(ze wspomnień wywiadowcy)
.
Gościł niedawno w Chicago Jerzy Stuhr.* Przez kilka tygodni mieliśmy prawdziwy festiwal Jego Magnificencji Rektora Stuhra: najpierw „Szwejk” ze Stuhrem w roli głównej, później słynny „Kontrabasista” – monodram Stuhra, no i wreszcie „Spis cudzołożnic” – debiut reżyserski Stuhra. Obecność artysty wśród Polonii prosiła się więc o wywiad. I doszedł takowy do skutku. „Dziennik Chicagowski” opublikował obszerną rozmowę, której za tytuł posłużyły słowa Jerzego Stuhra: „CHCĘ SIĘ WYZWOLIĆ Z POLSKICH KOMPLEKSÓW”**. A jednak był to tylko jej fragment. Druga część była bardziej pikantna, mniej „poprawna” politycznie, prowadzona bez ogródek… Może dlatego, że dotyczyła głównie „Spisu cudzołożnic” – filmu, który w kraju spotkał się ponoć z pochwalnymi recenzjami i dość szerokim wzięciem u publiczności, a sam Stuhr napomknął nawet coś o filmie „kultowym”.
Nie wiem, może to zaoceaniczna perspektywa sprawiła, że „Spis cudzołożnic” w Chicago mógł wzbudzić bardziej mieszane uczucia. A już zupełnie można było zwątpić w „kultowość” tego produktu.
Zależało mi na tym, by porozmawiać z Jerzym Stuhrem na ten temat, tym bardziej że wystąpił on w „Spisie” w potrójnej roli: reżysera, współscenarzysty oraz wykonawcy roli głównej. Najpierw spytałem się pana Stuhra czy gotów jest na „męską” rozmowę, a później przeczytałem mu własne refleksje jakie wyniosłem ze spotkania z tym filmem. Recenzja (opublikowana wcześniej w prasie polonijnej) miała tytuł:„ZWIĘDŁY NARCYZ, NIEDOPIESZCZONY DON JUAN, ZBANKRUTOWANY POLSKI INTELIGENT”
i zawierała, co następuje:
„Między czterdziestką a pięćdziesiątką mężczyzna jest albo stoikiem, albo satyrem” – pisał Arthur Pinero. Jerzy Stuhr zrobił film, w którym bohater zdecydowanie objawił się nam jako satyr zblazowany. A więc osobnik raczej żałosny, który pretensjami don Juana chce zagłuszyć własne niedostatki – i to nie tylko uczuciowe, ale i seksualne. Nimfy już jakby mniej ochocze do figlów z sapiącym Panem – brzuchatym i łysawym. A nie ma chyba nic bardziej żałosnego, niż oklapły satyr. Wyblakł mu już nawet atrament na kartach notesu, w którym zachował listą swoich dawnych kochanek – bardziej lub mniej wyimaginowanych.
Razem z filmem dotarła do nas fama jego sukcesu na ostatnim Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni, gdzie „Spis cudzołożnic” zdobył nagrodę specjalną jury.Za co? – można by się jednak zapytać.
Miała to być bowiem „spowiedź dziecięcia” w wieku lat czterdziestu paru – credo współczesnego polskiego inteligenta. W rezultacie otrzymaliśmy coś w rodzaju testamentu bankruta, obraz moralnej ruiny… Na dodatek mdły, pretensjonalny i nudny – a to już są grzechy ciężkie w kinie.Jakie były intencje Stuhra, któremu wpadła w oko książka Jerzego Pilcha „Spis cudzołożnic. Proza podróżna.”? Oto one: „Chciałem opowiedzieć o człowieku z mojego pokolenia. Jak się starzeje, jak przemija historia. Pragnąłem opowiedzieć o bolesnym upływie czasu, przekazać coś bardzo intymnego (…) o człowieku, który w wieku czterdziestu kilku lat podsumowuje swoje przeżyte już lata. Powraca nie tylko do dawnych wartości, miejsc, dat, ale także do pięknych kobiet, które gdzieś po drodze zmarnował, przegapił, nie rozumiejąc ich (…) Motyw przemijania: to mnie trapi najbardziej. Coś się kończy – epoka, wartości, które ceniliśmy.”
