„SPIS CUDZOŁOŻNIC”, czyli z Jerzym Stuhrem rozmowa o męskiej menopauzie

(ze wspomnień wywiadowcy)

Jerzy Stuhr: "Zrozummy się - ja jestem w tym wszystkim mężczyzną".  (zdjęcie własne)

Jerzy Stuhr: „Zrozummy się – ja jestem w tym wszystkim mężczyzną” (zdjęcie własne)

.

Gościł niedawno w Chicago Jerzy Stuhr.* Przez kilka tygodni mieliśmy prawdziwy festiwal Jego Magnificencji Rektora Stuhra: najpierw „Szwejk” ze Stuhrem w roli głównej, później słynny „Kontrabasista” – monodram Stuhra, no i wreszcie „Spis cudzołożnic” – debiut reżyserski Stuhra. Obecność artysty wśród Polonii prosiła się więc o wywiad. I doszedł takowy do skutku. „Dziennik Chicagowski” opublikował obszerną rozmowę, której za tytuł posłużyły słowa Jerzego Stuhra: „CHCĘ SIĘ WYZWOLIĆ Z POLSKICH KOMPLEKSÓW”**. A jednak był to tylko jej fragment. Druga część była bardziej pikantna, mniej „poprawna” politycznie, prowadzona bez ogródek… Może dlatego, że dotyczyła głównie „Spisu cudzołożnic” – filmu, który w kraju spotkał się ponoć z pochwalnymi recenzjami i dość szerokim wzięciem u publiczności, a sam Stuhr napomknął nawet coś o filmie „kultowym”.

Nie wiem, może to zaoceaniczna perspektywa sprawiła, że „Spis cudzołożnic” w Chicago mógł wzbudzić bardziej mieszane uczucia. A już zupełnie można było zwątpić w „kultowość” tego produktu.
Zależało mi na tym, by porozmawiać z Jerzym Stuhrem na ten temat, tym bardziej że wystąpił on w „Spisie” w potrójnej roli: reżysera, współscenarzysty oraz wykonawcy roli głównej. Najpierw spytałem się pana Stuhra czy gotów jest na „męską” rozmowę, a później przeczytałem mu własne refleksje jakie wyniosłem ze spotkania z tym filmem. Recenzja (opublikowana wcześniej w prasie polonijnej) miała tytuł:

„ZWIĘDŁY NARCYZ, NIEDOPIESZCZONY DON JUAN, ZBANKRUTOWANY POLSKI INTELIGENT”

i zawierała, co następuje:
„Między czterdziestką a pięćdziesiątką mężczyzna jest albo stoikiem, albo satyrem” – pisał Arthur Pinero. Jerzy Stuhr zrobił film, w którym bohater zdecydowanie objawił się nam jako satyr zblazowany. A więc osobnik raczej żałosny, który pretensjami don Juana chce zagłuszyć własne niedostatki – i to nie tylko uczuciowe, ale i seksualne. Nimfy już jakby mniej ochocze do figlów z sapiącym Panem – brzuchatym i łysawym. A nie ma chyba nic bardziej żałosnego, niż oklapły satyr. Wyblakł mu już nawet atrament na kartach notesu, w którym zachował listą swoich dawnych kochanek – bardziej lub mniej wyimaginowanych.
Razem z filmem dotarła do nas fama jego sukcesu na ostatnim Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni, gdzie „Spis cudzołożnic” zdobył nagrodę specjalną jury.

Za co? – można by się jednak zapytać.
Miała to być bowiem „spowiedź dziecięcia” w wieku lat czterdziestu paru – credo współczesnego polskiego inteligenta. W rezultacie otrzymaliśmy coś w rodzaju testamentu bankruta, obraz moralnej ruiny… Na dodatek mdły, pretensjonalny i nudny – a to już są grzechy ciężkie w kinie.

Jakie były intencje Stuhra, któremu wpadła w oko książka Jerzego Pilcha „Spis cudzołożnic. Proza podróżna.”? Oto one: „Chciałem opowiedzieć o człowieku z mojego pokolenia. Jak się starzeje, jak przemija historia. Pragnąłem opowiedzieć o bolesnym upływie czasu, przekazać coś bardzo intymnego (…) o człowieku, który w wieku czterdziestu kilku lat podsumowuje swoje przeżyte już lata. Powraca nie tylko do dawnych wartości, miejsc, dat, ale także do pięknych kobiet, które gdzieś po drodze zmarnował, przegapił, nie rozumiejąc ich (…) Motyw przemijania: to mnie trapi najbardziej. Coś się kończy – epoka, wartości, które ceniliśmy.”
Wszystko pięknie! Szkoda tylko, że owe „pokoleniowe wartości” sprowadziły się w filmie do przysłowiowej – Excuse My French – „dupy Maryny”.

Jaka jest treść „Spisu cudzołożnic”?
Otóż, na zaproszenie Uniwersytetu Jagiellońskiego przyjeżdża ze Szwecji „humanista”, który wieczorem chce się zabawić z kobietami. Oczywiście nie ma w tym jeszcze nic złego, a tym bardziej niezrozumiałego. Białogłowy zorganizować ma Stuhr. Krążą więc ci dwaj amatorzy Erosa po Krakowie. Niestety, wszystko to przemienia się w odyseję podtatusiałych playboyów. Nie jest to wszak „kino drogi” – raczej „bezdroża”. Stuhr wydzwania do kolejnych „kobiet swojego życia”. Najczęściej bezskutecznie.

Wcale się nie dziwię Stuhrowi, że miał tremę przed premierą i obawy o to, jak film zostanie przyjęty. Ten aktor – reżyser, będąc człowiekiem inteligentnym, nie pozbawionym rozsądku i krytycyzmu, musiał jednak podejrzewać głęboko w duchu, że być może przyłożył rękę do niewypału. No i okazało się, że koledzy nie chcieli zrobić mu przykrości. Stąd nagroda w Gdyni, stąd Juliusz Machulski powiedział mu, że stworzył „piękny film”, a Feliks Falk uznał „Spis cudzołożnic” za „jeden z najpiękniejszych filmów ostatnich lat”. Dyplomatycznie, ale i dwuznacznie z problemu wybrnął Krzysztof Kieślowski stwierdzając, że Stuhr zrobił film „z czegoś”, z czego nic nie można było zrobić”. Otóż to! Kieślowski – chcąc nie chcąc – wskazał na jałowość i pustkę „Spisu cudzołożnic”.

Jerzy Stuhr: "..." (kadr z filmu "Spis cudzołożnic")

Jerzy Stuhr: „Tylko że ta ‚dupa Maryny’ jest dla mnie piękna. Jest czymś… jakby… sensem życia!” (Kadr z filmu „Spis cudzołożnic”)

Gustaw, bohater filmu, reprezentuje polskie środowisko akademickie Krakowa. Jest więc – bądź co bądź – „inteligentem”, a nawet „humanistą”. Jerzy Stuhr w jednym z ostatnich wywiadów wyznał, że oprowadzając Szweda po Krakowie, szedł po śladach, które sam kiedyś wydeptał – opowiadając gościowi, musiał jednocześnie opowiadać sobie „co oznaczając pewne znaki, symbole” – czy to jest jeszcze „świat wartości żywych”. Z tego, co mówi Gustaw – jak reaguje, jak rozkłada akcenty, co ma w głowie – wynika dość jednoznacznie, że owe symbole już niewiele znaczą, a wartości dogorywają (znudzenie historią, tradycją, ironiczne aluzje wobec dawnych solidarnościowych zrywów… etc.) „Żeby ktoś wreszcie tak zapytał mnie o Szapołowską, o Figurę” – wzdycha Gustaw poirytowany i znudzony akademickimi pytaniami Szweda. (Takie westchnienie niespełnionego Casanovy.)

