„MÓJ TYDZIEŃ Z MARILYN” – na ekranach kin
*
Nic na to nie poradzę, ale pierwszym głębszym (?) wrażeniem jakiego doświadczyłem w zetknięciu się z Marilyn Monroe, był widok jej biustu w pamiętnej scenie na jachcie (z Tony’m Curtisem) w „Pół żartem, pół serio”. Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać to, że miałem wówczas kilkanaście lat i po nocach śniły mi się moje panie nauczycielki – w sytuacjach bardziej uwzględniających ich ciała i aparycje, niż mądrość i wiedzę.
Ale nawet teraz, kiedy już człowiekowi jest łatwiej (?) utrzymać swoje żądze w ryzach, wybierałem się do kina raczej nie po to, by intelektualnie (i chłodnym okiem) ogarnąć (i przerobić sobie ponownie) kulturowy fenomen bogini seksu, ale by bardziej zmysłowo poczuć ów nieprzemożny kobiecy sex-appeal, który był istotą pozycji Marilyn Monroe w masowej wyobraźni całego zachodniego świata, opanowanego wówczas przez hollywoodzką mitologię ekranowych bożyszczy i przesiąkniętego uwielbieniem dla gwiazd kina.
I z niemałą satysfakcją mogę napisać, że mimo mojego podesz… co ja piszę!?… dojrzałego wieku męskiego, udało mi się tej sztuki dokonać, głównie dzięki przejmująco erotycznemu wystąpieniu Michelle Williams, która weszła w skórę Marilyn niemalże organicznie i bez żadnej rezerwy, promieniując takim czarem, jaki zdolna jest roztoczyć wokół tylko kobieta będąca wcieleniem czystego seksu. Ech!Ale „Mój tydzień z Marilyn” to nie tylko erotyzm. To przypomnienie niezwykłej kobiety, jednej z najbardziej rozpoznawalnych ikon kultury masowej XX wieku, która była bez wątpienia postacią tragiczną a przy tym niezwykle skomplikowaną i (poprzez swój tragizm właśnie) obnażającą bezwzględne mechanizmy i konsekwencje kreowania pop-kulturowych mitów w dobie niepohamowanej, hedonistycznej konsumpcji dóbr, jakie na masową skalę obiecywała społeczeństwom współczesna cywilizacja Zachodu.
Co ciekawe, film nie zajmuje się najbardziej znanymi wydarzeniami z życia Marilyn Monroe – jak np. romans z wielką amerykańską polityką (obaj bracia Kennedy), małżeństwo z jajogłowym Arthurem Millerem, czy osiłkowatym Joe DiMaggio, tudzież niewyjaśnione do końca okoliczności jej śmierci – ale pokazuje ją w czasie kilkudniowego kręcenia w Anglii dość pośledniego filmiku z Sir. Laurence Olivierem („Książę i aktoreczka”), kiedy to ponoć wdała się w (nietrwały wprawdzie jak jednodniowa łątka) romans z… trzecim asystentem filmu, Colinem Clarkiem. Nikt by o tym chyba nie pamiętał, gdyby nie sam Clark. Otóż – nota bene 10 lat później! – wystrugał z tego aż dwa (sic!) memuary, które następnie stały się bestsellerami.„Mój tydzień z Marilyn” to solidna brytyjska produkcja (mimo, że jest to zarazem wielko-ekranowy debiut Simona Curtisa), ale nie pretendująca raczej do miana wielkiego kina. Natomiast tym, co może jej zapewnić miejsce w panteonie najbardziej godnych zapamiętania filmów roku, to właśnie kreacja Michelle Williams, która być może przyniesie jej Oscara. (Niby drobiazg, a cieszy.)
Sama aktorka przyznaje, iż czuje jakby się urodziła do odegrania tej roli – a postać Marilyn zajmowała ją od dawna. Być może dlatego łatwiej jej było oddać wszystkie te niuanse skomplikowanej (by nie napisać – niezrównoważonej) osobowości Normy Jeane: od kruchej i delikatnej, podatnej na zranienia neurotyczki po świadomą swej mocy nad masową wyobraźnią sex-bomby i pierwszej wielkości gwiazdy kina.To nieważne, czy Clark swoją znajomość z Marilyn przekoloryzował (a wszystko wskazuje, że tak). Ważne, że zdołał nastrojem, klimatem i anegdotą utrafić w coś co sprawia wrażenie autentyzmu, a co ujęło jego czytelników: oddać przekonująco uwielbienie dla niezwykłej kobiety, która chyba jednak nie przypadkiem stała się ikoną swojej epoki. A jeśli taką się stała – to czy nie jest to dostateczny powód do tego, żeby o kilkudniowej znajomości z nią napisać aż dwie książki?
