego,
Znajdziesz ofiarę i kata.”

WIĘZIEŃ NR 1: NAWRÓCONY

Wraca co jakiś czas sprawa ukarania zabójców księdza Jerzego Popiełuszki, sprawców najsłynniejszej zbrodni politycznej w powojennej Polsce. Przypomnijmy, że w 1985 r. do więzienia trafiło czterech pracowników Służby Bezpieczeństwa: Piotrowski i Pietruszka z wyrokiem 25 lat pozbawienia wolności, Pękala – 15 lat i Chmielewski – 14 lat. Rok później, na podstawie amnestii, dwóm pierwszym zmniejszono kary do 15 lat, pozostałym – do 10 i 7 lat. Z kolei, już w następnym roku kary Piotrowskiego i Pietruszki stopniały do 10 lat, a pozostałych – do lat 6. W latach 90-tych byli już na wolności wszyscy, z wyjątkiem Piotrowskiego, którego jednakże wypuszczano co jakiś czas na przepustki.
Kilkakrotnie próbowano pociągnąć do odpowiedzialności wyższych funkcjonariuszy SB i MSW – generałów: Płatka, Ciastonia i Kiszczaka, lecz – jak wiemy – nic z tego nie wyszło.

Wraca po latach to wspomnienie dreszczu, jaki wielu z nas odczuwało patrząc na zaciętą twarz Piotrowskiego, jego bezlitosne oczy, wypowiedzi ostre, tnące i bezwzględne. Z tego człowieka emanowała wówczas siła, jaką często mają w sobie ludzie opętani złem, zaślepieni ideologią, która w ich głowach przemienia się w paranoję. Ci, którzy odczuli kiedyś grozę stalinizmu na własnej skórze, poczuli jego terror, niewątpliwie mogli przeżyć podczas procesu Piotrowskiego jakieś upiorne deja vu, reminiscencje z czasów zarazy: znowu stanęły im przed oczyma sceny z obozów, gułagów, więzień i kazamatów – ponownie zobaczyli twarze swoich katów. Natomiast ci, których w czasach stalinowskich nie było jeszcze na świecie, mieli oto przed sobą żywy relikt – obraz komunistycznego obłąkania, które wychodząc od „wzniosłych” przesłanek,”szczytnych” ideałów „dobra, sprawiedliwości, równości społecznej i szczęśliwości ludów” oraz „nowego ładu”, kończyło prześladowaniami i mordem – przypieczętowując utopię zbrodnią.

Tymczasem wpadł mi w ręce polski „Super Express”, gdzie zamieszczono wywiad, jaki reporterzy tej gazety przeprowadzili z Piotrowskim podczas jednej z jego półrocznych przepustek, która miała miejsce w 1997 roku. Wypowiedzi Piotrowskiego sprawiają rażenie wręcz pokazowych. Jeśli są szczere, nie mogą chyba nie wywołać satysfakcji – w myśl chrześcijańskiej przesłanki, iż Boga cieszy bardziej jeden nawrócony grzesznik, niż dziesięciu wiernych i cnotliwych (tezy nie do końca przeze mnie zrozumiałej, bo sprzeciwiającej się logice wymierności dobra.)

Grzegorz Piotrowski:

Grzegorz Piotrowski: „Większość służb specjalnych w Polsce żyje w świecie fikcji. Walczy za ogromne pieniądze z fikcjami wytwarzanymi na własny użytek (…) To był kabaret. Tyle, że ja myślałem, że gram w dramacie.”

Oto rozlega się donośne uderzenie w pierś własną Piotrowskiego:
„Byłem zanarkotyzowanym maniakiem. Z całą pewnością nie byłem człowiekiem zdrowym psychicznie. O tym jak myślałem może świadczyć fakt, iż byłem przekonany, że Katyń jest jedynie propagandowym wymysłem. Miałem poczucie posłannictwa. Każdy atak na Służbą Bezpieczeństwa traktowałem jak napaść na mnie samego (…) Zbrodni nie usprawiedliwia nic. Natomiast maniacy zarażeni ideologią są niesłychanie niebezpieczni (…) Więzienie jest najlepszym lekarstwem dla narkomanów, takich jak ja. Proszę mi wierzyć, ze lepszego lekarstwa nie ma.”
Jednak większość uderzeń pada na piersi cudze, głównie „firmy” i panującej w niej ideologii:
„Byłem tak mocno przesiąknięty ideologią, że nawet ryzykując skazanie na śmierć, czego chciał prokurator, postanowiłem, że trzeba bronić interesów ‘firmy’ (…) Na oczach miałem takie bardzo duże klapki. Z procesu wynikało, że zamordowanie księdza to mój wymysł, wybryk spowodowany moimi skłonnościami patologicznymi. Tak to próbowano sprzedać. A ja byłem przesiąknięty nie tylko ideologią partyjną, ale ideologią służb specjalnych. Mój umysł został ‘spacyfikowany’ mentalnością służb specjalnych.”
Niczym cała masa rewolucyjnych buntowników i ideowych prekursorów totalitaryzmu, stawiał się Piotrowski poza dobrem i złem:
„Tak, to trzeba było zrobić (tzn. ‘oczyścić’ ojczyznę z ‘wichrzycieli’ i ‘podburzaczy’ – przyp. LA). Działałem w poczuciu wyższej racji (…) Uważałem, że nawet cierpienia zadawane jednostkom są usprawiedliwione, gdy zapewniają spokój w państwie. Wówczas państwo kojarzyło mi się z władzą”.

Jak widzimy, Piotrowski przyznaje, że państwo utożsamiał z władzą, zdradzając tym samym istotę każdego państwa totalitarnego, w którym siła, przymus i władza stawiane są ponad człowiekiem (tzn. ponad człowiekiem z krwi i kości, a nie wyimaginowanym człowiekiem idealnej szczęśliwości, którą ma się osiągnąć w jakiejś bliżej nieokreślonej „świetlanej” przyszłości.”)
Morderca wypowiada się również w sprawie sumienia:
„(Oprzytomniałem), kiedy zobaczyłem w telewizji pogrzeb księdza Popiełuszki. Wstrząsnęły mną te tysiące ludzi. Dotarło do mnie wówczas, co się w istocie stało. Rodziców Popiełuszki widziałem jedynie w kilku migawkach, ale tak głęboko zapadli mi w pamięć, że bez trudu rozpoznam ich na ulicy (…) Bywały momenty, jeśli rozmawiamy szczerze, że siłą woli przywoływałem postać księdza Popiełuszki. Mówiłem do niego per ‘Jurek’. Jednak były to monologi – z tamtej strony była to tylko cisza.”
Czy mamy się w tym momencie wzruszyć? Na ile jest to wyznanie szczere, na ile wyrachowane?
Czy rzeczywiście tak cenne może być dla nas to „nawrócenie” i samokrytyka Piotrowskiego? (Nota bene, „samokrytyka” to był żelazny punkt w repertuarze komunistycznej gry i perfidii.) Jestem pewien, że gdyby układy polityczne z tamtego okresu przetrwały w niezmienionej postaci do dzisiaj, Piotrowski pozostałby przy swojej Ideologii, przy swoich Panach, przy swoim żłobie i dalej by uważał, że „cierpienia zadawane jednostkom są usprawiedliwione”, a nienawiść społeczeństwa do Służby Bezpieczeństwa to „przejaw głupoty i niezrozumienia naszej misji.”
Jego „nawrócenie” się i pokajanie jest więc niczym innym, jak kolejnym „nawróceniem” koniunkturalnym, czyli takim, które wynika z warunków zewnętrznych, a nie z własnej wewnętrznej potrzeby, ludzkich przemyśleń, głosu sumienia…
Lepsza chyba jednak taka przemiana, niż żadna.

