DOMINIKA – zielony skarb Karaibów

.

Dominika – widok na Scotts Head z półwyspu Cachacrou: po lewej Morze Karaibskie, po prawej Atlantyk

.

       Niekiedy jakaś chwila przesądza o tym, że udajemy się w podróż do miejsca, które było gdzieś na dalszym miejscu na liście destynacji, do jakich chcielibyśmy się wybrać. Dla mnie była to rozmowa z barmanem na jednej z Wysp Dziewiczych (głow bym nie dał, ale było to chyba na Virgin Gorda), który z wszystkich karaibskich wysp właśnie Dominikę (i St. Lucię) polecił jako kierunek naszej następnej podróży. Powiedział, że jeżeli oczekujemy plaży z białym piaskiem, turkusowych wód i luksusowych resortów all-inclusive, to nie mamy tam czego szukać, ale jeżeli chcemy zobaczyć jak wyglądały Karaiby zanim zamieniono je w jedną wielką kolonialną plantację pełną niewolników, to właśnie Dominika i St. Lucia są takimi wyspami, gdzie w miarę dobrze zachowało się ich naturalne piękno. To, że te wyspy oszczędzono (jeśli są tam plantacje, to na stosunkowo niewielkich obszarach) nie zawdzięczamy bynajmniej chęci ochrony przyrody (do niedawna w ogóle nie znano takiego pojęcia), ale ich górzystemu ukształtowaniu i gęstemu zalesieniu – do dzisiaj większość Dominiki porasta tropikalna dżungla nie do przebycia. Są jednak szlaki, które – mimo owej „dzikości” – pozwalają dostać się do najciekawszych zakątków wyspy, wśród których prym wiodą szczyty gór, gorące źródła i wodospady.
Kiedy więc mogliśmy sobie na to pozwolić, zapakowaliśmy się na samolot – i po kilku przesiadkach (na Dominikę wcale nie jest tak tałatwo się dostać) wylądowaliśmy na lotnisku Melville, znajdującym się po wschodniej stronie wyspy. Czego absolutnie nie pożałowaliśmy, bo pobyt na Dominice okazał się jedną z najfajniejszych przygód naszego życia, co przyznała nawet moja żona, mimo, że uwielbia słońce, spacery po plaży oraz kąpiel w ciepłych i spokojnych morzach z krystalicznie czystą, lazurową wodą.

       To, co oferuje nam Dominika, domaga się wręcz naszej aktywności – tym bardziej, że zadziwia różnorodność znajdujących się tu atrakcji. Wspomnę tylko o niektórych z mojej własnej perspektywy – nie rozpisując się zbytnio, bo materiałów w Internecie jest aż nadto i każdy zainteresowany może znaleźć coś dla siebie.

Pod Wodospadami Trafalgar

.

  • Swoistej wizytówce Dominiki – jaką jest szlak do Boiling Lake – poświęcam osobne miejsce poniżej, natomiast tutaj zacznę od Wodospadów Trafalgar – najbardziej imponujących jakie posiada wyspa. Łatwo dostępnych, w pięknym otoczeniu skalnych klifów i deszczowego lasu. Ci bardziej ostrożni – i leniwi – mogą je podziwiać z platformy widokowej; ci z żyłką ryzykanta i bardziej odważni mogą się starać do nich podejść, co nie jest takie łatwe, bo u ich podstawy znajduje się ogromne rumowisko mniejszych lub większych głazów. Ale nagroda jest nie byle jaka: doświadczenie potęgi wodospadów z bliska, kąpiel w naturalnych małych basenach, no i sama wspinaczka po głazach, których pokonanie dostarczyć może sporej satysfakcji, zwłaszcza tym, którzy w całym tym procederze się nie potłuką.
  • Od nikogo nie wymaga się tego, by pokonać „za jednym zamachem” liczącego 200 km szlaku Waitukubuli National Trail, który prowadzi od południowego cypla Dominiki (jakim jest półwysep Cachacrou) przez całą długość wyspy, aż po jej północne krańce z końcówką w Parku Narodowym Cabrits. Można natomiast „powalczyć” – z dżuglą, górami i rzekami – na którymś z 14 segmentów, na jakie cały szlak podzielono.
  • Obrzeża Dominiki (zwłaszcza południowo-zachodnie w rejonie zwanym Soufriere Scotts Head Marine Reserve) są rajem dla płetwonurków. Wprawdzie nam udało się tylko oglądać słynną rafę koralową Champagne Reef (tak, tak widzieliśmy „szampańskie” bąbelki wydostające się z podwodnych fumaroli) przy pomocy snorkella, ale jeszcze większych zachwytów dostarczył nam widok mieszkającej wśród koralowców fauny morskiej – z kolorowymi jak tęcza rybami, żółwiami, krabami, homarami tudzież z innymi osobliwie wyglądającymi stworami.
  • Tym, którzy się jeszcze t moja wyliczanką nie znużyli, poleciłbym również: wyprawę na obserwację delfinów i kaszalotów (w pobliżu Dominiki znajduje się jedno z największych ich zgromadzeń na świecie); kąpiel w Szmaragdowym Stawie i gorących źródłach; przejażdżkę łodzią po Rzece Indiańskiej (kłaniają się „Piraci z Karaibów” wraz z lasami mangrowymi i przeróżnym ptactwem); tzw. canyoning – pokonywanie za pomocą specjalnego sprzętu wąskich kanionów i strumieni, które je wyżłobiły; odwiedziny wodospadów Wiktorii oraz Wąwozu Titou; czy wreszcie eksplorację północnego wybrzeża wyspy, gdzie znajdują się jednak ciekawe plaże: Woodford Hill, Turtle Beach, okolice Pointe Baptiste, Batibou i Hampstead.
  • Wprawdzie licząca 20 tysięcy mieszkańców stolica kraju Roseau nie zachwyca, ale oczywiście należy ją odwiedzić, by przejść się jej uliczkami, zrobić zakupy na tamtejszym targu, wejść w bliższą relację z tubylcami… Trzeba jednak uważać na to, by te odwiedziny nie zbiegły się w czasie z zalewaniem miasta przez tłumy wydostające się z cumujących w porcie kolosalnych statków wycieczkowych.

       Dodam tylko, że serce mi się kroiło, kiedy oglądałem film ukazujący wielkie zniszczenia, jakich na wyspie dokonał cyklon Maria w 2017 roku. Nam udało się odwiedzić Dominikę wcześniej. W ciągu pięciu lat po katastrofie, dzięki pomocy zagranicznej i wytrwałości samych mieszkańców, Dominikę odbudowano stosując strategię odporności na huragany – z lepszą infrastrukturą i zabudowaniami, bardziej przygotowaną na przyszłość. Zaś Natura odnawia się sama i to również w szybkim tempie.

Na targowej uliczce w Roseau

.

Room with a view, czyli radość o poranku – pierwszym na Dominice

.

Plaża, dzika plaża…

.

Nad lazurową zatoczką

.

Palmy to jednak fotogeniczne drzewka są

.

.

greydot

.

GALERIA:

.

greydot.

Boiling Lake Trail – w drodze do Desolation Valley

.