Nic dziwnego, że relacja między Marylin a Colinem leży w centrum zainteresowania filmu Curtisa. Bowiem to właśnie dzięki niej docieramy do sedna tego, co przydawało Marylin Monroe jej niezwykłej aury – magnetyzmu, który potrafił niewolić otaczających ją ludzi, ale i rozbrajającej słabości, która w każdym bliskim jej mężczyźnie budziła nie tylko seksualną żądzę, ale i opiekuńcze instynkty.
Ktoś z towarzystwa, w którym oglądałem film, powiedział po jego zakończeniu: Marilyn była łatwa (w sensie gotowości wskakiwania facetom do łóżka). Nie wiem, może i rzeczywiście się Clark z nią przespał, ale dla każdego kochanka Marilyn, spędzenie z nią nocy, to był zwykle moment, kiedy stosunki z nią stawały się niezwykle trudne – wręcz nie do zniesienia.Nie trzeba być psychologiem, by sobie uświadomić, skąd to wszystko się brało. Oczywiście źródeł należy szukać w dzieciństwie Normy, opuszczonej (zaniedbanej) przez matkę, (która w końcu trafiła do zakładu dla psychicznie chorych) wychowywanej w rodzinach zastępczych i dość szybko robiącej użytek ze swojej seksualnej atrakcyjności (jej akty znalazły się w pierwszym wydaniu „Playboya”, a droga do filmowej kariery przebiegała często przez łóżka producentów, reżyserów i innych prominentów hollywoodzkiego kina). Lecz Norma Jeane kleiła się do facetów nie tylko po to, by instrumentalnie ich wykorzystać, czy też zyskać coś wymiernego i konkretnego. Jej promiskuityzm nie był promiskuityzmem – excuse my French – kurewskim. Mimo wszystko więcej w tym jej zachowaniu było intymnej potrzeby bliskości, niż wyrachowania. Ona rzeczywiście szukała wśród ludzi (a zwłaszcza mężczyzn) wsparcia, miłości i ciepła – tego wszystkiego, czego jej brakowało w całym dotychczasowym życiu, szczególnie zaś w dzieciństwie. Nagle też odkryła, że oto może mieć władze nad światem – a źródłem tej władzy może być właśnie ten jej niezwykły sex-appeal, (który niepotrzebnie w jej przypadku mylony jest z narcyzmem). Szkopuł w tym, że nie była zdolna do zawiązania z nikim trwalszej relacji – głębszego mentalno-duchowego związku. Tak jakby uwodzenie kolejnych mężczyzn stało się dla niej narkotykiem, bez którego już nie mogła się obyć. Tak jakby musiała za każdym razem potwierdzać swoją kobiecą wartość… być może właśnie dlatego, że sama w nią wątpiła?
Ale takiej kobiecie – która mimo tego wszystkiego (a może właśnie dzięki temu?) stała się najsłynniejszą i najbardziej pożądaną kobietą na świecie – wybacza się wszystko. Była w niej jakaś esencja archetypicznej kobiecości, która opanowywała mężczyzn poza progiem ich rozsądku i świadomego wyboru.
Dlatego łatwo mi było zrozumieć zauroczenie Colina. Dlatego też sam pewnie poszedłbym za nią jak w dym – jedna noc z Marilyn, a po niej choćby potop.*
6 grudnia, 2011 o 2:27 am
6 grudnia, 2011 o 8:42 am
Piękna kolekcja :)
6 grudnia, 2011 o 5:49 am
recenzję Twoją przeczytałem z uśmiechem ;-). Komentarzem odniosę się do jednego detalu, mianowicie określenia użytego przez Twojego znajomego, jakoby „M była łatwa”. Zawsze zadziwiało mnie – jako faceta (seksualnie banalnego, bowiem nie dość, że hetero, to jeszcze dumnego z tegoż faktu), że faceci dwoją się i troją aby poznaną niewiastę sprowadzić do pościelowego parteru, a kiedy już ona im ulegnie, odwracają się na pięcie i z grymasem obrzydzenia rzucają jakiś z Wyrazów („łatwa” to określenie najładniejsze z kilku, które w takich przypadkach przychodzą do głowy). A przecież, nie byłoby „łatwych” kobiet, gdyby nie równie „łatwi” faceci – ale coś, co u mężczyzny jest zwycięstwem i triumfem, u kobiety jest czymś na k. I tutaj wróćmy do M., która była łatwa – ileż razy już ją portretowano jako taką właśnie kobietę: łatwą, ale łatwą dlatego, że ma coś nie po kolei w głowie. Łatwą, czyli złą, pustą, głupią. A przecież M. jedynie szukała swojego miejsca na ziemi.