Może się to wydać zdumiewające, ale dało się słyszeć wśród Polaków opinie świadczące o podziwie dla charakteru Piotrowskiego, dla jego „nieugiętej”, „twardej” postawy podczas procesu. Taka admiracja jest dla mnie dość wstrętna, nawet jeśli przyjmiemy, iż rzeczywiście wynikało to z żelazności charakteru esbeka. A może jednak było to efektem przeświadczenia, że mimo wszystko zbrodnia ta pozostanie bez kary? (Tak, jak bez kary pozostały inne zbrodnie komunistycznego reżimu.) Właściwie tylko przypadek sprawił, że towarzyszący Popiełuszce Chrostowski uciekł i dzięki temu wszystko wyszło na jaw.
Poza tym, gdzie ten charakter Piotrowskiego, lojalnego wobec własnych wyborów? (Choć przyznaję, że to pretensja cokolwiek przewrotna.) A może nie był to żaden podziwu godny charakter, a ordynarne zaślepienie, omamienie, poczucie bezkarności i buta? Czyli – koniec końców – bezmyślność, głupota i nikczemność. A takimi cechami charakteru trudno doprawdy się zachwycić.
Możemy odnieść wrażenie, iż – udzielając wywiadu – Piotrowski rozumuje w miarę trzeźwo i krytycznie, dochodzi jednak do mylnej konkluzji:
„Większość służb specjalnych w Polsce żyje w świecie fikcji. (Zresztą nie tylko w Polsce – przyp. autora) Walczy za ogromne pieniądze z fikcjami wytwarzanymi na własny użytek (…) To był kabaret. Czytałem ostatnio fragmenty ‘Białej Księgi’. To jest pewien przykład na to, że to jest jednak cały czas kabaret. Tyle, że ja myślałem, że gram w dramacie.”
To prawda, służby specjalne w Polsce często przypominały groteskowy, acz potworkowaty kabaret. Niestety, choć obsada artystyczna i dekoracje nieco się zmieniają, to rodzaj występów pozostaje ten sam, o czym mogliśmy się niejednokrotnie przekonać, czytając choćby wspomnianą przez Piotrowskiego „Białą Księgę” (będącą zapisem rozmów funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa), o której swego czasu było dosyć głośno. Doprawdy, lektura ta mogła wpędzić człowieka w przygnębienie. Po raz kolejny byliśmy w stanie uświadomić sobie jak małym rozumem ten świat jest rządzony – od jakich chamów, bandziorów i kretynów zależy czasem sytuacja w świecie, a tym samym jego (i nasze) losy. Śledząc polskie komentarze na temat „Białej Księgi” odnosiłem niekiedy wrażenie, iż pewnymi ludźmi w kraju nadal powoduje strach (a w najlepszym razie asekuracja), dlatego w ocenie tego arcydzieła polskiej myśli wywiadowczej są tacy ostrożni i powściągliwi. Ostatecznie, obciążona komunistycznym dziedzictwem i nawykami „bezpieka” działa do dziś, a jej macki dalej w dalszym ciągu mogą być silne, długie i chwytne.
Wróćmy jednak do Piotrowskiego i jego stwierdzenia, iż miał wrażenie, że gra w dramacie, a w rzeczywistości był to jednak kabaret. Jeśli już był to kabaret… to tylko do momentu, kiedy w tym kabarecie zamordowany został człowiek. Zdarzyła się tragedia, która farsę zamieniła w dramat. Czy rzeczywiście – do dzisiaj – Piotrowski uświadomił to sobie naprawdę?

WIĘZIEŃ NR 2: OCALONY

To była rozmowa z katem. Kolej teraz na rozmowę z ofiarą.
Harry H. Wu wiele lat swego życia spędził w laogai – chińskich obozach pracy. Zdołał w końcu wyjechać do Stanów Zjednoczonych, gdzie został dyrektorem The Laogai Research Foundation. Swego czasu odwiedził też Polskę z życzeniem, by ta potępiła laogai w sposób konkretny – a więc nie tylko moralny, ale i polityczny – zakazując jednocześnie importu produktów powstających w niewolniczych obozach pracy: „Biznesmenów zachęcam do inwestowania w Chinach, bo do nich rzadko trafiają argumenty o prawach człowieka. Przypominam jednak, że komuniści zagarnęli po rewolucji własność prywatnych przedsiębiorców krajowych i zagranicznych. Biznesmeni uczą się tylko na własnych stratach, a trzeba pamiętać, że komuniści nie wyparli się dotąd celów swojej rewolucji”.

Harry Wu:

Harry Wu: „Jeśli zejdziesz do poziomu zwierzęcia, te problemy znikają. Co cię obchodzi godność albo miłość? To są ludzkie wymysły. Czy ktoś dyskutuje z psem o znaczeniu wolności?”