Uważam „Spis cudzołożnic” za film ważny. Daje on bowiem świadectwo temu, co dzieje się we współczesnej świadomości Polaków – a szczególnie wśród ludzi kultury, nauki – wobec zachodzących obecnie zmian i przewartościowań. Pauperyzacja inteligencji, środowisk akademickich, bezsilność wartości „duchowych” konfrontowanych z agresywną, pragmatyczną i bezwzględną presją komercji, merkantylizmu i sfery biznesowej. Nie wspominając już o mafii, machlojkach, koteriach, „układach zamkniętych” i „rzeczpospolitej kolesiów”.
Zresztą, jak mi się wydaje, nie tylko tzw. inteligencja, ale i całe społeczeństwo polskie przeżywa kryzys tożsamości. Jakże może być inaczej w zbiorowości, która niemalże en bloc uważa się za katolicką, a zachłystuje się „kultem pieniądza” i tęskni do całkiem materialistycznych uciech? Z jednej strony chce wolnego rynku, biznesowych swobód, a z drugiej – rości sobie wiele od państwa, chcąc się zdać na jego opiekuńczość. Stąd prawicowe deklaracje, a lewicowe wybory. Stąd dziwaczne, pokrętne efemerydy: były ministrant – najpierw kościelny, później partyjny – chce teraz prowadzić Polskę do kapitalizmu. Pomieszanie z poplątaniem – kameleonizm pierwszego sortu!

A film Stuhra miejscami po prostu nudził. Temat mógł rodzić nadzieję na obraz jędrny, treściwy i dowcipny – a tu nawet pięknych kobiet zabrakło (przepraszam aktorki występujące w tym filmie, które zapewne wiedzą, że uroda to nie wszystko). Bulwersował w zasadzie tylko tytuł – irytowała miałkość i błądzenie bohaterów.
Nie jestem świętoszkiem, daleko mi do pruderii i lubię filmy śmiałe erotycznie, ale pod warunkiem, że nie pozbawione są artystycznej klasy, smaku, wyczucia, ale także i myśli, czyli mózgu – tego ponoć najważniejszego organu seksualnego człowieka. „Spis cudzołożnic” natomiast, nie tylko że nie był śmiały, ale i splajtował myślowo. W stosunku do bohaterów można się więc było zdobyć jedynie na politowanie. Na przykład wtedy, kiedy Gustaw – Stuhr, obarczony tzw. „kulturowym dziedzictwem” – bardziej przypominającym tu jałową i bezużyteczna erudycję – wykrzykuje swoje rozczarowanie i dekadencję na środku krakowskiego Rynku: „in the heart of Roman-Catholic Poland”.

O SENSIE ŻYCIA

Wiedziałem, że – odczytując taką recenzję filmu jego reżyserowi – ryzykuję znacznie szybszym zakończeniem wywiadu, jednak Jerzy Stuhr wcale nie wyglądał na obrażonego (może tylko trochę zaskoczonego) i nie zmierzył mnie piorunującym wzrokiem, pod brzemieniem którego zapadłbym się pod ziemię. Zamiast tego powiedział: „Ale tych dobrych recenzji to pan nie cytuje. A większość recenzji była bardzo dobra. Ja jeszcze nigdy nie dostałem tak dobrych recenzji.”

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Cieszy mnie to. Lecz pisząc o pana filmie chciałem być szczery i wyrazić to, co rzeczywiście odczułem oglądając „Spis cudzołożnic” i co o tym filmie naprawdę pomyślałem. Czy jednak mógłby się pan odnieść do tego, co przed chwilą przeczytałem?

JERZY STUHR: Po pierwsze, musi pan wyjaśnić, co rozumie przez „dupę Maryny”.

– To, że wałęsacie się po tym Krakowie i najbardziej zależy wam na tym, żeby znaleźć tylko tę „Marynę” i dobrać się do pewnej jej części. A mówiąc już poważniej: czy nie wstyd wam – ludziom wykształconym, „humanistom” – tym, którzy chcą reprezentować sobą pewne wartości „wyższe” – że ta „dupa Maryny”, wyłaniając się na pierwszy plan, przysłania wam to wszystko?

– Tak jest w książce Jerzego Pilcha, a więc to jemu się tu dostaje.

– Jednak sam pan podkreślił, że utożsamia się z bohaterem filmu.

– Ale czy nie jest prawdą, że mężczyzna całe życie poszukuje tej wymarzonej kobiety?

– Oczywiście, ale poza nią szuka jeszcze wielu innych rzeczy.

– Toteż on tam tej kobiety nie znajduje. Cóż, ja się pod tym podpisuję: no tak! Dupa Maryny! Tylko że ta „dupa Maryny” jest dla mnie piękna. Jest czymś… jakby… sensem życia! Którego nie mogę dostać. Chodzę, piję wódkę, rozważam, patrzę co przegapiłem…

– Proszę mi wierzyć, że mnie również ta część Maryny wydaje się piękna i bardzo mnie pociąga, tyle że mi nie wystarcza. Poza tym, bohater reprezentuje środowisko akademickie, wartości humanistyczne, jest obeznany z historią, kulturą, tradycją… Obcował z tym całe życie. A pan tu mówi, że „dupa Maryny” jest dla niego sensem życia.

– Zrozummy się: ja jestem w tym wszystkim mężczyzną!

Jerzy Stuhr: „Motyw przemijania: to mnie trapi najbardziej. Coś się kończy – epoka, wartości, które ceniliśmy.”  (Zdjęcie własne)

Jerzy Stuhr: „Motyw przemijania: to mnie trapi najbardziej” (zdjęcie własne)

– Mężczyzną, ale i człowiekiem kultury, naukowcem, intelektualistą!

– To nie ma nic ze sobą wspólnego. Dlaczego więc najwięksi malarze malowali akty kobiece?

– Właśnie dlatego, że nie wystarczała im ta fizyczność, to czysto seksualne spełnienie, ta przysłowiowa „dupa”… Poszukiwali w kobiecie ideału, inspiracji… W ten sposób sublimowali swój popęd, swoją chuć…

– Toteż ja jej nie znalazłem, tylko uleciałem – na lotni. To jest scena dodana przeze mnie – tym chciałbym się tutaj tłumaczyć. Bohater dalej czegoś szuka.

– A co on miał jeszcze do szukania z tą lotnią? Przecież posiadał rozległą wiedzę, erudytą był wielkim…

– No nie tak wielkim. Na adiunkcie się zatrzymał. Drugi stopień habilitacji robić w 48-ym roku życia, to już nie jest kariera wielka. Prawdę mówiąc on jest człowiekiem strasznie przegranym. Tak, jak moje pokolenie – jest kimś takim odstawionym na bok. Oprowadza Szweda po swoim Krakowie, po jakichś „bramach Pyjasa”, po „Włosikach”… To są te nasze zadry historyczne, to jest nasz kompleks wielki.

– Jak by pan skomentował stwierdzenie Kieślowskiego, który pośrednio wskazał jednak na jałowość „Spisu cudzołożnic”?

– Kieślowski to mówił o książce Pilcha, natomiast jemu sam film się podobał…
Wie pan! Trudno mi na ten temat mówić. Ja też tam widzę wiele wad. W końcu to jest mój pierwszy film. No proszę spojrzeć na mnie, jak na debiutanta. Jest jeszcze jedno: mój film od czterech miesięcy jest w kinach i ludzie na niego chodzą. Jeżeli więc jest on taki jałowy, bez oblicza i o „dupie Maryny”, to dlaczego ci Polacy ciągle na niego chodzą? Przecież oni mówią, że to jest ich bohater. Wstała kobieta na spotkaniu ze mną i powiedziała: „Panie, to jest film o mnie”. Wstała dziewczyna 14-letnia i mówi: „Pan zrobił czadowy film! O nas, o Polakach!”.

– No właśnie! Co oni takiego tam zobaczyli?

– Swoje kompleksy! No i jeszcze przemijanie. Czu pan uważa, że nie warto pisać książek, czy też robić filmów o przemijaniu? Dlaczego scenę z Celińska uznano za jedną z najpiękniejszych scen miłosnych w kinie polskim ostatnich lat? Dlaczego jury pod przewodnictwem Żuławskiego: Piesiewicz, Komar, Sobolewski, Piwowarski – ludzie, których ja bardzo cenię – dali temu filmowi tyle nagród? No dlaczego?! Też zdezorientowani?! Ci faceci zdezorientowani?!