to taki komentarz na marginesie, nie odnoszący się bezpośrednio do Twojego tekstu, ot, po prostu przemyślenie które pojawiło mi się przed oczami ;-)
6 grudnia, 2011 o 8:46 am
Gwoli ścisłości: określenie o tym, że Marilyn była „łatwa” nie wyszło z ust mojego znajomego, tylko znajomej, która zresztą Monroe lubi od dawna, przeczytała na jej temat kilka książek, jest jej – rzec można – fanką. Nie było to więc stwierdzenie użyte złośliwie, a nawet w sensie pejoratywnym.
Swoją drogą, myślę, że nazywanie Marilyn kobietą „łatwą” jest jednak wielkim nieporozumieniem. Bo tak naprawdę, to była ona kobietą niesłychanie „trudną”… zwłaszcza dla mężczyzny, który się już z nią przespał ;)
To o czym piszesz (że faceci pogardzają kobietą, którą „łatwo” zdobyli) nie odnosi się raczej do Marilyn. Ona była – i to nie jest przesada – boginią seksu dla całego zachodniego świata (ona była więc czczona, ubóstwiana), więc jeśli jakiś mężczyzna ją zdobył, to był zwykle dumny jak paw, a na dodatek w siódmym niebie (jego self-esteem eksplodował do niebotycznych poziomów) więc nie miał żadnych przesłanek (ani powodów) by wyrażać się w ten (pogardliwy) sposób o Marilyn – jak o pierwszej lepszej „psiapsiułce”, którą można „wyrwać” do łóżka już na pierwszej randce (przy okazji przepraszam wszystkie dziewczyny/kobiety, którym to się przydarzyło: don’t blame yourself ;) ).
Nie. Jeśli jemu się udało przespać z Marilyn (jak trzeciemu asystentowi reżysera, Colinowi Clarkowi), to on o tym wydarzeniu pisał dwie książki :)
Ja wiem, że teraz trudno młodemu pokoleniu wyobrazić sobie kobietę – boginię seksu, która byłaby „ikoną” dla swojej epoki, bo teraz takich kobiet (jaką była Marilyn Monroe w latach 50-tych) już nie ma.
Czy wybrażasz sobie, że mógłbym teraz – nie narażając się na śmieszność i kompromitacje – napisać takie zdanie: „sam pewnie poszedłbym za nią jak w dym – jedna noc z Marilyn, a po niej choćby potop”, zastępując Marilyn… Dodą, Lady Gagą albo – nie daj Boże – Paris Hilton? ;)
7 grudnia, 2011 o 3:34 am
nie wiem czy jestem młodym pokoleniem (3 krzyżyki to zesłanie na ziemię niczyją: ani ja młody, ani stary…), ale wiem jedno: gdybyś wzdychał do Dody to bym chyba stracił całe moje wysokie mniemanie do Wizji Lokalnej ;-). Czyli, faktycznie, jest coś w tym, o czym piszesz…
słusznie też prawisz o „łatwości” i jej postrzeganiu. Może więc z tą pogardą to jest tak, że największą pogardę do „łatwych” kobiet czują a) faceci, którym nie ulegają żadne kobiety, b) kobiety skłonne do zazdrości. Od razu sprostowanie: wcale nie twierdzę, że wszystkie kobiety ulegają zazdrości i pozwolę sobie już tego tematu nie drążyć ;-).
to o czym pisałem chyba faktycznie bardziej pasuje do współczesnego kanonu zachowań. Jestem niemal w stu procentach pewien, że gdyby Audrey Hepburn była łatwa i przypadkiem trafiła się mnie (hehe), to nie miałbym z tego tytułu żadnych wyrzutów wobec jej moralności ;-).
7 grudnia, 2011 o 8:47 am
Dodą na „Wizji” raczej nie będziemy się zajmować ;) Madonną…? No może warto byłoby się jej bliżej przyjrzeć. Ale już kobiety typu Lady Gaga czy Paris Hilton… to… zupełnie mnie nie pociągają (delikatnie mówiąc ;) )
A propos jeszcze tej „łatwości” (która, nawiasem mówiąc zupełnie do Marilyn nie pasuje).
Czy mężczyznę można nazwać „łatwym” w takim samym kontekście seksualnym, jak to mówimy o „łatwej” kobiecie?
Tutaj, myślę, zahaczamy o odmienność seksualizmu kobiet i mężczyzn.