Wszystko pięknie! Szkoda tylko, że owe „pokoleniowe wartości” sprowadziły się w filmie do przysłowiowej – Excuse My French – „dupy Maryny”.Jaka jest treść „Spisu cudzołożnic”?
Otóż, na zaproszenie Uniwersytetu Jagiellońskiego przyjeżdża ze Szwecji „humanista”, który wieczorem chce się zabawić z kobietami. Oczywiście nie ma w tym jeszcze nic złego, a tym bardziej niezrozumiałego. Białogłowy zorganizować ma Stuhr. Krążą więc ci dwaj amatorzy Erosa po Krakowie. Niestety, wszystko to przemienia się w odyseję podtatusiałych playboyów. Nie jest to wszak „kino drogi” – raczej „bezdroża”. Stuhr wydzwania do kolejnych „kobiet swojego życia”. Najczęściej bezskutecznie.Wcale się nie dziwię Stuhrowi, że miał tremę przed premierą i obawy o to, jak film zostanie przyjęty. Ten aktor – reżyser, będąc człowiekiem inteligentnym, nie pozbawionym rozsądku i krytycyzmu, musiał jednak podejrzewać głęboko w duchu, że być może przyłożył rękę do niewypału. No i okazało się, że koledzy nie chcieli zrobić mu przykrości. Stąd nagroda w Gdyni, stąd Juliusz Machulski powiedział mu, że stworzył „piękny film”, a Feliks Falk uznał „Spis cudzołożnic” za „jeden z najpiękniejszych filmów ostatnich lat”. Dyplomatycznie, ale i dwuznacznie z problemu wybrnął Krzysztof Kieślowski stwierdzając, że Stuhr zrobił film „z czegoś”, z czego nic nie można było zrobić”. Otóż to! Kieślowski – chcąc nie chcąc – wskazał na jałowość i pustkę „Spisu cudzołożnic”.
Jerzy Stuhr: „Tylko że ta ‚dupa Maryny’ jest dla mnie piękna. Jest czymś… jakby… sensem życia!” (Kadr z filmu „Spis cudzołożnic”)
Gustaw, bohater filmu, reprezentuje polskie środowisko akademickie Krakowa. Jest więc – bądź co bądź – „inteligentem”, a nawet „humanistą”. Jerzy Stuhr w jednym z ostatnich wywiadów wyznał, że oprowadzając Szweda po Krakowie, szedł po śladach, które sam kiedyś wydeptał – opowiadając gościowi, musiał jednocześnie opowiadać sobie „co oznaczając pewne znaki, symbole” – czy to jest jeszcze „świat wartości żywych”. Z tego, co mówi Gustaw – jak reaguje, jak rozkłada akcenty, co ma w głowie – wynika dość jednoznacznie, że owe symbole już niewiele znaczą, a wartości dogorywają (znudzenie historią, tradycją, ironiczne aluzje wobec dawnych solidarnościowych zrywów… etc.) „Żeby ktoś wreszcie tak zapytał mnie o Szapołowską, o Figurę” – wzdycha Gustaw poirytowany i znudzony akademickimi pytaniami Szweda. (Takie westchnienie niespełnionego Casanovy.)
Uważam „Spis cudzołożnic” za film ważny. Daje on bowiem świadectwo temu, co dzieje się we współczesnej świadomości Polaków – a szczególnie wśród ludzi kultury, nauki – wobec zachodzących obecnie zmian i przewartościowań. Pauperyzacja inteligencji, środowisk akademickich, bezsilność wartości „duchowych” konfrontowanych z agresywną, pragmatyczną i bezwzględną presją komercji, merkantylizmu i sfery biznesowej. Nie wspominając już o mafii, machlojkach, koteriach, „układach zamkniętych” i „rzeczpospolitej kolesiów”.