– Niewykluczone. Może większość z nich to też erotomani?

– No, nie rozumiem!

– Czy film rzeczywiście opowiada o tym świecie „wartości żywych”? Czy symbole coś jeszcze znaczą?

– Proszą pana! W tym filmie ja nie opowiadam o tych symbolach, a o tym, że my te symbole podtykamy całemu światu pod nos. Ja Szwedowi opowiadam: „To jest brama Pyjasa, tu zginął student” – i to jest dla mnie bardzo ważne. A Szwed czyści buty w tym czasie. Co go to obchodzi? Wałęsa przyjeżdża i mówi: „Bo ja, proszę panów, przez płot skakałem!” No i co z tego!? Świat się zapyta: „No i co z tego!?”

– Gdyż to jest potrzebne nam, a nie światu.

– No i właśnie o tym jest film. Ileż razy ja łapałem się na tym, że opowiadałem komuś o „solidarnościowym etosie”, a on się na mnie patrzy i myśli: „Jaki solidarnościowy etos? Co pan reprezentuje sobą dzisiaj?” To się teraz liczy. I ja właśnie o tym kompleksie odpowiadam. O niczym więcej. Czyli nie o Pyjasie, nie o Włosiku… tylko o moim frymarczeniu tym! O polskim frymarczeniu własną historią! No o tym opowiadam!

– Tu dotknął pan sedna. Jest to w pewnym sensie przyznanie się do winy, a może nawet do pewnego bankructwa.

– Czy nie warto więc o tym mówić? A pan mówi, że społeczeństwo polskie jest zbałamucone, bo chodzi na ten film. A Pasikowskiemu też by pan tak powiedział? Na „Psy” poszło 800 tys. widzów!

– Powiedziałbym. Czy jednak diagnoza o utracie tożsamości przez polskie społeczeństwo nie jest trafna?

– Trafna.

– I pański film to pokazuje.

– No, nie aż tak!

– Ale prowokuje takie pytania, budzi refleksje…

– Z tego powodu akurat bym się nie obraził. Niech prowokuje! Jednak film nie obejmuje tego tak szeroko. Szkoda, że mało kto ze mną rozmawia na temat tego filmu od innej strony. Ktoś powiedział, że jest to film o męskiej menopauzie. O! To by mnie bardziej interesowało! A tu, zamiast tego, ciągle ten temat społeczny się pojawia, inteligencji, symboli… A przecież, tak naprawdę, jest to film o facecie, któremu już życie ucieka. I te kobiety… Gdzieś tak spartaczone, pominięte, niedostrzeżone… Ja właśnie o tym chciałem bardziej porozmawiać. Ale trudno. Już to, że tak dużo o tym filmie mówimy, jest jego sukcesem. On prowokuje, drażni… I właściwie takie było moje zamierzenie, kiedy ten film robiłem.

– Wiem, że pisze pan następny scenariusz. Czy mógłby pan zdradzić o czym będzie?

– Nie, jeszcze nie. Mogę powiedzieć tylko, że będzie to film współczesny, dziejący się w Polsce.

– Kiedy więc będzie można spodziewać się go na ekranach?

– Nie wiem, to jest długa droga. Ja sobie mogę scenariusz napisać, ale kto da pieniądze? To już osobna sprawa – chodzenie, żebranina…

– Życzę więc, aby jak najszybciej trafił on na ekrany. I abyśmy mogli o nim porozmawiać.

– Ja również chciałbym sobie tego życzyć.

* * *

PS. Kilka słów gwoli uniknięcia nieporozumień. Przede wszystkim chciałbym przeprosić wszystkie panie za określenie, które padło kilkakrotnie w tekście, a które do zbyt eleganckich nie należy i może być uznane za obraźliwe. Nie było to moją intencją, by kogokolwiek obrażać. Chodziło mi jedyne o zobrazowanie pewnego problemu… z całym szacunkiem dla pań (i ich anatomii). Muszę też podkreślić, że Jerzego Stuhra nie tylko cenię, jako aktora, ale i lubię – zawsze chętnie oglądałem filmy z jego udziałem. A jednak, przy całym uznaniu dla jego sztuki, nie mogłem się nie zdradzić ze swoja opinią na temat „Spisu cudzołożnic”, z którego wyniosłem mieszane uczucia (recenzje filmu napisałem wcześniej, nie wiedząc, że będzie mi dane rozmawiać z jego twórcą). Myślę więc, że podejście to bardziej uczciwe, niż złośliwe. Poza tym, w wywiadzie właściwym, opublikowanym przez „Dziennik Chicagowski” (TUTAJ), pan Jerzy Stuhr wyraził kilka opinii znaczących, jeśli chodzi o polską kulturę i zachodzące w Polsce zmiany – reprezentując przy tym polskie środowisko artystyczne i intelektualne – jako ktoś, kto ma w tym środowisku pozycję ustaloną i niekwestionowaną. (Ten wątek wydał mi się wówczas ważniejszy i dlatego niemal w całości wypełnił treść poprzedniego wywiadu.) Co nie znaczy, że do pewnych posunięć artystycznych nie można podejść krytycznie i z ową krytyką otwarcie się nie zdradzić… i to w obecności samego sprawcy.

greydot

* Rozmowa z Jerzym Stuhrem miała miejsce w 1995 r.

** Wywiad z Jerzym Stuhrem pt. „CHCĘ SIĘ WYZWOLIĆ Z POLSKICH KOMPLEKSÓW”  przeczytać można TUTAJ.

Inne odcinki cyklu: TUTAJ.

CHCĘ SIĘ WYZWOLIĆ Z POLSKICH KOMPLEKSÓW – mówi Jerzy Stuhr

Jeden z najpopularniejszych twórców polskiego filmu i teatru, aktor, rektor PWST w Krakowie, a ostatnio – także i reżyser. W ciągu ostatnich tygodni* Chicago było świadkiem prawdziwego festiwalu Jerzego Stuhra. Zaczęło się od prezentacji Szwejka – filmu, w którym z rolą dzielnego wojaka zmierzył się krakowski aktor; później był „Spis cudzołożnic” – debiut reżyserski Stuhra; no i wreszcie „Kontrabasista” – monodram, z którym Stuhr objechał niemal cały świat. Obecność artysty w Stanach Zjednoczonych sprowokowała nas do rozmowy, głównie o polskiej kulturze i zachodzących w naszym kraju przemianach.

Jerzy Stuhr:   (zdjęcie własne)

Jerzy Stuhr: „Sam nie znoszę rozmamłania i chcę być wewnętrznie schludny” (zdjęcie własne)

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Czy wykorzystuje pan swoje zdolności aktorskie w sytuacjach codziennych, do osiągnięcia jakiegoś celu? Albo innymi słowy: czy zdarza się panu grać w życiu codziennym?

JERZY STUHR: Ja jestem na to bardzo uczulony i bardzo się przed tym bronię – przed nakładaniem tej maski aktorskiej na życie. Na to pytanie lepiej by odpowiedziała moja rodzina, gdyż oni mnie widzą na co dzień bez tej maski. Oczywiście gram na tyle, na ile każdy gra. Wyznaję teorię Gombrowicza, że jeden człowiek robi drugiemu „twarz”. Na przykład pan mi w tej chwili robi twarz interwistowanego, a ja robię panu twarz dziennikarza. Ja trochę w to wierzę, że każdy istnieje inaczej w różnych relacjach. Nie mógłbym na przykład uprawiać polityki, gdyż wiedziałbym, że moje możliwości wykorzystuję już w innych celach. Jest kilka takich zawodów, które ocierają się o kłamstwo, czy też – jak to się nazywa – interpretację prawdy. Takim zawodem jest polityk – interpretuje prawdę; takim zawodem jest dziennikarz i właśnie aktor. Tyle, że z tych wszystkich zawodów, aktor swoją interpretację prawdy, czy też kłamstwem, nie robi krzywdy, a wszyscy inni mogą tę krzywdę zrobić.