Zygmunt Kałużyński dokonał kiedyś zabawnego (ale i trafnego chyba) spostrzeżenia. Otóż, powiedział, że jeśli piękna i powabna kobieta (zakładamy, że nie jest prostytutką) podeszłaby na ulicy do (normalnego, zdrowego, heteroseksualnego) faceta i zaproponowała by mu łóżko (oczywiście spodziewając się tylko gratyfikacji rozkoszą, a nie jakimiś tam dwiema stówami ;) ), to gdzieś tak 8 mężczyzn na 10 zgodziłoby się na to bez większego wahania. Natomiast gdyby odwrócić sytuację: facet namawia kobiety na seks, to prawdopodobnie żadna kobieta by się na to nie zgodziła.. tak szybko :) (Tu zresztą nie chodzi tylko o różnicę w seksualizmie męskim i żeńskim, ale także o różnice kulturowe w podejściu do seksu mężczyzn i kobiet – one są po prostu nadal bardzo różne… czy nam to się podoba, czy nie.)
Ale żeby zamknąć temat: jestem daleki od pogardy – a nawet lekceważenia ;) – tzw. „łatwych” kobiet.
I jeszcze jedna korekta: napisałem, że dziś takich kobiet jak Marilyn nie ma. O tyle jest to prawda, że dzisiejsze czasy kreują inne typy „gwiazd”, czy też… (straszna nazwa, ale pasuje jak ulał do dzisiejszej degradacji pojęcia „gwiazdy”) – celebrytów. Po prostu mamy już obecnie inną epokę i pojawienie się kogoś takiego, jak Marilyn w świadomości masowej – oraz podejście „mas” do takiej kobiety – byłoby chyba jednak niemożliwe. Lecz, oczywiście, takie kobiety (chodzi mi o typ psycho-fizyczny) można znaleźć we wszystkich czasach.
6 grudnia, 2011 o 11:20 am
6 grudnia, 2011 o 12:16 pm
Thanks.
Trailer obejrzeć zawsze można. Zwłaszcza, że trwa tylko 2 minuty.
6 grudnia, 2011 o 11:48 am
Nie zapominajmy, że Marilyn czytała:
:)
6 grudnia, 2011 o 12:14 pm
Nie tylko czytała (i to podobno dużo) ale i pisała poezje.
(Chyba nawet niedawno wydano je w Polsce – razem z jej listami i zapiskami)
Może więc jakiś wiersz Marilyn?:
mój kochany śpi koło mnie –
w bladym świetle – widzę jak jego męska szczęka
rozluźnia się – znowu ma
usta chłopca
miękkie najmiększe
jego delikatność drży
w znieruchomieniu
jego oczy zapewne napatrzyły się
z zachwytem na świat z groty
wieku chłopięcego – kiedy zapominał
o rzeczach niezrozumiałych dla siebie
ale czy będzie tak wyglądał gdy umrze
o nieznośna nieuchronna rzeczywistości
czy wolałabym żeby wcześniej umarła raczej jego miłość
czy on sam?
ból jego tęsknoty kiedy spogląda
na kogoś innego
jak niespełnienie
od dnia narodzin.
I ja niemiłosiernie cierpiąca
wobec bólu jego Tęsknoty –
kiedy spogląda na inną i ją kocha
jak niespełnienie
od dnia urodzin –
musimy to znosić
ja jeszcze smutniej bo nie potrafię odczuwać radości
6 grudnia, 2011 o 7:59 pm
Zagrać M.M. Czy to możliwe? Była niepowtarzalna, niezwykła. Jest dla mnie ideałem; na samą myśl o Niej… choć jestem hetero (niestety?). Też poszła bym ‚jak w dym’. Gdyby tylko chciała.
Nie zgadzam się na rozważania, że coś z Nią było ‚nie tak’. Jest/ była absolutnym cudem aktorki, kobiety, człowieka. Choć nawet Ona sama miała o tym inne, niepewne siebie – zdanie. I nawet to mi się w niej podoba. Nie jesteśmy idealni, wiadomo. Wręcz świetnie. Czy musimy to ‚drążyć’; kimże jesteśmy? W Jej wypadku – to absolutnie bez sensu.
6 grudnia, 2011 o 10:53 pm
Dziękuję, Ewo, za to co napisałaś.
To cenne… zwłaszcza, że jesteś „tylko” „hetero (niestety?)” kobietą ;)
7 grudnia, 2011 o 1:12 am
Bo Marilyn to była jednak cud-kobieta.
7 grudnia, 2011 o 1:01 am
Logosie!
