UDRĘKA I EKSTAZA

(co się plecie w kajecie – zapiski – z wypowiedzi rozproszonych, XXII)

.

zapiski notatki kajet notes

.

.

Znacznie bardziej i głębiej porusza nas – a niekiedy wręcz nami wstrząsa – to, co jest rezultatem smutnej albo wręcz bolesnej refleksji nad światem, doświadczeniem cierpienia…
Może właśnie dlatego, iż (podświadomie) uznajemy, że istotą naszej (ludzkiej) egzystencji jest tragizm?

Czy nasze życie nie jest przypadkiem ciągłą polemiką – wadzeniem się, dyskursem – z owym narzuconym nam przez narodziny tragizmem losu?

Czy nasza afirmacja życia nie jest ciągłym zaprzeczaniem tragiczności wiszącego nad nami fatum (śmierci, unicestwienia)?

A może dobrze byłoby uświadomić sobie to, że samo poczucie tego tragizmu jest jednak złudzeniem?

No tak, ale wtedy za złudzenie uznać musielibyśmy także nasze poczucie szczęścia i radość.

Mimo wszystko nie mógłbym się zgodzić z tym, że cierpienie i absurd definiuje ludzkie życie. Moim zdaniem definicja ta powinna uwzględniać także inne aspekty ludzkiej egzystencji – np. poczucie szczęścia, zdolność do miłości, zachwytu nad pięknem… Być może właśnie stąd wynika moja niechęć (czasem wręcz nawet sprzeciw) wobec twórczości jednoznacznie negatywnej, nihilistycznej… jednym słowem – beznadziejnej.

*

Nie wypada się z naszym cierpieniem „obnosić”, narzucać go innym ludziom, ogłaszać go wszem i wobec, ale też nie należy się go wstydzić, za wszelką cenę ukrywać…
Pożądane jest więc – jeśli już zdarzy się nam cierpienie – cierpieć tak „w sam raz”. (Oczywiście jest w tym oświadczeniu pewien sarkazm.)

Tylko co zrobić z cierpieniem, które nas przerasta? Nie każdy przecież ma możliwość – taką jak miał np. Hiob – by rozmawiać o swoich nieszczęściach z Bogiem, a nawet… z drugim człowiekiem.

*

Należy robić wszystko, by nasze cierpienie nie „negowało” szczęścia, radości, empatii, otwarcia… I to nawet nie z powodów altruistycznych ale egoistycznych: jeśli bowiem zanegujemy te wartości, to one niejako nas „opuszczą”.

*

Nie wszyscy są w stanie wypełnić „przepaść” (nad jaką wszyscy stoimy) Bogiem.
Co im pozostaje?
Czy można się dziwić, że można wtedy zacząć myśleć o nicości, pustce…  całej tej otchłani – udręce ludzkiej samotności w przepastnych otchłaniach Kosmosu?

*

Czytam ciekawe rozważania o cierpieniu, których autorem jest Bogusław Nowak. Ich autor zwraca uwagę przede wszystkim na cierpienia psychiczne (zwane też prze niektórych ludzi „duchowymi”) i ich relatywizację, mówiąc, że to, czy coś jest dla nas źródłem cierpienia, zależy od okoliczności, w jakich się znaleźliśmy, od wartości jakie uznajemy – czyli od naszego subiektywnego podejścia do tego, co może być (jest) przyczyną cierpienia. (Nie mówimy tu oczywiście o cierpieniu, które jest związane z bólem „fizycznym”, somatycznym – bo z tym stosunkowo łatwo można sobie poradzić, a ponadto nie ma on właściwie takiego znaczenia egzystencjalnego, jak ból „psychiczny”.)

To wszystko powinno nam uświadomić, że jednak warto o cierpieniu rozmawiać, bo jest ono uwarunkowane kulturowo – czyli przez czynniki, na które mamy wpływ i które w zasadzie sami tworzymy. Innymi słowy, zależy ono także od tego, co sami wybraliśmy. Czyli mamy jednak wpływ na to, czy coś nam sprawia cierpienie, czy nie.

Doskonałych przykładów radzenia sobie z tym cierpieniem „egzystencjalnym” mogą dostarczyć np. filozofie Wschodu, a zwłaszcza buddyzm, który bywa jednak bardzo skuteczny (medytacje, odpowiedni stosunek do świata, życia i innych ludzi) w redukcji, a nawet i eliminacji tego cierpienia.

*

Ktoś, z kim rozmawiałem o cierpieniu, oświadcza na koniec naszej rozmowy: „Piszę to w dniu, kiedy w Polsce wybuchło niespodziewanie lato, kiedy rozmyślania o cierpieniu przegrywają z jazdą na rowerze po pachnącym i zielonym lesie. Jest teraz jasno, ciepło i dobrze. I chcę być szczęśliwa.”

Tak, właśnie takie chwile sprawiają, że mimo wszystko kochamy życie, potrafimy zachwycić się światem, dostrzec jego piękno, możemy poczuć się szczęśliwi. Takie momenty warto pielęgnować, bardzo sobie cenić, być wdzięcznym (Bogu, losowi, przypadkowi, życiu, własnej wrażliwości, zdrowiu…) za to, że możemy ich doświadczać, poczuć, doznawać…

Ale przecież mamy też świadomość tego, że są to tyko chwile i że życie jest bardziej złożone, że oprócz radości jest też cierpienie a „ciemna” strona jest tuż za „jasną”. Tak, jak to jest w słynnym haiku Issy:

Nigdy nie zapominaj:
Chodzimy nad piekłem
Oglądając kwiaty.

Jednakże nie chodzi tu o jakieś umartwianie się, posypywanie głowy popiołem, poddawanie się cierpiętnictwu, rozdrapywanie egzystencjalnych ran i przejmowanie się wszystkimi nieszczęściami i całą nędzą świata. Chodzi według mnie o pewną… wyważoną mądrość, o pełniejszą świadomość tego, czym jest ludzkie życie, o empatię (o nie zapominanie jednak o tym, że – nawet jeśli mi w danym momencie, czy okresie życia nie cierpimy, może nawet czujemy się szczęśliwi – to jednak cierpią inni ludzie, i że to cierpienie w olbrzymich ilościach jest jednak obecne w ludzkim świecie).

Myślę, że do tego, by poczuć się pełnym człowiekiem, taka świadomość jest niezbędna i nie można o tym zupełnie zapominać, wyrzucając to całkowicie z naszego pola widzenia. Bo ta świadomość nas jednak pogłębia, uczy właśnie empatii, sprawia, że bardziej jesteśmy w stanie zrozumieć innego człowieka.

Wydaje mi się, że ja bym podziękował jednak za taką „cielęcą” szczęśliwość beztroskiego motylka wąchającego tylko kwiatki – zapominając o wszystkim, nie wiedząc i nie widząc niczego, co mogłoby mi owo „cielęce” poczucie szczęścia zburzyć. Jeśli miałbym do wyboru: być w ten sposób „szczęśliwym” kosztem wiedzy lub wiedzieć kosztem szczęścia, to wybrałbym jednak to drugie. Bo wolę jednak wiedzieć „z czego się żyje” – nawet kosztem poczucia własnego szczęścia.

*

Czy dobrobyt, (w którym ponoć żyjemy współcześnie) daje nam szczęście i zaspokaja nasze poczucie sensu życia? Czy te wszystkie namiastki i ersatze, którymi karmimy się na co dzień, udawanie beztroski albo narkotyzowanie się byle czym (np. kulturą masową, medialno-plotkarską polityką, konsumpcjonizmem, wirtualnymi światami…) – czy to wszystko może sprawić, że będziemy mogli żyć życiem bardziej szczęśliwym, pełniejszym i satysfakcjonującym?
Wątpię.

*

Być może cierpienie nie jest warunkiem koniecznym tworzenia, ale jednak, biorąc pod uwagę biografię wielu największych twórców i artystów w dziejach sztuki (wliczając w to pisarzy), jest ono w ich życiu istotnie i znacząco obecne.
To cierpienie przenika przecież także całe epoki (np. romantyzm, barok, secesja…), stanowiąc jeden z ich głównych rysów. Niewątpliwie dzieje się tak również dlatego, że cierpienie jest nieodłącznym elementem La Condition humaine – bo jakiemuż człowiekowi nie jest ono znane?

Artyści są tutaj w tej lepszej (?) sytuacji, że mogą poddać cierpienie twórczej transformacji (wyrazić je przed światem, tworząc jednocześnie coś wartościowego dla kultury, coś cennego dla innych). „Zwykłemu” człowiekowi jest pod tym względem trudniej. Choć jeśli się odbiera sztukę (literaturę, muzykę, film…) i jest się w stanie ją „przeżywać”, to wynikające stąd doświadczenie katharsis jest dostępne nie tylko twórcom, ale i odbiorcom sztuki.

*

Natura wdzięczy się i uwodzi wszystkich nas kwiatami. To, że jesteśmy czuli na ich piękno – odbieramy je i się mu poddajemy – to jeszcze jeden dowód na to, jak bardzo jednak jesteśmy z tą Naturą nadal związani, będąc przecież jej częścią, mimo cywilizacyjnej „emancypacji”.

*

Racją istnienia każdej wiary jest nadzieja na coś lepszego niż to, co spotyka nas w życiu. I to „coś lepszego” ma nas spotkać po śmierci.

Wiara jest też czymś co zastępuje ludziom wiedzę tam, gdzie ona nie sięga.

*

Wczoraj trafiłem na blog osoby, która zmarła na raka parę dni temu. Zaczytałem się, przejąłem… Bliskość śmierci, cierpienie, rozpacz…

To jedno z tych doświadczeń, które zdzierają z nas wszelkie maski, godzą w nasze wrażliwe centrum, rysuje w naszej duszy (wnętrzu) najgłębsze doświadczenie życia i śmierci.

Ale dzięki tej świadomości jestem też wdzięczny (komu? czemu?) za każda przeżytą chwilę.

*

Poraża mnie cudowność życia (choć przerażenie tym życiem też nie jest mi obce).

*

Według mnie każde wybitne dzieło sztuki jest w pewnym sensie moralitetem – tzn. czymś konstytuującym wartości naszej kultury. A to wymaga od twórcy zajęcia konkretnej pozycji – niekoniecznie sędziego expressis verbis, ale właśnie sugerującego swoją pozycję, zdanie, postawę… A to zawsze zawiera w sobie pewien osąd.

Może właśnie sztuką jest to, aby ów sąd niejako ukryć, albo go zniuansować, nie wypowiadać wprost?

*

Film Cristiana Mungiu Za wzgórzami. Głównym jego dylematem jest kwestia wolności człowieka w konfrontacji z jego wiarą i okolicznościami, w jakie wepchnęło go życie. Na ile wiara człowieka jest determinowana przez warunki w jakich przyszło mu żyć? Czy miłość do Boga musi konkurować z miłością do człowieka – a nawet ją wykluczać? Czy dobro, jakie daje człowiekowi wiara (i religia), zbyt łatwo nie zamienia się w zło, które zniewala i niszczy – zarówno jego samego, jak i innych ludzi? Jakie są źródła władzy i czym jest władza w kontekście religii? Gdzie kończy się wiara a zaczyna przesąd – i czy istnieją między nimi jakieś wyraźne granice. Czy warunki egzystencji i sama ludzka kondycja nie wymuszają na człowieku irracjonalnych zachowań? Czym jest Zło, kim jest Diabeł? Czy nieświadomość czynienia zła może zwolnić kogoś od winy, a tym samym i kary?
To nie są błahe pytania.

Wydaje mi się, że Mungiu zrobił ten film dlatego, aby uświadomić nam jednak, że ludzkie intencje czynienia dobra prowadzą czasami (często?) do tego, że człowiek wyrządza zło. Że tak naprawdę klasztorna klauzula, mimo ujmowania ludzi w ścisłe ramy i narzucająca im określony sposób zachowania (a nawet myślenia), może wprowadzić do ludzkich głów zamęt. Że ludzie, tak naprawdę, chroniąc się w murach klasztoru przed prawdziwym życiem (uciekając przed światem?) nie zaznają tam spokoju i nie doznają wolności, a wręcz przeciwnie: stają się (mogą się stać?) zniewoleni nie tylko przez monastyczny reżim, ale też i przez własne lęki i obsesje… Że religia ma ścisły związek z władzą, i że w dzisiejszych czasach bardziej jest przesądem, niż depozytariuszem tradycyjnych wartości… etc.

Oczywiście, że takie podejście reżysera, (które pozwala nam to wszystko sobie uświadomić) zawiera już w sobie pewien moralny osąd, jednakże Mungiu, jako twórca świadomy pułapki wykładania wszystkiego wprost (nachalnie, stronniczo, ostentacyjnie…) swoją pozycję (sąd, wyznawane wartości) niejako kamufluje – wprowadzając argumenty (fakty, motywy, zachowania, słowa…) wspierające „drugą stronę” (stąd ludzka, „niewinna”, a nawet dobrotliwa twarz tych, którzy de facto główną bohaterkę filmu uśmiercili). Muszę się przyznać, że kiedy to sobie uświadomiłem, to pomyślałem nawet o pewnej manipulacji widzem – a przecież można na to spojrzeć zupełnie inaczej: a mianowicie jak na artystyczny zabieg, do którego przecież reżyser ma prawo, a nawet obowiązek.

Lecz z tego wszystkiego bierze się u mnie wahanie: jest w tym filmie osąd reżysera, czy też go nie ma?
Otóż można się tu pokusić na odpowiedź: tak, ten osąd jest, a zarazem go nie ma. Co może wygląda pokrętnie, ale chyba wynika to z natury samej sztuki, która cała jest przenikaniem się prawdy i kłamstwa, pozy i autentyczności, dosłowności i niedomówień, oczywistości i kamuflażu…

*

Wywiad z Woody Allenem. Zastanawiam się nad fenomenem tego reżysera i przychodzi mi do głowy coś nowego – taki mały (a może i wielki?) paradoks. Oto Allen przyznaje się, że jest „bezwstydnym złodziejem” (bo „kradnie”, czy też – nazywając to bardziej elegancko – zapożycza, i to od tych najlepszych: Bergmana, Chaplina, Keatona, Felliniego i in.), a mimo to sam pozostaje nie do podrobienia. Myślę, że coś takiego może być udziałem jedynie wielkiej indywidualności.

No i jeszcze sprawa tego jego (legendarnego już) neurotyzmu.
Ależ oczywiście, że Woody Allen jest neurotykiem (choć sam temu zaprzecza). Mało tego: on jest współczesnych neurotyków królem! Tyle, że od klinicznego neurotyka różni go to, iż jest on człowiekiem niesłychanie kreatywnym, który ten neurotyzm potrafi zaprzęgnąć jak konia pociągowego dla swojej twórczości. Innymi słowy, on ten swój neurotyzm ujeżdża jak łysą kobyłę.

Być może Allen wypiera się neurotyzmu, gdyż zwykle kojarzony jest on z chorobą – a przecież nikt nie chce uchodzić za człowieka nerwowo chorego. Ale akurat w jego przypadku bycie neurotykiem utożsamia się z byciem człowiekiem twórczym.
Zresztą: któż z nas nie jest neurotykiem?