– Czy istnieje prawda obiektywna, a nie tylko „interpretacja” prawdy?

– Tak. Jestem człowiekiem wierzącym, więc wierzę, że istnieje prawda obiektywna, niewzruszony kanon; wierzę, że świat jest urządzony „z zewnątrz”.

– Czy dane jest nam poznać tę prawdę?

– Nie. Dane jest nam dążenie do jej poznania. I to jest piękne. Ale poznać? Nie, nie! Niech zostanie ta Tajemnica. Ale ja nie chcę na takie tematy rozmawiać. To są dla mnie pytania za poważne.

– To dobrze, bo ja jednak i o Polsce chciałem z panem pomówić. Czym dla pana jest tradycja? Czy w kraju dają się teraz zaobserwować jakieś zmiany w podejściu do naszej tradycji narodowej?

– Ja bardziej wierzę w tradycję europejską, niż polską. Wolę być Europejczykiem, niż Polakiem.

– A jednak podkreśla pan swoje przywiązanie do Polski, do Krakowa…

– Ale do miejsc, do ludzi, do pewnego sposobu wychowania… Natomiast ja nie mam w sobie czegoś takiego, że biało-czerwony kolor wywołuje we mnie łzy, a orzeł biały rzuca mnie na kolana. Mam jednak wielkie przywiązanie do Europy Środkowej. Dlatego bardzo źle czuję się w Ameryce.

– A co z tą przemianą świadomości narodowej, jeśli chodzi o tradycję. Czy nadal ważna jest tzw. narodowa „tożsamość”? Czy też idziemy teraz bardziej w stronę „europejskości”, czyli, de facto – w stronę kosmopolityzmu?

– Mogę to panu przedstawić na przykładzie młodzieży. Otóż nasza młodzież jakby się z tego wyzwalała. Także z kompleksu polskiego. Oczywiście ja także mam w sobie te polskie kompleksy. Na przykład kompleks rozdmuchiwania w sobie symboli, do rozgrzebywania tradycji, do motywowania swego nieudacznictwa tragicznym losem… Z tym, że ja się z tego strasznie chcę wyzwolić. Nie chcę, żeby było tak, aby moje mankamenty były tłumaczone losem Polaka. Wydaje mi się, że młodzież z tego wszystkiego już się wyzwala – i już nie jest tak obciążona tymi kompleksami.

– Wyzwala się z tych kompleksów, ale i „wyzwala się” chyba przy tym z polskiej tradycji, która pełni przecież także funkcję pozytywną, budując narodową tożsamość.

– Dlatego naszym obowiązkiem jest im to przypominać. Osobiście ciągle to robię. Mówię: „Jesteś polskim aktorem, pracujesz w polskim słowie, które jest bardzo piękne.” Chcę, żeby ten student był dumny z tego, że operuje polskim językiem; dumny, że ma takie miasto, jak Kraków.

– Dumny… ale konkretnie – z czego?

– Z tego, że jego rodacy wypracowali taki pomnik historii i że ktoś to ochronił.

– Za pomnikiem musi się jeszcze coś kryć. Nie tylko mit i legenda.

– Kultura! Na przykład Włosi mają to w sobie fantastycznie rozwinięte.

– Ich kultura jest przebogata.

– To prawda. Ale oni nie płaczą nad swoją flagą, a będąc na emigracji nie rozrywają ran.

– Może dlatego, że mają prawdziwe powody do dumy. Nie muszą się więc zastępczo czepiać symboli.

– Ale przecież my także mamy powody do chluby.

– Dlatego powinniśmy dojść do tych wartości konkretnych, prawdziwych, wymiernych. A hołubienie samych symboli wyrasta z niewiedzy, nieuctwa, wygodnictwa, ulegania złudzeniom i iluzji… Tak naprawdę, to nie chce się nam poznawać polską historię, odkrywać kulturowe dziedzictwo.

– Jeśli chodzi o mnie, to ja chronię w sobie przynależność do Europy.

– Co pan w takim razie rozumie przez te wartości europejskie? W Polsce krzyczy się obecnie: „Idziemy do Europy!” albo: „Nie idziemy!”.

– To są zszargane hasła i bardzo mnie to mierzi. Europę każdy ma w sobie albo… jej nie ma.
Taki Tadeusz Kantor nie musiał iść do Europy. On w niej zawsze był, i był jej liderem. Do Europy chcą się teraz pchać sami nuworysze, z telefonem komórkowym wystającym z kieszeni.
Co to są te wartości europejskie w moim mniemaniu? Otóż chcę chronić w sobie pewną dyscyplinę. Bycie wśród ludzi jest pewnym obowiązkiem, a nie tylko takim – jak mówił Gombrowicz – „rozmamłanym byciem”. Sam nie znoszę rozmamłania i chcę być wewnętrznie schludny. I to jest według mnie europejskie. Chcę mieć poczucie estetyki, chcę umieć patrzeć na dzieła kultury, sztuki – rozumieć je, czuć ich potrzebę. Można tak jeszcze dalej wymieniać, gdybyśmy się chcieli zagłębić w temat. To wszystko chcę w sobie chronić, pielęgnować. Szczególnie dyscyplinę… Nie niemiecką czy pruską ale anglosaską.

– Ale przecież jesteśmy Słowianami…

– Aaaaa! Tu się zaczyna! Rozmamłanie…

– I ten stary już problem: bliżej nam do kultury bizantyjskiej (tej wschodniej), czy też śródziemnomorskiej?

– My jesteśmy zdecydowanie w lidze śródziemnomorskiej, bo w niej żyliśmy cały czas – od przyjęcia Chrztu. Więc na pewno ciążymy w tym kierunku.

– A co z Rosjanami? Bądź co bądź wywodzimy się z tego samego plemienia.

– Właśnie, tym bardziej że jesteśmy zagrożeni od tamtej strony, powinniśmy mieć na uwadze tę „europejskość”. Ze mną sprawa ma się trochę inaczej, gdyż płynie we mnie trochę krwi austriackiej. I to się gdzieś tam odzywa. Dziwne, że jak jadę przez Austrię – po niemiecku mówię haniebnie – to jednak czuję się tam bardzo dobrze i bezpiecznie. Może to jest właśnie ten zew krwi?

Jerzy Stuhr w monodramie "Kontrabasista"  (zdjęcie własne)

Jerzy Stuhr w monodramie „Kontrabasista” (zdjęcie własne)

– Kraków jest blisko Wiednia.

– Od Triestu do Krakowa znaleźć można bardzo wiele wspólnych cech – dawna monarchia habsburgska. Zauważyłem na przykład, że mieszkańcy starych miast zachowują się inaczej, niż mieszkańcy miast nowych. Długo pracowałem we Florencji i mogę stwierdzić, że tam ludzie są bardzo podobni do Krakowian, gdyż same miasta są bardzo podobne. A mieszkańcy takich miast zawsze są bardziej skłonni chronić, niż burzyć. Stąd też nasze konflikty: choćby Kraków – Warszawa – często powstają właśnie na tym styku. W Warszawie wszyscy do burzenia są pierwsi, a w Krakowie już nie za bardzo… i oni mają nam to za złe. Uważają się bowiem za rewolucjonistów, a nas – za konserwatystów. Także za ludzi nieodważnych. To jest nieporozumienie.

– Warszawę już taki los dotykał. W czasie wojny zamieniona była w ruinę, stąd ludzie maja poczucie pewnej nietrwałości rzeczy. No a wcześniej bywała zarzewiem buntów, powstań…

– To prawda – do rewolucji Warszawiacy chcą iść pierwsi, gorzej z wykończeniem. A kiedy już zrobią tę rewolucję, to wszyscy zaraz uciekają – albo są za granicą, albo w gabinetach ministerialnych… A przecież wiadomo, że dopiero po rewolucji trzeba zakasać rękawy i tyrać!

– Wydaje mi się, że w kraju pomieszały się teraz rodakom wszelkie wartości, i to na niekorzyść tej sfery duchowej. Z jednej strony Polacy zachłystują się (albo właściwie chcą się zachłysnąć) zachodnim konsumpcjonizmem; z drugiej zaś deklarują się jako społeczeństwo katolickie, (które ponoć odrzuca materializm).