Jak nigdy zgadzam się z Twoim wpisem w najdrobniejszych szczegółach, MM była o wiele bardziej skomplikowana i inteligentna, niż to się większości zdaje.
Onibe!
A z tym podejściem mężczyzn… Większość z nas jest tak zaprogramowana, że facet podrywa dwie siostry, jedną zdobywa, a żeni się z tą, która mu nie uległa. Mnie zawsze zastanawia, że kobiety wiedzą, że dany mężczyzna jest motylkiemi, że będą później po nim płakać, a jednak godzą się na wszystko.
7 grudnia, 2011 o 3:35 am
Torlinie – dobrze trafiłeś. To o czym piszesz to paradoks niezwykły, ale zauważalny. Tak właśnie jest!
7 grudnia, 2011 o 8:55 am
Torlinie, a jednak nie zawsze tak jest, że mężczyzna częściej bierze za żonę kobietę, która mu nie uległa (w jakich czasach Ty żyjesz? ;) ) W rzeczywistości, to chyba dzieje się tak teraz stosunkowo rzadko.
Ja myślę, że „łatwość” niektórych kobiet (w kontekście gotowości „pójścia do łóżka”), nie ma w tym (czy wybieramy je sobie na żony) większego znaczenia. Znaczenie ma to, czy ta kobieta potrafi nas przy sobie (za sprawą seksu, czy też swojej osobowości) na dłużej zatrzymać.
Oczywiście nie mam tu na myśli wyrachowanego, czysto „biznesowego”, materialistycznego podejścia do małżeństwa (co ma miejsce wtedy, kiedy wybieramy kobietę, która może nam zapewnić wyższą pozycję społeczną – status, majątek… etc.)
Ale rozumiem Twój punkt widzenia.
7 grudnia, 2011 o 3:37 am
Podoba mi się Twoje podejście do jej skomplikowanej osobowości ale myślę, że ona urodziła się ciut za wcześnie. Dzisiaj nie byłaby ofiarą, rodzinne dramaty nie są już tabu i znacznie wcześniej poczułaby się wartościową dziewczyną, a wtedy najprawdopodobniej jej relacje z mężczyznami miałyby inny wymiar. Widziałabym ją raczej jako
femme fatale ;)
7 grudnia, 2011 o 8:59 am
Witaj Violu,
jeżeli Marilyn była famme fatale to raczej wobec samej siebie (bo rasowa famme fatale niszczy raczej swoich kochanków, niż samą siebie – tak jak to było z Marilyn).
I myślę też, że jednak Marilyn bardzo dobrze – w pewnym sensie – trafiła w swój czas. (Oczywiście abstrahuję od jej osobistej tragedii.) Bo dziś na pewno by nie zdobyła takiej pozycji (chodzi mi o kulturę masową), jaką zdobyła w swojej epoce. Wydaje mi się, że dzisiaj jej zachowanie, nikogo by nie „ruszało”. Boginie seksu wymarły. Dzisiejsi celebryci wyprani są z jakiejkolwiek „boskości”.
7 grudnia, 2011 o 9:36 am
O wydanych w tym roku przez Wydawnictwo Literackie „Fragmentach” Marilyn Monroe – poezja, samotność i strach – pisano w gazecie.pl:
Więcej można przeczytać tutaj:
http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114873,9390932,_Fragmenty__Marilyn_Monroe__poezja__samotnosc_i_strach.html
Pozdrawiam
7 grudnia, 2011 o 1:00 pm
To może kilka cytatów z Marilyn:
– Kariera to piękna rzecz, ale nie możesz się do niej przytulić w zimną noc.
– Nie zależy mi na pieniądzach i na sławie, chcę być tylko doskonała.
– Nieważne co o mnie myślą, ważne żeby mnie kochali.
– Lepiej być nieszczęśliwą samotnie, niż nieszczęśliwą z kimś innym.
– sex is a part of nature I go along with nature
– To ogromnie ułatwia wybór, gdy wszystko jest jednakowe.
– Ludzie patrzą na mnie zazwyczaj tak, jakbym była czymś w rodzaju lustra, a nie człowiekiem. Nie widzą mnie, widzą swoje własne ukryte myśli, a potem sami się rozgrzeszają twierdząc, że to ja uosabiam te sekretne myśli.
– Wszystko co dobre jest, albo tuczące, albo niemoralne.
– Pieniądze szczęścia nie dają – dopiero zakupy.
– If you can make a girl laugh, you can make her to do anything
– Kobieta łatwiej przyzna, że nie ma racji, gdy ma rację, niż gdy jej nie ma.