*

Bardzo często odbiór jakiegoś filmu jest po prostu kwestią naszego nastawienia – do reżysera, aktora, tematu… wreszcie do samego filmu. (To zresztą odnosi się także do odbioru każdego wytworu sztuki.) Także kwestią samopoczucia, okoliczności, momentu, w jakim znajdujemy się w życiu…

Odbiór sztuki to jednak sprawa bardzo indywidualna, czasem nawet kapryśna, zależna od tzw. przypadku… sugestii, autosugestii, predyspozycji – niekoniecznie wiedzy.
Chodzi chyba o to, aby w tym wszystkim odnaleźć jakiś wspólne, kluczowe, w miarę obiektywne kryteria, które mogłyby nam pomóc w formowaniu i dzieleniu się bardziej przemyślanymi, głębszymi i adekwatnymi opiniami – które wcale nie muszą być przez to wyrachowane, niespontaniczne.

*

Odnoszę wrażenie, że często to, co ma się ludziom podobać, musi być niejako zatwierdzone przez jakąś instytucję: czy to popularny program telewizyjny, czy też muzeum, operę, filharmonię, wystawę…
Generalnie rzecz biorąc, większość ludzi odbierając sztukę (zwłaszcza masową, ale też i tę „elitarną”) ma tylko złudzenie tego, że myślą samodzielnie, a tak naprawdę poddają się jedynie modzie, sugestii, snobizmowi, pozie…
I co ciekawe: niekiedy zaczyna to nabierać znamion autentyzmu.

*

Wracam do tych kanonów sztuki z uporem maniaka bo zdaję sobie sprawę, że właśnie one stanowią punkt odniesienia, bez którego wszelka dyskusja o sztuce jest niemożliwa (gdyż samo pojęcie sztuki traci wtedy swój sens). A generalnie rzecz biorąc, we współczesnej sztuce dotychczasowe kanony (normy) zostały zniesione (lub rozbite) w imię (moim zdaniem fałszywie rozumianej) wolności artystycznej. Tym sposobem wolność zamieniła się w dowolność a to z kolei w pewien rodzaj rozwolnienia, dzięki czemu do galerii i muzeów zaczęło trafiać dosłownie wszystko: począwszy od muszli klozetowej, przez wszelkiego rodzaju śmieci i złom, po zupełnie nieczytelne bohomazy (lub zgoła puste płótna), o prawdziwym gównie nie wspominając (Manzoni). Osobną działkę stanowi cała masa niedorzecznych instalacji lub jednorazowych pomysłów tak często banalnych i trywialnych, że aż rozbrajających.

Ktoś właśnie zarzucił mi „renesansowość” – ponoć z tego ma wynikać moje „niezrozumienie” sztuki współczesnej.
No właśnie, to co jeszcze nie tak dawno byłoby powodem do chluby, teraz staje się zarzutem. Czy ja się mam wstydzić otwarcia na człowieka, zamiłowania do piękna i harmonii, szacunku dla mistrzostwa, skłonności do ustalenia (i respektowania) pewnych kanonów estetycznych, respektu dla klasyki…?

Ale przecież moje postrzeganie sztuki nie jest tylko „renesansowe”, bo doceniam także znaczenie w niej np. brzydoty, spontaniczności, poszukiwanie nowych dróg… Równie dobrze mogę się zachwycać harmonijną i doskonałą kreską Rafaela, co ekspresyjnie drapieżnym szkicem Egona Schielego, albo delikatnym sfumato Leonarda i prowokacyjną kontrastowością płócien Maneta, Degasa czy Toulouse-Lautreca… Jednym z najbardziej cenionych przeze mnie malarzy malarzy jest np.Van Gogh – artysta raczej odległy od klasycznego zrównoważenia, a przecież człowiek będący artystą par excellence. A przy tym wielkim humanistą.

Zamykamy się, szufladkujemy – węszymy kto jest sprzymierzeńcem, a kto wrogiem… Budujemy między sobą ściany choć nie jest to wcale konieczne.

*

Czy sztuka może istnieć bez człowieka?

Pojęcie sztuki z konieczności zawężamy do naszego ludzkiego świata. Sztuka jest elementem kultury, której twórcą jest właśnie człowiek. Poza naszym światem, czyli bez ludzkiej perspektywy – sztuka przestaje istnieć (bo nie ma wtedy ani twórcy ani odbiorcy).
No chyba że weźmiemy pod uwagę perspektywę boską (ale ona jest przecież dla nas niedostępna).

*

Lubię trzymać w ręku piękne przedmioty – a jeśli to niemożliwe, to choćby patrzeć na nie, czuć ich obecność, poddawać się ich formie…
Ale nie jest to tylko sensualne wrażenie – lubię sobie wyobrażać, że przedmioty także mają coś w rodzaju duszy. Dlatego możemy wejść z nimi w pewien związek – nie tylko fizyczny.
Czasem może być to zwykłe, proste, gliniane naczynie – ślad czyjegoś istnienia.
Dowód na istnienie własne?

*

Androgyne – pełnia czy ułomność?

*

Po co mężczyźnie sutki?

Stuprocentowy mężczyzna i stuprocentowa kobieta to ekstrema nienaturalne, czyli w przyrodzie niewystępujące.

W każdym mężczyźnie jest anima (pierwiastek kobiecy), w każdej kobiecie zaś animus (pierwiastek męski).

*

Świat w rzeczywistości – jako całość – pozbawiony jest płciowości. Stąd wynika nasza semantyczna dezorientacja, kiedy usiłujemy go nazwać i opisać słowami innymi, niż rodzaj nijaki.

Dlaczego siła jest rodzaju żeńskiego a strach męskiego?
Dlaczego np. Księżyc jest w naszym kraju męski a już np. u Anglosasów kobiecy?

Świat w swojej istocie jest bezpłciowy, jakkolwiek kłóciłoby się to z pejoratywnym wydźwiękiem, jaki nadajemy temu słowu.
Bezpłciowy, czyli pełny.

*

Męski, kobiecy…
Atrybuty płci nie mają metafizycznego zastosowania.
Wbrew temu, co sądził Schopenhauer, nie ma, moim zdaniem, czegoś takiego jak „metafizyka miłości płciowej”. Jest tylko metafizyka miłości.

A jednak w naszej kulturze pojęcia „męstwo”, „kobiecość” wydają się być czymś esencjonalnym – konstytuować jakieś centrum, stanowić punkt odniesienia.
Stąd wynika nasz sprzeciw (niechęć, awersja) wobec „bezpłciowości”, czy też „dwupłciowości”.
Stąd dyskryminacja (tępienie, nienawiść, odrzucenie) homoseksualisty; stąd ośmieszenie (wyszydzenie) transwestyty czy transseksualisty.

*

W politeizmie daje się zauważyć większą tolerancję dla homoseksualizmu, niż w monoteizmie. Także dla hermafrodytyzmu.

Jednakże bezpłciowość aniołów łagodzi nieco odium seksizmu wśród zastępów oddających cześć jednemu, patriarchalnemu Bogu.

*

Dlaczego przydajemy płeć Bogu?
(Innymi słowy: jaki sens może mieć płeć Boga?)

*

Nie znam nic piękniejszego i bardziej ekstatycznego niż widok nagiego kobiecego ciała wyłaniającego się z mroku niedostępności – jaśniejącego erotycznym blaskiem w tym jednym spazmatycznym momencie (mikro)kosmicznego zespolenia.

Podejrzewam, że osoby homoseksualne również mogą odczuwać podobnie.
I jest to naturalne.

*

Androgynia jest czymś bardziej totalnym, niż jednopłciowość, która zresztą pociąga za sobą pewne wyobcowanie – podobnie jak wyobcowany może stać się człowiek, który nie godzi się na swoje seksualne zdeterminowanie.

*

Jesteśmy przede wszystkim ludźmi, dopiero później istotami płciowymi.

*

Wbrew temu, jak byśmy mocno chcieli zaprzeczyć, podobieństwa nasze (nas – czyli istot uważających się za „mężczyzn” i za „kobiety”), spotykają się w hermafrodycie.

Erotyzm nie jest tylko funkcją płciowości, czy też koniunkcją odrębnych płci.
To wzajemna atrakcja poszukujących się kawałków układanki zwanej życiem.

Genitalia nie muszą tu mieć coś do rzeczy.

*

Moja znajoma S. napisała kiedyś do mnie (w związku z poruszonym przeze mnie tematem hermafrodytyzmu): „Niedawno szukałam w bibliotece książek polecanych mi przez ciebie, ale że są nieosiągalne więc zaprzyjaźnione ze mną panie bibliotekarki podsunęły mi pokrewną w temacie Nieoczekiwaną zamianę płci Cezarego Harasimowicza. Najpierw książka okropnie mnie nudziła i nie mogłam zmęczyć pierwszych dziesięciu stron, ale że nurtowała mnie ciekawość dlaczego panie, które wiedzą co lubię czytać, podsunęły mi takie badziewie, więc byłam uparta.
Właściwie było warto, choć książka sama w sobie nie jest jakimś białym krukiem. Dobrze się bawiłam przez jedno popołudnie, bo dowcipnie została pokazana zamiana płci między prezydencka parą RP.
Jak to parafrazował Harasimowicz, kobieta i mężczyzna mogą bardzo się starać zrozumieć druga stronę, ale jednak nie da się zmienić faktu, że „wy jesteście z Marsa, a my ze Snikersa”.

Na co odpowiedziałem (chyba jednak zbyt serio): Tak, sprawą „zamiany płci” można się nieźle bawić, ale niestety, dla dotkniętych płciowym „niedookreśleniem” ludzi, jest to ciągle tragedia (głównie wskutek naszych stereotypowych wyobrażeń o płciowości człowieka i społecznemu, ciągle mającemu miejsce, ostracyzmowi osób o niejednoznacznie zdeterminowanej płci).

A dlaczego tak się dzieje?
Otóż właśnie dlatego, że (nadal) zbyt mocno nasze człowieczeństwo identyfikuje się z płcią. Nie traktuje się „obojniaka” jako człowieka, tylko jak jakiegoś dziwoląga, „wybryk natury”, czemu zresztą, często podświadomie, poddaje się on sam – sam za takiego się uznając, i przez to cierpiąc, bo społeczeństwo nie przewidziało dla niego – w tej postaci – żadnej roli.

A przecież wcale tak nie musi być. Bowiem traktowanie człowieka w związku z jego płciowością, to tylko kwestia kultury, obyczajowości, podejścia do ludzkiego seksualizmu… (a więc tego co jest względne – co się kulturowo zmienia, i co kreujemy my sami – jako ludzka społeczność).
W Azji osoby transseksualne traktowane są zupełnie inaczej (bardziej tolerancyjnie), niż to odbywało się w naszym kręgu kulturowym – i to do niedawna.

Można jeszcze raz powtórzyć: na człowieka trzeba patrzeć przede wszystkim jako na istotę ludzką, a nie płciową. Innymi słowy: płeć jest w człowieku czymś wtórnym, drugorzędnym wobec jego człowieczeństwa – co oczywiście nie znaczy, że nieważnym.

Naturalnie płciowość ma swoją wartość – co jednak wcale nie musi wiązać się z wartościowaniem „lepszy – gorszy”.

Powoli dochodzimy do uświadomienia sobie tego, ale „obciążeń” cywilizacyjnych (kulturowych), pod tym względem, nie da się, ot tak – z dnia na dzień – przeskoczyć.

*

W poezji, według mnie, bardzo ważne są autentyzm oraz szczerość.
Poezję, w moich oczach weryfikuje coś, co dawniej nazywało się „natchnieniem” (niestety, strasznie staroświeckie, zbanalizowane i wyświechtane to pojęcie) – czyli moment (chwila), kiedy człowiek ma wrażenie, iż – tylko proszę się nie śmiać! – wstępuje w niego jakiś „duch”, ogarnia go jakaś zewnętrzna (wewnętrzna?) siła i napięcie; że przechodzi on niejako na inny stopień świadomości, gdy wszystko zaczyna postrzegać w innym nieco świetle – poddając się czemuś w rodzaju lirycznej iluminacji.
Oczywiście nie wszystko jest poezją, ale w takim momencie wszystko zaczyna wydawać się poezją.

Bycie poetą to właśnie możliwość doświadczania takich stanów.
Według tej definicji, poetami bywają także ci, którzy – z różnych przyczyn – nie zapisują takich stanów w słowach; także ci, którzy te stany zapisują za pomocą np. barw (malarze), kształtów (rzeźbiarze), dźwięków (muzycy)… etc.

A jeśli chodzi o podatność na poezję?
Najgłębiej (i najbardziej autentycznie) można ją przeżyć (odebrać) wtedy, kiedy samemu jest się zdolnym do wejścia w stan przypominający właśnie „natchnienie”, „flow”, czyli, poniekąd zestroić się z poetą, odtwarzając (we własnej „przestrzeni duchowej” – czyli wrażliwości, wyobraźni…) ów specyficzny i unikalny moment, w którym powstał wiersz.

Konkludując: poezja nie znosi udawania.
(A może ja tylko piszę o jednym z rodzajów poezji?)

*

Temat poezji to jednak skomplikowany temat.

Moim zdaniem, w żadnej innej sferze literatury nie jest tak ważna szczerość i autentyzm odczucia, jak właśnie w poezji. Wprawdzie są tacy, którzy tworząc „poezję” zaczynają (po jakimś czasie, rutyniarsko) stosować swoje warsztatowe sztuczki, ale to jest – jakimś szóstym zmysłem – do przejrzenia i taka poezja, moim zdaniem, się kompromituje i lirycznie unicestwia.

Podobnie nie uznaję poezji, która powstaje w sposób „mechaniczny”, drogą nazbyt luźnych (a dowolnych) skojarzeń; również takiej, która lekceważy formę, nacechowana jest językową dezynwolturą i swoistym „widzimisizmem”…

*

W poezji polskiej istniał nawet (w okresie międzywojennym) kierunek zwany autentyzmem, postulujący, iż przedmiotem poezji może być tylko to, co stanowi osobiste przeżycie autora, a więc wywodzące się z jego własnych doświadczeń życiowych – odnoszące się tylko i wyłącznie do jego osoby i otoczenia, w którym żyje.

Moim zdaniem jednak to nic innego, jak narzucenie poezji drastycznego ograniczenia – pętanie jej, ujarzmianie, wtłaczanie we własne, dość ciasne podwórko z mocno ograniczoną perspektywą. Jednym zdaniem – pozbawianiem poezji jej istoty, czyli mocy, którą czerpać może ona z bezgranicznej swobody myśli i wyobraźni. (Nic dziwnego, że postulowana przez „autentyków” szczerość i bezpośredniość, wyprowadziła ich głownie na wieś – bo do takiej tematyki, koniec końców, zaczęła się ograniczać ich twórczość.)

Jednakże, w moim pojęciu, warunkiem autentycznego doświadczenia poetyckiego (zarówno jeśli chodzi o tworzenie poezji, jak i jej odbiór) wcale nie musi być osobiste przeżycie – czyli własne doświadczenie życiowe. Natomiast bardzo przydaje się wyobraźnia, wrażliwość i empatia.