Zresztą, jak mi się wydaje, nie tylko tzw. inteligencja, ale i całe społeczeństwo polskie przeżywa kryzys tożsamości. Jakże może być inaczej w zbiorowości, która niemalże en bloc uważa się za katolicką, a zachłystuje się „kultem pieniądza” i tęskni do całkiem materialistycznych uciech? Z jednej strony chce wolnego rynku, biznesowych swobód, a z drugiej – rości sobie wiele od państwa, chcąc się zdać na jego opiekuńczość. Stąd prawicowe deklaracje, a lewicowe wybory. Stąd dziwaczne, pokrętne efemerydy: były ministrant – najpierw kościelny, później partyjny – chce teraz prowadzić Polskę do kapitalizmu. Pomieszanie z poplątaniem – kameleonizm pierwszego sortu!A film Stuhra miejscami po prostu nudził. Temat mógł rodzić nadzieję na obraz jędrny, treściwy i dowcipny – a tu nawet pięknych kobiet zabrakło (przepraszam aktorki występujące w tym filmie, które zapewne wiedzą, że uroda to nie wszystko). Bulwersował w zasadzie tylko tytuł – irytowała miałkość i błądzenie bohaterów.
Nie jestem świętoszkiem, daleko mi do pruderii i lubię filmy śmiałe erotycznie, ale pod warunkiem, że nie pozbawione są artystycznej klasy, smaku, wyczucia, ale także i myśli, czyli mózgu – tego ponoć najważniejszego organu seksualnego człowieka. „Spis cudzołożnic” natomiast, nie tylko że nie był śmiały, ale i splajtował myślowo. W stosunku do bohaterów można się więc było zdobyć jedynie na politowanie. Na przykład wtedy, kiedy Gustaw – Stuhr, obarczony tzw. „kulturowym dziedzictwem” – bardziej przypominającym tu jałową i bezużyteczna erudycję – wykrzykuje swoje rozczarowanie i dekadencję na środku krakowskiego Rynku: „in the heart of Roman-Catholic Poland”.O SENSIE ŻYCIA
Wiedziałem, że – odczytując taką recenzję filmu jego reżyserowi – ryzykuję znacznie szybszym zakończeniem wywiadu, jednak Jerzy Stuhr wcale nie wyglądał na obrażonego (może tylko trochę zaskoczonego) i nie zmierzył mnie piorunującym wzrokiem, pod brzemieniem którego zapadłbym się pod ziemię. Zamiast tego powiedział: „Ale tych dobrych recenzji to pan nie cytuje. A większość recenzji była bardzo dobra. Ja jeszcze nigdy nie dostałem tak dobrych recenzji.”
STANISŁAW BŁASZCZYNA: Cieszy mnie to. Lecz pisząc o pana filmie chciałem być szczery i wyrazić to, co rzeczywiście odczułem oglądając „Spis cudzołożnic” i co o tym filmie naprawdę pomyślałem. Czy jednak mógłby się pan odnieść do tego, co przed chwilą przeczytałem?
JERZY STUHR: Po pierwsze, musi pan wyjaśnić, co rozumie przez „dupę Maryny”.
– To, że wałęsacie się po tym Krakowie i najbardziej zależy wam na tym, żeby znaleźć tylko tę „Marynę” i dobrać się do pewnej jej części. A mówiąc już poważniej: czy nie wstyd wam – ludziom wykształconym, „humanistom” – tym, którzy chcą reprezentować sobą pewne wartości „wyższe” – że ta „dupa Maryny”, wyłaniając się na pierwszy plan, przysłania wam to wszystko?
– Tak jest w książce Jerzego Pilcha, a więc to jemu się tu dostaje.
– Jednak sam pan podkreślił, że utożsamia się z bohaterem filmu.
– Ale czy nie jest prawdą, że mężczyzna całe życie poszukuje tej wymarzonej kobiety?
– Oczywiście, ale poza nią szuka jeszcze wielu innych rzeczy.
– Toteż on tam tej kobiety nie znajduje. Cóż, ja się pod tym podpisuję: no tak! Dupa Maryny! Tylko że ta „dupa Maryny” jest dla mnie piękna. Jest czymś… jakby… sensem życia! Którego nie mogę dostać. Chodzę, piję wódkę, rozważam, patrzę co przegapiłem…
– Proszę mi wierzyć, że mnie również ta część Maryny wydaje się piękna i bardzo mnie pociąga, tyle że mi nie wystarcza. Poza tym, bohater reprezentuje środowisko akademickie, wartości humanistyczne, jest obeznany z historią, kulturą, tradycją… Obcował z tym całe życie. A pan tu mówi, że „dupa Maryny” jest dla niego sensem życia.
– Zrozummy się: ja jestem w tym wszystkim mężczyzną!