– Zawszę dostaję gorzki koniec lizaka.
– Jeżeli nie mogę być matką, niech przynajmniej będę aktorką. Ja muszę być kimś! I, cokolwiek to jest, chcę być w tym dobra!
– Nigdy nie mogłam pogodzić się z kreowaniem mnie na symbol seksu. Z seksu uczyniono przedmiot. Nienawidzę myśli, że mam być przedmiotem.
– Wszyscy mężczyźni są tacy sami, mają tylko różne twarze, żeby można było ich rozpoznać.
– Hollywood to takie miejsce, w którym płacą ci tysiąc dolarów za twoje ciało, a jedynie 50 centów za duszę.
– Sława jest jak kawior. Bardzo przyjemnie jeść go od czasu do czasu, ale na co dzień jest nie do zniesienia.
– Kiedy jest się niczyją jest się każdego kto cie tylko zapragnie
Marilyn Monroe
8 grudnia, 2011 o 8:23 am
Myśli godne Françoisa de La Rochefoucauld. (Piszę to bez żadnej ironii.)
7 grudnia, 2011 o 12:32 pm
Przyznam ,że nadal z przyjemnością oglądam z Nią MM filmy.
I te komediowe ale również i te dramatyczne. W porównaniu z innymi „starymi” gwiazdami jest nadal wiarygodna , czyli talent miała !… ;)
Urodę też miała i to znakomicie widać na Jej filmach , chociaż tu duży wpływ ma moda i gust. :D)))
8 grudnia, 2011 o 8:24 am
Moda i gust rzeczywiście ma duży wpływ na to, jak ludzie odbierają kobiecą urodę.
Ale pewne cechy (kobiecości) pozostają jednak niezmienne ;)
7 grudnia, 2011 o 10:49 pm
Michelle Williams o swojej roli:
8 grudnia, 2011 o 8:31 am
Znakomita aktorka. A to co mówi jest nie tylko ciekawe, ale i mądre.
Wśród wielu trafnych spostrzeżeń na temat Marilyn, znalazło się także to – bardzo moim zdaniem ważne: Marilyn Monroe była postacią, którą stworzyła (i odgrywała) Norma Jeane.
Można się zastanowić, czy aby to nie było przyczyną jej załamania (i uzależnienia od różnych toksycznych substancji) – że w końcu sama zaczęła tracić orientację, która z tych kobiet była bliższa jej tożsamości.
8 grudnia, 2011 o 6:48 am
Zawsze chętnie oglądam filmy z Marilyn Monroe. Miała ona talent komediowy, co udowodniła w takich filmach jak „Słomiany wdowiec” i „Pół żartem pół serio”, a w średnio udanym filmie „Książę i aktoreczka” przyćmiła nawet samego Laurence’a Oliviera. Nieźle wychodziły jej także bardziej skomplikowane postacie w takich filmach jak: „Rzeka bez powrotu” i „Przystanek autobusowy”. Oprócz tego Marilyn była świetną piosenkarką (np. „Diamonds are a Girl’s Best Friend”). Jestem bardzo ciekaw, jak Michelle Williams zagrała tę charyzmatyczną osobowość.
8 grudnia, 2011 o 8:28 am
Tak, widząc w Marilyn przede wszystkim symbol seksu, zapominamy, że była ona naprawdę dobrą aktorką i całkiem nieźle śpiewała (w przeciwieństwie np. do takiej Brigitte Bardot).
Niestety, filmu „Książę i aktoreczka” nie pamiętam, choć słyszałem, że wypadła tam świetnie (co może dziwić, zważywszy na problemy, jakie podobno Marilyn sprawiała na planie filmu – a co ukazuje właśnie film Simona Curtisa). A Ty teraz potwierdzasz tę opinię, więc może kiedyś się skuszę? (Choć to raczej nie mój genre ;) )
Moim zdaniem (i nie tylko moim) Michelle Williams zagrała Marilyn świetnie. Swoją drogą, ciekaw byłbym, jak by sobie z tą rolą poradziła Scarlett Johansson, (którą też brano pod uwagę, obsadzając role w tym filmie).
8 grudnia, 2011 o 9:09 am
Fakt, że zapominamy o tym, że była dobrą aktorką jest winą przede wszystkim producentów i reżyserów, którzy nie dawali jej zbyt trudnych ról. Grała zwykle standardowe, niezbyt wymagające role, nie dano jej szansy wykazania się w ambitniejszych rolach.