BOILING LAKE TRAIL

       Nie wyobrażam sobie pobytu na Dominice bez całodniowej wyprawy szlakiem Boiling Lake Trail w Parku Narodowym Morne Trois Pitons, notabene wpisanego na listę światowego dziedzictwa Unesco. Czegoś tak unikalnego gdziekolwiek indziej na Karaibach nie uświadczysz. Do dzisiaj wspominam ten dzień jako jedną z największych przygód mojego podróżniczego życia. Boiling Lake Trail to doskonałe połączenie dwóch różnych doświadczeń: pieszej wędrówki przez dżunglę wśród bujnej zieleni deszczowego lasu, z jakiego słynie Dominika oraz bliskiego spotkania z intensywną aktywnością wulkaniczną, przypominającą genezę powstania wyspy (bedącej najmłodszą, bo licząca zaledwie 25 milionów lat wyspą spośród wszystkich karaibskiego archipelagu). Valley of Desolation (Dolina Spustoszenia) oraz samo Boiling Lake (Gotujące się Jezioro, będące drugim co do wielkości gorącym źródłem na świecie), są w rzeczywistości wulkaniczną kalderą wypełnioną fumarolami, błotnymi bulgotkami, gorącymi źródłami i strumieniami – tym wszystkim co przypomina, że stąd już blisko do piekła ognistej lawy znajdującej się w głębi ziemi, po której tam stąpamy. Krajobraz jest niesamowity: nie wiadomo – bardziej straszny czy piękny, z tym swoim żółto-brązowym, szaro-popielatym, rdzawo-pomarańczowym rumowiskiem kamieni, skalnych odłamków, piasku, błota i żwiru – owiany tajemniczo oparami wydostającymi się z podziemnych czeluści.
Nasz przewodnik Kevin (przy okazji wspomnę, że sam parając się przez/co jakiś czas przewodnictwem, chętnie korzystam z pomocy lokalnych tour-guides, bo są oni zwykle kopalnią wiedzy i to nie tej sztampowej spod znaku przewodników papierowych) dostarczał nam po drodze coraz to nowych atrakcji (a to wymazał nas z żoną odmładzającym ponoć błotkiem, to znowu kazał bujać się na lianach w dżungli, by na koniec wykąpać nas w naturalnym stawku z orzeźwiającą wodą). No i oczywiście objaśniał nam to i owo na szlaku, zwracając uwagę również na to, na co pewnie nie zwrócilibyśmy uwagi, gdybyśmy byli sami.
Mam nadzieję, że załączone tutaj zdjęcia, zrobione przeze mnie tego dnia, w jakimś stopniu oddadzą jego atmosferę oraz niezwykłą aparycję tego zakątka wyspy. Jak również frajdę ze wspólnego towarzystwa całej naszej trójki.

.

Zielone wzgórza Dominiki

.

Droga przez dżunglę

.

Kevin (prawie) sam w Dolinie Spustoszenia

.

.

greydot.

Na targu w Roseau

.

LUDZIE DOMINIKI

       Ze względu na geopolityczne położenie wyspy i jej burzliwą historię, 75 tysięcy mieszkańców Dominiki tworzy unikalną grupę ludzi, zdominowaną jednak rasowo przez potomków afrykańskich niewolników. Aż 90 % mieszkańców wyspy ma swoje korzenie w Afryce, 7% to mieszańcy (głównie mulaci), a tylko 2% stanowią biali, Syryjczycy, Libańczycy, Chińczycy i Portugalczycy. Wprawdzie językiem urzędowym jest angielski, to jednak większy wpływ na tożsamość Dominikańczyków miała kultura kreolska oparta na dziedzictwie kolonizatorów francuskich i potomków czarnych niewolników, z domieszką wpływów karibskich. I stało się tak mimo tego, że Dominika jest członkiem brytyjskiej Wspólnoty Narodów (w ramach której uzyskała niepodległość w 1978 roku).
Wprawdzie wszyscy mieszkańcy Dominiki mają mocne poczucie lokalnego patriotyzmu, to jednak istnieją w ich społeczeństwie podziały, ale bardziej po linii przynależności klasowej (bogaci vs. biedni), profesjonalnej, edukacyjnej, językowej, czy miejsca zamieszkania (miasto vs. wieś), niż etnicznej (chić pewne wywodzące się stąd rasowe stereotypy istnieją).
Jeśli chodzi o nas, to podczas pobytu na wyspie – i we wszystkich naszych kontaktach z jej mieszkańcami – doznaliśmy jedynie gościnności.

Dzieci z wioski Karibów

    .  

       Dominika jest jedyną karaibską wyspą, na której przetrwali potomkowie Karibów, rdzennego ludu Ameryki zamieszkującego karaibskie Małe Antyle w epoce pre-kolumbijskiej (należy tu podkreślić, że dzielnie opierali się francuskim i brytyjskim kolonizatorom, w czym pomagała im topografia wyspy i niedostępność jej interioru). Wprawdzie wydzielone na Dominice, liczące półtora tysiąca hektarów nazywa się Terytorium Indian Karibów, to poprawną nazwą tej grupy etnicznej jest Kalinago. Żyje tu około 2 tysięcy tych ludzi, ale tylko niewielka część uważa się za czystej krwi Kalinago. Prawdę mówiąc niewiele przetrwało z ich kultury – jakieś szczątki języka (Kalinago nazywali wyspę “Waitukubuli”, co znaczyło „wysoka jest jej postać„), pewne elementy dekoracyjne, sztuka wyplatania koszy z bambusowych włókien, jak również umiejętność budowy kanoe.

W drodze do L’Escalier Tête Chien

.

L’Escalier Tête Chien

.

       Odwiedziliśmy Terytorium Karibów w naszej podróży z południowej części wyspy na północną, wzdłuż wschodniego wybrzeża z Atlantykiem. Zatrzymywaliśmy się we wioskach Kalinago. W jednej z nich podszedł do nas młody człowiek i zaoferował swoją pomoc w dotarciu do mitycznego dla tutejszej rdzennej ludności miejsca zwanego L’Escalier Tête Chien (co w języku kreolskim oznacza Schody Wielkiego Węża). Rzeczywiście, spływająca do oceanu lawa uformowała coś w rodzajów schodów. To właśnie tutaj, zgodnie z legendą Kalinago, Wielki Wąż wynurzył się z wody i wydostał na ląd. Ma on powrócić w otchłań oceanu, kiedy naród Karibów zniknie z powierzchni ziemi. Moment ten będzie końcem świata.
Zapewniono nas jednak, że to jeszcze nie teraz, więc uspokojeni skierowaliśmy się w naszą dalszą drogę.

Dzieciaki spotkane na szlaku do Schodów Wielkiego Węża

.

greydot

.

LUDZIE DOMINIKI – GALERIA:

.

greydot.

© ZDJĘCIA WŁASNE

MAUI

.

Zmierzch na Maui (Makena Beach)

.