Jerzy Stuhr: „Motyw przemijania: to mnie trapi najbardziej” (zdjęcie własne)
– Mężczyzną, ale i człowiekiem kultury, naukowcem, intelektualistą!
– To nie ma nic ze sobą wspólnego. Dlaczego więc najwięksi malarze malowali akty kobiece?
– Właśnie dlatego, że nie wystarczała im ta fizyczność, to czysto seksualne spełnienie, ta przysłowiowa „dupa”… Poszukiwali w kobiecie ideału, inspiracji… W ten sposób sublimowali swój popęd, swoją chuć…
– Toteż ja jej nie znalazłem, tylko uleciałem – na lotni. To jest scena dodana przeze mnie – tym chciałbym się tutaj tłumaczyć. Bohater dalej czegoś szuka.
– A co on miał jeszcze do szukania z tą lotnią? Przecież posiadał rozległą wiedzę, erudytą był wielkim…
– No nie tak wielkim. Na adiunkcie się zatrzymał. Drugi stopień habilitacji robić w 48-ym roku życia, to już nie jest kariera wielka. Prawdę mówiąc on jest człowiekiem strasznie przegranym. Tak, jak moje pokolenie – jest kimś takim odstawionym na bok. Oprowadza Szweda po swoim Krakowie, po jakichś „bramach Pyjasa”, po „Włosikach”… To są te nasze zadry historyczne, to jest nasz kompleks wielki.
– Jak by pan skomentował stwierdzenie Kieślowskiego, który pośrednio wskazał jednak na jałowość „Spisu cudzołożnic”?
– Kieślowski to mówił o książce Pilcha, natomiast jemu sam film się podobał…
Wie pan! Trudno mi na ten temat mówić. Ja też tam widzę wiele wad. W końcu to jest mój pierwszy film. No proszę spojrzeć na mnie, jak na debiutanta. Jest jeszcze jedno: mój film od czterech miesięcy jest w kinach i ludzie na niego chodzą. Jeżeli więc jest on taki jałowy, bez oblicza i o „dupie Maryny”, to dlaczego ci Polacy ciągle na niego chodzą? Przecież oni mówią, że to jest ich bohater. Wstała kobieta na spotkaniu ze mną i powiedziała: „Panie, to jest film o mnie”. Wstała dziewczyna 14-letnia i mówi: „Pan zrobił czadowy film! O nas, o Polakach!”.– No właśnie! Co oni takiego tam zobaczyli?
– Swoje kompleksy! No i jeszcze przemijanie. Czu pan uważa, że nie warto pisać książek, czy też robić filmów o przemijaniu? Dlaczego scenę z Celińska uznano za jedną z najpiękniejszych scen miłosnych w kinie polskim ostatnich lat? Dlaczego jury pod przewodnictwem Żuławskiego: Piesiewicz, Komar, Sobolewski, Piwowarski – ludzie, których ja bardzo cenię – dali temu filmowi tyle nagród? No dlaczego?! Też zdezorientowani?! Ci faceci zdezorientowani?!
– Niewykluczone. Może większość z nich to też erotomani?
– No, nie rozumiem!
– Czy film rzeczywiście opowiada o tym świecie „wartości żywych”? Czy symbole coś jeszcze znaczą?
– Proszą pana! W tym filmie ja nie opowiadam o tych symbolach, a o tym, że my te symbole podtykamy całemu światu pod nos. Ja Szwedowi opowiadam: „To jest brama Pyjasa, tu zginął student” – i to jest dla mnie bardzo ważne. A Szwed czyści buty w tym czasie. Co go to obchodzi? Wałęsa przyjeżdża i mówi: „Bo ja, proszę panów, przez płot skakałem!” No i co z tego!? Świat się zapyta: „No i co z tego!?”
– Gdyż to jest potrzebne nam, a nie światu.
– No i właśnie o tym jest film. Ileż razy ja łapałem się na tym, że opowiadałem komuś o „solidarnościowym etosie”, a on się na mnie patrzy i myśli: „Jaki solidarnościowy etos? Co pan reprezentuje sobą dzisiaj?” To się teraz liczy. I ja właśnie o tym kompleksie odpowiadam. O niczym więcej. Czyli nie o Pyjasie, nie o Włosiku… tylko o moim frymarczeniu tym! O polskim frymarczeniu własną historią! No o tym opowiadam!