Mam przed sobą niezwykle interesującą rozmowę z Harrym Wu przeprowadzoną przez Adama Szostkiewicza i opublikowaną w „Tygodniku Powszechnym”.
„Kim Pan jest? Demokratą” – pyta się rozmówca, a Harry Wu odpowiada: „Jestem człowiekiem, który ocalał z laogai. Świadkiem chińskiego koszmaru.”
Tak więc, nie zamierza się on określać politycznie, uznając za istotę swojej osobowości (i postawy) to, co ukształtowało się w nim podczas pobytu w laogai i po późniejszym ocaleniu. Okazywanych mu teraz w świecie objawów szacunku i podziwu nie bierze do siebie. Cóż on bowiem znaczy? To, że świat zna jego twarz i nazwisko liczy się tylko dlatego, że za nim kryją się imiona i twarze milionów anonimowych ludzi. Tylko dlatego ważne jest jego ocalenie. Nadal jednak w jakimś sensie czuje się więźniem – psychicznie bowiem nie opuścił tamtego świata, a jego mieszkańcy wciąż mu towarzyszą. Odzyska wolność dopiero wtedy, kiedy laogai przestaną istnieć.
Jak trafił do obozu? Jak kształtowały się jego poglądy i świadomość? Jak wygląda historia jego życia duchowego i ideowego?
To skomplikowane.
W dzieciństwie był człowiekiem bardzo religijnym, ochrzczono go gdy miał 11 lat. Był więc katolikiem. Po wybuchu rewolucji życie religijne wygasło. Zaczął studia, czytał Marksa, Lenina i Mao, chciał przyjąć ich punkt widzenia. Nawet wtedy, gdy w 1960 roku aresztowano go za „działalność kontrrewolucyjną” (ośmielił się publicznie krytykować interwencję sowiecką na Węgrzech) i wysłano go do jednego z licznych obozów „reedukacji przez pracę”, to nawet wtedy uważał, że zasłużył na karę, że nie miał racji – jak może mieć rację, skoro wszyscy dookoła myślą inaczej, niż on? („99,99% ludzi sądziło, że komunizm jest dobry, a Mao jest bogiem” – mówi Wu.)
Izolacja, dobrowolna czy narzucona, robi swoje. Zaślepia. Odbiera poczucie kierunku: „Strącają cię na dno, między żaby. Mijają lata, dziesiątki lat i zaczynasz wątpić w istnienie nieba. Prawda? Cóż jest prawda? Zaczynasz przeczyć najoczywistszym prawdom. Niebo? Nie, niebo wygląda inaczej. Przecież jesteś tylko żabą wśród innych żab.” Bunt nie ma sensu – nie ma dlań miejsca, ani uzasadnienia.
W pewnym momencie Wu przekroczył granicę między życiem a śmiercią. Groziła mu śmierć z głodu, był torturowany. W kopalni, w której pracował, miał prawie śmiertelny wypadek. W takich sytuacjach rodzi się w człowieku pytanie o sens życia: „Bo wszystko wydaje się warte tyle, co popiół z papierosa.”
Jednak istoty ludzkie różni od zwierząt wyobraźnia i nadzieja, plany, pragnienia… Życie więźnia także rządzi się nadzieją, gdyż człowiek to takie zabawne stworzenie, które – nawet jeśli nie widać znikąd żadnej nadziei – to ją sobie stwarza.
Wielu z jego towarzyszy-współwięźniów, popełniło samobójstwo. On sam próbował się zagłodzić na śmierć. Ale wybrał inny sposób wydostania się z laogai: zapomnieć, że jest się istotą ludzką – zamienić się w zwierzę: „Jeśli zejdziesz do poziomu zwierzęcia, te problemy znikają. Co cię obchodzi godność albo miłość? To są ludzkie wymysły. Czy ktoś dyskutuje z psem o znaczeniu wolności?”
Przestał więc byś człowiekiem.
W obozie modlił się tylko dwa razy: „Najpierw, na samym początku, zanim zamieniłem się w zwierzę. Wtedy jeszcze płakałem na myśl o ukochanej, o kolegach, o życiu na wolności. Później, może po półtora roku, przestałem płakać na długie lata. Po raz drugi modliłem się, kiedy mój współtowarzysz umierał z wycieńczenia, a ja czułem się moralnie współodpowiedzialny za niego i siebie: Boże, uczyli mnie, że jesteś wszechobecny. Gdzie jesteś? Giniemy tu, niewinni. Gdzie jesteś?! Krzyczałem: gdzie jesteś?! I przestałem się modlić. Kiedy mnie wypuszczono, wyjechałem do Stanów. Tam wróciłem do kościoła. Odkryłem, że Bóg jest nadal w mojej duszy.”

Wśród wypowiedzi Wu znaleźć też można fragment, który znakomicie potwierdza tezę głoszącą, że totalitaryzm ma szansę choćby tylko czasowego utrzymania się jedynie w społeczeństwie o odpowiedniej tradycji autorytaryzmu i absolutyzmu, sięgającej wieki wstecz. Podobnie było ze społeczeństwem rosyjskim, które od stuleci carat wychowywał na naród niewolniczy (dzięki czemu, do dzisiaj nie milkną głosy sceptyczne, co do szans powodzenia autentycznych przemian demokratycznych w tym kraju).
Harry Wu mówi o Chinach: „Trzeba pamiętać, że chińska kultura i tradycja nie zaczynają się w czasach komunizmu, tylko sięgają dwa – trzy tysiące lat wstecz. W konfucjanizmie nie istnieje pojęcie praw jednostki, człowiek jest częścią społeczeństwa i państwa. Wartość jednostki określa miejsce, jakie zajmuje ona w hierarchii społecznej. Wszystko, co robi władza, jest dobre i należy to akceptować. To są wyobrażenia autorytarne i taka jest też nasza tradycja państwa. Dla Chińczyków władza i system nie pochodzą od Boga, naszym emblematem jest smok. Cóż to jest smok? Nic i wszystko! Za znakiem smoka kryje się absolutna władza cesarza, dynastii, dygnitarza…, którym należy się ślepe posłuszeństwo. Komunizm czerpie z tej tradycji, choć jego ideologia jest produktem Zachodu. A konfucjanizm i buddyzm były popierane przez państwo, bo potwierdzały przekonanie, że człowiek zasłużył sobie na swój los, a jego pozycja społeczna jest z góry przesądzona. Lecz Chińczycy nie buntowali się przeciwko komunizmowi nie tylko z tych powodów, lecz także ze strachu. Strach towarzyszył nam od wieków. Karą za wystąpienie przeciwko cesarzowi była nie tylko śmierć buntownika. Zagłada spadała na całą jego rodzinę. To samo zdarzyło się w epoce Mao. Bezwzględne represje polityczne są częścią naszej tradycji. W Chinach komunistycznych zmuszano ludzi z otoczenia skazanego, do jego potępienia.”
Warto o tym wszystkim pamiętać, podniecając się obecnym tempem wzrostu chińskiej potęgi.