Pytanie o to, którą z hawajskich wysp najlepiej jest odwiedzić, nie ma większego sensu – tak różne są to destynacje, oferujące unikalne doświadczenia, jakich nie spotkamy gdzie indziej. Wszystko zależy więc od indywidualnych preferencji i naszych oczekiwań. I każda wyspa według mnie jest niezmiernie ciekawa. Jednak, jeśli ktoś przyparłby mnie do muru, to poleciłbym przede wszystkim pobyt na Maui, gdzie oprócz hawajskiej „klasyki”, takiej jak piękne plaże, palmy, słońce, błękitne niebo i lazurowy ocean – wraz z rdzennymi Hawajczykami i ich kulturą – czeka nas spotkanie z lasem deszczowym, jazda jedną z najbardziej scenicznych dróg na świecie, czy wizyta na szczycie wulkanu, gdzie można przeżyć niezapomniane wschody i zachody słońca.
Warto przypomnieć, że wszystkie hawajskie wyspy są pochodzenia wulkanicznego, będąc w rzeczywistości wierzchołkami potężnych wulkanów, zatopionych na głębokość około 5 kilometrów pod powierzchnią Oceanu. W miejscu, gdzie leży teraz Maui, była przed milionem lat wielka wyspa (zwana Maui Nui), która z czasem zatopiła się i zerodowała, a ląd, który widzimy teraz nad powierzchnią wody, stanowią cztery wyspy: Molokaʻi, Lānaʻi, Kahoʻolawe i największa z nich Maui. Tym górotwórczym perypetiom zawdzięczamy dzisiaj krajobrazową różnorodność i niezwykłą urodę wysp.

Całą Maui można podzielić na co najmniej 6 regionów, z których każdy jest inny ze względu na klimat, rzeźbę terenu, stopień zasiedlenia, turystyczną infrastrukturę, kultywację ziemi i ludzką aktywność; rodzaj występującej tam fauny i flory, czy też historyczną przeszłość. Nie zamierzam ich tutaj wyszczególniać, bo nie chcę by wpis ten zamienił się w jakiś sążnisty elaborat, wspomnę tylko o tym, co najbardziej utkwiło w mojej pamięci po kilku pobytach na Maui – które z moich wrażeń i doświadczeń cenię najbardziej.

Położone w dolinie między wschodnią a zachodnią częścią wyspy (z których każda jest wulkanem) aglomeracje Wailuku i Kahului stanowią administracyjne centrum Maui i jako takie niewiele nas interesują, ale zaledwie parę kilometrów na zachód od Wailuku położona jest Dolina ʻĪao, którą każdy z przybywających na wyspę chce odwiedzić. I ja się temu nie dziwię, bo to naprawdę ciekawe miejsce. Przez ten porośnięty lasem deszczowym i wyżłobiony przez rzekę wąwóz prowadzi szlak, dzięki któremu można zagłębić się w bujnej tropikalnej roślinności. Nad wszystkim góruje osobliwa skała zwana ʻĪao Needle – falliczny symbol związany z jednym z lokalnych bogów podziemi.

Makena Beach

.

Największa ilość gości odwiedzających Maui zatrzymuje się w zachodniej części wyspy, głównie w okolicach Kāʻanapali Beach i to też można zrozumieć, gdyż plaża ta jest piękna i długa – i zdołała jakoś zachować swój naturalny charakter, mimo dziesiątków bardziej lub mniej luksusowych resortów wybudowanych w jej sąsiedztwie.
Stąd też jest niedaleko do miasteczka Lahaina, dawnej stolicy Hawajów, o bogatej historii, niegdysiejszego centrum „przemysłu” wielorybniczego, dzięki któremu w połowie XIX wieku ściągało tu seki statków z całego świata. Na szczęście wszystkich wielorybów nie wytępiono i obecnie, w miesiącach zimowych, z okolic Alaski przybywa tu około 10 tysięcy humbaków (stanowiąc oczywiście jeszcze jedną atrakcję „must-see” nie tylko Maui, ale i całego hawajskiego archipelagu).

Bardzo dobrze wspominam plażę Makena, która jest na tyle duża, że może pomieścić setki plażowiczów, a jeśli ktoś chce odseparować się od zgiełku, to nie jest to takie trudne – wystarczy oddalić się nieco od tłumów, i wcale nie musi to być pobliska plaża nudystów. Pewnego razu zostałem na Makena Beach aż do zachodu słońca i muszę stwierdzić, że były to jedne z najbardziej niezapomnianych chwil na wyspie – także z powodu niezwykłej fotogeniczności tych momentów, które starałem się utrwalić na zdjęciach (być może w jakimś stopniu udało mi się to oddać na załączonym do tego artykułu zdjęciu).

Jeśli możemy sobie pozwolić na dłuższy pobyt na Maui, to polecam wybrać się na cały dzień do regionu Upcountry Maui, gdzie na wschodnich, położonych na wyższych wysokościach stokach wulkanu Haleakala, znajduje się zupełnie inny od plażowego świat farm, winnic, pastwisk – gdzie hoduje się bydło i kozy; gdzie uprawia się ananasy, lawendę i kawę; gdzie pędzi się Pau Maui Vodka i produkuje lokalny rum i whiskey.

Droga do Hana

.

DROGA DO HANA

Jeśli miałbym wymienić najbardziej sceniczne i ekscytujące drogi, jakimi w życiu jechałem, to – obok Going-to-the-Sun Road w Montanie, pacyficznej Highway One w Kalifornii, czy górskiej drogi prowadzącej przez Park Narodowy Mt. Rainier w stanie Waszyngton – na pewno wśród nich znalazłaby się słynna Droga do Hana na Maui. Po raz pierwszy udało mi się przejechać nią w czasach, kiedy jeszcze nie roiła się od turystów, ani nie trzeba było robić żadnych rezerwacji, by zatrzymać się w niektórych miejscach położonych na tej trasie, tak jak to jest teraz. (To jeden z dowodów na to, że jednak świat zmierza w złym kierunku ;) )
Wprawdzie przestrzegano mnie przed ponad 600 zakrętami, prawie 60 jedno-pasmowymi mostami i jazdą nad skalnymi urwiskami, ale przecież… that’s where the fun is! Choć oczywiście nie tylko z wyzwania technicznego jakie stanowi pokonanie tej drogi samochodem ma się frajdę, ale przede wszystkim z naturalnego piękna terenu, przez jaki ona prowadzi.
Przede wszystkim uderza niesamowita bujność roślinności porastającej zbocza, po których wije się droga. Zieleń tej dżungli jest tak nasycona, że twoim oczom trudno jest do tego przywyknąć. Podobnie zadziwiają bambusowe zagajniki, czy kwiaty, którymi pokryte są niektóre drzewa i przydrożne krzewy. A kiedy przed tobą roztacza się widok na czarną lub czerwoną pażę – to nie masz wątpliwości, że jesteś w jednym z najbardziej niezwykłych miejsc na naszej planecie.
Dużo by można pisać o Drodze do Hana (internet jest pełen informacji o niej), wspomnę tylko, że nie wyobrażam sobie pobytu na Maui bez zakosztowania tej atrakcji – nie tylko przejechania się tą drogą, ale i zwiedzenia najciekawszych miejsc znajdujących się na tej trasie, do jakich zaliczam przede wszystkim park stanowy Waiʻānapanapa z jego czarną plażą, także położony w samym miasteczku Hana Koki Beach Park (plaża czerwona), czy wreszcie ʻOheʻo Gulch i szlak Pipiwai Trail prowadzący do wodospadu Waimoku na terenie Parku Narodowego Haleakala.
Dodam tylko, że warto przejechanie Drogi do Hana zaplanować tak, by zobaczyć te wszystkie miejsca oraz mieć czas na przebycie szlaku Pipiwai (co najmniej 2 godziny) i nie wracać w przeciwnym kierunku (do Paia), ale objechać tę część wyspy zgodnie ze wskazówkami zegara (do Kula). Niektórzy straszą, że jest to droga nieutwardzona, niebezpieczna – i zakazana przez wypożyczalnie samochodów – ale naprawdę nie jest tak źle i nam udało się ją przejechać niezbyt dużym SUV-em (a na tym odcinku spotkaliśmy nawet samochody osobowe) – więc nie taki diabeł straszny, jak go malują.