*

Sztuka (czyli w pewnym sensie, coś „sztucznego”) pozwala człowiekowi – wskutek ogromnej mocy ludzkiej wyobraźni i inwencji – na pewne wyzwolenie się od siebie samego (oczywiście, że będzie to zawsze do pewnego stopnia iluzoryczne), na próbę wejścia w obcą skórę, doświadczenia odmiennych stanów, wyobrażenia sobie alternatywnych osobowości, zaprzęgając przy tym swoją naturalną zdolność do empatii, współodczuwania, wykorzystując uniwersalność ludzkich uczuć…

Tołstoj nie musiał być kobietą, ani tym bardziej Anną Kareniną, by stworzyć jedną z najbardziej przejmujących (i tak! – autentycznych) kobiecych postaci, odtworzyć (w niezwykle przekonywujący sposób) jej ból, tragizm i cierpienie.
Podobnie Flaubert – choć sam powiedział, że „Pani Bovary to ja”, to przecież nie znaczy, że był kobietą, ale że wszedł w duszę swojej bohaterki, dzięki czemu potrafił oddać (autentycznie) jej odczucia, opisać je tak wiarygodnie – i to bardziej wiarygodnie niż niejedna kobieta, która by się znalazła w jej sytuacji.

*

Jeśli jakiś utwór (literacki, czy jakikolwiek inny) do mnie trafi, zachwyci mnie, spowoduje że przeżyję coś niezwykłego… to nie ma to dla mnie absolutnie żadnego znaczenia, czy napisała go kobieta, czy mężczyzna, ani też – czy napisał go człowiek chory czy też zdrowy, mulat, mańkut czy kaleka.

Dzieło sztuki pozostaje dziełem sztuki – bez względu na osobę twórcy, autora (w tym jego płci, czy stanu zdrowia), bez względu na okoliczności, w jakich powstało.

Mężczyzna może pisać z perspektywy kobiecej znacznie lepiej, niż zrobiłaby to kobieta (tzn. bardziej przekonująco… a wtedy „wydźwięk” tego co pisze może być bardziej kobiecy, niż w przypadku, kiedy autorem byłaby kobieta).
Jest to sprawa talentu, zdolności do empatii, wrażliwości, maeastrii władania słowem… a nie tego, czy ma się pochwę czy członka.

Tak więc: czytając jakiś wiersz, nie musimy od razu sprawdzać płci autora, ani nawet… znać jego nazwiska. Przy odbiorze danego utworu, nie powinno to mieć w zasadzie żadnego znaczenia. Liczy się artystyczna skuteczność, (czyli moc „wydźwięku” słowa).

*

Ktoś zwrócił mi uwagę na to, że regulaminy konkursów literackich wymagają tylko „podpisania” pracy godłem (pseudonimem). Jury nie wymaga podawania stanu umysłu wraz z danymi osobowymi (dane o autorze w osobnej zamkniętej kopercie opatrzonej godłem).
To jest trafna uwaga.
Chodzi o to, by nie sugerować się niczym innym, jak tylko wartością artystyczną utworu (odrzucając „dane osobowe” możemy mieć do czynienia niejako z artystyczną „nagą” prawdą).

Nie chcę jednak, by mnie tu źle zrozumiano.
Bowiem ja sam zazwyczaj zainteresowany jestem osobą twórcy (a w przypadku niektórych nazwisk – to nawet bardzo), często też okolicznościami, w jakich powstawał utwór, (gdyż interesuje mnie coś takiego jak psychologia twórczości) ale to jest jednak zupełnie inna sprawa.

Uważam, że wartość artystyczna utworu jest w pewnym sensie czymś autonomicznym w stosunku do osoby twórcy i warunków, w jakich powstawał dany utwór. Co nie znaczy, że nie może on nabrać dodatkowych znaczeń, niuansów i odcieni w konfrontacji z naszą wiedzą o autorze i okolicznościach, w jakich był tworzony.

*

Podczas jednej z naszych rozmów o muzeach Paryża, Cz. wspomniała o wspaniałym muzeum Rodina, gdzie znajduje się również wiele rzeź wykonanych przez Camille Claudel, rzucając taką oto uwagą: „Z całym szacunkiem dla Rodina, w zestawieniu z Camille, zawsze miałam wrażenie, że w jej pracach jest więcej polotu, subtelności i finezji…”

Byłem skłonny się z tym zgodzić.
Rodin był (jest) bardziej taki… solidny, zdecydowany, pewny, monumentalny, zwalisty (no tak się złożyło, że są to… surprise!, tzw. „męskie” cechy) – czasem także manieryczny i karykaturalny, (lecz, po prawdzie, która epoka nie jest manieryczna, a przesadna ekspresja – karykaturalna?). A jednak w pewnym okresie tworzyli oni (razem) bardzo podobnie (cóż, w końcu Camille była uczennicą Rodina).

W Camilli, zanim się poznali, musiało już tkwić ziarno szaleństwa, które wybuchło, kiedy zorientowała się, że Rodin już jej nie kocha tak namiętnie, jak dawniej (a może już w ogóle jej nie kochał?). Te wszystkie gwałtowne uczucia (łącznie z gorączką tworzenia) ją spaliły.
Jej historia mentalna przypomina biednego Nietzschego, który, podobnie jak ona, spędził kilkadziesiąt lat w stuporze i apatii, nic już nie tworząc. Camille w zakładzie dla obłąkanych przebywała 30 lat.
To może świadczyć o tym, że oboje doświadczyli podobnych napięć (zarówno wzlotów, jak i upadków), od których jedyną ucieczką okazała się ucieczka w obłęd.
Mimo swojej kruchości jednak – byli wielcy.

*

Zupełnie nie interesuje mnie merkantylna strona „przemysłu” filmowego. Mam też ten komfort, że nie jestem związany z żadnym środowiskiem filmowym, ani tym bardziej z żadną opcją polityczną (czy społeczną), z którą muszą się liczyć np. zatrudnieni w jakichś pismach dziennikarze – krytycy. Ale nawet wtedy, kiedy publikowałem w prasie, nigdy nie pisałem pod żadną z góry przyjęta tezę, ani czegoś, co byłoby zgodne z oczekiwaniami wydawców.

Kiedyś rozmawialiśmy o tym (korespondencyjnie) z Zygmuntem Kałużyńskim, (który zawsze był dla mnie przykładem człowieka niezależnego w swoich opiniach) i zgodziliśmy się w jednym: jeśli ktoś jest związany z danym środowiskiem filmowym (a tak się sprawy mają z większością krytyków) to nigdy nie będzie zdolny do obiektywnego wyrażenia swojej opinii (publicznie). To jest w sumie zrozumiałe i ludzkie: jeśli z kimś się spotykamy na stopie towarzyskiej, to inaczej będziemy podchodzić do twórczości takiego człowieka (np. filmowej, ale nie tylko), niż wtedy, kiedy jest to człowiek nam (osobiście) nieznany.

Inną jeszcze sprawą jest koniunkturalność (konformizm, oportunizm), pisanie „pod układ”, w czyimś interesie, z obawy o własną pozycję… etc.
Jeśli to wszystko weźmiemy pod uwagę, to możemy sobie uświadomić, pod jaką presją może być – i jakimi pobudkami może kierować się krytyk. Dlatego ja – nawet tej  „profesjonalnej” – krytyce często nie dowierzam. A i tak czasami mi się zdarza, że nie mogę się pozbyć zdziwienia, kiedy czytam (ub wysłuchuję) czyichś opinii.

*

W., w jednym ze swoich komentarzy cytuje to, co kiedyś napisałem (przy okazji recenzowania filmu M. Szumowskiej Sponsoring): „William Blake napisał w The Marriage of Heaven and Hell, że więzienia zbudowane są z kamieni prawa, a burdele z cegieł religii. Czyli wynika z tego, że burdel jest pewnego rodzaju więzieniem.” a następnie stwierdza: „Mój wniosek z tego cytatu jest inny. Tak jak ‚skutkiem ubocznym’ prawa są więzienia pełne przestępców, tak ‚skutkiem ubocznym’ religii (zasad moralnych zawartych w postawie religijnej) są burdele, które pozwalają na spełnienie potrzeb blokowanych przez religię. W tym kontekście burdel staje się więc w pewnym sensie przestrzenią ‚wyzwolenia’ a nie więzieniem.”

Ja wiem, że taki oczywisty wniosek ze stwierdzenia Blake’a narzuca się (najprawdopodobniej) wszystkim, którzy się z nim stykają (bo chyba to samo miał na myśli sam Blake), ale ja celowo – z przekory i może nieco prowokacyjnie – zinterpretowałem to inaczej, bo jednak wydało mi się trafne porównanie burdelu do więzienia.

Moim zdaniem więzienie nie jest „skutkiem ubocznym” prawa, tylko ludzkich skłonności do aspołecznych zachowań (czyli zachowań przestępczych, takich np. jak kradzież, zadawanie gwałtu innym ludziom, morderstwo… – które prawo stara się eliminować).
Podobnie burdel nie jest „skutkiem ubocznym” religii, tylko dysproporcją między popytem (nadmiar popędu seksualnego człowieka) a podażą (zastosowanie/ograniczenie tego popędu co celów stricte reprodukcyjnych gatunku Homo sapiens) – którą usiłują regulować nasze normy i kodeksu moralne (w czasach Blake’a opierające się na podstawie religijnej bardziej zresztą, niż dzisiaj).

Trudno mi się zgodzić z tym, że burdel jest przestrzenią „wyzwolenia”… chyba że wyzwolenie weźmiemy właśnie w cudzysłów, który według mnie implikuje właśnie owego burdelowego „wyzwolenia” iluzoryczność.

Zresztą, nie chcę pisać o oczywistości, że tzw. „domy publiczne” były – i są nadal – miejscem gdzie zmusza się wiele młodych dziewczyn do prostytucji, stosując wobec nich szantaż i zastraszenie. Są też powodem tzw. human trafficking – współczesnej formy niewolnictwa.

*

Małgorzata Szumowska w jednym ze swoich wywiadów mówi o różnicy w podejściu do seksu kobiet i mężczyzn: „Kobiety potrzebują tego inaczej niż mężczyźni. U kobiet jest ta tęsknota za miłością, za namiętnością – to ma być spotkanie metafizyczno-erotyczne.”

Ale ja też bym tak chciał, mimo że jestem mężczyzną.

*

Temat seksu wiecznie żywy.

S., przeczytawszy moja recenzję z filmu Mój tydzień z Marilyn, a w niej moje zwierzenie [„Nic na to nie poradzę, ale pierwszym głębszym (?) wrażeniem jakiego doświadczyłem w zetknięciu się z Marilyn Monroe, był widok jej biustu w pamiętnej scenie na jachcie (z Tony’m Curtisem) w Pół żartem, pół serio. Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać to, że miałem wówczas kilkanaście lat i po nocach śniły mi się moje panie nauczycielki – w sytuacjach bardziej uwzględniających ich ciała i aparycje, niż mądrość i wiedzę. Ale nawet teraz, kiedy już człowiekowi jest łatwiej (?) utrzymać swoje żądze w ryzach, wybierałem się do kina raczej nie po to, by intelektualnie (i chłodnym okiem) ogarnąć (i przerobić sobie ponownie) kulturowy fenomen bogini seksu, ale by bardziej zmysłowo poczuć ów nieprzemożny kobiecy sex-appeal, który był istotą pozycji Marilyn Monroe w masowej wyobraźni całego zachodniego świata, opanowanego wówczas przez hollywoodzką mitologię ekranowych bożyszczy i przesiąkniętego uwielbieniem dla gwiazd kina.”], napisała: „Wiem, że już w chłopięcym wieku snułeś swoje erotyczne fantazje wywołane postacią MM, a i dziś ciągle wywołuje Twoje męskie westchnienia. Ale jak to jest, że jedną kobietę nazywa się prostytutką, a inną wynosi na piedestał? Przecież kryteria oceny są jedne dla wszystkich, zachowania dziewczyn i MM identyczne, skąd więc tak różne oceny? Oczywiście nie wnikam w jej aktorski fenomen tak jak i nie wnikam w to, na jakich być może wysokiej klasy profesjonalistów wyjdą dziewczyny po ukończeniu studiów na kierunkach na których się uczą. Nie wnikam, bo bez znaczenia jest zawód, wykształcenie czy pozycja zawodowa. Meritum dyskusji jest moralność, rzeczywiste zachowania kobiet (a tym samym mężczyzn) oraz nasz szacunek dla prywatności innych i poszanowania ich praw. Potrafisz odpowiedzieć, jak udaje Ci się – przy całym (niezdarnie tu skrywanym) niesmaku dla postaw dziewczyn – zachwycać jednocześnie MM?”

Cóż, odpowiedzieć spróbuję.

„…dlaczego jedną kobietę nazywa się prostytutką, a inną wynosi na piedestał?”
Bo nie wszystkie prostytutki są boginiami seksu dla całego świata.
A już poważniej: oczywiście, że zachowanie Marilyn Monroe było niemoralne (chodzi mi o spanie z kim popadnie), ale przy tym była właśnie kobietą niepowtarzalną (a o jej niepowtarzalności akurat nie decydowało to, że była puszczalska – to jest aż nazbyt powszechne – tylko jej niebywały urok osobisty, sex appeal, uroda, no i oczywiście gwiazdorska sława).
Ponadto (nie powinno Cię to dziwić) to nieprawda, że jeśli uznaję jakąś kobietę za niemoralną, to automatycznie przestaje mnie ona pociągać… Wręcz przeciwnie. Jedno nie ma nic wspólnego z drugim – moje hormony nie znają moralności (jeśli już to „bożą wolę”.)

Podobnie erotyczne fantazje – one wydobywają się z takich głębin, do których ja (świadomie) nie mam dostępu, i nad którymi nie mam kontroli.

Jeszcze jedno chciałem tu zdecydowanie podkreślić: ja nie czuję do postępowania dziewczyn uprawiających sponsoring niesmaku, a tym bardziej nie czuję niesmaku do nich samych (zwłaszcza do tych, które tak smakowicie wyglądają). Może z wyjątkiem kobiet naprawdę wulgarnych (czy też zachowujących się wulgarnie), żadne inne zachowanie kobiety „rozwiązłe” czy też uważane przez ogół za niemoralne, nie budzi we mnie takiego uczucia (absmaku). Odnosi się to nawet do prostytutek – ja w tych kobietach widzę przede wszystkim ludzką istotę (no, nie zawsze jednak „przede wszystkim”, to tell the truth). Ani mi w głowie pogardzać nimi, czy też w jakiś sposób „potępiać” – nie czuję wobec nich żadnej odrazy (choć oczywiście, nie ze wszystkimi z nich chciałbym się znaleźć w łóżku).

To prawda, że ja również niekiedy usprawiedliwiam, łagodzę, wybielam i utylizuję (sprawy związane z seksem). Także mam ambiwalentne podejście do seksu, bo (jak każdy zresztą z nas) odczuwam swego rodzaju dysonans (konflikt?): między atawistycznym popędem, jakiego doświadcza człowiek (zwłaszcza mężczyzna – bo popęd seksualny mężczyzn jest jednak silniejszy) a stworzoną kulturą, która usiłuje te atawizmy okiełznać i kontrolować.

Czy wymagasz jeszcze ode mnie, abym się przyznał do tego że jestem grzeszny, albo że zdarzyło mi się zachowywać niemoralnie (jeśli zastosować powszechnie przyjęte, a właściwie deklarowane, normy moralne)?
Przecież napisałem to wyraźnie w moim tekście.

I tak, tak… miewam erotyczne fantazje, jak każdy zdrowy mężczyzna.
I podobają mi się różne kobiety.
Choć ta, którą kocham, jest jedna.