– To jest nasz mankament odwieczny, historyczny… Jak przyjechała do nas Bona Sforza, to wszyscy nagle zaczęli jeść sałatę. Potem zaczęto mówić po francusku. To jest szczególna cecha Polaków, bo już Rosjanie tego mnie mają – a też Słowianie. Oni nie chcą nikogo naśladować, a my ciągle chcemy kogoś naśladować. No i dzisiaj też jest to ogromne niebezpieczeństwo – znów lecimy na lep. Dziwne jest to zapatrzenie w Amerykę. Dlaczego my się nie chcemy zapatrzeć w taką Anglię, na przykład?

– A jednak to nasze zapatrzenie w obce wzory zawsze jest powierzchowne.

– Tak, to polskie naśladownictwo, myślenie o Ameryce, jest strasznie stereotypowe. Mieszkam na wsi pod Rabką, z której połowa ludzi jest w Ameryce. Tu, w Chicago, co drugi z mojej wsi siedzi. No i oni nic nie wiedzą o Ameryce… nawet nie chcą wiedzieć. To jest dla nich tylko taka kopalnia dolarów. Byle tu szybko zarobić, wrócić z powrotem i kamienice stawiać, ale na wzór amerykański. I chodzić po Rabce w czapce z napisem UCLA, nie wiedząc nawet, co on oznacza. Chodzą i mówią: „helloł”. To jest wada i ubogość jakaś. Tak dzieje się zawsze z ludźmi, którzy stawiają przed sobą tego bożka konsumpcji. A sprawa jest taka, że on tu w Ameryce jest naturalny. Jak mój szwagier Amerykanin mówi, że on sobie kupi to, tamto; całe życie przelicza na to, co on sobie kiedyś kupi – tu dom, tu dwa auta, potem vana, dom drugi w Kalifornii – to jest to jego życie, on w tym żyje i to jest naturalne, on tego nie fałszuje. Natomiast kiedy nasi zaczynają w te wartości iść, to nie jest to już takie naturalne, bo Polska, Europa, zawsze szczyciła się nieco innymi wartościami. To mnie drażni. Ale cóż – mogę to tylko pokazywać, wykpiwać… Nic więcej nie mogę zrobić.

– Może musi wyrosnąć w Polsce nowe pokolenie, by tę mentalność zmienić?

– Ale takie, które się tym nie zachłyśnie, będzie to traktowało jako coś normalnego.

– Wróćmy jeszcze na chwilę do pańskiego pokolenia. W jednym z wywiadów wspomniał pan, że dawniej artyści w Polsce „chodzili w szatach królów, posłów, senatorów, opiniotwórczych demiurgów”. Co tu kryć – PRL podlizywał się artystom, cieszyli się oni mimo wszystko specjalnym statusem. Nie żal więc panu tamtej sielanki?

– Nie, gdyż to było przesadzone, fasadowo wyolbrzymione i ogromnie sztuczne. Wydaje mi się, że teraz to wszystko normalnieje. Teatr akurat – bo o nim mogę się wypowiadać – sprowadzony zostaje do takich wymiarów, jak na całym świecie. Co tu dużo mówić – to jest sztuka dla wybranych, dla garstki fanatyków. PRL się podlizywał, bo komuniści także mieli swoje kompleksy. Dobrze też było pod płaszczykiem sztuki mówić: „No proszę! Jaki to nasz socjalistyczny kraj jest twórczy.” A trafiało to na podatny grunt, bo Polacy są zdolni artystycznie. Jak każdy naród, gdzie wybijają się jednostki. A my jesteśmy narodem jednostek… później dopiero są „masy”.
To prawda, że mojemu pokoleniu trudno jest się teraz przystosować. Mieliśmy to „państwo opiekuńcze”, które niby wszystkimi się opiekowało. Ciężko się teraz przyzwyczaić do tego, że jednak wszystko od ciebie zależy. Też bym się skłaniał do tego, że to pokolenie, o którym mówimy, jest przegrane, ma rysy tragiczne. Ale z drugiej strony – jakby ktoś chciał obalić tę tezę – można powiedzieć: No dobrze, ale kto teraz rządzi w Polsce jak nie ludzie z tego pokolenia, począwszy od Kwaśniewskiego po lewej, na Wałęsie skończywszy. To jest właśnie moje pokolenie – i to jest paradoks tego pokolenia. Prawdą jest też to, że ono jakby zostało zrobione „w konia” przez historię.

– A może samo się zrobiło „w konia”?

– Nie umiem już na to pytanie odpowiedzieć. Do tego trzeba byłoby pewnie socjologa. Może i samo… może i ideały jeszcze jakieś miało? Mnie też nie jest przyjemnie, kiedy mi wypominają, że ja w PRL-u pobierałem nauki i że to właściwie nie powinno się liczyć, bo to się liczy dopiero od 1989 roku. Czy dlatego więc całe moje życie spisać mam na straty? Mam się nie przyznawać do tego, że byłem w tamtym systemie, że się uczyłem, że kochałem? Gdzie to miałem robić? Czy to moja wina, że się urodziłem i mieszkałem w PRL-u? To jest właśnie ten kompleks naszego pokolenia. Ale ono nie jest jeszcze takie zmarnowane. Jest dość prężne, no i jest u steru władzy.

– A co z tymi ludźmi – z ludźmi kultury, nauki, sztuki – którzy dawniej siedzieli na tych swoich małych pensyjkach, ale i potrafili się poświęcić w imię tzw. celów wyższych. Zdarzało się nawet, że nie brali pieniędzy (aby np. zamanifestować swoją nieprzynależność do systemu), robili coś z pobudek czysto artystycznych, ideowych…

– Oni są teraz upokorzeni. Dla nich świat wywrócił się do góry nogami.

– Podkreśla też pan, że pańskie pokolenie jest ostatnim pokoleniem, które nie bało się uczuć.

– Tak. Było bardziej romantyczne. My wiedzieliśmy, że sfera uczuć jest najważniejsza i że uzewnętrznianie uczuć jest czymś bardzo ważnym w kontaktach międzyludzkich. Na pewno nie jest czymś wstydliwym, ani też przejawem słabości. Młodzież teraz jest inna. Ma ten sam bagaż uczuć – bo każdy człowiek zawsze ma taki sam bagaż uczuć – tylko tak ogromnie skryty, tylko bardzo schowany – i męczy się z tym strasznie. To jest ich wielki problem. Widzę to po moich dzieciach, po studentach, których uczę… i to właśnie w takiej dziwnej szkole, gdzie uczucia jednak trzeba okazywać, bo to w tym zawodzie podstawa. Z tym mam największe trudności: żeby przekonać tych młodych ludzi aby odważyli się pokazać kawałek uczucia, otworzyć się.

– Nawiązał pan do swojej pracy pedagogicznej. W jakim charakterze czuje się pan najlepiej: jako aktor, czy też Jego Magnificencja Rektor?

– Rozdzielam te funkcje. To są dwa odrębne rozdziały mojego życia. Oczywiście to, że jestem rektorem, wpływa w jakiś sposób na moje aktorstwo. Bo to jest rzecz poważna: zajmowanie się ludźmi, pieniędzmi, administrowanie, układanie programu szkoły. W pewnym sensie bycie rektorem traktuję jako oddanie długu wdzięczności tej szkole, która mnie wyuczyła.

– Powiedział pan kiedyś, że aktorstwo panu nie wystarcza. Czym w takim razie chciałby się pan jeszcze zająć?

– Gdybym miał alternatywę, to bym pisał. Pisanie – to jest jednak ta prawdziwa arystokracja sztuki.
Dlaczego aktorstwo mi nie wystarcza? Przede wszystkim, ja jednak nie jestem typem, który się z łatwością psychicznie obnaża. Mnie to bardzo dużo kosztuje i coraz bardziej ciąży. Po drugie: męczy mnie powtarzalność.

– Dlaczego więc wybrał pan ten zawód?