Krater Haleakala

.

HALEAKALA

Oprócz przejechania Drogi do Hana, wspięcie się na szczyt wulkanu Haleakala (3,055 m. n.p.m.) i obserwacja stamtąd wschodu lub zachodu słońca (notabene nazwa tej góry oznacza w języku hawajskim Dom Słońca), należy według mnie do dwóch najbardziej unikalnych i dostarczających największych wrażeń aktywności podczas pobytu na Maui. To wystarczający powód do tego, żeby wybrać się w trans-pacyficzną eskapadę na Hawaje. Oczywiście są jeszcze plaże, ale tymi – tak po prawdzie – to można się nacieszyć równie dobrze w wielu innych zakątkach naszego globu, chociaż te na Maui są w światowej czołówce.
Większa część wulkanu Haleakala została desygnowana jako park narodowy, lecz zanim to się stało, poczyniono tu wiele szkód, pozwalając na rozprzestrzenienie się flory nierodzimej, która zdewastowała gatunki endemiczne. Poza tym, w żadnym innym parku amerykańskim nie ma tak wielu zagrożonych wymarciem gatunków roślin i zwierząt (zwłaszcza ptaków). No ale prawie nikt z odwiedzających park nie zdaje sobie z tego sprawy, więc nie psuje to humoru gości zachwyconych niezwykłością otaczającej ich scenerii.
Koronę wulkanu popularnie nazywa się kraterem, ale w rzeczywistości jest to zerodowana dolina, przypominająca tylko wulkaniczną kalderę. Krajobraz ten jest niczym z innej planety – podobnie nieziemska jest jego kolorystyka: od ciemnych brązów i czerwieni, po sino-niebieskie granaty, z szarością wzbogaconą tu i ówdzie jakąś wielce zaskakującą nas barwą. Najlepszym sposobem, aby to wszystko docenić, jest wybranie się na jeden z parkowych szlaków (istnieje nawet możliość spędzenia we wnętrzu krateru nocy w specjalnym schronisku).
Jeśli chodzi o moją pierwszą wizytę na wulkanie, to sensację wzbudziły we mnie niesamowici przedstawiciele tutejszej flory zwani… sorry!… Argyroxiphium sandwicense subsp. macrocephalum, a pisząc już w bardziej zrozumiałym języku – rośliny Silverswords (w dosłownym tłumaczeniu: Srebrny Miecz). Rdzenni Hawajczycy też nadali jej ładną nazwę: ʻahinahina (siwowłosa). Jest to gatunek endemiczny, co oznacza, że Haleakala jest jedynym środowiskiem naturalnym, w jakim ta osobliwie piękna roślina żyje.
Trudno powiedzieć jaka pora dnia jest najlepsza, by znaleźć się na szczycie wulkanu. Ci, którzy bedą chcieli zobaczyć wschód słońca, powitają dzień w ciszy niebiańskiego spokoju; ci którzy wybiorą się tam wieczorem, by pożegnać zachodzące słońce, mogą zostać dłużej, by doznać olśnienia widokiem rozgwieżdżonego nieba, jako że wulkan Haleakala jest jednym z najlepszych miejsc na Ziemi do obserwacji nocnego nieba.

greydot.

Breaking the waves

.

.

Mała zatoka – wielka fala

.

.

Waiʻānapanapa – czarna plaża

.

.

Red Sand Beach

greydot.

GALERIA

.

greydot

Inne wpisy o Hawajach: „Eden w środku niczego” oraz „O’ahu”.

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

OŚLA APOKALIPSA – o najnowszym filmie Jerzego Skolimowskiego „IO”

.

IO

.

Doprawdy chciałem napisać o tym filmie wiele dobrego – zwłaszcza, że właśnie święci się dla niego Oscar – ale niestety, jeśli mam być szczery, to muszę wyrazić swoje nim rozczarowanie.
Dla przejrzystości ujmę moje zastrzeżenia i argumentacje w poniższym wyszczególnieniu:

– Przypadkowość i doklejanie epizodów (według mnie na siłę)

Z wypowiedzi Skolimowskiego wynika, że on sam nie wiedział, jaki film ma nakręcić, ale zależało mu na tym, aby zrobić taki zupełnie inny od poprzednich. Padło na uwikłanie w to jakiegoś zwierzęcia, ale Skolimowski też nie był pewien jaki to ma być zwierzak – i dopiero przypadkowe spotkanie jakiegoś osła na Sycylii było dla reżysera eureką (stąd podróż Io do Włoch). Film powstawał jakby „od końca” – stąd pewnie jego labilna i mało treściwa fabuła oraz przypadkowość zawarta w scenariuszu. Sam finał także jest cokolwiek wydumany, bo bardziej podyktowany był nastrojem i estetyką obrazu, niż przesłaniem/przykazaniem „nie zabijaj!” zwierząt, które na dodatek (jak to przedstawia się w filmie) są zwykle przez ludzi maltretowane (a tak przecież nie jest, bo jednak większość ludzi zwierząt nie maltretuje, a wręcz przeciwnie: zwierzęta lubi, a nawet je kocha).
Zapożyczenia z Bressona (Skolimowski mówił o inspirowaniu się filmem tego reżysera „Na los szczęścia, Baltazarze”)* są wpisane w strukturę „IO” dość luźno i raczej nie przyczyniają się do konsekwencji fabularnej filmu, jaką mimo wszystko cechował się jego francuski odpowiednik. (Nawiasem mówiąc są to dwa bardzo różne obrazy, więc ich porównywanie nie ma według mnie większego sensu.)
Moją największą obiekcję, jeśli chodzi o zasadność pojawienia się w filmie pewnych wątków, wzbudziły sceny z udziałem Isabelle Huppert, zupełnie nie mające związku z osłem (o jego perspektywie widzenia świata nie wspominając). Podejrzewam że zostały włączone do filmu przez Skolimowskiego tylko i wyłącznie dlatego, żeby się pochwalić kooperacją z wielką aktorką – tym, że udało się mu namówić Huppert do udziału w jego projekcie. (Prawdę mówiąc to nie cierpiałem z tego powodu, że zobaczyłem na ekranie w „IO” moją ulubioną, obok Juliette Binoche, francuską aktorkę, ale naprawdę nie miałem pojęcia co ona w tym filmie o osiołku robi.)