*

„SIEDEM LAT W TYBECIE” I „KUNDUN”, czyli o mierzeniu się z prawdą i legendą Tybetu w kinie

Prawda czy legenda? Zmaganie się z Tybetem mitycznym ("Siedem lat w Tybecie" Jeana-Jacquesa Annauda)

*

1. TYBET JAKO PRZYGODA – „SIEDEM LAT W TYBECIE” (Seven Years in Tibet, reż. Jean-Jacques Annaud)

Zanim zdecydowałem się po raz drugi obejrzeć „Siedem lat w Tybecie”, chciałem przypomnieć sobie to, co zostało we mnie od czasu, kiedy film Jeana-Jacquesa Annauda zobaczyłem po raz pierwszy na dużym ekranie 14 lat temu. I co się okazało? Z samego wątku nie pamiętałem prawie nic (mglisty zarys przygód Europejczyka na egzotycznym i tajemniczym „Dachu Świata”), jednak przypomniałem sobie ogólne wrażenie niezwykłej widowiskowości obrazu, „płowo-głowe” gwiazdorstwo Brada Pitta, koloryt tubylczej kultury, ogólny romantyzm i przygodowe genre, zetknięcie się białego profana z miłującym pokój i stroniącym od przemocy ludem, tudzież jego duchową przemianę, która z aroganckiego gwałtownika przemieniła go w łagodnego i współczującego człowieka dostrzegającego to, co w życiu jest najważniejsze.
I teraz, po ponownym spotkaniu z filmem, mogę z pewnością stwierdzić to, że sukces Jeana-Jacquesa Annauda polega właśnie na tym, że takie a nie inne wrażenie w mojej pamięci pozostało – ergo „Siedem lat w Tybecie” było skrojone właśnie na taką (przygodowo-romantyczną) miarę i miało na widzu wywrzeć dokładnie takie, a nie inne wrażenie, zasiać w jego sercu takie a nie inne ziarno empatii, utrwalić w jego umyśle takie a nie inne przesłanie.
Lecz naturalnie, kilkanaście lat robi swoje. Również fakt, że niedawno zobaczyłem Tybet na własne oczy oraz zapoznałem się bliżej z jego historią – stykając się przy tym z prawdziwymi, konkretnymi ludźmi – sprawia, że to, co dawniej uznałem za zaletę filmu, paradoksalnie uznać teraz mogę za jego wadę.

Dalajlama i Tybet - niewinność uosobiona - mit a może baśń?

Jednak owa paradoksalna sprzeczność dość łatwo może być zniesiona, bo tak naprawdę jest ona sprzecznością pozorną. Wystarczy bowiem obraz Annauda pozostawić w przynależnym mu obszarze bajkowej fantazji, a problem znika. Szkopuł w tym, że filmowa fikcja w tym wypadku dokonała inwazji w świat prawdziwy – w świat polityki, faktów, historii i życia realnych ludzi – sama na ten świat wpływając i do pewnego stopnia go zmieniając. I jeszcze jedno: chcąc nie chcąc, stykając się z tym obrazem, zostajemy uwikłani w jeden z najbardziej bolesnych dylematów współczesnego świata i tym samym jesteśmy skonfrontowani z jedną z największych tragedii narodowych drugiej połowy XX-go wieku, sięgającej nota bene naszej teraźniejszości.

Wprawdzie „Siedem lat w Tybecie” nie podjęło się ekranizacji tak radośnie skonfabulowanej historii, z jaką mamy do czynienia w książce „Długi marsz” Andrzeja Rawicza, każącego nam wierzyć w jego niesłychaną ucieczkę z obozu sowieckiego przez Syberię, pustynię Gobi, Tybet i Himalaje do Indii, (a którą to równie radośnie, a i bezkrytycznie, przeniósł niedawno na ekran Peter Wier, kręcąc „Niepokonanych”), jednakże dość arbitralnie przeinaczyło kilka faktów związanych z autentycznymi przypadkami austriackiego alpinisty Heinricha Harrera, adaptując je tak, aby nie tylko przystawały, ale i wzmacniały romantyczną, mocno wyidealizowaną wersję filmu.
Heinrich Harrer to postać prawdziwa i rzeczywiście bardzo ciekawa (warto prześledzić także te jego losy, które wybiegają poza czas objęty scenariuszem). Jego książka „Siedem lat Tybecie. Moje życie na dworze Dalajlamy”, na długo przed jej ekranizacją, stała się światowym bestsellerem (przetłumaczona na 53 języki, rozeszła się w ponad trzech milionach egzemplarzy). Tak więc, to wszystko wydarzyło się naprawdę: Harrer w przededniu wybuchu II wojny światowej wyruszył z Europy do Azji, będąc jednym z organizatorów wyprawy, która planowała zdobyć jeden z najwyższych i najtrudniejszych szczytów w Himalajach (Nanga Parbat). Wyprawa poniosła fiasko, a jej członkowie dostali się do brytyjskiego obozu jenieckiego w Indiach (jako że Wielka Brytania i Niemcy byli już w stanie wojny). Stąd Harrer wraz z kilkoma innymi więźniami ucieka i po długiej wędrówce przez góry dociera do Tybetu, trafia do Lhasy gdzie staje się towarzyszem, prywatnym nauczycielem a wkrótce i przyjacielem XIV Dalajlamy (tak, tego samego, który do dzisiaj przebywa na wygnaniu). W Lhasie zastaje go koniec wojny, ale także inwazja Chińczyków, którzy w 1950 roku, za pomocą swojej Ludowej Armii, dokonują „pokojowego wyzwolenia” Tybetu.

Dalajlama ze swoim przyjacielem, byłym esesmanem Heinrichem Harrerem (photo credit: H. Harrer Museum, Huttenberg)

Swoją drogą, Heinrich Harrer w swoich wspomnieniach nigdy nie wspomniał o takim drobiazgu, jak własna przynależność do SS. Kiedy więc realizacja filmu była już mocno zaawansowana, jedna z niemieckich gazet fakt ten wydobyła na jaw, co wywołało mały skandal w niektórych środowiskach, a w ekipie realizacyjnej dość duży popłoch, w rezultacie którego musiano zmienić scenariusz, aby zupełnie już nie zdyskredytować etycznej wymowy i szlachetnych intencji filmu. Koniec końców, w kinie widzimy, że Harrer był esesmanem, tyle że jakby przez przypadek i bez większego zaangażowania, a duchowa transformacja jaką przeszedł pod wpływem tybetańskiego buddyzmu, spowodowała, że zupełnie już odciął się od swojej faszystowskiej przeszłości.
Oczywiście, fakt przynależności Harrera do zbrodniczej organizacji, jaką była SS, został także wykorzystany przez wrogów Dalajlamy. Lecz ten nie odciął się wcale od bliższej zażyłości z Harrerem, mówiąc, że nigdy nie był świadomy tego faktu z jego życiorysu i że pozostawia to sumieniu samego Harrera. Dalajlama i Harrer pozostali przyjaciółmi aż do śmierci tego ostatniego w 2006 roku.