– Gdyż, mimo wszystko, wydawało mi się, że będę to robił lepiej, niż wszystkie inne rzeczy w życiu.

greydot

* Wywiad opublikowany został w „Dzienniku Chicagowskim”, 28 kwietnia, 1995 r.

Inne odcinki cyklu: TUTAJ.

 

„ZERO”, „MATKA TERESA OD KOTÓW”, „MISTYFIKACJA”, „ZWERBOWANA MIŁOŚĆ”, „CUDOWNE LATO”, „HUŚTAWKA” (o filmach 22. Festiwalu Filmu Polskiego w Ameryce – cz. II)

Festiwal Filmu Polskiego w Ameryce dobiega końca. Oto omówienie pozostałych filmów, które znalazły się w jego repertuarze.

Co decyduje o naszym życiu: precyzja przypadku czy pozorny chaos przyczyn i skutków ("Zero")

*

„ZERO” (reż. Paweł Borowski)
** * * * * *

Co decyduje o naszym życiu? Przypadek? A może poddane jest ono żelaznej zasadzie przyczyny i skutku?
W jakie relacje wchodzimy z innymi ludźmi, których nie znamy – spotykając ich na ulicy, w szpitalu, w sklepie, autobusie? (Wędrujących monad, które kolidują, to znów łączą się ze sobą – współdziałając lub rywalizując?) Czy rzeczywiście jesteśmy jak te (widoczne w „Zerze”) kulki Newtona, które przekazują sobie energię kinetyczną, uderzając w siebie i od siebie odskakując? Czy jedno nasze „tak” lub „nie” może zadecydować o czyimś życiu lub śmierci? Jaka jest w tym wszystkim nasza rola: bezwolnego trybiku mechanicznej rzeczywistości, czy też siły, która wprawia w ruch poszczególne jej elementy?
Czy ktoś potrafi przekonująco dla nas na wszystkie te pytania odpowiedzieć? Pytanie retoryczne.
Nie łudźmy się także, że dostarczy nam tych odpowiedzi „Zero”. Nie, Paweł Borowski w swoim doskonałym pełnometrażowym debiucie jedynie owe mechanizmy i reguły nam unaocznia. Należy dodać: niesłychanie precyzyjnie, obrazowo i sugestywnie, ukazując pozornie chaotyczny i przypadkowy zbiór kilkudziesięciu (!) osób, które zaludniają społeczne universum jakiegoś większego miasta w Polsce (choć równie dobrze mogłoby się to dziać wszędzie).

Zderzamy się ze sobą jak kulki Newtona (Marian Dziędziel jako taksówkarz w "Zerze")

Pomysł formalny „Zera” nie jest nowy (to dlatego, jak widzę, wszyscy w recenzjach rzucili się gremialnie, by wytknąć reżyserowi „zapożyczenia” choćby od Iñárritu, czy Altmana). Ale przecież to, że ktoś stosuje jakąś (techniczną w sumie) formułę, czy też raczej formę, nie oznacza tego, że nie może jej wypełnić swoją oryginalną, artystyczną treścią, która z „plagiatem” nie ma nic wspólnego.
A wykorzystanie tej formuły przez Pawła Borowskiego jest niezwykle zręczne, rzec można – mistrzowskie. Ja przynajmniej tak to odbierałem: te płynne przejścia od jednej postaci do drugiej, od jednego epizodu do drugiego, w sposób harmonijny scalający różne wątki; te  układające się jak w kalejdoskopie fragmenty świata stykających się ze sobą ludzi, pozornie chaotyczne, ale jakby prowadzone na sznurku jakiejś wyższej konieczności, którą zwykle nazywamy losem? (A w filmie montażem ;) )
To prawda, że widz nie przyzwyczajony do tego sposobu narracji może się czuć początkowo zagubiony, jednak dość szybko wszystkie te kawałki filmowego puzzla zaczynają się układać w dość czytelną i uzupełniającą się sukcesywnie całość.

Tak się zastanowiam, co może oznaczać to „Zero”? Rondo opowieści, która zatoczyła krąg by powrócić do punktu wyjścia, czyli zerowego? Czy też zerowy bilans strat i zysków w transakcjach, które przez cały czas zawierają ze sobą wszyscy pojawiający się na ekranie ludzie? Zwróćmy na to ostatnie uwagę, bo owa ciągła wymiana pieniędzy, jakiej jesteśmy świadkami oglądając film, to bardzo czytelny trop, choć nie do końca jednoznacznie wyjaśniony. Gdyż interpretacja, oczywiście, powinna należeć do nas. A jaka ona jest? Czy ma to sugerować, że wszystkie nasze relacje, związki i kontakty z innymi ludźmi to nic innego jak takie transakcje – handel wymienny, czyli nie bezinteresowność ale zawsze „coś za coś”? Czy też to, że życie zawsze zamieni nas w końcu na drobne? Albo że los i przypadek to są takie waluty wymienne, którymi „siły wyższe” kupczą naszym życiem?
A może tytułowe „Zero” to odniesienie do zerowej entropii, w której ostatecznie zastygnie całe nasze Universum, nie wspominając o nas, żywych – jak na razie – jego elementach?

Trzeba jednak przyznać, że cała ta mozaika nie układa się w obraz nazbyt optymistyczny. Niemal wszyscy bohaterowie „Zera” kończą dość marnie, pozostawieni sam na sam ze swoim pokręconym losem, odseparowani od innych ludzi, mimo pozornej bliskości i wzajemnego „zazębienia” . Każdy z nich ma jakąś ciemną stronę, drugie dno, gdzie osadzają się wszystkie ich wady i słabości. Niemal wszyscy wszystkich okłamują, stwarzają pozory, coś skrywają, chcą kogoś wykorzystać… No i jeszcze te tragiczne wypadki (trzeba przyznać, że trochę ich za dużo, jak na jeden dzień z życia szeregowych ludzi).
Ale czy można mieć do kogokolwiek o tę  raczej ciemną paletę zdarzeń pretensje? Może i można, ale ja akurat w tym przypadku nie chcę ich artykułować. Wystarcza mi bowiem satysfakcja z tego, że obejrzałem oto film nietuzinkowy, absorbujący, dający do myślenia… jednym słowem – znakomity.

„MATKA TERESA OD KOTÓW” (reż. Paweł Sala)
** * * * * *

Gdzie kończy się zły charakter a zaczyna psychopatia? ("Matka Teresa od kotów")

*

Paweł Sala znalazł na nas, widzów, sposób dość perfidny: już przy pierwszym kontakcie wali nas obuchem po łbie, no a potem to już tylko się znęca i jątrzy, rozgrzebując ranę, wcale nie ułatwiając nam zrozumienie tego: dlaczego?
Dlaczego dwóch braci zamordowało własną matkę, odrzynając jej głowę, pakując do szafy, gdzie jej ciało zaczęło gnić i wydzielać potworny trupi odór?
Czy usprawiedliwia go to, że postanowił zabawić się w Hitchcocka? Czy mnożąc przeróżne możliwości interpretacji i motywów tej zbrodni, budując misternie autorską (mocno przecież wykoncypowaną) strukturę filmu, nie zdradza on swego etosu beznamiętnego dokumentalisty, którego głównym celem winno być dotarcie do tzw. „obiektywnej” prawdy (czyli rozjaśnienie ludziom w głowach ich wizji świata, aby stał się on dla nich bardziej zrozumiały i sensowny?)
A Sala z premedytacją postępuje wręcz przeciwnie, mnożąc jedynie znaki zapytania, mącąc nam w umysłach, celowo podsuwając różne tropy, być może nawet mylące – co jest już jednak pewnego rodzaju manipulacją.
I, jak się wydaje, ci, którzy przed filmem uklękli – te wszystkie haczyki połknęli, przyłączając się do chóru zachwyconych niejednoznacznością i enigmatycznością obrazu.

Jak z Hitchcocka?