– Ośla perspektywa, a raczej jej brak

Tytułowym bohaterem filmu jest osiołek imieniem Io, lecz wbrew intencjom reżysera, by przedstawić świat jego oczami, tak naprawdę w filmie widzimy to, jak widzą ten świat jego twórcy (z tej prostej przyczyny, że żaden człowiek nie ma pojęcia co się dzieje w głowie osła – jaka jest jego świadomość i postrzeganie rzeczywistości). Nie może tego załatwić natarczywe wręcz filmowanie przez kamerzystę oślego oka, ani tym bardziej intensywna eksploracja sierści, grzywy, czy kopyt – wszystkich tych części zwierzęcia, które bardzo często widzimy na ekranie. Zresztą, twórcy zdjęć nie są tu konsekwentni, bo równie często obiektyw kamery odlatuje (często pewnie w kamerze umieszczonej na dronie) w jakieś bliższe lub dalsze przestworza (wtedy osiołek redukowany jest na ekranie do jakiegoś znaczka lub w ogóle go nie widać); ewentualnie pokazuje nam świat z perspektywy np. ropuchy, jakiegoś dziwnego robota (?), czy – co gorsza… futbolowej piłki (można więc podejrzewać, że chodzi w tym bardziej o techniczny popis kamerzysty, niż o wzbogacenie treści filmu per fidem).
Oczywiście nie można mieć pretensji o personifikowanie zwierząt (w końcu człowiek robi to w swoich opowieściach od tysięcy lat), ale moim zdaniem „IO” próbuje to ukazać w sposób nieprzekonywujący, bo za pomocą technicznych tricków, a nie czegoś, co wiarygodnie przypominałoby autonomiczne zachowanie zwierzęcia.
Miałem też problem z tym, że często zmieniali się „aktorzy” obsadzani w roli Io (było ich aż 6), co niestety było dla mnie widoczne i raczej nie działało na korzyść ujednolicenia tożsamości osiołka ;) – a przecież tożsamość głównego bohatera jest w każdym utworze bardzo ważna, bo w przeciwnym przypadku nie wiedzielibyśmy kim on jest.

– Banał, karykatura, stereotyp, przesada

Banał, bo to, że homo sapiens może kochać przedstawiciela innego gatunku albo się nad nim znęcać, ale najczęściej go masowo eksploatuje i – zwłaszcza w naszych czasach – hoduje na jedzenie i pędzi na rzeź, to wszyscy wiedzą (a ci, którzy tego nie chcą wiedzieć/widzieć, to na pewno filmu Skolimowskiego nie obejrzą).
Stereotyp i karykatura, bo jak kibice, to muszą być agresywne i żądne krwi kibole; bo jak władze i otwarcie nowej stadniny, to muszą to robić nie umiejący się wysłowić idioci i ksiądz wymachujący kropidłem, gdzie popadnie; bo jak kierowca ciężarówki, to mlaskający, ograniczony umysłowo i wytatuowany od stóp do głów prostak; bo jak koń, to piękno i wolność z powiewem grzywy; bo jak europejska arystokracja, to zmierzch bogów i dekadencja; bo jak Isabelle Huppert, to od razu wielką aktorką być musi, nawet w niewielkiej roli…
Przesada, bo przecież wiadomo, że osioł nic nie rozumie z otaczającego go świata, a tu każe się nam wierzyć, że on taki mądry, uczuciowy i myślący – że umie kochać (tych, którzy go kochają) i nienawidzić (tych, którzy się nad nim i innymi zwierzętami znęcają) – no i że jest zawstydzony swoją brzydotą wobec piękna i dystynkcji konia, który jest jego sąsiadem w stajni.

To, co zawarłem w ostatnich akapitach, napisałem tak pół żartem, pół serio, ale bynajmniej nie znosi to mojej pretensji o przesadę obecną w „IO”, którego świat nie jest jednak adekwatny do tego, w którym żyjemy, bo przedstawia jako uniwersalne to, co jest wybiórcze, przenosząc jednostkowe doświadczenie na całą rzeczywistość. Nasza mała apokalipsa nie jest jeszcze wielką apokalipsą. Być może nasz świat zmierza ku zagładzie, ale jeszcze w zielone gramy i jego piękno – a nie tylko samą zgniliznę i cierpienie – dostrzegamy.

– Przerost formy (artystycznych ambicji) nad treścią

Kiedy oglądałem film za drugim razem, to jednak bardziej doceniłem jego styl – zawarty w często intrygujących zdjęciach Michała Dymka i przejmującej muzyce Pawła Mykietyna, nie tylko doskonale ilustrującej obraz, ale i stanowiącej swego rodzaju narrację. Szkoda, że fabularna warstwa filmu do tego wszystkiego nie dorastała… może nawet była tym przytłoczona?

Z tego co napisałem w tej litanii zarzutów (bo jednak trudno uznać to za recenzję) można by wywnioskować, że film Skolimowskiego jest zły. Ale ja tak nie uważam, tyle że – zważywszy na otrzymane przez niego nagrody, a zwłaszcza nominację do Oscara w kategorii najlepszego filmu nieanglojęzycznego (z której można się tylko cieszyć) plus tłumy zachwyconych krytyków – spodziewałem się filmu wybitnego, a nie zaledwie dobrego. To pewnie dlatego wyszło tak, jak byłbym przeciw, a nawet za. Oczywiście polecam jego obejrzenie, życząc przy okazji, by Was nie rozczarował – więc być może rzeczywiście odniosłem się do „IO” zbyt surowo?

6.5/10

*  *  *

* DOPISEK

Niestety, obejrzany po wielu wielu latach „Na los szczęścia, Baltazarze” Roberta Bressona rozczarował mnie również, tym bardziej że krąży o nim fama arcydzieła – jednego z najwybitniejszych filmów wszech czasów. W ogóle nie przemawia do mnie koncepcja kina, jaką aplikuje w swoich dziełach reżyser, a już czynienie z aktorów marionetkowych (tutaj: sztywnych) „modeli” uważam może nie tyle za idiotyzm (jak się o tym ktoś wyraził) ale za osobliwe dziwactwo – produkt reżyserskiej pychy. Wyprać kino z aktorstwa – to dopiero jest śmiałe, rewolucyjne wręcz, posunięcie!
Zresztą sam Bresson wydaje mi się zadufanym w sobie bufonem (oczywiście bufonada nie przesądza o jakości czyjejś twórczości, choć jego pogarda dla widza jest już dość wymowna). Z kolei jego „religijność” jest tak pokrętna (przejście od gorliwego katolicyzmu do przesiąkniętego złem nihilizmu), że głowa boli. Dlatego nie kupuję żadnej metafizyki „Baltazara” tudzież nie traktuję poważnie obecnych w filmie konotacji religijnych. I tam ma być transcendencja, przynosząca na dodatek jakieś katharsis? Nie sądzę.
Innymi słowy: nie przekonują mnie te wszystkie kultowe egzegezy analityczno-interpretacyjne wielbicieli geniuszu Bressona, które można liczyć na pęczki.
W ogóle jest to film mocno przekombinowany (na domiar złego miejscami okropnie zmontowany – ma rację najwybitniejszy polski historyk kina Jerzy Płażewski piszący o „niezgrabności” montażu) – sztywny i zimny – a przez to sztuczny – i doprawdy się dziwię, że można się wzruszyć na czymś, co z założenia jest wyprane z emocji. (Jeśli chodzi o mnie to dość łatwo wzruszam się w kinie – i odbieram go bardziej nawet emocjonalnie, niż intelektualnie – a ten film oglądałem bez większego zaangażowania emocjonalnego. Zresztą, te jego przeskoki czasowe i niejasności tudzież inne manieryzmy wpędzały mnie w sporą konfuzję – to był dla mnie dodatkowy asumpt do tego, by się do filmu zdystansować.)
Prawdę mówiąc, najbardziej chyba zepsuła mi odbiór owa bressonowska koncepcja „modela” – nie tylko dlatego, że jest tak nachalnie instrumentalna, ale również dlatego, że degraduje aktora do jakiegoś… kartonu. (W wielu scenach postacie filmu recytują swoje kwestie niczym w jakimś amatorskim kółku teatralnym, do którego zapisały się tylko same beztalencia.) Fetyszystyczne podejście do ludzkich dłoni wcale temu nie zapobiega, a staje się jakimś kolejnym estetycznym kuriozum (choć rzeczywiście ładnym i akurat w tym przypadku zgrabnym).
Wizja świata Bressona w jego filmie jest nie tylko nacechowana diabolicznym złem, ale i zdehumanizowana – w tym świetle rozczulanie się nad losem osła jest co najmniej dwuznaczne i rzeczywiście przypomina postawę niektórych dzisiejszych ekologów, którzy bardziej przejmują się zwierzętami, niż ludźmi – a w wersji radykalnej: najchętniej wyrugowali by cały rodzaj ludzki z planety Ziemia.
Trochę się obawiałem, że konfrontacja „IO” Skolimowskiego z filmem Bressona (który notabene przypomniałem sobie dzięki powiązaniu ze sobą tych dwóch obrazów) może zaszkodzić filmowi Skolimowskiego, ale paradoksalnie zadziałała ona na jego korzyść – mimo, że o tym ostatnim też nie mam najlepszego zdania.