*  *  *

BEAUTY AND THE BRIDGE

.

Na Brooklyńskim Moście

na Brooklińskim moście

      Most jako bestia – w tle, a na pierwszym planie –  kontrast w formie kobiecego piękna i delikatności. Jasna skóra, blond włosy, zmysłowe usta, piękne rysy twarzy, a drugi plan – to ciężkie stalowe bele, grube metalowe nity, poręcz ławki z kutego żelaza i siatka chroniąca nas przed przepaścią… Extremes meet. Lubimy takie kontrasty – lekkość i ciężar, ulotność i stałość, kruchość i solidność – świat eksponuje swe detale, ostrzej rysuje kontury, podsuwa nam to co jest gorące i zimne, pomijając letnią średniość, która jest nudna, szara i bez smaku. Majakowski był mostem brooklińskim zachwycony, Stachura już mniej – a ja ciekaw jestem jakby się zachowali gdyby na moście w Nowym Jorku spotkali tę kobietę? Na pewno nie letnio, choć Wołodia, mimo tego, że kipiał w nim testosteron i miał kochanek bez liku, mógłby zapałać większym pożądaniem do mostowych nitów, niż do tego ciała, poddając się urokowi na wpół przymkniętych powiek, zmysłowo rozchylonych ust czy kosmyka jasnych włosów. I krzyknąć: most to jest to! A później? Upić się wódką nieprzytomnie. A Sted? A Sted – to całkiem możliwe – tchnięty tęsknotą podróży na cudne manowce, mógłby o tej kobiecie napisać tak, jak już pisał o kobietach wcześniej: „Patrzyła w okno, a ja patrzyłem na nią, na jej profil i myślałem: sercem nie mógłbym, bo serce miałem kiedyś jedno i mi się potrzaskało straszliwie i doszczętnie, i nie udało się pokleić skorupek tego dzbanka, ani łzami – tym klejem białym, ani krwią – tym klejem czerwonym, i tak nie mam serca, nie mam, więc sercem nie mógłbym, ale mógłbym taką istotę pokochać SIŁĄ WOLI. SIŁĄ WOLI pokochać istotę taką mógłbym. Pierwszą dziewiczą i wielką i wolną miłością wolnej mojej woli. Skąd ona wzięła się, ta dziewczyna, tu, przede mną, prawie na wyciągnięcie ręki, ona, co jest taka, jak gdyby ją stworzyła jakaś niewysłowiona rozdzierająca tęsknota, już nie serca tęsknota, ale czegoś innego, nie wiem czego… Ducha tęsknota. Moja tęsknota.”  Czyli – zatęsknić, poczuć w sercu kłucie niespełnionej miłości, ból jaki sprawia niedosiężność idealnego piękna, które tylko udaje, że się przed nami materializuje, a tak naprawdę jest zamknięte w absolucie, jak w szklanej kuli… A później… upić się, upić jakimś tanim winem nieprzytomnie, i to niekoniecznie w jakimś hipsterskim barze w Greenwich Village, a najlepiej z homlesami pod mostem. Zresztą, czy jest to przypadek, że na moście tym spotkali się w swojej poezji dwaj samobójcy? Choć akt ostatecznej rozpaczy przyszło im odegrać w innych dekoracjach i z innym słowem na papierze i ustach, przejście przez Styks, po moście jak łódź Charona, zbliżyło ich do siebie – co na pewno nie było dziełem przypadku, bo przecież ten, tak naprawdę, nie istnieje.

     Skoro nie można dosięgnąć piękna, ani nasycić się jego istotą, wypić esencję – skoro ład estetyczny makijażu, gustowna biżuteria, pełne seksapilu nogi i lekki ironiczny uśmiech manhattańskiej Giocondy oddalają od nas jej cielesność – tę kobiecość z krwi i kości, która wypełnić by mogła pory naszej skóry, zmieszać nasz pot z jej potem, nasz oddech z jej oddechem – odcisnąć się w nas, naprężyć nasze mięśnie, wypełnić nam dłonie… to może rację miał Bukowski, który w brudzie, nieświeżości  i w znoju nurzał się w kobiecie pijanej, obszarpanej, śmierdzącej, nieboskiej…  Cóż, może to sprawa gustu, może abnegacji, może sposobności i dostępności – wytarzać się w pierwotnym, parującym, zwierzęcym jeszcze cieple seksu, który bardziej podatny jest hormonom – niczym archaiczny zew reprodukcji gatunku – niż erotyzmowi, jakim chcemy sublimować nasz atawizm i zwierzęcą chuć, otulając się dość kusym płaszczykiem kultury? A czy modelowanie kobiety nie czyni z niej abstrakcję? Czy naturalna dziewczęcość nie ginie pod sztucznością póz i stylizacją, która po zdjęciowej sesji umieszcza kobietę w nierealnej przestrzeni kredowego papieru kolorowych magazynów mody? I dopiero prysznic, zwykły szlafrok, jeszcze mokre włosy… wydobywają z tej pozy i sztuczności kogoś prawdziwego – istotę ziemską, podobną do nas i z naszego gatunku – którą wreszcie można dotknąć bez obawy, że wymknie się nam jak zjawa z wymuskanej w Photoshopie fotografii.

 .

Na tle Manhattanu

z Manhattanem w tle

.

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

INTYMNOŚĆ NA POKAZ, czyli Madonna naszych czasów

Każda epoka i każde pokolenie ma takie bożyszcza na jakie zasługuje. Nasze czasy wojeryzmu, czasy inwazji w prywatność, czasy pomieszania z poplątaniem, (których, bądź co bądź, my sami jesteśmy także nieodrodnymi dziećmi) mają swoją Madonnę. Louise Veronica Ciccone, Amerykanka włoskiego pochodzenia, stała się w ciągu ostatniej dekady figurą w pop-kulturze kultową.
Co reprezentuje sobą „najsłynniejsza kobieta świata”? Jakie niesie wartości, za czym obstaje, co głosi, z czym walczy? Spróbujmy odpowiedzieć na te pytania.

*

Madonna

Madonna

*

O Madonnie znów głośno.* Nie tylko ze względu na niedawne wyznanie Denisa Rodmana, który o swojej byłej partnerce powiedział, że „nie była akrobatką, ale też in nie była zimną rybą”. Najpierw Madonna zagościła we wszystkich mediach, kiedy została matką; a ostatnio pełno jej wszędzie w związku z filmem „Evita”, w którym zagrała słynną i kontrowersyjną żonę dyktatora Argentyny, Perona.

Podobno Madonna po urodzeniu dziecka „ustatkowała się” i zrównoważyła. Również jej image w związku z „Evitą” odbiega od tego, jaki utrwalił się poprzednimi laty w masowej wyobraźni. Ja jednak chciałbym wrócić do czasów, kiedy Madonna stała się „najsłynniejszą kobietą świata”, co miało miejsce gdzieś na początku naszej dekady. Czy właśnie w tamtym czasie można się doszukać wyjaśnienia istoty fenomenu Madonny? Próbowałem tego dokonać, kiedy dość przypadkowo wpadł mi przed oczy film „Truth or Dare”, będący dokumentem nakręconym podczas jej słynnego „Blond Ambition Tour” po Stanach Zjednoczonych, Europie i Japonii.

wyuzdana lalka barbie

Otóż najkrócej można stwierdzić, że „Madonna naszych czasów” jest ikoną-kameleonem, który pod tuzinami przybrań i kostiumów chce ukryć własny lęk i zagubienie. Madonna to również „wyuzdana lalka barbie” („New York Times”), która zakazane zabawy i igraszki wydobywa z „klozetu” przed światła reflektorów. Madonna to kolejny – śpiewający i tańczący – przykład ziszczenia amerykańskiego mitu „od pucybuta do milionera”. Wyrwała się z zapadłej mieściny Bay City w stanie Michigan, opuściła ojca, pięciu braci i dwie siostry (matka zmarła, kiedy mała Louise miała 5 lat); rzuciła szkołę baletową i jako 19-latka zjawiła się w Nowym Jorku z 35 dolarami w kieszeni. Po paru latach występów off-broadway’owych, klubo-knajpowych – po wielu próbach podrzucania różnym wytwórniom płytowym swoich taśm demo – jej ambicji stało się zadość. Jeden z oddziałów wytwórni Warner Bross wydaje jej płytę „Madonna” (1979). Zaraz później pojawia się album „Like a Virgin”. Obie pozycje lądują na pierwszych miejscach listy bestsellerów Billboardu.
Wszystko rozkręca się na astronomiczną wprost skalę w drugiej połowie lat 80-tych. Kolejne płyty, występy w filmach („Desperately Seeking Susan”, „Who’s That Girl”, „Dick Tracy”); dalej: trasy koncertowe, no i oczywiście skandale. Czas „Blond Ambition Toour” to okres szczytowania Madonny. Przełom ósmej i dziewiątej dekady oznacza apogeum jej show(wo)mańskiej kariery. Romansując z Warrenem Beatty, symulując masturbację na scenie, zachęcając do głosowania, będąc owinięta jedynie w amerykańską flagę… również spółkując ze swoim najnowszym boyfriendem w video-clipach („Justified My Love” został zakazany nawet przez MTV, która do instytucji purytańskich raczej nie należy). A było to nic innego, jak pożywką dla żądnych plotek i sensacji mass-mediów. Dzięki temu miało się wrażenie, że Madonna jest wszędzie: w kinach, salach koncertowych, sklepach muzycznych, serwisach informacyjnych, telewizji… Czyli woda na młyn multi-milionowego interesu. A kryła się za tym solidna polityka promocyjna, super precyzyjna machina menadżerska i najwyższej próby profesjonalizm (abstrahując od jego rodzajowości). To właśnie wyrobiło Madonnie opinię jednej z najbardziej niestrudzonych estradowców w historii muzyki pop. „Forbes”, prestiżowy magazyn zajmujący się ekonomią i biznesem, zasugerował, że Madonna to jedna z najsprytniejszych businesswoman w kraju, a jako najlepiej zarabiająca kobieta w show-businessie ($125 mln. w ciągu trzech lat), wydaje się być symbolem naszej „odpadkowo-śmieciarskiej” – i faszerującej się przy tym „szmalem” – epoki

Madonna z makijażem

Portret Madonny, jakim jest film „Truth or Dare”, to również znak naszych czasów. Dlatego też warto się tu nim bliżej zająć. Właściwie jest to autoportret, gdyż wszystko co widzimy, znalazło się w nim z przyzwolenia Madonny, która zresztą go firmuje, jako executive producer.
Co uderza najbardziej?
Otóż totalny ekshibicjonizm – i to zarówno w sensie fizycznym, jak i duchowym. Zaciera się różnica między tym, co na scenie, tym, co za kulisami i tym, co w życiu prywatnym artystki. Intymność wystawiona na pokaz. Intymność, która wskutek tego przestaje być intymnością, a staje się czymś publicznym. Również wystawionym na sprzedaż towarem. (Przypieczętowaniem tych skłonności Madonny było wydanie albumu „Sex”, pełnego jej aktów – w różnych konfiguracjach, w różnym towarzystwie mieszanym – płciowo i rasowo). „Czy nie jest to w jakimś sensie prostytucja?” – takie pytanie zadał jeden z (bynajmniej niekonserwatywnych) komentatorów.
Jednak pociąga to za sobą jeszcze inne konsekwencje. Otóż okazuje się, że za owymi licznymi fasadami… niewiele tak naprawdę się kryje. Długo przedzieramy się przez sfabrykowane śmiecie i błyskotki, by dotrzeć do… „prawdziwych” śmieci i błyskotek. Głębia jest pozorna. Właściwie nie ma żadnej głębi. To właśnie dlatego nazwano Madonnę „najpłytszą, najgłębszą osobą Wszechczasów”.
Film „Truth or Dare” składa się z przypadkowych i improwizowanych scen ukazujących Madonnę w przeróżnych sytuacjach, rzec można – banalnych. Jednak Madonna dzięki swojej ekscentryczności, nawet z braku sensu i banału potrafi zrobić widowisko. Świadczymy więc jej przygotowaniom do występu: użerkę z elektrykami, nakładanie makijażu, przybieranie kostiumów… Kamera „śledzi” ją w garderobie, za kulisami, w hotelu pokojowym, na korytarzu… Madonna je sałatę, czesze włosy, pije wodę mineralną, rozmawia przez telefon, wybiera się na party, przyjmuje gości i przyjaciół, bierze udział w konferencjach prasowych, składa oświadczenia… etc. A jednak ciągle mamy wrażenie, że wszystko to zgryw. Mało tego. Coraz bardziej jesteśmy pewni, że właśnie ten zgryw jest głównym rysem osobowości Madonny. Tak, jakby inne rysy uległy stępieniu i pozostała tylko sama poza.
Jeden z krytyków amerykańskich pisał: „Film poddaje te scenki i gagi transcendencji – odziera, warstwa za warstwą, tę w pełni świadomą (można chyba powiedzieć: wykalkulowaną – przyp. LA) ikonografię „materialistycznej dziewczyny” („Material Girl” to jeden z hitów Madonny – przyp. LA), striptizerki, bogini srebrnego ekranu, spluwającej i klnącej seniority, Übermädchen z monoklem, outsiderki, wykolejeńca, dziwki, madonny…”.

porno i religia

Niewątpliwie, mimo całej tej błazeńskiej maskarady, „Truth or Dare” przybliża nam Madonnę jako człowieka – ale w tym sensie, że się z jej osobą niejako oswajamy. Oczywiście, że widzimy w niej jeszcze wyraźniej „zepsutą panienkę” – wydaje się, że zupełnie pozbawioną hamulców; widzimy niedojrzałą emocjonalnie i uczuciowo kobietę, która jednakże rozbraja nas, niczym dokazujące, a nieświadome swoich wybryków, dziecko. To chyba dlatego te quasi-religijne ekscesy w jej wykonaniu trudno brać za bluźniercze. Innego zdania był jednak Watykan, którego interwencja spowodował odwołanie kilku koncertów Madonny we Włoszech.
Istotnie, osobie nieuprzedzonej szokujące mogą wydać się inscenizacje Madonny, w których wykorzystuje ona religijną symbolikę i katolickie rekwizyty w skeczach zgoła zmysłowych, naładowanym seksem. I jeszcze te dwuznaczne tańce z księdzem, całowanie się ze świętym, krzyże na nagim torsie i prześwitujący spod ażuru biust… Czy można uznać, że katolickie wychowanie Madonny zwariowało? Zrepresjonowany seksualizm wybucha, mieszają się dowolnie – i bez większego sensu – symbole i wartości…
Casus Madonny zaświadcza ponadto o bliskim pokrewieństwie pasji religijnej i zmysłowej. Bo czy może ktoś zaprzeczyć, że seks i religia to jedne z najistotniejszych komponentów życia psychicznego człowieka? Dwa źródła najmocniejszych doznań człowieka w jego dualizmie cielesno-duchowym (psycho-fizycznym) – tam, gdzie Homo eroticus spotyka się z Homo religiosus, niekiedy usiłując przy tym pozostać Homo sapiens (choć oczywiście ze zmiennym powodzeniem).
W wywiadzie dla „Newsweeka” Madonna powiedziała: „Pamiętam, że kiedy dorastałam, ludzie robili pewne rzeczy, by się ukarać, odpokutować. Znałam takich, co spali na ułożonych na łóżku wieszakach na ubranie, albo klęczeli na nieugotowanym ryżu i modlili się godzinami. Jako dziecko czułam się tym wszystkim zdezorientowana. Tym bardziej, że dawało się w tym odczuć jakąś ekstazę. (…) Myślę, że szczególnie w kościele katolickim ból miesza się często z przyjemnością. Ten masochizm jest chyba również we mnie i w moich przedstawieniach”. (Nota bene, Madonna każdy występ rozpoczynała od zakulisowej wspólnej modlitwy z grupą towarzyszących jej wykonawców. Zaznaczmy przy tym, że ta modlitwa do Boga traktowana była przez nich jak najbardziej szczerze i poważnie.)