A Salę zdradza właśnie ten Hitchcock, który mistrzem suspensu był, ale z realizmem to już wiele wspólnego nie miał, bawiąc się właściwie swoją konwencją i zapraszając do tego widzów, którzy zresztą dość pokornie mu w tym ulegali. Bo to była zabawa. Ale i wielka sztuka.
Dlatego na film Sali wypada patrzeć bardziej jak na film, a nie silić się na dociekanie tego, co zdarzyło się w (poza filmowej) rzeczywistości, do której – zwróćmy na to uwagę – film ten wyraźnie i ostentacyjnie wręcz się odwołuje.

Obserwując więc „Matkę Teresę od kotów” z takiej właśnie perspektywy, muszę przyznać, że reżyser jednak tej wielkiej sztuki dokonał, przykuwając uwagę, prowokując i zmuszając do myślenia, choćby tylko było to myślenie o filmowych postaciach.
To prawda, w obrazie tym można się doszukać tak wielu niuansów, ciekawych wątków i zastanawiających szczegółów, że moglibyśmy je bez końca analizować, gubić się w domysłach, rozkładać całość na czynniki pierwsze… co akurat tutaj może być zajęciem stymulującym, absorbującym i ciekawym. Jak również wskazywać nie tylko na wysoki stopień psychologicznego skomplikowania ukazanych w filmie ludzkich zachowań, ale i na zawarte w nim bogactwo merytoryczne i formalne. I to jest niewątpliwie sukces „Matki Teresy od kotów”, a konkretnie twórców tego filmu, którzy zdołali to osiągnąć za pomocą… tak, tak… nie bójmy się tego słowa – artyzmu.
Przejmujące aktorstwo, niesamowite ujęcia, niezapomniany, archetypiczny i katarktyczny jak w antycznej tragedii chór starych kobiet, chwytająca nas za mózg, uszy, nerwy i serce scena finałowa… Długo by tak można…

„MISTYFIKACJA” (reż. Jacek Koprowicz)
** * * * * * – film ogólnie
** * * * * * – aktorstwo, ze szczególnym wskazaniem na Ewę Błaszczyk

Żart z Witkacego? (Jerzy Stuhr w "Mistyfikacji")

Tak niezbornego polskiego filmu to ja już dawno nie widziałem. W „Mistyfikacji” jak na dłoni widać, że nawet jeśli poszczególne elementy filmu są niezłe, produkcja solidna, aktorzy do gry się przykładają, a nawet mają z niej frajdę, scenariusz jest ciekawy a historia niebanalna, to niekoniecznie jako całość film też musi być dobry.
Dlaczego więc to wszystko nie trzyma się kupy? Nie chcę wskazywać palcem, ale możemy się domyślić: to właśnie ten brak formy, czyli czegoś, czemu Witkacy, (który, jakby nie było, jest głównym bohaterem filmu Jacka Koprowicza) poświęcił większość swoich rozmyślań o sztuce. Ja nie mam pretensji o to, że nie zobaczyłem na ekranie prawdziwego Witkacego (Jerzy Stuhr jako Witkac to żart chyba jakiś), ani nawet o to, że film nie miał właściwie nic z tego jego – nomen omen – ducha. Ja mam pretensje o to, że starano mi się sprzedać kabaret jako powieść metafizyczną, a powieść metafizyczną jako kabaret – mieszając to wszystko ze sobą bez ładu i składu. To jest po prostu brak artystycznej koncepcji, albo tej koncepcji nietrafiona egzekucja.

Historia opowiedziana w filmie opiera się na założeniu (sugestii?), że Stanisław Ignacy Witkiewicz we wrześniu 1939 roku swe samobójstwo upozorował, do grobu na Podlasiu złożono zwłoki kogoś innego, natomiast sam pisarz, malarz, filozof i prowokator żył sobie w najlepsze (?) w PRL-u aż do końca lat 60-tych, w mieszkaniu swojej kochanki Czesławy Oknińskiej, która tę wspólną próbę samobójczą rzeczywiście przeżyła. Teza ta (fabularna) wzmocniona jest faktami: rzeczywiście do Zakopanego, po ekshumacji domniemanego grobu Witkacego, przywieziono zamiast niego szkielet jakiejś młodej kobiety; rzeczywiście, jeszcze długo po wojnie do Oknińskiej przychodziły kartki z podpisem Stasia; rzeczywiście zaczęła ona sprzedawać obrazy Witkacego, które (ponoć) wcześniej spłonęły w Powstaniu Warszawskim… itd. Ale pewności oczywiście nie ma, więc także w filmie Koprowicza potraktowane jest to dość dwuznacznie: sugeruje się bowiem, że żyjący po wojnie Witkiewicz może być wytworem chorej wyobraźni (schizofrenia lub rak mózgu) Oknińskiej (granej przejmująco – być może nawet zbyt przejmująco jak na ten rodzaj filmu – przez Ewę Błaszczyk).

Zjawiskowa Ewa Błaszczyk (w roli muzy Witkacego)

A jednak odroboinę (?) zirytowało mnie to, że Witkacego przedstawiono w tym filmie jako skapciałego satyra i obleśnego erotomana, redukując jego inspiracje do kochanek, tzw. „loda” i „kurew” (bo tylko „kurwy dają prawdziwą wolność artyście” – jak wykrzykuje raz po raz w filmie Stuhr Starszy); zaś jego myśl filozoficzną do sztubackich neologizmów, typu: „na dudka-wystrychizm, kłamizm, neo-naciągizm, fałszyzm, nabieryzm, w pole-wyprowadzizm”... (czym ponoć mamy się zachwycić doceniając myślicielską oryginalność i przenikliwość naszego bohatera).
No, proszę wybaczyć! Dzieła Zebrane Stanisława Ignacego Witkiewicza (nota bene dobrego znajomego Malinowskiego, Schulza, Gombrowicza, Nałkowskiej…) liczą dobre 25 tomów! Czy nie należało mu się choć ciut, ciut więcej jakiejś… złożoności i głębi?
A tak… co o nim może sobie pomyśleć młodzież, która o Witkacym dowie się oglądając tę… no cóż… „mistyfikację”?

„ZWERBOWANA MIŁOŚĆ” (reż. Tadeusz Król)
** * * * * *

Skradzione serce prostytutki ("Zwerbowana miłość")

Wbrew nieszczęsnemu, moim zdaniem, tytułowi, (tak a propos: jeśli chodzi o tytuły, to podejrzewam, że są one czasami bardziej wymysłem producentów i dystrybutorów filmu, niż jego rzeczywistych twórców…  podobnie zresztą sprawy się mają z plakatami, które niekiedy przystają do filmu jak pięść do nosa… a wszystko to wydaje się być kierowane powodami czysto komercyjnymi) fabularny debiut Tadeusza Króla zaskoczył mnie bardzo, bardzo pozytywnie. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się tak klimatycznie, nastrojowo i z wielkim wyczuciem stylu zrobionego filmu.
Mimo że obraz ten nawiązuje do konkretnych wydarzeń najnowszej historii Polski (koniec lat 80-tych, rozsypujące się demoludy, padający peerel, konstytuujący się okrągły stół, popłoch i reorganizacja wewnątrz służb specjalnych), to bardziej niż naszą swojską szarzyznę, przypominał mi on kino noir i francuskie filmy Nowej Fali, zwłaszcza w momentach wielkich zbliżeń kamery i sączącej się spoza kadru, jazzującej i lekko hipnotyzującej muzyki (a wszystko to najczęściej spowite było półmrokiem, rozjaśnianym wszakże grą nocnych świateł).
Ale oczywiście, film Króla to nie tylko obraz i dźwięk. To także love story – opowieść o miłości i innych ludzkich uczuciach. Miłości – należy dodać – w swojej banalności i zwykłości niezwykłej, bo takiej, która zrodziła się między… prostytutką (piękna i zdolna aktorsko Joanna Orleańska)  a esbekiem (piękny inaczej, ale równie zdolny Robert Więckiewicz, który wydaje się ostatnio specjalizować w rolach „ludzkich” esbeków, patrz: Rożek w „Różyczce”).
Naturalnie kryminalna intryga stanowi główną oś dramaturgiczną filmu, ale jego duszę wypełnia jednak rozbudowana psychologia postaci, których Król traktuje nie tylko z zainteresowaniem, ale i wielką empatią, poświęcając im swoją – rzec nawet można, intymną – uwagę. To pewnie dzięki temu film momentami staje się dla nas czymś przejmującym. A tego raczej nie mogła by dokonać sama tylko fabularna sensacyjność wątku.