*  *  *

BIRMA – JEZIORO INLE

.

Piktorialny minimalizm na Jeziorze Inle

.

       Tak się złożyło, że po Birmie podróżowałem w zasadzie sam – ewentualnie w (dość krótkotrwałym) towarzystwie jakiegoś lokalnego przewodnika. Takich kompanów podróży cenię bardzo, bo nikt inny „z zewnątrz” nie jest w stanie przekazać nam informacji, jakich raczej nie znajdziemy w turystycznych przewodnikach. Autentyzm naszego doświadczenia podróżnego zyskuje przez to niezmiernie.
W Birmie (pozostanę przy tej zwyczajowej dla mnie nazwie kraju, bo oficjalnej „Mjanmy” nie znoszę) spędziłem niemal cały miesiąc – a i tak nie mogłem być wszędzie, gdzie chciałbym być. Niemniej jednak ilość wrażeń jakie wywiozłem stamtąd jest nieprzebrana i mimo, że od tamtego czasu upłynęło kilka lat, to są one we mnie ciągle bardzo żywe – do czego na pewno przyczyniają się liczne zdjęcia, na których utrwaliłem moją podróż po tym niesamowicie ciekawym azjatyckim kraju.

       Do tej pory udało mi się opublikować tu i ówdzie sporo tych fotografii (pewien ich wybór trafił do mojej książki „PODRÓŻE”); napisałem także kilka tekstów odnoszących się do tej wyprawy (o klasztorze Shwe Yan Pyay TUTAJ, o rybakach z Jeziora Inle TUTAJ), ale zostało jeszcze tyle tematów, że postanowiłem ponownie przeszukać moją kolekcję zdjęć oraz poczynione w czasie tej podróży zapiski, by podzielić się tym z innymi – zarówno z tymi, którzy ciekawi są świata, jak i z tymi, którzy sami chcą się wybrać w ten rejon naszego globu. (Mnie samego do tej podróży zainspirowały właśnie tego typu relacje.)

.

Dzień jak co dzień na jeziorze

.     

       Zacznę od Jeziora Inle, które na swoją listę miejsc nie do przeoczenia wpisują niemal wszyscy odwiedzający Birmę. A dzieje się tak nie bez kozery, bo jest to naprawdę niezwykle interesująca destynacja, którą na dodatek cechuje ogromna różnorodność tzw. „atrakcji”. Ujmuję to słowo w cudzysłowie, bo nie lubię za bardzo tego wyświechtanego określenia, zwykle oznaczającego coś do cna turystycznie skomercjalizowanego.
Wprawdzie trudno jest w naszych czasach tej komercyjnej skazy uniknąć, jednak mnie się to udało – i nawet „balet rybaków”, którzy dla zarobku odgrywają przed turystami swój show niewiele mający wspólnego z ich rzeczywistym życiem i pracą na jeziorze, nie za bardzo mnie zniesmaczył. Zwłaszcza jak sobie uświadomiłem, że mają oni coraz mniejszy wybór, jeśli chodzi o zarobkowanie, bo ryb w Inle jest niestety coraz mniej.
Prawdę pisząc, ów „balet” nie tylko mnie nie zniesmaczył, ale wręcz zafascynował, bo jego fotogeniczność okazała się nie do przecenienia – zdolna pieścić oko każdego estety łasego na piękne kadry, zwłaszcza w promieniach wschodzącego, czy zachodzącego słońca (udało mi się spotkać z tymi rybakami-tancerzami zarówno o świcie, jak i o zmierzchu – a każda z tych pór była inna).
Mimo tego, co przed chwilą napisałem, w moim fotoreportażu stanowiącym temat niniejszego wpisu nie uwzględnię tych zdjęć „baletowych”, a pokażę prawdziwych rybaków przy pracy, która być może nie jest aż tak spektakularna, ale jest za to autentyczna. Podobnie jak autentyczne były wszystkie stojące na palach domy ludzi, jakie zobaczyłem w czasie kilku moich „rejsów” po jeziorze – wraz z codziennymi czynnościami ich mieszkańców, dzięki którym utrzymują się oni przy życiu.

       Jezioro Inle jest ogromne (liczy 115 km. kwadratowych), więc nawet jeśli wydaje się być „oblegane” przez turystów, to nie odnosi się takiego wrażenia kiedy się na nie wypłynie – bo przestrzenie tamże są niezmierne. A kiedy „kapitan” łodzi, na której jesteś, wyłączy napędzający ją silnik Diesla, to i cisza jest błoga i kojąca zmysły. Dobrze więc było mknąć tą długą łodzią Intheinów, czuć wiatr we włosach, słońce na twarzy i cieszyć się towarzystwem lecących z tobą ptaków, ale jeszcze lepiej było kołysać się bezgłośnie na niczym niezmąconej tafli wody, obserwując z daleka ludzi przy pracy, biegnąc wzrokiem po horyzont, patrząc na snujące się po odległych wzgórzach mgły.
Takie chwile są bezcenne.

.   

Jedna z wodnych „ulic” jeziorowego miasta

Mieszkanka domu na wodzie przy pracy

.

       Unikalność Jeziora Inle to nie tylko umieszczone na palach ludzkie sadyby, ale i liczne odnogi wodnych kanałów prowadzących do wiosek, z których każda jest inna. Przyciągają uwagę pełne stup świątynie, odbywające się cyklicznie targi, na które ściągają mieszkańcy okolicznych wiosek; wreszcie klasztory i pałace ze swoją tajemniczą atmosferą.
Kiedy zacząłem pisać o Inle, to myślałem, że uda mi się w jednym wpisie uwzględnić to, co wydało mi się najciekawsze w mojej peregrynacji jeziora i jego okolic. Ale, jak się okazuje, nie taka łatwa to sprawa, by zmieścić taki materiał (tekst i zdjęcia) w jakichś rozsądnych granicach, dlatego o fantastycznej Świątyni Buddyjskiej Shwe Inn Thein Paya i jeszcze bardziej fantastycznym targu w Thaung Tho postaram się napisać w osobnym wpisie. Nie można również nie wspomnieć o największym mieście regionu, jakim jest kolorowe Nyaungshwe, będące dla większości przybyszów bazą wypadową do eksploracji jeziora i jego okolic.