Inny rodzaj seksu?

Inny rodzaj seksu?

w łóżku z Madonną

Obserwując Madonnę, niejednokrotnie odnosimy wrażenie, jakby wokół niej prysła jakaś otoczka konwenansów, a także zwykłego taktu i pewnej moralnej restrykcji, którą można nazwać po prostu przyzwoitością. Tak, jakby pękły więzy, które utrzymują w obyczajowych ryzach większość ludzi. Może więc rzeczywiście Madonna nie różni się tak bardzo od innych, „zwykłych” ludzi, którzy noszą w sobie podobny potencjał ekscesu i tłumione popędy. Może o tym świadczyć choćby jej ogromy wpływ na masową wyobraźnię – wręcz histeria popularności, zawładnięcie najsilniejszymi instynktami młodzieży.
A może dałoby się skwitować zachowanie Madonny stosowanym przez psychiatrów określeniem moral insanity? Termin ten (dosłownie „moralna niepoczytalność”) oznacza w psychiatrii rozluźnienie hamulców  moralnych, utratę możliwości rozróżnienia między tym, co przyzwoite, a co już obsceniczne – między tym, co moralne, a co niemoralne. W wypadkach ostrzejszych objawia się to wyuzdanym zachowaniem, seksualnymi ekscesami, nieokiełznaną lubieżnością…
„Truth or Dare” naładowany jest seksem: seks na scenie, seks za kulisami, seks w rozmowach, żartach, piosence… Jednak także ów panseksualizm, (który równie dobrze można nazwać erotomanią) wydaje się tu blefem doskonałym. (Madonna: „Seks jest dla mnie tylko metaforą. Tak naprawdę to chodzi mi o miłość.”) Jest to seks na odległość, seks bez cielesnego kontaktu – jak przystało na nasze czasy dotknięte plagą AIDS. Stąd amerykańskie media nazwały wojeryzm „najbezpieczniejszym sposobem uprawiania seksu”. Stąd rzekomy zalew rynku rozrywki utworami erotycznymi; stąd wreszcie rozkwit pornografii.
Wydaje mi się jednak, że jest to dorabianie  pewnej ideologii do faktów dość prozaicznych i nienowych przecież. Walter Kendrick, autor książki „Muzeum Tajemnic: erotyzm we współczesnej kulturze”, przedstawia m.in. teorię tłumaczącą ten zalew golizny na przełomie lat 80-tych i 90-tych. Jakie były tego przyczyny? Otóż właśnie AIDS, jak również potępienie przez Republikanów bardziej swobodnej, a przez to ryzykowniejszej rozrywki, przyczyniły się do erotycznego boomu. „Występuje pewien rodzaj buntu i przekorna ucieczka w seksualizm, kiedy usiłuje się demonizować seks” – pisze Kendrick i uzupełnia: „Daje się również zaobserwować wtedy większe zainteresowanie innymi formami seksualnej aktywności. Np. skóra czy łańcuchy, różne pęta… stały się ostatnio bardzo widoczne w seksualnych praktykach, ponieważ – paradoksalnie – są bardziej bezpieczne”.

odmieńcy

„Inne formy seksualnej aktywności” – jakże akuratnie określenie to odnosi się do Madonny i jej środowiska. To właśnie ją obarczono odpowiedzialnością za wprowadzenie do mainstreamu alternatywnej, „innej” erotyki. Z udergroundu, w którym się nasza bohaterka obracała, zanim jeszcze stała się „światową gwiazdą”, wydobyła ona na światło dzienne homoseksualistów, transwestytów, lesbijki… Nie tylko otoczyła się nimi podczas swojego tournee (nota bene wszyscy jej tancerze to geje), ale wprowadziła ich do kulturowego obiegu. Mogła to też być forma kontr-reakcji na potępienie homoseksualistów w związku z plagą AIDS.
W filmie słyszymy od Madonny, że celowo otoczyła się „ludźmi zwichniętymi uczuciowo, kalekimi emocjonalnie”, gdyż chce odgrywać wobec nich rolę „matki”. I rzeczywiście: wygląda na to, że jest wobec nich matką ochraniającą, powiernicą i pocieszycielką – ale też, przy tym, nieznoszącym sprzeciwu „bossem”.
To także dla niej okazja, by opowiedzieć się za tolerancją i akceptacją: „Patrzcie tylko – każdy ma inne pragnienia, potrzeby, preferencje, pożądania i fantazje. I nie powinniśmy potępiać ani sądzić kogoś tylko dlatego, że są one inne od naszych.”
Wszystko pięknie, podobnie jak powoływanie się Madonny w publicznych oświadczeniach na prawo do wolności słowa i ekspresji samego siebie („Express Yourself!”), zwłaszcza wtedy, gdy zawieszono jej koncert we Włoszech, oraz po ostrzeżeniach policji kanadyjskiej, że zostanie aresztowana, jeśli nie zrezygnuje z publicznej masturbacji na scenie podczas wykonywania numeru „Like a Virgin”. („Co oni uznają za masturbację?” – pyta nie na żarty wystraszona Madonna. „To, jak łapiesz się za krocze” – odpowiada jeden z członków jej ekipy.) Tylko czy prawo to może odnosić się do tego typu „ekspresji” uskutecznianej na oczach milionów nastolatków całego świata? – pytają się inni.

konkluzja

Zdaję sobie sprawę, że ukazany tu portret Madonny może wzbudzić kontrowersje. Starałem się nakreślić go w miarę obiektywnie – wedle dostępnych mi ewidencji. Przedstawiłem więc to, co można było zobaczyć gołym okiem, w publicznym zachowaniu Madonny. Wnioski nasuwały się same – czasem bardziej oczywiste, czasem mniej. Nie zamierzam też absolutnie robić z siebie jakiegoś arbitra moralności (bo z czymś takim mi zdecydowanie nie do twarzy), lecz gwoli sprawiedliwości wspomnę, że i mnie samego niejednokrotnie, zwłaszcza w początkach kariery Madonny, irytował nieco ten jej image zepsutej panienki, która usilnie starała zrobić z siebie zrobić skandalistkę. Później jednak (muszę to przyznać) zaimponowała mi ona poniekąd swoją żelazną konsekwencją oraz – co może się wydać paradoksalne – prawdziwym charakterem, mimo wspomnianej płynności estradowej, swoistego pozerstwa i kostiumowej zmienności kameleona. Zaś jakość muzyki jaką uprawia to całkiem odrębny temat, którego jednak nie chciałbym już tutaj poruszać (tym bardziej, że nigdy się jakoś do niej nie przekonałem).
Madonna cały czas jest na topie. Tyle, że w innym już nieco wydaniu. Czas pokaże, czy ten jej nowy wizerunek nie jest aby kolejną pozą na sprzedaż.

Madonna - kolejny image na sprzedaż

Madonna in chains

 

* Artykuł „Intymność na pokaz, czyli Madonna naszych czasów” ukazał się na łamach ‚Dziennika Chicagowskiego”, 17 stycznia 1997 r.

RENOIR – ŚWIATŁO NA KOBIECEJ SKÓRZE

*

starość, rozkład i ból  vs. młodość, cielesność i piękno

Starość, rozkład i ból vs. młodość, cielesność i piękno

*

„Ból przemija, piękno pozostaje” – mówi stary i schorowany Renoir, nieprzerwanie malując swoje rozświetlone, mieniące się kolorami obrazy za pomocą pędzli przywiązanych do zniszczonych artretyzmem rąk. Otoczony zastępem opiekujących się nim i posługujących mu kobiet – byłych modelek, kochanek, kucharek i pokojówek – niczym sędziwy patriarcha, na którego autorytecie, sile, charakterze i bogactwie opiera się porządek mikroświata w jakim żyją, Renoir zwraca naszą uwagę na migotliwe piękno oświetlonych powierzchni przedmiotów, rzeczy i kobiecej skóry: „tylko ciało tak naprawdę się liczy” – mówi, patrząc na obnażającą się przed nim młodą dziewczynę. I mówi tak na przekór… a może jednak dzięki temu, że wie, iż jeszcze tej nocy będzie wył z bólu nękany przez chorobę i starość.
Piękno pozostanie, nawet jeśli ból i zgrzybiałość zabije w końcu jego kruche i rozkładające się ciało. Bardziej więc niż o starości, jest to film o młodości – nie ma w nim zbyt wielu ciemnych tonów, brak niemal zupełnie czerni – dokładnie tak, jak to jest na płótnach jednego z najsłynniejszych impresjonistów świata. (Chociaż sam Renoir uważał czerń za królową koloru i rzeczywiście jest kilka obrazów, gdzie zaaplikował on ją znacznie – a mimo to niemal cała jego twórczość wydaje mi się  taka… nieczarna.) Nadmorska idylliczna posiadłość i ogród w jakim żyje i pracuje Renoir wraz ze swoimi kobietami i dwójką synów, pławi się wręcz w ciepłym świetle łagodnego słońca, zamieniając kinowy ekran w jeden wielki obraz godny skrzącego się wszystkimi kolorami tęczy malarstwa Renoira. Wprawdzie starzec może pieścić nagie kobiece ciało już tylko swoim okiem, to jednak pieszczota ta przenoszona jest i utrwalana przez niego na płótnie – każdym muśnięciem pędzla, które nadal jest pewne, gwałtowne i zdecydowane, tak jakby nadwyrężone zmysły szukały swojego zaspokojenia w nieśmiertelnej sztuce. W jednej z najbardziej czułych scen, dziewczyna obmywa bolące ręce starego malarza i kładzie głowę na jego ramieniu. „Za wcześnie i zbyt późno” – mówi wtedy Renoir. Lecz jego głos pozbawiony jest goryczy. Więcej w nim stoickiego spokoju i pogodzenia z porządkiem tego świata, bezlitośnie – ale i sprawiedliwie – wyznaczanym przez mijający (wszystkim tak samo) czas.

Zbyt wcześnie i za późno...

Zbyt wcześnie i za późno…

Nie, nie ma w tym filmie żadnej czułostkowości ani nawet sentymentalizmu. Nie ma grozy umierania ani przejmującego fatalizmu. Wprawdzie jest hedonizm – bo wymaga tego powierzchowność ludzkiej przyjemności – jasne kolory, które mogą być widoczne tylko w pełnym świetle i na powierzchni rzeczy. Ale jest to hedonizm pozbawiony śladów lubieżności – Eros jest tutaj łagodnym bożkiem, dzięki któremu ludzie mogą się obdarzać zmysłowa rozkoszą. Że nie ma głębi? Że jest to ledwie impresja? Ale kto wie, czy tak naprawdę najistotniejsze i najbardziej rzeczywiste nie jest to, co rozgrywa się w naszym – pełnym wrażliwości – imperium zmysłów? Wszak liczy się tylko ciało – i nawet nasza dusza formowana jest przez cielesne impulsy i nerwy – niejako „przez skórę”. (Czy naprawdę sądzisz, że na twoją duszę nie wpływają także hormony?)

Nie ma w świecie Renoira zbyt wiele miejsca na intelekt. Mistrz nie chce wiedzieć ani myśleć – mówi o tym wprost. Bo myślenie musiałoby go prędzej czy później doprowadzić do strefy cienia – ciemnej smugi, która pozostaje i gnębi człowieka kiedy zbraknie już światła. A dopóki świeci słońce – barwią się liście drzew i brzoskwinie, zaokrąglają kształty kobiecej piersi i ud – dopóty można to przenieść pędzlem na płótno i utrwalić piękno, jakim będą mogli zachwycać się ci, którzy pozostaną przy życiu.
Mrzonka? Złudzenie? A cóż nim nie jest?

Kobieta zredukowana do świetlnego refleksu na swojej nagiej skórze? Do koloru dojrzewającej brzoskwini nabrzmiałej słodkim nektarem? Do zapachu mokrych włosów? Uległa mężczyznom, którzy chcą z niej czerpać rozkosz – czy to cielesną, czy estetyczną. Kobieta – cicha wspólniczka iluzji jaką siły życiowe mamią ludzkie istoty, wikłając je w spisek knuty przez élan vital? Nie, nie… Kobieta jest tu nie tylko inspiracją, ale i promotorką samego życia – chce nawet wyreżyserować los młodego Jeana Renoira, syna Augusta, który – być może właśnie dzięki miłości do tej młodej dziewczyny, jednej z ostatnich modelek swojego ojca – zostanie w końcu jednym z najsłynniejszych twórców francuskiego kina. Dziewczyna wie jak rozegrać karty, które dała jej uroda i młodość, ale nie ma w jej postawie ani intencjach nic z podstępności czy wyrachowania kobiet, dla których ważniejsze jest okręcenie mężczyzny wokół swego palca, niż popchnięcie go w objęcia pełnego możliwości i obietnic świata. Innymi słowy: nie tylko inspiracja, ale i modus vivendi – nie tylko przyjemność, ale i pewnego rodzaju obowiązek rozwoju i egzystencji.
Dziewczyna dostarcza staremu malarzowi pretekstu dla tworzenia swojej sztuki, ale jest w tym raczej bierna – erotyzm między nimi jest erotyzmem platonicznym, świetlistą ale i mglistą atmosferą, którą razem mogą oddychać w bajecznych sceneriach śródziemnomorskiego edenu. Młody Renoir musi się już jednak liczyć z jej wolą – zgarnia z jej ciała rozkosz pełnymi garściami, miłosne soki wypija do dna, ale ma to swoją cenę: to co rodzi się między nimi, musi się już stać konkretem – życiem samym, na które kobieta chce mieć wpływ… i to może nawet decydujący.

Cézanne powiedział o Monecie: „To tylko oko, ale – mój Boże! – cóż to za oko!” To samo można chyba powiedzieć o tym filmie: „Renoir” to tylko powierzchnia, ale – Mon Dieu! – cóż to za powierzchnia! Na szczęście nie jest to tylko taka impresjonistyczno-rokokowa ładność – przyjemna dla oka powierzchowność martwych, choć przecież zwykle kolorowych natur. Jest w tym filmie, mimo wszystko, dostateczna ilość „mięsa” – i bynajmniej nie mam tu na myśli bardzo nieeleganckiego skojarzenia z kobiecym ciałem.