Seks, miłość i reorganizacja służb specjalnych (Joanna Orleańska i Robert Więckiewicz w "Zwerbowanej miłości")

*

„CUDOWNE LATO” (reż. Ryszard Brylski)
** * * * * *

Podczas spotkania z reżyserem, które odbyło się po projekcji filmu w kinie Pickwick w pod-chicagowskim Park Ridge, wstała pewna kobieta i zamiast skierować pod adresem Ryszarda Brylskiego jakieś pytanie, złożyła mu komplement: „Cudowne lato” bardzo jej się podobało, miło jej się ten film oglądało i czuła ulgę, że wreszcie pokazano coś, co nie jest związane z naszą narodową martyrologią, ani z polityką, czy też światem przestępczym.
Jednym słowem: sielanka, mimo, że film jest opowieścią dziejącą się niemal wyłącznie w… zakładzie pogrzebowym i na cmentarzu.
I taka jest prawda – jeśli ktoś oczekuje, że w kinie dostarczy mu się rozrywki na dobrym poziomie mydlanej opery, to „Cudowne lato” jest filmem właśnie dla niego.
Z drugiej zaś strony, powiedzmy sobie szczerze, wybitne dzieło filmowe to nie jest. I szukanie w filmie Brylskiego czegoś więcej ponad konfekcyjną rozrywkę i chwilę wytchnienia od prozy dnia naszego powszedniego, byłoby nieporozumieniem.

"Cudowne lato" na cmentarzu (i urocza Helena Sujecka jako zakochana pracownica zakładu pogrzebowego)

To dlatego siedziałem na tym spotkaniu z Brylskim cicho, zwłaszcza wtedy, kiedy reżyser spytał się o to, co nam, widzom, w jego filmie najbardziej się podobało. Bo przecież niejakim faux pas (psującym być może innym zabawę) byłoby, gdybym zdecydował się wówczas wyrazić swoją prawdę, mówiąc, że najbardziej to podobało mi się wystąpienie debiutującej w filmie Heleny Sujeckiej oraz (niemal epizodyczna) kreacja Jerzego Treli. To bowiem byłoby równoznaczne z tym, że np. scenariusz, czy gra innych aktorów (w tym Katarzyny Figury, która, powiedzmy sobie szczerze, zbyt wiele w „Cudownym lecie” do zagrania nie miała) – podobały mi się już mniej (co też jest prawdą). A – jak zauważyłem – scenariusz i reżyseria były jednak oczkiem w głowie Brylskiego.
Jaki jest mój zarzut pod adresem scenariusza? Otóż, moim zdaniem, jest to historia opowiedziana niejako „na siłę”, z grubawą cokolwiek fastrygą, a jednocześnie cokolwiek się jednak „rozłażąca”. A na dodatek: z mało przekonującymi zwrotami akcji, jak np. w przypadku pojawiającej się ni stąd ni zowąd cygańskiej wróżki, która niczym deus ex machina wyskakuje w „Cudownym lecie” na ekranie tylko po to, by wzmocnić wątły nieco wątek, tudzież rozruszać apatycznego skądinąd ojca głównej bohaterki oraz przydać barwności jej hipochondrycznemu dziadkowi.
Ale, jak już napisałem, oczekiwać po filmie Brylskiego czegoś więcej ponad sympatyczną rozrywkę z mało absorbującym nasze wyższe funkcje intelektualne zrębem, byłoby nieporozumieniem, więc muszę się przyznać: pasuję i dalej tego obrazu poddawać jakiejkolwiek krytyce nie chcę. Co można chyba uznać za małą porażkę, bo przecież takie właśnie oczekiwania miałem.
Aby jednak nie kończyć w tak minorowym nastroju, wspomnę jeszcze raz o Helenie Sujeckiej, młodej aktorce z Wrocławia, która po raz pierwszy stanęła przed obiektywem kamery i pod światłami rampy i mimo początkowego zagubienia, (o którym wspomniał sam Brylski) poradziła sobie z rolą koncertowo i obdarzyła graną przez siebie postać sporym wdziękiem i wiarygodnością. Tym większy to wyczyn, iż występuje ona niemal w każdej scenie „Cudownego lata”, więc – siłą rzeczy – musiała wziąć na siebie niebagatelny ciężar całego niemal filmu. Mam nadzieję, że wkrótce będziemy ją mogli zobaczyć na ekranie ponownie.

„HUŚTAWKA” (reż. Tomasz Lewkowicz)
** * * * * *

Między wiernością a namiętnością ("Huśtawka")

Kiedy namiętność i pożądanie stają się miłością? Czy mężczyzna (albo kobieta) ma prawo do pokochania kogoś innego, niż własną żonę (albo męża)? Jeżeli tak, to jakie to jest prawo, jeżeli nie, to kto (lub co) nam je odbiera? Jak mocno wiąże nas małżeństwo, (które jest przecież pewnego rodzaju społeczną umową)? Albo, innymi słowy: w jaki sposób warunkuje ono naszą wolność (lub zniewolenie)? Jak się ma obowiązek do namiętności, a lojalność do wolności?
W jakim stopniu natura determinuje naszą skłonność do „grzechu” (że użyję tego staromodnego, wychodzącego już z użycia, terminu).
Kiedy człowiek staje się (w oczach innych) draniem (lub suką?), kiedy zaś bohaterem a nawet obiektem kultu, który poszedł za głosem wielkiej miłości, tudzież – patrząc na to z innej perspektywy – własnych potrzeb i pragnień? Kiedy zostaje niewolnikiem własnych uczuć, a kiedy walczącym o nie buntownikiem? Jak się mają genitalia do porywów serca, a hormony do miłosnej czułości?

Pomyślał by kto, że skoro o takich pytaniach mowa, to „Huśtawka”, czyli debiut filmowy Tomasza Lewkowicza, jest obrazem złożonym, obdarzonym głębią i prowokacyjnym. Ale to nie do końca prawda. To kolejny, en-ty film zajmujący się trójkątem mąż-żona-kochanka w sposób dość przewidywalny, co nie oznacza, że do końca nudny. Bo jest w tym filmie co nieco krwistości, zapętlenia, kobiecości, uroku i barwy (głównie za sprawą grających główne role Pań: Joanny Orleańskiej i Karoliny Gorczycy); jest też sporo  desperacji, niezdecydowania, huśtania się i miotania (a to już zasługa grającego, rozdartego między namiętnością a obowiązkiem, męża i kochanka Wojciecha Zielińskiego).

To jest jednak okropne, że mając uroczą, dobrze ułożoną, schludną i posiadającą klasę żonę (o małej córce i drugim dziecku „w drodze” nie wspominając), czuje się jednocześnie zgubną, odbierającą rozum i rozsądek namiętność do niezrównoważonej (choć gorącej erotycznie) artystki ze skłonnościami do samobójstwa. To jest jednak okropne (i poniżające), kiedy – mając przy boku piękną kobietę (tutaj: atrakcyjną tak jak Joanna Orleańska) – mężczyzna, zamiast niej, wybiera… onanizm (tylko dlatego, że jest ona jego żoną?). To jest jednak okropne, kiedy za plecami w kinie słyszę komentarze kobiet (i dziewczyn), radzące temu człowiekowi, żeby się powiesił (swoją drogą, łatwość z jaką w takich sytuacjach kobiety ferują o winie mężczyzn – zarazem nimi pogardzając – jest co najmniej zastanawiająca).
Tak, teraz sobie uświadomiłem, że „Huśtawka” nie jest jednak filmem, który pozostawia nas w sferze nadto komfortowej. Ale to akurat nie musi być traktowane jako tego filmu wada. Wręcz przeciwnie: może być nawet jego zaletą. I chyba jednak jest.

Jak zatrzymać niewiernego męża? (Joanna Orleańska w ""Huśtawce")

*