       Wszystko co spotkałem na Jeziorze Inle było dla mnie niezwykłe i zaskakujące. Rok wcześniej widziałem „pływające” wioski na jeziorze Tonle Sap w Kambodży, ale to jezioro birmańskie było zupełnie inne – tworząc swoisty mikrokosmos odzwierciedlający różne aspekty tętniącego w nim życia. Rzadko to robię, ale tym razem zdałem się na swojego kapitana-cicerone i dobrze zrobiłem, bo prowadził mnie do miejsc intrygujących: tam gdzie kuje się żelazo i wytapia srebro; tam gdzie z korzeni lotosu tka się przepiękne „jedwabne” suknie, chusty i szale; tam gdzie tubylcy oddają się namiętnie w gry zupełnie mi nieznane; tam gdzie raczy się człowieka winem z okolicznych winnic; czy wreszcie do imponującej pagody Phaung Daw Oo, gdzie posążki Buddy przez setki lat zostały oblepione taką ilością złotych płatków, że przypominają jakieś złote bulwy.

.   

Posążki Buddy pokryte złotem w pagodzie Phaung Daw Oo

.    

       Płynęliśmy do tych wszystkich miejsc kanałami lub wodnymi „ulicami”, mijając setki osobliwych (dla mnie) domów na palach, pozdrawiając mieszkających w nich ludzi, zajętych swoimi codziennymi sprawami; patrząc na zbiór owoców i warzyw w unoszących się na wodzie ogrodach, które pewnie by gdzieś odpłynęły, gdyby nie długie bambusowe tyki utrzymujące je w jednym miejscu. No i ci prawdziwi rybacy poruszający się po jeziorze za pomocą nogi owiniętej wokół wiosła (nie, nie piszę głupot: tak właśnie, jak nigdzie indziej na świecie, wiosłują tu rybacy Intha); uderzający z całej siły wiosłem o wodę, by ogłuszyć ryby; zarzucający sieci, z których niektóre są w kształcie stożka więżącego na dnie ryby, przebijane następnie dzidą lub ostrym dwójzębem… Można się było temu wszystkiemu przypatrywać bez końca.

       Lecz Jezioro Inle to bynajmniej nie sielanka – o czym jednak dowiedziałem się już później, zapoznając się z problemami natury głównie ekologicznej – ale i ekonomicznej także – po powrocie do domu. O kurczących się zasobach ryb już wspomniałem. Ponadto wprowadzono tu gatunki – zarówno roślin, jak i zwierząt – które okazały się inwazyjne, wypierające czy wręcz niszczące te, które żyły tutaj od lat w ekosystemowej równowadze, wliczając w to wymagające szczególnej ochrony gatunki endemiczne. Sam areał wodny szybko się kurczy, a przyczyn jest kilka: coraz większa powierzchnia ogrodów na wodzie; inwazja wodnego hiacynta (którego nazwa wprawdzie ładna jest tudzież piękne jest jego kwiecie, ale rozrasta się to cudo w galopującym tempie, dławiąc inne rośliny). Ponadto, na otaczających jeziorze zboczach gór wykarczowano lasy, cały czas wypala się krzewy i trawę (ta widoczna na zdjęciach „magiczna” mgiełka, to często jest właśnie dym), w związku z czym do jeziora wraz z nurtem rzek wpływa coraz większa ilość osadów, które zamulają Inle, „wzbogacając” go też o minerały, które bynajmniej nie użyźnbiaja ogrodów, ale przyczyniają się do bujniejszego rozrastania się wodnych chwastów.
Tak więc, to nie turystyka jest przyczyną największych kłopotów tutejszych mieszkańców (wręcz przeciwnie: ich poziom życia dzięki turystom znacznie się podniósł), ale to co robią oni sami ze swoim naturalnym środowiskiem. Czy nie jest za późno na odwrócenie tego procesu? Nie wiem.

       Żeby jednak nie kończyć w minorowym nastroju wyznam, że mimo wszystko tydzień spędzony na Jeziorze Inle i w jego okolicach, uważam za jeden z najpiękniejszych i najciekawszych tygodni mojego życia.

.

Łowiąc ryby

.

Rybak o zmierzchu

.     

* * *

GALERIA

.

.

.

Poranne mgły
ścielą się w dolinie
Plusk wody
w jeziorze
i cisza
Rybak z wiosłem
u nogi
Mistrz równowagi
na łodzi
snującej się, sunącej
po blado niebieskiej tafli
Chwila
mogąca być Wiecznością
* * *

© ZDJĘCIA WŁASNE

KRZEW JAŚMINU

there was a bustle… under the maple tree in the woods last summer

.

.

Wspomnienie lata, albo krzew jaśminu w Petrykozach.

Jest takie miejsce na Mazowszu, gdzie udaje mi się co jakiś czas bywać. Mam tam nawet swój kawałek lasu. Wolę nocować w znajdującym się w nim domku, niż w jakimkolwiek Hiltonie czy Mariottcie.
Niedawno trafiłem gdzieś w zakamarkach moich kart pamięci na filmik, który nagrałem tamże pewnego ranka ostatniego lata, kiedy zbudził mnie niesamowity śpiew ptaków i wyszedłem na dwór żeby zobaczyć co jest grane. Wtedy – pod olbrzymim klonem – zobaczyłem ten krzew jaśminu i to co się na nim działo.
Pszczoły, trzmiele, osy… całe to towarzystwo oszalało chyba do jaśminowej woni, a ja patrzyłem na to, jak urzeczony. Próbowałem utrwalić na tym filmie ten moment, ale nie do końca chyba mi się to udało – bo jak można sfilmować zapach, szczęście i radość o poranku, kiedy dysponuje się tylko jakimś głupim smartfonem?
Dla takich chwil warto było pojawić się na tym świecie.

Czy będzie jeszcze kiedyś dla mnie takie lato?

* * *

AMERYKANIE W HISZPANII – romantyczni i rozważni?

O wystawie „Americans in Spain: Painting and Travel, 1820–1920” w Muzeum Sztuki w Milwaukee

 

Edwin Lord Weeks, Interior of a Mosque at Cordova

.

W wieku XIX amerykańscy malarze regularnie zaczęli odbywać podróże do Hiszpanii, często wybierając się tam całymi grupami. Dość szybko kopiowanie hiszpańskich mistrzów w madryckim Prado już im nie wystarczało, wyruszali więc ze swoimi paletami i szkicownikami w kraj. A mieli dokąd jechać i co szkicować: Segowia, Grenada, Sewilla, Kordoba, Ronda, Toledo… Miasta malownicze jak z bajek z tysiąca i jednej nocy, wypełnione architektonicznymi cudami, meczetami i katedrami, pysznymi ozdobami, tajemniczymi ogrodami – amalgamatem kultur tak różnych, jak chrześcijańska i mauretańska – mieszaniną tradycji katolickiej, żydowskiej, muzułmańskiej, romskiej… Z tańcami flamenco i walkami byków, modłami w meczetach i kościelnymi procesjami. Z miłosną pasją i tragizmem poświęceń. Z winem lejącym się jak bycza krew – i vice versa.