Wspomniałeś, że Michelle Williams może dostać Oscara za rolę Marilyn czyli za rolę aktorki, która nigdy nawet nie zdobyła nominacji do tej prestiżowej nagrody, co może sugerować, że Michelle zagrała tę rolę lepiej niż zrobiłaby to Marilyn Monroe ;) Przypomniała mi się podobna sytuacja, kiedy to Martin Landau zdobył Oscara za rolę Beli Lugosiego w filmie „Ed Wood” – Bela Lugosi, podobnie jak MM, nigdy nie zdobył nawet nominacji do Nagrody Akademii.
8 grudnia, 2011 o 6:16 pm
Ja bym się tak bardzo tymi Oscarami (czy też ich brakiem) nie przejmował.
Mimo, że Marilyn nigdy nawet nie była nominowana do Oscara (zdobyła bodajże Złotego Globa za rolę w „Pół żartem, pół serio”) nie zmienia faktu, że stała się chyba największą hollywoodzką gwiazdą wszechczasów.
I nawet jeśli Michelle Williams (która swoją drogą jest świetną aktorką i bardzo sympatyczną dziewczyną) zdobędzie statuetkę, to raczej za kilkadziesiąt lat się już o niej nie będzie niestety pamiętać – w przeciwieństwie do Marilyn Monroe, której sława będzie trwała wiecznie… przynajmniej do momentu, kiedy będą istniały w Układzie Słonecznym sztuki wizualne ;)
Dziękuję za przypomnienie tego występu Marilyn z „Panowie wolą blondynki”.
8 grudnia, 2011 o 11:02 am
Na szczęście są filmy z oryginałami . Osobiście wolę oglądać te aktorki niz ich sobowtóry w filmach o nich. w swoich jednak znakomitych wręcz kultowych filmach .np. „pół żarte ,pól serio” . A tych filmów jest znacznie więcej – ta słynna scena ze „słomianego wdowca” . to też Jej symbol i w ogóle symbol kobiecości . ;)
Fani Marilyn Monroe do Chicago! W mieście odsłonięto właśnie ośmiometrowy pomnik aktorki. Widziałeś?….
Myślę, że w dzisiejszych czasach mogłaby np adoptować dziecko , nie przeżywałaby tak bardzo w życiu prywatnym , chociaż kto tam
wie?..
Wśród współczesnych znanych, też różnie bywa niestety . Człowiek jest nieodgadniony. :)
8 grudnia, 2011 o 6:19 pm
Nie widziałem jej jeszcze z bliska. W końcu będę jednak musiał to zrobić (będzie stała przy głównej ulicy Chicago – Michigan Ave. – do wiosny) ale już teraz mam cokolwiek mieszane uczucia.
W pierwszym odruchu przypomniała mi się japońska Godzilla – gigantyczny potwór, który terroryzował całe miasta :)
Póki co, wolę jednak pamiętny oryginał:
9 grudnia, 2011 o 3:40 am
A mnie „miasto kobiet” Felliniego ;)
W ogóle w klimacie tego reżysera :)
No coś z jego cyrkowej fantazji -surrealistycznej, erotyczna – plastycznej wizji ! :D)))
9 grudnia, 2011 o 12:00 pm
Masz rację, ten Fellini jest tu jednak trochę na rzeczy ;)
9 grudnia, 2011 o 9:19 am
W rozmiarze ośmiu metrów ciężko wyglądać subtelnie, seksownie i kobieco, tym bardziej, jeśli jest się tylko pomnikiem, namiastką. :)
Zainteresowałeś mnie filmem, który wcześniej miałam zamiar sobie odpuścić, zwiastun mnie nie zachęcił, temat nie porwał… Ale skoro Michelle Williams stworzyła aż TAKĄ kreację, że chwalisz ją jednym tchem przez linijek wiele, o, to już jestem zaciekawiona.
Omija mnie fascynacja Marylin, chociaż czuję do niej pewną sympatię, lubię jej filmy i raczej nie kojarzy mi się z osobą głupią, wręcz przeciwnie. Ale zachwytu i fascynacji mimo wszystko brak. Na pewno jeszcze jestem na to za młoda, może do Marylin trzeba dorosnąć :)
9 grudnia, 2011 o 12:02 pm
Nie zapominaj, że ja na Marilyn (jak również na Michelle Williams) patrzyłem z nieco innej perspektywy niż Ty ;)
Koniec końców – mnie także dość daleko do fascynacji Marilyn… Ot, wspomnienie… :)
Co nie znaczy, że nadal mnie nie ciekawi jej fenomen – zarówno jeśli chodzi o jej sławę, jak i tego, jaką była kobietą.