*

Młodość, miłość i pożądanie - pławiąc się w jasnym świetle słońca i kolorów

Młodość, miłość i pożądanie – pławiąc się w jasnym świetle słońca i w burzy kolorów

*

SCENY Z ŻYCIA (POZA)MAŁŻEŃSKIEGO, czyli soft-porno w wersji feministycznej (o filmie Małgorzaty Szumowskiej „SPONSORING” )

*

Z jednej strony trudno mi jest pisać o tym filmie, bo nie dostrzegłem w nim większej głębi ani treści istotnej – brakło mi w nim artystycznej klasy oraz intelektualnej nośności (więc istnieje pokusa, by ten film po prostu zlekceważyć, dojść do wniosku, że nie wart jest on uważniejszej recenzji – a przecież nie chcę tego robić).
Z drugiej zaś, aż nadto łatwe wydaje mi się wskazanie na jego słabe strony – na to wszystko, co według mnie w „Sponsoringu” nie zadziałało, co sprawiło, że film wydał mi się nietrafiony, nieudany, niewiarygodny… po prostu zły.
Pójdę więc chyba na kompromis i wymienię pokrótce te aspekty filmu, które wydają mi się szczególnie felerne – ale po uprzednim, uważniejszym jednak wglądzie i rozważniejszej refleksji.

*

1.

Większość z reżyserów wzbrania się przed tym, by wyjawić wprost tezę, jaka kieruje nimi przy tworzeniu filmu. A przecież bez tezy nie może powstać żadne dzieło artystyczne, a tym bardziej film. (Taki film bez tezy byłby po prostu filmem bez sensu – czymś w rodzaju bełkotliwej brei.) Jednakże Szumowska (w wywiadach) swojej tezy nie ukrywała. A i na podstawie tego, co widzimy na ekranie, możemy się domyślić, jaka też ona była: reżyserce chodziło o to, by (bez oceniania – co wielokrotnie podkreślała) przedstawić portrety kobiet „sponsorowanych” czyli sprzedających swoje usługi seksualne, jako kobiety niezależne, będące – wg słów samej Szumowskiej – „u władzy”, nie będące ofiarami, a wręcz przeciwnie: lubiące to (czyli uprawianie seksu za pieniądze) robić, czerpiące z tego przyjemność…
Czy jej to się jej udało? Moim zdaniem nie – i to zdecydowanie nie.
Bo przecież ewidentne jest dla nas, że te młode kobiety uzależniają się, choćby od pieniędzy swoich sponsorów – nie wspominając o przesiąkaniu prostytucją, która staje się swego rodzaju nałogiem i to znacznie poważniejszym niż palenie papierosów (to porównanie do palenia można w filmie usłyszeć parokrotnie).
Te kobiety nie są też „u władzy” (wręcz przeciwnie – są one na swój sposób „zniewolone”, choćby przez pewne mechanizmy społeczne, przez „chory” – jak się wyraża Szumowska – system; również przez swoją sytuację materialną, przez własne konsumpcyjne wymagania… etc.)
Są jednak również ofiarami: choćby społecznego ostracyzmu, zrywanych więzów z najbliższym otoczeniem (rodzina, partnerzy), poczucia winy (bo zmuszone są kłamać), wreszcie samego gwałtu per se (jak choćby w przypadku butelki Chyry).
Trudno mi też sobie wyobrazić, że przyjemnie jest tym kobietom uprawiać seks z obcym na dobrą (a raczej złą) sprawę facetem, zwykle znacznie od niej starszym, zupełnie jednak przypadkowym. Warto tu wspomnieć, że wszyscy mężczyźni w „Sponsoringu” zachowują się raczej żenująco (są ulegli, słabowici, miękcy, mazgajowaci) – co jest oczywiście arbitralnym wyborem autora scenariusza, czyli także samej Szumowskiej. Trudno mi uwierzyć w to, że te dziewczyny cieszą się tym seksem nawet wtedy, kiedy jakiś tatuś zechce na nich oddać mocz (o słynnej butelce Chyry – wpychanej im w odbyt – litościwie już nie wspominając).

2.

(niezaspokojona seksualnie) kobieta na skraju załamania nerwowego (Juliette Binoche w filmie „Sponsoring”)

Szumowska wielokrotnie podkreślała, że nie chciała swoich bohaterek oceniać. (Osobny tekst oraz dyskusję na ten temat przeczytać można TUTAJ.) W porządku – rzeczywiście takiego obowiązku nie miała. Ale czy jednak nie mamy prawa oczekiwać od każdego twórcy czegoś w rodzaju… hm… ustalenia etycznej bazy, ustawienia pewnej aksjologicznej perspektywy? W końcu każde prawdziwe dzieło sztuki pretenduje do tego, by nieść ze sobą jakieś moralne ziarno, posiadać etyczny rdzeń, bo tylko wtedy może mieć ono dla nas wartość kulturową, czasem nawet katarktyczną. Musi być czymś w rodzaju zakamuflowanego moralitetu, przesłania, bo inaczej pozostawi nas w jakiejś cywilizacyjnej próżni, tudzież w konsternacji, bo nie będziemy w stanie przejrzeć sposobu widzenia świata (i jego interpretacji) przez twórcę (a przecież wyrażanie siebie samego na tym właśnie polega: na wzajemnej relacji między nami a światem i innymi ludźmi – na konfrontacji naszych kulturowych status quo i przyjętych przez nas wartości).
A jak możemy określić nasz stosunek wobec zachowania innych ludzi bez jego oceny? Moim zdaniem jest to niemożliwe. Nie ma moralności bez oceniania. A ocenianie wcale nie musi być moralizowaniem.

Wróćmy więc do „Sponsoringu” i deklaracji reżyserki, że ona nie chce nikogo oceniać. Szkopuł w tym, że w wywiadach Szumowska wyraziła się dosłownie i jednoznacznie: swojej córce, pomysł oddania się sponsoringowej prostytucji, wybiłaby z głowy; podobnie jak swojemu synowi wydawanie pieniędzy na seks z uniwersytutką. Dlaczego? Oczywiście dlatego, że uważa ona takie postępowanie za złe. Czyli jak to jest?: w swoim filmie pani Szumowska tego nie ocenia, ale jeśli chodzi o własną rodzinę, to uważa to za złe? Czyż nie jest to klasyczny przykład podwójnej moralności, a w konsekwencji – hipokryzji? Inne miarki przykłada się do siebie, a inne do drugiego człowieka.
Na jakim stanowisku stoi więc Szumowska? Cóż ona chce nam w swoim filmie przekazać, co udowodnić? To, że dawanie „d…y” za pieniądze to fun i coś, czego można pozazdrościć (jak zazdrości grana przez Binoche Anne dziewczynom, które to robią)? Kto się da na to nabrać oprócz tych, którzy w tę fantazyjną bajeczkę są w stanie uwierzyć?

3.

Czym jest tak naprawdę zafascynowana Anne? Co ją tak gwałtownie zmienia (w ciągu jednej doby!)? Co dobrego (albo złego) widzi ona w świecie uniwersytutek? Co ją w nim pociąga – oprócz chuci i seksu?
Trudno mi to pojąć i zrozumieć, bo sposób w jaki przedstawia ten świat Szumowska, czyni go moim zdaniem zupełnie czymś… nie tylko, że nie atrakcyjnym, co zdecydowanie wręcz odpychającym. I nie chodzi tu o to, że ta wizja jest niemoralna i że ja się przy niej oburzony i zgorszony trzęsę. Nie, to nie to. Ona jest po prostu dla mnie nieprzekonywująca. A nie jest to zarzut natury etycznej, tylko estetycznej. Prawdę mówiąc, nie przeszkadzałoby mi to, jeżeli twórca byłby libertynem (sytuacja byłaby przynajmniej jasna), albo nawet złym człowiekiem. Tutaj przeszkadza mi to, że twórca jest niestety… złym reżyserem.

Juliette Binoche stara się jak może, ale co może zrobić, skoro scenariusz wpycha ją w jałowe rozmowy (z dziewczynami) oraz w sytuacje, w których grana przez nią Anne zachowuje się co najmniej dziwnie, jeśli nie zabawnie? Czy takie naiwne pytania może zadawać rasowa, inteligentna reportażystka? Bez cienia krytycyzmu? Bez żadnej socjologicznej (ale i psychologicznej) głębi? Bez drążenia tematu? Bez chęci otrzymania odpowiedzi na pytanie: „dlaczego”? (A Anne się zachowuje tak, jakby prowadząc te wywiady, powodowana była tylko i wyłącznie voyeurystyczną ciekawością).
Poza tym: gdzie ona widzi romantyzm w tych – excuse my french – kurewskich schadzkach? (Scena, kiedy Anne wyobraża sobie, że podczas wspólnej kolacji ze znajomymi w jej domu, do stołu przysiedli się klienci uniwersytutek, jest wg mnie nader kuriozalna: to ma być ta alternatywa dla jej pustego ponoć la vie bourgeoise (Szumowska: „Ok, ja bywam mieszczańska, np. kiedy zajmuję się gotowaniem, swoim synem itd. Mam takie naleciałości, choć bardzo tego nie lubię.”) – cała ta galeria żałosnych typów, to alfonsowate panoptikum pretensjonalnych lovelasów i krypto-perwertów? (Ktoś napisał, że wszyscy ci mężczyźni są atrakcyjni… Niestety – a raczej na szczęście – nie dla mnie.)

Można zrozumieć to, że człowiek wyposzczony seksualnie (zwłaszcza jeśli posiada urodę i temperament Juliette Binoche), zdolny jest do czynienia największych głupstw, a nawet do desperacji, by głód seksu zaspokoić. Ale po co od razu dorabiać do tego jakąś wielką historię ze sponsoringiem i udawać, że się opisuje świat, którego tak naprawdę się nie zna, nie rozumie i zupełnie nie czuje?
Czy w tym wszystkim przypadkiem nie chodzi o coś całkiem innego?
Może o to, by na nośnym temacie przemycić film soft-pornograficzny – coś, co tak naprawdę zajmuje się niemal wyłącznie „d…ą Maryni”?

Seks za pieniądze – pożyteczny fun czy gra w rosyjską ruletkę? (Andrzej Chyra jako klient i Anaïs Demoustier jako żywa oferta)

4.

Dlaczego soft-porno? (Soft dlatego, że nie widzimy genitaliów aktorów, a porno?… to zaraz postaram się wyjaśnić.)
W jednym z wywiadów Szumowska rozbrajająco stwierdziła, że chciałby aby widzowie oglądający jej film w kinie, poczuli nagle chęć do tego, aby się kochać. Teraz może sobie poczytać, jakie odczucia wśród widzów oglądających jej sceny ukazujące seks przeważały: żenada, niesmak, niekiedy wręcz obrzydzenie… Ja jeszcze mogę dodać reakcję wielu widzów podczas projekcji filmu w Chicago: śmiech na sali. Być może Szumowska chciała nas sprowokować perwersją – ale wg mnie nawet ta jej perwersja jest sztuczna i aseptyczna, jak genitalia aktorów, którzy musieli przed zagraniem tych scen zakleić je jakimiś plastrami.
Swoją drogą, właśnie wtedy, kiedy kręci się film z intencją, aby przede wszystkim wzbudzić podniecenie seksualne widza, można to uznać za przesłankę do zakwalifikowania takiego obrazu jako pornograficznego. Erotyzm w kinie jest OK, ale kiedy nie angażuje naszych wyższych funkcji myślowych, to redukuje nas tylko do konsumenta pornografii, czyli do opanowanego popędem płciowym zwierzątka. To też jest (czasami) OK, ale w konsekwencji film, który to robi, musimy uznać nie za dzieło sztuki, tylko właśnie pornografii, bez jakiejś większej  intelektualnej czy duchowej wartości.
Z filmem Szumowskiej nie jest aż tak źle, ale jednak balansuje on na tej cienkiej granicy dzielącej pornografię jawną od zakamuflowanej.

5.

Tak się złożyło, że niemal w tym samym czasie co „Sponsoring”, pojawił się w kinach „Wstyd” – obraz także zajmujący się borykaniem współczesnego człowieka z seksem, ale w jakże odmienny sposób. Niestety, zestawienie obok siebie tych filmów tylko podkreśla przepaść dzielącą „Wstyd” od „Sponsoringu” – jeśli wziąć pod uwagę ich artystyczną klasę oraz zdolność potrząśnięcia wrażliwością i myśleniem widza. Także w filmie McQueena nie brakuje scen ukazujących seks w sposób „ostry” i nie zawoalowany. Jednak nie ma w nich krzty pornograficznej… nie wiem jak to nazwać… lubieżności, prostactwa – właśnie tej chęci epatowania erotyzmem dla samego efektu wzbudzenia podniecenia u widza. One są tam tylko po to, by łatwiej nam było wejść do wnętrza i psychiki bohatera – poczuć jego ból i poznać dramat człowieka, który ulegając seksualnej obsesji, niszczy siebie samego i swoje relacje ze światem. I McQueen też wcale nikogo tam nie ocenia – ale tak przedstawia sprawy, że to my oceniamy, choć też nie robimy tego wprost. Lecz oceniamy nie dlatego, że chcemy kogoś potępić za niemoralne czyny, tylko po to, by nazwać złem coś, co niszczy człowieka.
A filmie Szumowskiej? Szkoda jednak gadać. Anne też ogarnia seksualna obsesja, ale pokazuje się ją nam tylko po to, by ugloryfikować seksualne „wyzwolenie” uniwersytutek, które skądinąd dla nas widzów nie jest żadnym „wyzwoleniem”, ani tym bardziej czymś, co ma w sobie choć odrobinę glorii. To jest jednak porażka – nie tyle moralna, co właśnie artystyczna.

6.

Tytuł francuski filmu stanowi słowo „Elles”, czyli „One”. I to – nie tylko moim zdaniem – znacznie lepiej oddaje treść samego filmu, którą tak naprawdę nie jest jest zjawisko sponsoringu, lecz seksualność występujących w filmie kobiet. Moim zdaniem, jeszcze lepiej byłoby, gdyby film nosił tytuł „Ona”, bo właściwie tylko grana przez Binoche Anne stanowi centralną postać, która mogłaby uwiarygodnić dla nas cały film i to jego seksualne „halo” – gdyby tylko pozwolił jej na to scenariusz i dostarczył jej do tego kontekstu – pretekstu. Ale tak się niestety nie stało i dlatego Anne jak gdyby miotała się w pozbawionej większego sensu próżni. Szkoda mi było aktorstwa Juliette Binoche. Wydaje mi się że jej zaangażowanie w rolę wypływało nie tylko z tego, że jest ona profesjonalistką i perfekcjonistką – na pewno aktorką solidną i ponadprzeciętną – ale również z tego, że ona cały czas myślała, iż gra w lepszym filmie. A teraz, kiedy widzi gotowy efekt na ekranie, kiedy czyta w recenzjach, że wystąpiła w niewiele znaczącej wydmuszce, to może poczuć, że ktoś zawiódł jej zaufanie.
Podobnie zawiodła mnie Małgośka Szumowska, której „33 sceny z życia” rozbudziły we mnie pewne wobec niej – a właściwie wobec jej reżyserskiej kompetencji – oczekiwania. Miejmy nadzieję, że następnym razem będzie jednak lepiej.

„Sponsoring” – pusta i zimna mieszczańska wegetacja contra gorący, witalny i zmysłowy świat studenckiej prostytucji?

*

PS. Przeczytaj również poprzedni tekst nawiązujący do wywiadu z reżyserką M. Szumowską TUTAJ, a zwłaszcza dyskusję jaka się wywiązała pod tamtym wpisem.