Wszystko to odzwierciedla się w zgromadzonych na wystawie w Muzeum Sztuki w Milwaukee obrazach. I mimo, że pewne motywy – jak np. słynna Alhambra w Grenadzie, czy żywiołowe tancerki flamenco z gorącą Carmencitą na czele – powtarzają się, to zebrana na tę okazję kolekcja jest niezwykle różnorodna.

Cieszyło mnie to, że najwięcej znalazło się w niej obrazów Sargenta i Chase’a, których to malarzy nie tyko poważam, ale i lubię. Całą salę poświęcono Robertowi Henriemu, którego po raz pierwszy widziałem w takim natężeniu. Kilka obrazów Mary Cassatt przypominało, że jest ona chyba jednak najwybitniejszą malarką amerykańską (Georgii O’Keeffe niczego nie ujmując) – tak znakomicie wczuła się ze swoim pędzlem w rodzajową „hiszpańskość”.

Wielkie wrażenie zrobił na mnie nieznany mi wcześniej obraz Edwina Lorda Weeksa “Interior of a Mosque at Cordova” – to z pietyzmem, ale i z fantazją odtworzone zdumiewające wnętrze Mezquita de Córdoba – z lasem kolumn i łuków oraz grupą arabów modlących się przed niewiarygodnie dekoracyjnym mihrabem. Ogromnie spodobał mi się także „Mauretański wojownik” Chase’a, mimo jego mocno uromantycznionej i udramatyzowanej aparycji – to jednak cudownie wyczarowanej za pomocą pędzla.

Nie sposób napisać o wszystkich obrazach, które zwróciły moją uwagę, często sprawiając mi wielką estetyczną przyjemność, która przecież musi wynikać z czegoś więcej, niźli tylko z odpowiednio nałożonych na płótno pędzlem lub szpachelką barwnych plam, smug czy kresek. Jeżeli istnieje jakaś transcendencja poza widzianą przez nas gołym okiem ordynarną materią, to tym bardziej czymś transcendentnym jest to, co przeczuwamy poprzez piękno malarskiego arcydzieła, objawiającym się nam dzięki mistrzostwu jego twórcy.

* * *

.

O’AHU

.

Surfując na O’ahu

.

      Mark Twain nazwał Hawaje Tęczowymi Wyspami (przypominam, że było to w czasach kiedy jeszcze tęcza nie budziła takich kontrowersji jak teraz – co świadczy o tym, że chyba jednak psujemy pewne rzeczy coraz bardziej, skacząc sobie do oczu nawet z powodu tak pięknego zjawiska jakim jest właśnie tęcza); James Michener poświęcił im tysiąc-stronicową cegłę; ja swego czasu opisałem swoje doświadczenia wyniesione z kilku (służbowych i prywatnych) wizyt na Hawajach w tekście, który zatytułowałem „Raj w środku niczego”… a piszę to nie dlatego, aby się ustawiać w jednym szeregu z geniuszem Twaina czy Michenera ;) ale po to, by przypomnieć pewną oczywistość, że każdy, kto odwiedza hawajskie wyspy, odbiera je na swój indywidualny sposób i że mogą one stanowić całe Universum, zwłaszcza że znajdują się na końcu świata i tak naprawdę są wierzchołkami zanurzonych w Oceanie wulkanów.
Niestety, niemal wszyscy zaglądają tu na krótko jako turyści i sami nie wiedzą, co przez to tracą, mimo że te niesamowite skrawki lądu otoczone bezmiarem wód mogą wzbudzić ich zachwyt i zaspokoić wszelkie hedonistyczne zachcianki. Jednak nie musi się być hedonistą, by przyjemność przebywania na wyspach ogarnęła człowieka od stóp do głów i wypełniła jego pamięć, zostawiając w niej ślad na zawsze.

* * *

      O’Ahu to dla 99% ludzi przybywających na Hawaje pierwsza z wysp tego archipelagu położonego na środku Pacyfiku, jaką odwiedzają – i niestety często jedyna. Wprawdzie wielu z nich traktuje ją jako przystanek i odskocznię na inne wyspy – głównie na Maui, Hawai’i i Kauai – to jednak spora część zostaje tu na dłużej i spędza swoje wakacje w Honolulu, a konkretnie w pobliżu najsłynniejszej chyba (obok brazylijskiej Copacabany w Rio) plaży na świecie, jaką jest Waikiki Beach.

       Często słyszałem, jak mówiono (z nutą besserwissera w głosie), że jednak O’ahu to nie jest to – bo tłumy turystów, wielkomiejska zabudowa, traffic, pstrokacizna i w ogóle to małpi gaj hałaśliwy i męczący, który ma się do raju jak pięść do nosa – a jednak bronię tej wyspy przed taką denuncjacją, bo zasługuje ona na znacznie lepszą opinię. Jest tutaj bowiem wszystko, co mogą oferować Hawaje (no może z wyjątkiem czynnych wulkanów) i wystarczy wyrwać się z honolulskiej metropolii, przejechać kilkadziesiąt minut samochodem, by mieć do dyspozycji wszelkie kojarzone z tą destynacją atrakcje: począwszy od spaceru po pustej niemal plaży, czy kąpieli w nieskazitelnie czystej i przejrzystej wodzie; przez snorkeling i nurkowanie w sąsiedztwie kolorowych morskich stworzeń, wspinaczkę na szczyt wulkanu i przemierzanie szlaku w dżungli; po wyprawę kajakiem na bezludną wyspę, surfing na kilkunastometrowej fali, czy żeglowanie po Oceanie na spotkanie z wielorybem czy delfinami.

       Oczywiście są tu jeszcze: egzotyczna roślinność i wodospady, pokryte soczystą zielenią zbocza gór, lazurowe laguny i rozległe plantacje ananasów… A nad tym wszystkim rozpościera się wielkie błękitne niebo, które pod koniec dnia płonie, dostarczając nam spektaklu w postaci jednych z najpiękniejszych zachodów słońca na naszej planecie. Nie wspominając już o tym, że O’ahu ma najlepszą pogodę z wszystkich hawajskich wysp, które i tak cieszą się łagodnym klimatem, bez większych niepokojących tutejszych mieszkańców ekstremów.

       Poza tym – last but not the least – jest tu wszystko, czym napawać się mogą zmysły i to nie tylko hedonistów: koncerty, występy i pokazy wszelkiego rodzaju, doskonałe jedzenie, uczty lūʻau, bardzo dobre restauracje i bary, bujne życie nocne – and not only for nocturnal animals… (ale może o tym nie będę się rozpisywał, żeby się jeszcze bardziej nie pogrążać w oczach tych, którzy mają o mnie w miarę dobre zdanie ;))

       Z kolekcji moich zdjęć zrobionych na O’ahu przedstawiam mały ich wybór – z nadzieją, że ta mozaika da Wam lepsze wyobrażenie, jak różnorodna i ciekawa jest ta hawajska wyspa.

* * *

Świątynia Byodo-In

.

Waikiki Beach

.

Ucieczka

.

Tancerki na występie w Centrum Kultury Polinezyjskiej

.

Przełamując fale

.

Zachód słońca nad Honolulu

*  *  *

greydot

Inne wpisy o Hawajach: „Eden w środku niczego” oraz „Maui”.

.

© ZDJĘCIA WŁASNE