Powiedzmy sobie szczerze, iż każdy rodzaj artystycznej ingerencji w rzeczywistość (a za taką uznać można np. filmową adaptację), jest pewnego rodzaju „manipulacją”. Ale czy istnieje inny sposób stworzenia ekranizacji opartej na niewątpliwych nawet faktach, jak podporządkowanie tego procesu pewnym regułom formalnym? Bo przecież nie da się uniknąć pewnych uproszczeń, wybiórczości, akcentowania tych a nie innych elementów… Czegoś takiego nie można uniknąć nawet wtedy, kiedy kręci się film dokumentalny, a co dopiero widowiskową, hollywoodzką epikę przygodową. A czymś takim – przeznaczonym dla tzw. szerokiej publiczności utworem rozrywkowym – jest z założenia film Jeana-Jaquesa Annauda.

East meets West: przyjaźń, oświecenie, duchowa przemiana...

Tu  muszę przyznać: piszę to wszystko dlatego, że po prostu jestem po stronie „Siedmiu lat w Tybecie”. Film ten był dla mnie emocjonalną przygodą, nawiązaniem do moich fascynacji tajemniczą krainą, jaką od dzieciństwa był dla mnie Tybet. Był też pewnym doświadczeniem estetycznym – łechcąc moją tęsknotę za krajobrazowym pięknem dzikiej przyrody, za obcowaniem z kolorową egzotyczną kulturą, za podziwem dla niezwykłych ludzi i uczuciem solidarności ze zniewolonym de facto i w sposób brutalny narodem. A że Annaud, na ekranie, zamiast pejzaży tybetańskich pokazywał (głównie) południowo-amerykańskie? Że Brad Pitt zupełnie nie był podobny do Heinricha Harrera? Że Harrer – mimo wyeksponowania tego wątku w filmie – w ogóle nie był przywiązany do swojego syna, (którego, nienarodzonego jeszcze, zostawił wraz z żoną w gotującej się do wojennej zadymy Europie)? Że jego towarzysz (grany skądinąd ciekawie przez Davida Thewlisa) wcale nie poślubił pięknej Tybetanki?… itd. itp. I jeszcze ewentualny zarzut, nieco większej wagi: że chronologia wydarzeń ukazana w filmie nie zawsze pokrywa się z chronologią wydarzeń historycznych (dotyczy to głównie chińskiej inwazji na Tybet). Jednak, na korzyść twórców filmu należy zaznaczyć, że kluczowe fakty nie zostały zmienione: że kronika znajomości Dalajlamy z Harrerem, tudzież charakter wzajemnych stosunków i relacji tybetańsko-chińskich zostały oddane dość uczciwie i akuratnie, choć oczywiście w sposób sympatyzujący z ludem Tybetu. To wystarczyło, by reżyser, scenarzysta i odtwórcy głównych ról dostali od Chińczyków wilczy bilet, czyli absolutny zakaz wstępu na terytorium ChRL-D, zwłaszcza do Tybetu, do którego nie można wjechać nawet wtedy gdy się posiada chińską wizę (wymaga to dodatkowego pozwolenia).
A jeśli chce się głębiej poznać Tybet, zamieszkujących tam ludzi, ich historię, prawdziwy charakter stosunku Tybetańczyków do Chin i Chińczyków? To nie tędy droga i nie ma tak łatwo! Trzeba przysiąść fałdów i oddać się dość żmudnym oraz czasochłonnym studiom.

Wizyta w mitycznej krainie. Tybet w filmie Jeana-Jacquesa Annauda: kolorowy, tajemniczy, pociągający, niezwykły...

*

2. TYBET JAKO MISTYCZNA GŁĘBIA (filmowa) – „KUNDUN” (Kundun, reż. Martin Scorsese)

Można się zapytać, czy jest sens zestawiać obok siebie tak odmienne filmy jak „Siedem lat w Tybecie” Annauda i „Kundun” Martina Scorsese. Moim zdaniem tak. Bowiem, mimo iż oba zajmują się Tybetem, jego przywódcą duchowym i politycznym, nawiązują też do tybetańskiego buddyzmu i chińskiej inwazji na ten kraj, to jednocześnie ujawniają… bezradność kina w dotarciu do sedna rzeczy, jego ograniczenie spowodowane koniecznością poddania się i wyboru pewnej konwencji, uromantycznienie lub estetyzację tego, co stanowi sól ziemi, pot, krew i łzy prawdziwego człowieka, głębię religijnego doświadczenia, rdzeń i tajemnicę oporną wszelkim mediom jakimi posługuje się współczesna obrazkowo-dźwiękowa cywilizacja Zachodu. A takim medium jest kino.

Martin Scorsese na filmowym planie "Kunduna"

Wydawać by się mogło, że namaszczona powaga Scorsesego, pozwala na głębszą penetrację tematu, niż infantylno-przygodowe potraktowanie go przez Annauda, ale to wrażenie jest raczej złudne. To prawda, „Kunduna” można postawić wyżej w hierarchii nobliwości sztuki filmowej (tj. bardziej wyrafinowanego artyzmu kina), ale podobnie jak „Siedem lat w Tybecie”, nie jest on w stanie wyzbyć się swoistej… naiwności charakteryzującej stosunek „racjonalnego” Zachodu do ezoterycznego, „mistycznego” Wschodu – nawet wtedy (a może nawet zwłaszcza wtedy?), gdy chce się owego racjonalizmu pozbyć na rzecz dość ostentacyjnej rewerencji, a z taką właśnie mamy do czynienia w „Kundunie”.

Napisawszy to muszę przyznać, że wszystkie te zastrzeżenia i wątpliwości, (które nota bene pojawiły się we mnie już po projekcji) nie przeszkodziły mi w delektowaniu się obrazem i dźwiękiem jakie zaserwowali mi na ekranie twórcy „Kunduna” (a wcześniej „Siedmiu lat w Tybecie”). Przy czym, film Annauda był raczej przygodą, zaś Scorsesego – bardziej modlitwą.
Właśnie. To może być kolejna pretensja do Scorsesego: zamiast tak charakterystycznej dla niego dramaturgii, raczy on nas czymś, co chyba jednak nie leży zupełnie w jego rebelianckiej, obrazoburczej a nawet i momentami bluźnierczej naturze. Poza tym, Scorsese we wszystkich swoich filmach potrafił doskonale dotrzeć do tej człowieczej krwistości, nerwowo-cielesnego drżenia swoich bohaterów (nawet wtedy kiedy zajmował się on istotą nie tylko cielesną ale i duchową, może nawet boską, jak w „Ostatnim kuszeniu Chrystusa”). Ale nie tutaj – jego Dalajlama jest bardziej sakralnym (mimo że cielesnym) „nośnikiem” Buddy, niż konkretnym człowiekiem. I wrażenia tego nie mogą usunąć ujmujące skądinąd sceny z dzieciństwa Tenzina Gyaco, czyli XIV-go Dalajlamy. Nie sprzyja temu również fakt, że w Dalajlamę wciela się sukcesywnie kilku różnych aktorów, stosownie do jego zmieniającego się wieku.

Budda?