*

*

POLKI TO NIE SĄ PICZKI ZASADNICZKI – twierdzi reżyserka filmu „SPONSORING” Małgorzata Szumowska

*

*

To nie będzie recenzja z filmu „Małgośki” Szumowskiej vel „Szumy”*, którego jeszcze nie widziałem**. To będzie próba odpowiedzi na pytanie w jakim stopniu nadążamy za kolejną rewolucją seksualną, która z seksu uczyniła jeszcze jeden towar w epoce rozpasanego konsumpcjonizmu? Czyli, innymi słowy: czy zdajemy sobie sprawę, że podobnie jak rynek konsumpcyjny, również seks (jako zjawisko społeczne) wymknął się naszej kontroli, czego przejawem jest choćby zupełny chaos aksjologiczny – nasza niemoc (nieumiejętność, niechęć, odrzucenie, dystans…) w ocenie moralnej niektórych współczesnych zachowań seksualnych człowieka.

*

UNIWERSYTUTKI

W dobie, kiedy wypada być kimś „otwartym”, jak również „wyzwolonym”, nie uchodzi wydawanie jakichkolwiek ocen moralnych, bo pociąga to za sobą stygmat moralizatora i nudziarza, który został w tyle i nie idzie już z duchem czasu. Dlatego każdy, kto chce być uważany właśnie za człowieka „otwartego” i „wyzwolonego”, unika jednoznacznego ustosunkowywania się do pewnych zjawisk społecznych, nie poddając ich jakiejkolwiek ocenie etycznej. (A przecież liberalizmu nie można mylić z amoralizmem – postawa wolnościowa nie może przekreślać, ani tym bardziej unieważniać, konieczności istnienia systemu etycznego.) Tym sposobem, paradoksalnie, to właśnie ci, którzy zwykle ochoczo oskarżają moralizatorów o hipokryzję, sami stają się hipokrytami – najczęściej nawet nie zdając sobie z tego sprawy.

1.

Do podjęcia tego tematu sprowokował mnie wywiad z reżyserką filmu „Sponsoring”, Małgorzatą Szumowską jaki przeczytałem w polskim wydaniu „Newsweeka”.*** Nosił on tytuł „Wystawiam język światu” a otwierało go takie następujące oświadczenie Szumowskiej: „Bohaterki mojego filmu lubią to, co robią. Prostytucja to dla nich bezproblemowa droga do wygodnego życia.” Nie muszę chyba tego wyjaśniać, ale dodam, że film opowiada o tzw. „uniwersytutkach”, czyli młodych kobietach, które sprzedają swoje seksualne usługi mężczyznom, zarabiając w ten sposób nie tylko na studia, ale także (może nawet przede wszystkim) na tzw. „wygodne” życie, utożsamiane przez nich zazwyczaj z dobrymi ciuchami, luksusowymi kosmetykami, jadaniem w dobrych restauracjach, wyjazdami w atrakcyjne miejsca… etc. – czyli z dobrami konsumpcyjnymi, do których dostęp mają ludzie majętni (Szumowska: „te dziewczyny aspirują do tego, by funkcjonować na burżuazyjnym wypasie”.) Zjawisko nie jest żadnym socjologicznym marginesem. Ostatnie badania potwierdziły, że w Polsce temu rodzajowi prostytucji oddaje się jedna piąta wszystkich studentek.

Wywiad z Szumowską to istne lawirowanie wśród słów i sprzeczności. Moim zdaniem doskonale oddaje to problem, o jakim wspomniałem na samym początku: udajemy, że się do oceny pewnych zachowań dystansujemy, ale podskórnie – często w skrytości – jednak osądzamy (bo przecież bycie człowiekiem związane jest z koniecznością przyjęcia jakiegoś kodeksu etycznego, który jest dla nas nie tylko rodzajem życiowego drogowskazu czy punktu odniesienia, ale i wręcz podstawą naszego funkcjonowania w społeczeństwie).
Oto kilka przykładów. Szumowska mówi: „Uważam, że jeśli ktoś jest reżyserem i wystawia moralne oceny, to robi słabe filmy. Nie wydusi pani ze mnie, że to, co robią te dziewczyny, jest złe.”
Ładnie, prawda? Całkiem słuszne i politycznie poprawne – brzmi jak brzmieć powinno i oddala (kompromitujący) zarzut o moralizatorstwo. Szkopuł w tym, że dosłownie w następnym zdaniu czytamy już coś takiego: „Na pewno zapłacą za to wysoka cenę w przyszłości (…) Gdybym miała córkę, to bym stała nad nią i wkładała jej do głowy, że to jest złe…” Czyli na to „złe” nie trzeba było aż tak długo czekać (jakieś 3 sekundy), ani tym bardziej z Szumowskiej tego „wyciskać”. Zdanie, które przerwałem kończy się następująco: „… ale kategorie osobiste to co innego, niż stosunek do wymykającego się zjawiska”. A może to zjawisko wymyka się właśnie dlatego, że nie chcemy ujmować go (pojąć, ocenić) naszymi kategoriami osobistymi? To jest właśnie ta „liberalna” hipokryzja, o której wspomniałem na samym początku. Szumowska mówi dalej: „Kiedy mój syn będzie nastolatkiem, na pewno mu wytłumaczę, że sypianie z byle kim to słaby pomysł, a już za kasę to w ogóle. Jednak dziewczyny są dorosłe, wiedzą co robią. (…) Ja ich nie krytykuję, ja przede wszystkim krytykuje system i to, że wszystkim zawiaduje pieniądz. To jest chore.”
A ja nie jestem pewien czy te dziewczyny naprawdę wiedzą co robią i czy zdają sobie sprawę, że będą musiały w przyszłości ponieść konsekwencje swojego postępowania. Poza tym: jeśli ktoś zgadza się funkcjonować w ramach systemu, który jest zły (przyjmując jego zasady), to czy można takie postępowanie usprawiedliwiać mówiąc, że nie jest ono złe – ponieważ nie jest to wina człowieka, tylko systemu, w którym on funkcjonuje?
Swoją drogą, ciekaw jestem bardzo czy Szumowska rzeczywiście w swoim filmie skrytykowała „system”, ukazując że jest on „chory”? Wątpię. Coś mi się wydaje, że to tylko deklaracje, które się jej wymknęły post factum, jak zresztą wiele innych sprzecznych ze sobą stwierdzeń, jakie przeczytać można w tym wywiadzie. Wszystko to moim zdaniem świadczy o ambiwalencji z jaką traktujemy pewne społeczne zachowania, zwłaszcza te, które wiążą się z seksem.
Pewien światowej sławy seksuolog (Volkmar Sigusch w „Der Spiegel”) na pytanie „Czy ludzie mówią kiedykolwiek prawdę o seksie?” odpowiedział: „Gdy w grę wchodzi sfera seksualna, lubią się mijać z prawdą (czyli po prostu kłamią – przyp. LA). Więcej kłamstw można usłyszeć tylko w kwestii pieniędzy.”

2.

Małgorzata Szumowska tak określiła zmiany w mentalności współczesnej młodzieży: „Do seksu podchodzi się tak samo jak do jedzenia, picia i dobrej balangi. Teraz strasznie ważne jest fajne życie. A fajne życie jest wtedy, kiedy stać cię na dobre kosmetyki, knajpy, narty w Alpach, czyli na to wszystko, na co stać przedstawicieli klasy średniej. Jak taka studentka może sobie na to wszystko pozwolić, udzielając korepetycji czy niańczyć cudze dzieci? Przecież tak nie zarobi nawet na czynsz.” A na pytanie dziennikarki („czyli pani twierdzi, że prostytucja to jedyna droga do wygodnego życia?”) odpowiada tak: „Nie jedyna, ale najprostsza, najszybsza i dla wielu bezproblemowa”.
Według mnie to właśnie ta „bezproblemowość” jest tu najbardziej problematyczna, bo czyż nie jest ona po prostu złudzeniem? Pozwolę sobie tutaj jeszcze raz przywołać zdanie samej Szumowskiej, która – mimo że za wszelka cenę chce się trzymać liberalnych pozycji – powiedziała o uniwersytutkach, że „zapłacą za to wysoką cenę w przyszłości”. Czyli jednak, te dziewczyny – jeśli nawet jeszcze nie mają – to z pewnością będą miały problem, i to problem duży.
Bo prostytucja nadal jest mimo wszystko czymś stygmatyzującym, a przekonanie o niemoralności takiego zachowania w dalszym ciągu jest głęboko zakorzenione w każdym społeczeństwie, mimo różnych rewolucji „seksualnych”, które przetoczyły się przez kraje Zachodu, zwłaszcza w ciągu ostatnich 100 lat. Tak było zresztą w każdej epoce – nawet wtedy, kiedy „instytucje” kurtyzańskie były nieodłącznym elementem społecznej konstrukcji, a same „utrzymanki” zdobywały dość wysoki status, jeśli chodzi o wpływy, majątek czy znaczenie w państwowej hierarchii (hetery w starożytnej Grecji, gejsze w Japonii, kurtyzany we Francji… etc.), to w gruncie rzeczy ich nie poważano i były one uważane za „margines” – zawsze wisiało nad nimi to „k… e” odium. Więc mimo deklaracji „wyzwolonych” panienek oferujących własne ciało za pieniądze (że one to lubią i mają z tego fun), kobiety te w głębi ducha odczuwają wstyd, poddają się niskiej samoocenie, może nawet sobą w skrytości gardzą. I oczywiście wszystko przed swoim najbliższym otoczeniem ukrywają. Jedna z nich mówi: „Męczyło mnie to ciągłe kłamanie, ten strach przed wpadką. Najgorzej jest, jak jakimś cudem rodzinka się dowie. Wtedy zaczyna się tornado. Moi zachowywali się tak, jakbym kogoś co najmniej zabiła. Do dziś im nie przeszło, choć minęło już kilkanaście miesięcy od wpadki. Ciągle traktują mnie tak, jakbym była trędowata. Myślałam, że są bardziej wyzwoleni.” (Znów to „wyzwolenie”, które najwidoczniej wszyscy mylą z amoralną obojętnością na czyjeś niemoralne prowadzenie się.)
A co mówi ojciec tej dziewczyny (po odkryciu, że jego córka, studentka psychologii, się prostytuuje)?: „Jestem psychiatrą, ale jak biegłem do domu zastanawiałem się tylko, czym jej przyłożyć, choć przysięgam – nigdy nie dostała ode mnie klapsa. (…) Do dziś, jak o tym pomyślę, to zalewa mnie krew. (…) Nie sądzę, żebym kiedykolwiek mógł jej to wybaczyć. Niedawno wróciła z podkulonym ogonem. Wymiętoszona przez tych wszystkich facetów. (…) Udaję, że w domu jej nie ma. (…) To doświadczenie kompletne mnie powaliło.”
Nie poważają też tych kobiet sami sponsorzy: „Dopiero z czasem, kiedy nabierają doświadczenia, kiedy pożyją już z kilkoma panami, tracą świeżość, zaczynają mieć ten obrzydliwy uśmieszek prostytutki” – mówi o swojej „utrzymance” jeden z nich.
One same okłamują siebie na różne sposoby. Oto jedna z nich oświadcza: „Jestem kobietą z klasą, trzeba się wysilać, żeby zaciągnąć mnie do łóżka”. Ha! Kobieta z klasą! Czy naprawdę wyciągnięcie z portfela  kilkuset dolarów więcej to taki wielki wysiłek dla kogoś kto nieźle zarabia?

Film Szumowskiej sprowokował całą serię artykułów w tzw. pismach „opiniotwórczych”. I oczywiście każdy z nich napisany jest w tonie zgodnym z programową „linią” polityczno-światopoglądową reprezentowaną (propagowaną) przez to pismo. Oto w lewicującej i liberalnej „POLITYCE” czytam tekst Joanny Podgórskiej pt. „Uniwersytutki” (tu warto wspomnieć, że twórcą tego określenia jest socjolog, prof. Jacek Kurzępa z Wrocławia), zaczynający się od zdania: „Jak się zeszmacić, to z klasą – deklarują studentki dorabiające seksem.”  (A więc jednak „zeszmacenie” – przyp. LA) Jak przystało na „POLITYKĘ” autorka pisze tekst raczej wyważony, ale i tak nie pozbawiony sprzeczności i lawirowania wśród wartości etycznych, w którym nie brak intencji usprawiedliwiania, łagodzenia, wybielania i swoistej utylizacji opisywanego zjawiska. Dzięki temu spotkać możemy w nim np. takie oto stwierdzenie: „(Sponsorzy) płacąc mają poczucie, że inwestują w młodych, wspierają ich aspiracje edukacyjne, pomagają uzyskać wykształcenie. To też nobilituje.” He, he, he… dobre sobie!

3.

William Blake napisał w „The Marriage of Heaven and Hell”, że więzienia zbudowane są z kamieni prawa, a burdele z cegieł religii. Czyli wynika z tego, że burdel jest pewnego rodzaju więzieniem. Zgadzam się, Blake był szaleńcem, któremu jednak nieobce były przebłyski nad wyraz przenikliwego geniuszu, więc często trafiał w egzystencjalne sedno. Tutaj zaś przejrzał na dodatek pewien fenomen socjologiczny. Tak często podkreślana przez prostytutki (a w przeszłości: kurtyzany) niezależność, jaką ponoć daje im uprawianie „najstarszego zawodu świata” jest jeszcze jedną ułudą i samo-okłamywaniem się: bowiem kobiety te są jak najbardziej zależne (choćby – bagatela! – od płacących ze ich seksualne usługi mężczyzn). Poza tym stają się uzależnione od samego procederu – pozwolę tu wyrazić się językiem typowym dla tego światka – „dawania d…y” za pieniądze. Rzadko której profesjonalnej prostytutce udaje się wrócić do „normalnego” życia (by np. założyć rodzinę), tak samo jak trudno jest zrezygnować z „łatwego” zarobku dziewczynom, które zakosztowały sponsoringu. Poza tym, jak mi się wydaje, swego przyszłego (stałego?) partnera (męża?) będą najprawdopodobniej traktowały instrumentalnie – jako kolejnego sponsora, tyle że bardziej usankcjonowanego społecznym układem.

4.