– Tu dotknął pan sedna. Jest to w pewnym sensie przyznanie się do winy, a może nawet do pewnego bankructwa.
– Czy nie warto więc o tym mówić? A pan mówi, że społeczeństwo polskie jest zbałamucone, bo chodzi na ten film. A Pasikowskiemu też by pan tak powiedział? Na „Psy” poszło 800 tys. widzów!
– Powiedziałbym. Czy jednak diagnoza o utracie tożsamości przez polskie społeczeństwo nie jest trafna?
– Trafna.
– I pański film to pokazuje.
– No, nie aż tak!
– Ale prowokuje takie pytania, budzi refleksje…
– Z tego powodu akurat bym się nie obraził. Niech prowokuje! Jednak film nie obejmuje tego tak szeroko. Szkoda, że mało kto ze mną rozmawia na temat tego filmu od innej strony. Ktoś powiedział, że jest to film o męskiej menopauzie. O! To by mnie bardziej interesowało! A tu, zamiast tego, ciągle ten temat społeczny się pojawia, inteligencji, symboli… A przecież, tak naprawdę, jest to film o facecie, któremu już życie ucieka. I te kobiety… Gdzieś tak spartaczone, pominięte, niedostrzeżone… Ja właśnie o tym chciałem bardziej porozmawiać. Ale trudno. Już to, że tak dużo o tym filmie mówimy, jest jego sukcesem. On prowokuje, drażni… I właściwie takie było moje zamierzenie, kiedy ten film robiłem.
– Wiem, że pisze pan następny scenariusz. Czy mógłby pan zdradzić o czym będzie?
– Nie, jeszcze nie. Mogę powiedzieć tylko, że będzie to film współczesny, dziejący się w Polsce.
– Kiedy więc będzie można spodziewać się go na ekranach?
– Nie wiem, to jest długa droga. Ja sobie mogę scenariusz napisać, ale kto da pieniądze? To już osobna sprawa – chodzenie, żebranina…
– Życzę więc, aby jak najszybciej trafił on na ekrany. I abyśmy mogli o nim porozmawiać.
– Ja również chciałbym sobie tego życzyć.
* * *
PS. Kilka słów gwoli uniknięcia nieporozumień. Przede wszystkim chciałbym przeprosić wszystkie panie za określenie, które padło kilkakrotnie w tekście, a które do zbyt eleganckich nie należy i może być uznane za obraźliwe. Nie było to moją intencją, by kogokolwiek obrażać. Chodziło mi jedyne o zobrazowanie pewnego problemu… z całym szacunkiem dla pań (i ich anatomii). Muszę też podkreślić, że Jerzego Stuhra nie tylko cenię, jako aktora, ale i lubię – zawsze chętnie oglądałem filmy z jego udziałem. A jednak, przy całym uznaniu dla jego sztuki, nie mogłem się nie zdradzić ze swoja opinią na temat „Spisu cudzołożnic”, z którego wyniosłem mieszane uczucia (recenzje filmu napisałem wcześniej, nie wiedząc, że będzie mi dane rozmawiać z jego twórcą). Myślę więc, że podejście to bardziej uczciwe, niż złośliwe. Poza tym, w wywiadzie właściwym, opublikowanym przez „Dziennik Chicagowski” (TUTAJ), pan Jerzy Stuhr wyraził kilka opinii znaczących, jeśli chodzi o polską kulturę i zachodzące w Polsce zmiany – reprezentując przy tym polskie środowisko artystyczne i intelektualne – jako ktoś, kto ma w tym środowisku pozycję ustaloną i niekwestionowaną. (Ten wątek wydał mi się wówczas ważniejszy i dlatego niemal w całości wypełnił treść poprzedniego wywiadu.) Co nie znaczy, że do pewnych posunięć artystycznych nie można podejść krytycznie i z ową krytyką otwarcie się nie zdradzić… i to w obecności samego sprawcy.
* Rozmowa z Jerzym Stuhrem miała miejsce w 1995 r.
** Wywiad z Jerzym Stuhrem pt. „CHCĘ SIĘ WYZWOLIĆ Z POLSKICH KOMPLEKSÓW” przeczytać można TUTAJ.
Inne odcinki cyklu: TUTAJ.