PS. Jeśli zwiastun „Marilyn” Cię nie zachęcił a temat nie porywa, to może jednak dać sobie spokój z oglądaniem tego filmu? Może ten pierwszy odruch podpowiedział Ci jaka może być Twoja reakcja na cały film?
W każdym razie nie chciałbym mieć na sumieniu Twoje nim rozczarowanie ;)
9 grudnia, 2011 o 10:57 am
Jejku, Marilyn-Olbrzymka! Strach się bać…
Cieszy mnie, że rekomendujesz dobrą rolę Michelle Williams. Dla nich obu (M.W. i M.M.) będę chciała film zobaczyć.
Jak też to M.W. robi, że ocala kwintesencję kobiecości?! Nawet gdyby inne zadania aktorskie, jakie stawia film, były strasznie skomplikowane, to jest arcytrudne. Choć takie niby nic. Michelle widziałam całkiem niedawno w „Blue Valentine” i w „Meek`s Cutoff” (western z innego, powiedzmy, kobiecego punktu widzenia). Kobiecość jej nie opuszcza. ;)
Tak, Marilyn ma wszystko. Kwint-esencja. :)
Ale Audrey Hepburn też niczego nie brakuje. Lauren Bacall. Albo Ingrid Bergman. Za każdym razem 100 % kobiecości w jednej istocie. Dam głowę, że niejedna współczesna kobieta potrafi sprawić, że cała setka (procentów) będzie niezaprzeczalnie tylko jej. Choćby dla zawężonego spectrum i na krótszy czas.
Prawda, że „to se ne vrati”. Czas ikon już minął. Dziś aktorki nie wejdą w rolę ikony z tysiąca powodów. Tendencja do ściągania gwiazd na ziemię to jedno. Ważniejsze, że dla dojrzałości artystki (i dla spełnienia kobiety) to po prostu niepotrzebne, wręcz zabójcze. Vide: Marilyn.
Dzięki za amerykański przerywnik w opowieściach o kinie znad Wisły. Do Polski dopływają peany na cześć Więckiewicza w filmie Holland. Niech więc R.W. będzie takim pomostem.
A swoją drogą: nikt nie pyta, czy R.W. to kwintesencja męskości. Bo i tak, i nie, i nie o to chodzi.
Pozdrawiam (z opóźnieniem spowodowanym morderczym tygodniem). :)
9 grudnia, 2011 o 12:05 pm
Oczywiście, tamaryszku, ten mój zachwyt na kwintesencją kobiecości u Marilyn (tudzież u Michelle) odnosi się jednak do „zawężonego spektrum” ;)
Mam wszakże świadomość tego, że to moje postrzeganie jest tak ograniczone.
Więckiewicz działa jednak w kinie na innych zasadach, niż MM ;)
PS. Cieszę się, że jednak ten „morderczy tydzień” przeżyłaś.
9 grudnia, 2011 o 4:31 pm
Już ponad 120 lat temu Lew Tołstoj w „Sonacie Kreuzterowskiej” pisał:
„Przecież tylko my, mężczyźni, nie wiemy – a nie wiemy dlatego, że wiedzieć nie chcemy – kobiety natomiast wiedzą doskonale, że najwznioślejsza, poetyczna, jak ją nazywamy, miłość zależy nie od zalet moralnych, lecz od bliskości fizycznej, a przy tym od fryzury, od koloru i kroju sukni. Spytajmy wytrawnej kokietki, która postanowiła usidlić mężczyznę, na co się woli narazić: czy na to, żeby w obecności kuszonego osobnika zdemaskowano jej kłamstwo, okrucieństwo, a nawet rozwiązłość, czy też na to, żeby mu się pokazać w źle uszytej, brzydkiej sukni – a każda zawsze wybierze to pierwsze. Ona wie, że my, mężczyźni, wciąż łżemy o wzniosłych uczuciach, a potrzeba nam tylko ciała i dlatego wybaczymy wszelkie paskudztwa, ale nie wybaczymy brzydkiego, niegustownego stroju. Kokietka wie o tym świadomie, ale i każda niewinna dziewczyna wie o tym, nieświadomie, jak wiedzą zwierzęta.”
9 grudnia, 2011 o 7:16 pm
Myślę, że Tołstoj przesadził ;)
Cóż… zdarza się… nawet (zwłaszcza?) geniuszom :)
29 stycznia, 2012 o 1:51 am
Piękna, piękna i piękna. Kochałem ją jak byłem małym chłopcem. Dziś, gdyby żyła, ruchał bym ją bez końca.
26 marca, 2013 o 4:27 pm
Oooo… to jest rzadkie zdjęcie… i baaardzo ciekawe ;)