Właśnie uświadomiłem sobie to, co się może stać, kiedy zachodni grzesznik, a na dodatek ktoś z katolicką przeszłością, bierze się (niemalże na kolanach) za czczenie wschodniej ezoteryki i mistycyzmu. Bo przecież, podobnie jak Scorsese, także i Bernardo Bertolucci tworząc „Ostatniego cesarza” (czy nawet „Małego Buddę”), wystrugał na tej orientalnej kanwie wielce dekoracyjną, aczkolwiek cokolwiek pustawą w środku, muszlę. Muszlę, którą się nie tylko obraca w pięknym technikolorowym kolorze i blasku, ale w którą się dmie.
Tak à propos dęcia: warto wspomnieć, że w „Siedmiu latach Tybetu” słychać hollywoodzką do ostatniej nutki muzykę Johna Williamsa, zaś w „Kundunie” – lekko patetyczny minimalizm (?) Philipa Glassa (choć ten ostatni wzmocniony jest solidnie – ale i dość jednak monotonnie – przez tybetańskie surmy i gongi). I już to może wiele powiedzieć o różnicy między reżyserską aplikacją Annauda i Scorsesego.
Lecz byłbym hipokrytą, gdybym napisał, że ścieżka dźwiękowa obu filmów mnie nużyła, czy nie daj Boże, męczyła. Nie, tak nie było. Wprost przeciwnie: dla „Siedmiu lat w Tybecie” John Williams skomponował muzykę dokładnie taką, jakiej ten film wymagał; zaś Philip Glass w „Kundunie” po mistrzowsku (bez mała) wygrał swoją skłonność do repetycji, łącząc i wzmacniając tym efekt ciągnącej się – jak klepany beznamiętnie różaniec – mantry. (No może… im bliżej końca, tym bardziej to było ciężkie i nużące, ale efekt ten wzmacniała też, niestety, coraz bardziej ciężka i solenna narracja Scorsesego.)

Mam nadzieję, że pisząc to wszystko nie zniechęciłem nikogo do obejrzenia (czy choćby tylko przypomnienia sobie) zarówno filmu Jeana-Jacquesa Annauda, jak i obrazu Martina Scorsese. Bo być może niektórzy z Was oglądając „Siedem lat w Tybecie” doznają podobnej ekscytacji, jakby sami przeżywali jakąś przygodę na Dachu Świata, zaś stykając się z „Kundunem” odkryją, że oto patrzą na kino wybitne, równe klasie samego Bergmana (co przydarzyło się niektórym krytykom, którzy – sam byłem tego świadkiem – o „Kundunie” z przejęciem i wręcz z uniesieniem pisali jako o arcydziele)?
Nie, nie odradzam nikomu sięgnięcia po te filmy. Przede wszystkim dlatego, że mogą stanowić preludium do autentycznego zainteresowania się jedną z najbardziej fascynujących krain na świecie. Krain, która odchodzi w przeszłość.

Czy "Kundun" może nas zbliżyć do tybetańskiego buddyzmu?

CHINY – UPADEK I NARODZINY WIELKIEJ POTĘGI

O książce Jonathana Fenby’ego, „Chiny”

Każde państwo uważa się za pępek świata, a co za tym idzie – za coś, co jest „najważniejsze”. I Państwo Środka nie jest pod tym względem wyjątkiem… Lecz tak naprawdę Chiny są jednak wyjątkowe pod wieloma innymi względami: to najludniejszy kraj świata (1 miliard 300 milionów mieszkańców – każdego dnia rodzi się tam 44 tysięcy małych Chińczyków!); olbrzymi obszarowo (stanowiąc niejako cały kontynent); posiadający najstarszą, istniejącą nieprzerwanie od dwóch i pół tysiąca lat cywilizację. Ponadto jest to państwo, którym rządzi jedna partia mieniąca się – o dziwo! – nadal „partią komunistyczną” ale przyzwalająca na funkcjonowanie gospodarki charakterystycznej dla państw kapitalistycznych… I to z jakim skutkiem! Żaden inny kraj na świecie nie rozwija się w sposób tak gwałtowny i jeśli proces ten nie zostanie zahamowany, to już wkrótce Chiny wysforują się na czoło globalnej awangardy i prześcigając Stany Zjednoczone staną się największym mocarstwem na planecie Ziemia. Ponadto, wszystko wskazuje na to, że Państwo Środka, stając się potęgą gospodarczą, nie zrezygnuje ze sposobności, by stać się przy tym także największą potęgą militarną w dziejach ludzkości, a co za tym idzie – rzeczywistym Panem Świata. Tak więc jeśli komuś do tej pory nie podobało się to, że w roli globalnego policjanta występuje Ameryka, to wizja policjanta o skośnych oczach powinna jednak budzić jeszcze większą jego obawę, by nie napisać „zgrozę”.

CHIŃSKA TAJEMNICA

Chiny to jedna Wielka Zagadka. Niestety (?) po przeczytaniu opasłego, liczącego 1000 stron tomiszcza Jonathana Fenby’ego, zajmującego się historią Chin ostatnich 160 lat, muszę szczerze wyznać, że owa zagadka w mojej głowie wcale to a wcale się nie wyjaśniła. Wprost przeciwnie – stała się Zagadką Jeszcze Większą. Lecz bynajmniej nie jest to winą autora. Właściwie, świadczy to na jego korzyść, ponieważ oznacza, iż nie wyartykułował on w swojej pracy sądów jednoznacznych, definitywnych, stronniczych… dzięki czemu interpretacja „chińskich przypadków” pozostaje dla czytelnika kwestią otwartą. Zagadka nierozwiązana może się przez to stać zagadką jeszcze bardziej pasjonującą.
Zresztą: wydaje się, że nie sposób jest jednak wyartykułować na temat Chin prawdy jednej i jedynej – jasno zdefiniować to, co się w Pastwie Środka tak naprawdę wyprawia.

Fenby, jak przystało rasowemu dziennikarzowi, skupia swoją uwagę na wydarzeniach, które tworzyły chińską historię począwszy od połowy XIX wieku do roku 2008, a więc na tym w jaki sposób doszło do upadku cesarstwa (1912) co się działo w okresie tzw. interludium, japońskiej okupacji, krwawej walki nacjonalistów z komunistami o władzę (1941 – 45), powstanie Chińskiej Republiki Ludowej (1949), umacnianie się władzy komunistów i rządy Mao Zedonga, za których doszło do niewyobrażalnych ,   dotykających szeregowych Chińczyków, nieszczęść (głód na przełomie lat 50-tych i 60-tych, powodujący śmierć ok. 30 mln. ludzi – efekt tzw. Wielkiego Skoku ale i wielkiej suszy jaka nawiedziła kraj w tym samym czasie; szaleństwo Rewolucji Kulturalnej końca lat 60-tych). Dalej: śmierć Wielkiego Sternika, upadek tzw. „bandy czworga”; przejęcie władzy (schedy po Mao) przez Deng Xiaopinga, który mimo poważnych kłopotów po drodze (Masakra na Placu Bramy Niebiańskiego Pokoju w 1989 roku) skierował Chiny na nową drogę bezprecedensowego w dziejach świata rozwoju gospodarczego, który trwa do dzisiaj i oszałamia wszystkich na globalną skalę.