Muszę jeszcze napisać coś, aby uniknąć nieporozumień: jestem (i zawsze byłem) za tym, aby pozostawiać ludziom jak największe pole swobody jeśli chodzi o ich zachowanie (w tym seksualne). Ani mi więc w głowie jakieś jurysdykcyjne zapędy regulowania np. życia seksualnego dorosłych ludzi, wchodzenie im do łóżka z księdzem czy książeczką do nabożeństwa; daleki jestem od rzucania gromów na tych, którzy się zachowują prowokacyjnie czy „nieobyczajnie” – nie uważam, że za pomocą paragrafów należy „normować” przejawy ludzkiego erotyzmu (dopóki nie naruszają one wolności drugiego człowieka, a zwłaszcza nie krzywdzą dzieci). Jednakże to, co się dzieje ostatnio na polu walki między tzw. konserwatystami a liberałami (wg mnie, podział ten – jak zresztą każdy podział ludzi na kategorie – jest podziałem sztucznym… ale to inna spawa; ja sam np. nie uważam się ani za konserwatystę, ani za liberała) zmusiło mnie niejako do zabrania na ten temat głosu, który oczywiście (zdaję sobie z tego sprawę) będzie tylko kolejnym głosem wołającego na puszczy. Bardziej więc robię to, by uporządkować swoje myśli na ten temat. A jakie one są – to każdy widzi, bo pisanie jest dla mnie niczym innym, jak głośnym myśleniem.
Co więc myślę o tym sporze? Cóż, wydaje mi się, że jak każdy tego typu spór (o pryncypia), jest to walka o poszerzenie własnego obszaru światopoglądowego. Ci, którzy biorą w nim udział mają poczucie tego, że walczą o większą dla siebie swobodę, ergo – o samą wolność, bo wydaje im się, że ta wolność jest zagrożona. Pewnie dlatego tyle w tym sporze różnych podchodów, ciosów poniżej pasa i przewrażliwienia… często nawet wręcz histerii i zmącenia umysłów przez emocje. A tu nie chodzi moim zdaniem o zagrożenie ludzkiej wolności – dodajmy: wolności zachowań seksualnych (gdyż o takich tu mowa) – bo jednak prawo pod tym względem jest (przynajmniej jeśli chodzi o państwa Zachodu) coraz bardziej liberalne. Tu chodzi o to, by swobodnie mówić o tym, co wydaje się nam złe, niemoralne (tak, nie bójmy się wypowiedzieć czasami to słowo), godzące w godność człowieka – bez wściekłego i ślepego wysyłania głoszących tego rodzaje poglądów do kruchty, czy szydzenia z materiału, z jakiego zrobione są ich berety. Chodzi wreszcie o ochronę pewnych wartości (powszechnie uznawanych za tradycyjne, czy też konserwatywne, jak np. tzw. „wartości rodzinne”), które – jak by na to nie patrzeć – są niezwykle ważne dla ogólnej stabilności społeczeństwa, dla zdrowia rodziny, dla poczucia szczęścia… a to wszystko jest możliwe tylko dzięki wzajemnej przychylności, wyzbycia się wrogości, wreszcie – w naszych najbliższych relacjach – dzięki miłości i przyjaźni, (która jest zresztą jednym z wyrazów tej pierwszej).

Zdaję sobie sprawę z tego, że mogło to wszystko zabrzmieć po kaznodziejsku, więc chcę zawczasu odeprzeć jeszcze jeden zarzut i rozwiać pewne wątpliwości: ze zrozumiałych względów nie chcę tu uprawiać zbytniego ekshibicjonizmu, ale muszę przyznać, że sam niejednokrotnie zachowywałem się (zachowuję) niezgodnie z przyjętymi w moim społecznym środowisku normami obyczajowymi. I jeśli ktoś, biorąc to pod uwagę, nazwałby niektóre moje zachowanie niemoralnymi, to przyznałbym mu rację. Lecz sam nie uważam się jednak za amoralistę (czyli człowieka nie uznającego żadnych zasad moralnych). Bowiem kieruję się swoim własnym kodem etycznym, który – przyznaję – nie we wszystkich aspektach jest tożsamy z zasadami moralnymi przyjętymi powszechnie. Nie mieszam też w to wszystko religii – jako człowiek skłaniający raczej się ku światopoglądowi, który można (od biedy) uznać za sceptycyzujący agnostycyzm. Tak więc – żaden ze mnie święty. Może właśnie dlatego to co mówię o moralności-niemoralności ma większą „ludzką”, wolną od dogmatyzmu wartość? Któż bowiem lepiej zna grzeszny świat od samego grzesznika?

5.

Na koniec oddajmy jeszcze raz głos Małgorzacie Szumowskiej: „A społeczeństwo mamy pozamykane, odporne na zmiany. Również dlatego, że oburza się na różne sprawy moralne. Wg mnie takie oburzenie jest z gruntu fałszywe. Bo niemoralne to jest okłamywanie ludzi w imię jakiejś ideologii czy religii, a nie robienie filmów o trudnych problemach.”
Pomijając fakt, że Szumowska używa określeń cokolwiek kuriozalnych (bo cóż to znaczy „oburzać się na różne sprawy moralne”?), to nadal, niczym mantrę, powtarza liberalne pustosłowie o „z gruntu fałszywym” oburzeniu społeczeństwa, które jest „zamknięte”, bo jest przywiązane do swych starych a przeżytych wartości i nie może nadążyć za wyzwolonym duchem liberalnych przemian. Ponadto Szumowska zrównuje tu ze sobą „okłamywanie” ideologiczne z „okłamywaniem” religijnym – wpisując się tym samym w nurt antykatolicyzmu i dyskredytując religijne przesłanki postawy moralnej.

Symptomatyczne jest w tym kontekście to, że środowisko „konserwatywne”, ludzi o bardziej tradycyjnych poglądach, reprezentujących tzw. „wartości rodzinne”, „wyzwoleni” libarałowie za wszelką cenę usiłują zdyskredytować, często ośmieszyć (to dlatego kobiety, które starają się postępować wg pewnych zasad, nazywa się obraźliwym i pogardliwym w sumie określeniem „piczki-zasadniczki”, a samo środowisko „kruchtą” albo „ciemnogrodem”). Oto np. rada, jaką dała Szumowska Krystynie Jandzie grającej w jej filmie matkę jednej z uniwersytutek, (która oczywiście nie może się pogodzić ze stylem życia prowadzonego przez córkę). Szumowska: „Powiedziałam do niej: ‚Krystyna, musisz zagrać chamkę i wieśniarę’. A ona na to: ‚Nigdy takiej nie grałam’. Kiedy (jednak) zobaczyła kostium swojej bohaterki, już wiedziała, jak ma grać.”

Ciekaw jestem filmu Małgorzaty Szumowskiej. Ciekaw jestem czy reżyserka nie zwodzi w tym filmie nikogo i  ukazuje świat w jakim żyją kobiety „sponsorowane” takim, jakim jest on naprawdę. Czy te dziewczyny rzeczywiście są wolne i niezależne?
I czy jest w nim jakaś moralna puenta?
Bo jeśli jej nie ma – czyli jeśli z filmu nie wynika, że to co robią te prostytuujące się dziewczyny jest z gruntu złe (bo to tylko fun, zabawa, fajny sposób na wygodne życie); i że będą musiały za to słono zapłacić w przyszłości – to ten film po prostu wszystkich okłamuje.
Okłamuje wskutek fałszywie pojętego liberalizmu.

*  *  *

Ilustracja: fragment plakatu filmu „Sponsoring”

* Użyta przeze mnie forma imienia pani Szumowskiej nie jest przejawem lekceważenia. Tak bowiem jej imię pojawia się na plakacie reklamującym jej film – nie ma tam „Małgorzaty” tylko właśnie „Małgośka”. To jakiś nowy i chyba jednak cokolwiek pretensjonalny trend, który się pojawił ostatnio w kraju (podobnie jest z „Wojtkiem” Smarzowskim). No i jeszcze ta „Szuma”. Tak podobno zaprezentowano Szumowską w pewnym ogólnopolskim programie telewizyjnym. (A ja się cieszę, że za moich czasów, prezenterzy telewizyjni nie zwracali się do Zanussiego per „Krzysiek”, czy do Machulskiego per „Julek”.)

** Film obejrzałem i jego recenzję napisałem: TUTAJ

*** W moim tekście wykorzystałem cytaty z wywiadu Magdaleny Rigamonti z Małgorzatą Szumowską opublikowanego w polskim wydaniu „Newsweeka” (6/2012), artykułu Violetty Ozminkowskiej pt. „3 razy sponsoring” (z tego samego numeru „Newsweeka”), oraz tekstu Joanny Podgórskiej pt. „Uniwersytutki” („POLITYKA”, 6/2012).

WSZYSTKO ZA… JEDNĄ NOC Z MARILYN

„MÓJ TYDZIEŃ Z MARILYN” – na ekranach kin

*

Marilyn Monroe

Nic na to nie poradzę, ale pierwszym głębszym (?) wrażeniem jakiego doświadczyłem w zetknięciu się z Marilyn Monroe, był widok jej biustu w pamiętnej scenie na jachcie (z Tony’m Curtisem) w „Pół żartem, pół serio”. Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać to, że miałem wówczas kilkanaście lat i po nocach śniły mi się moje panie nauczycielki – w sytuacjach bardziej uwzględniających ich ciała i aparycje, niż mądrość i wiedzę.
Ale nawet teraz, kiedy już człowiekowi jest łatwiej (?) utrzymać swoje żądze w ryzach, wybierałem się do kina raczej nie po to, by intelektualnie (i chłodnym okiem) ogarnąć (i przerobić sobie ponownie) kulturowy fenomen bogini seksu, ale by bardziej zmysłowo poczuć ów nieprzemożny kobiecy sex-appeal, który był istotą pozycji Marilyn Monroe w masowej wyobraźni całego zachodniego świata, opanowanego wówczas przez hollywoodzką mitologię ekranowych bożyszczy i przesiąkniętego uwielbieniem dla gwiazd kina.
I z niemałą satysfakcją mogę napisać, że mimo mojego podesz… co ja piszę!?… dojrzałego wieku męskiego, udało mi się tej sztuki dokonać, głównie dzięki przejmująco erotycznemu wystąpieniu Michelle Williams, która weszła w skórę Marilyn niemalże organicznie i bez żadnej rezerwy, promieniując takim czarem, jaki zdolna jest roztoczyć wokół tylko kobieta będąca wcieleniem czystego seksu. Ech!

Ale „Mój tydzień z Marilyn” to nie tylko erotyzm. To przypomnienie niezwykłej kobiety, jednej z najbardziej rozpoznawalnych ikon kultury masowej XX wieku, która była bez wątpienia postacią tragiczną a przy tym niezwykle skomplikowaną i (poprzez swój tragizm właśnie) obnażającą bezwzględne mechanizmy i konsekwencje kreowania pop-kulturowych mitów w dobie niepohamowanej, hedonistycznej konsumpcji dóbr, jakie na masową skalę obiecywała społeczeństwom współczesna cywilizacja Zachodu.
Co ciekawe, film nie zajmuje się najbardziej znanymi wydarzeniami z życia Marilyn Monroe – jak np. romans z wielką amerykańską polityką (obaj bracia Kennedy), małżeństwo z jajogłowym Arthurem Millerem, czy osiłkowatym Joe DiMaggio, tudzież niewyjaśnione do końca okoliczności jej śmierci – ale pokazuje ją w czasie kilkudniowego kręcenia w Anglii dość pośledniego filmiku z Sir. Laurence Olivierem („Książę i aktoreczka”), kiedy to ponoć wdała się w (nietrwały wprawdzie jak jednodniowa łątka) romans z… trzecim asystentem filmu, Colinem Clarkiem. Nikt by o tym chyba nie pamiętał, gdyby nie sam Clark. Otóż – nota bene 10 lat później! – wystrugał z tego aż dwa (sic!) memuary, które następnie stały się bestsellerami.

„Mój tydzień z Marilyn” to solidna brytyjska produkcja (mimo, że jest to zarazem wielko-ekranowy debiut Simona Curtisa), ale nie pretendująca raczej do miana wielkiego kina. Natomiast tym, co może jej zapewnić miejsce w panteonie najbardziej godnych zapamiętania filmów roku, to właśnie kreacja Michelle Williams, która być może przyniesie jej Oscara. (Niby drobiazg, a cieszy.)
Sama aktorka przyznaje, iż czuje jakby się urodziła do odegrania tej roli – a postać Marilyn zajmowała ją od dawna. Być może dlatego łatwiej jej było oddać wszystkie te niuanse skomplikowanej (by nie napisać – niezrównoważonej) osobowości Normy Jeane: od kruchej i delikatnej, podatnej na zranienia neurotyczki po świadomą swej mocy nad masową wyobraźnią sex-bomby i pierwszej wielkości gwiazdy kina.

Uosobienie kobiecości (Michelle Williams jako Marilyn Monroe)

To nieważne, czy Clark swoją znajomość z Marilyn przekoloryzował (a wszystko wskazuje, że tak). Ważne, że zdołał nastrojem, klimatem i anegdotą utrafić w coś co sprawia wrażenie autentyzmu, a co ujęło jego czytelników: oddać przekonująco uwielbienie dla niezwykłej kobiety, która chyba jednak nie przypadkiem stała się ikoną swojej epoki. A jeśli taką się stała – to czy nie jest to dostateczny powód do tego, żeby o kilkudniowej znajomości z nią napisać aż dwie książki?
Nic dziwnego, że relacja między Marylin a Colinem leży w centrum zainteresowania filmu Curtisa. Bowiem to właśnie dzięki niej docieramy do sedna tego, co przydawało Marylin Monroe jej niezwykłej aury – magnetyzmu, który potrafił niewolić otaczających ją ludzi, ale i rozbrajającej słabości, która w każdym bliskim jej mężczyźnie budziła nie tylko seksualną żądzę, ale i opiekuńcze instynkty.
Ktoś z towarzystwa, w którym oglądałem film, powiedział po jego zakończeniu: Marilyn była łatwa (w sensie gotowości wskakiwania facetom do łóżka). Nie wiem, może i rzeczywiście się Clark z nią przespał, ale dla każdego kochanka Marilyn, spędzenie z nią nocy, to był zwykle moment, kiedy stosunki z nią stawały się niezwykle trudne – wręcz nie do zniesienia.

Nie trzeba być psychologiem, by sobie uświadomić, skąd to wszystko się brało. Oczywiście źródeł należy szukać w dzieciństwie Normy, opuszczonej (zaniedbanej) przez matkę, (która w końcu trafiła do zakładu dla psychicznie chorych) wychowywanej w rodzinach zastępczych i dość szybko robiącej użytek ze swojej seksualnej atrakcyjności (jej akty znalazły się w pierwszym wydaniu „Playboya”, a droga do filmowej kariery przebiegała często przez łóżka producentów, reżyserów i innych prominentów hollywoodzkiego kina). Lecz Norma Jeane kleiła się do facetów nie tylko po to, by instrumentalnie ich wykorzystać, czy też zyskać coś wymiernego i konkretnego. Jej promiskuityzm nie był promiskuityzmem – excuse my French – kurewskim. Mimo wszystko więcej w tym jej zachowaniu było intymnej potrzeby bliskości, niż wyrachowania. Ona rzeczywiście szukała wśród ludzi (a zwłaszcza mężczyzn) wsparcia, miłości i ciepła – tego wszystkiego, czego jej brakowało w całym dotychczasowym życiu, szczególnie zaś w dzieciństwie. Nagle też odkryła, że oto może mieć władze nad światem – a źródłem tej władzy może być właśnie ten jej niezwykły sex-appeal, (który niepotrzebnie w jej przypadku mylony jest z narcyzmem). Szkopuł w tym, że nie była zdolna do zawiązania z nikim trwalszej relacji – głębszego mentalno-duchowego związku. Tak jakby uwodzenie kolejnych mężczyzn stało się dla niej narkotykiem, bez którego już nie mogła się obyć. Tak jakby musiała za każdym razem potwierdzać swoją kobiecą wartość… być może właśnie dlatego, że sama w nią wątpiła?

Ale takiej kobiecie – która mimo tego wszystkiego (a może właśnie dzięki temu?) stała się najsłynniejszą i najbardziej pożądaną kobietą na świecie – wybacza się wszystko. Była w niej jakaś esencja archetypicznej kobiecości, która opanowywała mężczyzn poza progiem ich rozsądku i świadomego wyboru.
Dlatego łatwo mi było zrozumieć zauroczenie Colina. Dlatego też sam pewnie poszedłbym za nią jak w dym – jedna noc z Marilyn, a po niej choćby potop.

*