KŁANIAJĄC SIĘ MAO

Przyznam się, że ze szczególną uwagą czytałem to, co autor ma do powiedzenia o Mao Zedongu. Uważałem, że nie sposób jest zachować wobec tej postaci całkowity obiektywizm i że stosunek jaki ma Fenby do Mao, będzie wydatnie wpływał na to, co napisze on o nim (a także o samych Chinach) w swojej książce.
I chyba się nie pomyliłem.
Mao Fenby’ego jest dość marnym – szalonym, narcystycznym, małostkowym, knującym coś nieustannie i popełniającym błąd za błędem – człowieczkiem, który skupił w swoich rękach niebywałą władzę.
Szkopuł w tym, że patrząc na Mao w takim świetle nie sposób jest zrozumieć jak doszło do tego, że stał się on władcą absolutnym najliczniejszego ludu świata i przetrwał w tej roli przez blisko 40 lat. Jedynym wytłumaczeniem – na pierwszy rzut oka – wydaje się to, że musiał on być Wielkim i Wyjątkowym Człowiekiem, posiadającym niezwykłą charyzmę, dysponującym genialnym potencjałem umysłowym, obdarzonym wybitnymi zdolnościami przywódczymi a nawet…  jakąś nadprzyrodzoną siłą.
Ale czyż nie są to nasze złudzenia? Czy rozumując w ten sposób sami nie ulegamy mitologicznej sile kultu jednostki, którą reprezentowany przez Mao system zaszczepiał w sercach i umysłach swoich pokornych oddanych? Może więc Mao był w rzeczywistości dość przeciętnym, a nawet małym człowiekiem, który w sposób przypadkowy (ale i wskutek własnej determinacji) znalazł się na szczycie hierarchii wypracowanej przez liczącą kilka tysięcy lat cywilizację i że to właśnie wiążąca się z tą pozycją moc (sakralizowana na dodatek przez odwołanie się do tzw. Mandatu Niebios) dawała mu ową absolutną władzę i swoistą nietykalność, dzięki czemu nawet okrucieństwo, obłęd i ewidentnie idiotyczne decyzje nie spowodowały jego haniebnego upadku?
Tak, tak… wszystko to stało się możliwe tylko dlatego, że Mao Zedong stał się kolejnym chińskim cesarzem.

Przyszły Syn Niebios i Wielki Sternik Mao Zedong wraz ze swym adiutantem Zhou Enlaiem (w czapce) po zakończeniu Długiego Marszu w 1937 r.

Jestem za coś wdzięczny Jonathanowi Fenby’emu. Mianowicie za to, że umieścił jednak Mao w rzędzie największych zbrodniarzy XX wieku. Bo to, że Mao był odpowiedzialnym za masowe ludobójstwo „potworem”, nie wydaje się być tak oczywiste w świecie dzisiejszej oficjalnej polityki globalnej. Należy zaznaczyć, że to właśnie Stany Zjednoczone zapoczątkowały – i to jeszcze za życia Mao (konkretnie: Nixon w 1972 r.) – ignorowanie zbrodniczych poczynań ChRL, legitymizację komunistycznego reżimu na arenie międzynarodowej – w imię „współpracy” gospodarczej i normalizacji dyplomatycznych stosunków między Chinami a państwami demokratycznymi. I proces ten trwa w najlepsze po dziś dzień: pragmatyzm i „biznes” bierze górę nad jakimikolwiek skrupułami natury moralnej. A przecież jest to – ujmując sprawę w kategoriach etycznych – nic innego jak degenerowanie wartości uznanych za „niezbywalne” przez szczycącą się ideałami demokratycznymi i poszanowaniem praw człowieka cywilizację zachodnią. I wydaje mi się, że przyjdzie czas, kiedy Zachód będzie za to musiał zapłacić słoną cenę.
Prawda jest taka, że Mao Zedong odpowiedzialny jest za podobne zbrodnicze poczynania jak Hitler czy Stalin, a na swoim koncie ma nawet więcej ofiar niż oni. Jedyną różnicą jest to że imperia niemieckie (Rzesza) oraz rosyjskie (Sowiety) upadły, a imperium  chińskie przetrwało. Mało tego – ono urasta w jeszcze większą, niewyobrażalną potęgę przy współudziale i kooperacji niemal wszystkich krajów świata. Co byśmy powiedzieli o takiej współpracy z hitlerowskimi Niemcami, gdyby dotrwały one do naszych czasów? Czy zapomnielibyśmy nagle o Holokauście? Dlaczego holokausty zaserwowane milionom ludzi w Chinach są mniej ważne od tych, które zafundował Żydom (i innym nacjom) Hitler a Rosjanom (a także Polakom) Stalin?
Jednak muszę zaznaczyć, że są to moje dywagacje – Fenby nie posuwa się w swojej książce tak daleko. Lecz wnioski nasuwają się same. Stanowisko autora wydaje się być nam jednoznaczne, zwłaszcza gdy czytamy takie ustępy: „Z okazji sto dziesiątej rocznicy narodzin Wielkiego Sternika partyjny sekretarz generalny Hu Jintao (obecny przywódca polityczny Chin, przyjmowany z wszelkimi honorami na wszystkich znaczniejszych dworach politycznych współczesnego świataprzyp. LA) wygłosił składające się z dziesięciu tysięcy sinogramów przemówienie wynoszące pod niebiosa wielkie osiągnięcia ojca założyciela Chińskiej Republiki Ludowej. Jeszcze przed przemową Hu udał się do mauzoleum położonego nieopodal placu Tian’anmen, by trzykrotnie pokłonić się posągowi człowieka odpowiedzialnego za śmierć wielu dziesiątek milionów ludzi.”

GLOBALNE WEJŚCIE SMOKA

Po śmierci Mao tylko ślepcy mogli nie zauważyć tego, że kontynuowanie narzuconej przez niego polityki opierającej się wyłącznie na ideologii, maoistycznym dogmatyzmie i oderwanego zupełnie od rzeczywistości partyjnego – zmieniającego się jak chorągiewka na wietrze – widzimisię, doprowadzi wkrótce do kolejnej klęski i pogrąży Chiny w chronicznej zapaści. Dlatego też  jego następca (i ostatni chyba chiński satrapa wielkiego formatu) Deng Xiaoping obrał inny kurs polegający na szerszym otwarciu się na to, co dzieje się na świecie, wykorzystywaniu doświadczeń innych państw, większym poszanowaniu mechanizmów rynkowych, rozwijaniu gospodarki przy wykorzystaniu nowoczesnych technologii… etc.
Dzięki temu, status państwowego rządcy, czyli Chińskiej Partii Komunistycznej, zaczął wyglądać cokolwiek cudacznie, zupełnie już w swojej marksistowsko-leninowsko-maoistycznej dogmatyce odrywając się od rzeczywistości, czyniąc tym samym z Państwa Środka jakiś bez mała schizofreniczny stwór, dziwaczną ustrojową hybrydę: państwo komunistyczno-kapitalistyczne, autorytarne, reżimowe, stanowiące dyktaturę jednej partii, de facto tylko nominalnie „komunistycznej”.
Oczywiście nie obyło się to bez ostrych spięć i mocnych tarć między bardziej konserwatywnym partyjnym „betonem” a (z pozoru) liberalnym odłamem reformatorów stawiających na wolny rynek, uaktywnienie „sił produkcyjnych, „wolną” konkurencję i ekonomiczne otwarcie się na świat. Ci ostatni np. w sposób sarkastyczny proponowali, by utworzyć specjalną strefę, „w której wprowadzono by w życie postulaty skrajnej lewicy, narzucając całkowite centralne planowanie, racjonowanie i kolejki po żywność, a także zakazano by zagranicznych inwestycji, nie wpuszczano cudzoziemców, natomiast mieszkańcom zabroniono by podróżowania czy wysyłania zagranicę” (autorem tych słów był wicepremier Tian Jiyun, który wyraziwszy to zapytał, czy lewaccy przywódcy byliby gotowi przeprowadzić się w takie miejsce).

Co przyniesie najbliższa przyszłość? Nie wiadomo. Według wracającego w ostatnich dekadach do łask Konfucjusza, nie da się zrozumieć przyszłości bez wiedzy o przeszłości. Jednak to, co się działo z Chinami w przeszłości, nie wróży w tym kontekście niczego dobrego. Lecz akurat nie dlatego, że państwo to już kilkakrotnie nie wykorzystało szansy, by stać się dominującym globalnie imperium (czego akurat nie powinniśmy sobie życzyć). Prawdziwe niebezpieczeństwo leży w możliwości kolejnej, katastrofalnej destabilizacji i upadku giganta, co będzie tragiczne w skutkach nie tylko dla samych Chińczyków, ale i dla wielu innych ludzi na świecie.
A wbrew pozorom, Chiny dzisiejsze nie są państwem stabilnym. Wydaje się nam, że wszystko jest tam pod kontrolą, że sterowane jest wg kolejnego „mistrzowskiego” planu, jakiejś złotej reguły, która w sposób spektakularny i godny pozazdroszczenia prowadzi Chiny ku nowoczesności, czyniąc zeń państwo bogate, nowoczesne i potężne. Lecz jest to złudzenie. Mimo rozbudowywanego stale do niespotykanych dotąd rozmiarów aparatu represji (służby specjalne, policja, wojsko), monopolu władzy na „prawdę” i zawłaszczania historią, kneblowania ust dysydentom i opozycji, decyzyjnej centralizacji… władze chińskie nie panują jednak nad żywiołowo rozwijającą się gospodarką, nie mają jasnej koncepcji stabilizacji materialnej społeczeństwa, nie są w stanie zapewnić bezpieczeństwa socjalnego setkom milionów ludzi (dopuszczając do zwiększania się różnic społecznych, przez co przepaść między bogatymi a biednymi jest już w tej chwili kolosalna); w najmniejszym stopniu nie przeciwdziałają degradacji środowiska naturalnego… etc.

Pozycja Chin w dzisiejszym świecie jest wyjątkowa z wielu względów. Podobnie jak w przeszłości, nie da się do analizy tego kraju stosować tego, czym można było opisać rozwijające się państwa zachodnie, takie jak np. Stany Zjednoczone czy Wielka Brytania – a tym samym przewidzieć mniej więcej w jakim kierunku zdąża.
Tę specyfikę Jonathan Fenby starał się ująć w swojej książce konkludując, że ustrojowo Chiny są „państwem kapitalizmu biurokratycznego, podpartego przemocą, oferującego obywatelom niewielką  ilość czasu wolnego, który mógłby zostać przeznaczony na promocję ludzkiego szczęścia na innej płaszczyźnie niż tylko pod kątem dochodu materialnego; (…) narodu, którego wpływy zmieniają cały świat, ale który pozostaje zupełnie niezgłębiony, a sami jego władcy zmagają się z kłopotami o bezprecedensowym wymiarze”, kończąc swoje obszerne dzieło słowami: „Chiny biorą na swoje barki odgrywanie głównej roli na scenie międzynarodowej, nie uporawszy się wcześniej z własną historią, która wciąż wyznacza przyszłość.”

Jeśli Konfucjusz miał rację.

*  *  *

Chińskie dzieci na szkolnym apelu (widok z hotelowego okna w Xi'an, zdjęcie własne)

*

DOPISEK: Powyższa nota o książce Jonathana Fenby’ego powstała jeszcze przed moim wyjazdem do Chin. Czy teraz – po powrocie stamtąd – napisałbym ją inaczej? Niewątpliwie tak, choć w ogólnych zarysach pozostałaby ona niezmieniona. Mam wrażenie, iż ten kilkutygodniowy pobyt w Państwie Środka był tylko czymś w rodzaju wprowadzenia do Chin, dotknięciem wierzchołka góry lodowej, liźnięciem jego powierzchni… Niemniej jednak dał mi poczuć smak tego kraju, pozwolił dostrzec jego specyfikę, „sznyt”, koloryt (ale także i szarość), a zetknięcie się… a właściwie bliższe poznanie kilku jego mieszkańców (wśród których znaleźli się głównie młodzi ludzie, tacy jak Hu Xin, Wang Xan Tang, Zhang Dan, Fang Ling, Song Shan Hu, jak również Tybetańczyk Pema) umożliwiło mi (do pewnego stopnia) wniknięcie w duszę i umysł konkretnego, prawdziwego człowieka. Zobaczyłem przy tym kilka rejonów Chin  – m. in. Pekin, Szanghaj, dawną stolicę cesarstwa Xi’an, Czengdu w Seczuanie, Guilin (wraz z rzeką Li i miastem Yangshuo)… Udało się nam również zrobić kilkudniowy wypad do Tybetu (Lhasa i okolice). Jednym słowem – wrażeń wywiozłem z tej podróży mnóstwo i mam nadzieję, że przynajmniej z kilkoma z nich zdołam się z Wami podzielić.

*