„POWRÓT” – rzecz nie tylko o hipokryzji

.

Obca wśród „swoich” (Kadr z filmu „Powrót” Magdaleny Łazarkiewicz)

.

Tekst ten piszę na gorąco, zaraz po obejrzeniu najnowszego filmu Magdaleny Łazarkiewicz na Festiwalu Filmu Polskiego w Chicago, co pewnie będzie miało swoje zarówno dobre, jak i złe strony.
Dobre, gdyż według mnie pierwsze wrażenie liczy się najbardziej – a to jest jeszcze ciepłe (może nawet gorące), jak również autentyczne tudzież nie zepsute jeszcze zbytnio racjonalną deliberacją.
Złe, ponieważ moje ewentualne pomyłki – i naturalny w takich sytuacjach subiektywizm – mogą wystawić ten tekst (będący bardziej zapiskiem tego, jak odebrałem pewne aspekty filmu i jak je zobaczyłem w kinie, niż recenzją) na krytykę jego powierzchowności (której jednak będę się starał uniknąć) czy też przyczynkarskiego pisania ad hoc (które mimo to będzie chciało dotknąć sedna filmu).

Na początek muszę wyznać, że „Powrót” Łazarkiewicz dotknął mnie bardziej niż „Kler” Smarzowskiego – w tym sensie, że przejąłem się bardziej problemami etycznymi, jakie oba te filmy podejmują, nawiązując poniekąd do podobnej tematyki, którą jest kwestia ludzkiego zachowania się – oraz dokonywania wyborów – w pewnej przestrzeni społecznej, gdzie obowiązują normy i zakazy moralne (tutaj, w obu przypadkach: autoryzowane i sankcjonowane przez kościół katolicki, jak również uznawane za chrześcijańskie).
Przy czym, nie stało się tak bynajmniej dlatego, że nieśpieszny, stonowany i subtelny styl zastosowany przez Magdę Łazarkiewicz odpowiada mi bardziej, niż zdecydowany, mocny, wyrazisty, „męski” i gwałtowny sposób reżyserowania Wojciecha Smarzowskiego, który – jak sam przyznał – lubi „trąbić siekierą”, bo przecież obok kina „powolnego” (slow) lubię również rozbuchane filmowe fajerwerki w stylu np. ostatniego „Mad Maxa” (do czego przekonało mnie kiedyś kino chociażby Felliniego). Nie, tym razem poszło o coś innego: uważam, że jeżeli chodzi o spójność stylistyczną, to dzieło Łazarkiewicz bije na głowę obraz Smarzowskiego – to po pierwsze; po drugie zaś (i to jest dla mnie chyba ważniejsze), „Powrót”, mimo swojej minimalistycznej formy, bardziej kompleksowo ujmuje ludzką naturę i głębiej w nią wnika, niż trącący karykaturą i pastiszem, zrobiony mimo wszystko „pod publikę” (to tłumaczy zresztą frekwencyjny szał, jakiego byliśmy świadkiem w polskich kinach) oraz koniunkturalny politycznie „Kler”, który moim zdaniem był pod pewnymi względami filmem nieuczciwym, co wynikało z wrogości Smarzowskiego do Kościoła oraz jego stosunku do religii, uznawanej przez niego za przesąd i zabobon. (To – wobec deklarowanego przez niego ateizmu – nie powinno chyba dziwić, choć przecież od inteligenta obeznajmionego ze znaczeniem religii w ludzkiej kulturze i psychice, jak również mającego świadomość, że kultura ta nie może obyć się bez mitu, wymagać można czegoś więcej).
Ale zostawmy „Kler” Smarzowskiego, któremu i tak poświęciłem zbyt dużo miejsca i zajmijmy się obrazem Magdy Łazarkiewicz, który był dla mnie znacznie ciekawszym doświadczeniem – i to nie tylko psychologicznym oraz poznawczym, ale również estetycznym.
Bo w moich oczach forma tego filmu była nieskazitelna. Dawno nie widziałem filmu, w którym by wszystko tak świetnie „zagrało” – począwszy od jego strony wizualnej (kadry, które w dużej mierze historię „Powrotu” opowiadały), muzycznej (dźwięki dozowane dokładnie w takiej mierze, jak tego wymagały obraz i narracja); przez dość ascetyczne dialogi i zaskakująco dojrzałe aktorstwo (świetny pomysł reżyserki, by zatrudnić aktorów „nieopatrzonych” i „nieogranych”); po wątek fabularny, który był bardziej uniwersalną opowieścią o ludzkiej naturze, niż anegdotą ograniczoną do jakichś polityczno-społecznych lokalizmów (co na dodatek mogłoby psuć krew widzowi).

Przede wszystkim film znakomicie rozwijał się fabularnie – zrazu bardzo powściągliwie, nieśpiesznie, subtelnie – przygotowując grunt pod dramatyczną opowieść, która stopniowo do nas docierała i w końcu nami porządnie wstrząsnęła. To wielka sztuka stworzyć coś, w czym stonowanie i niuansowość kończy się takim szokiem.

Odrzucona (Sandra Drzymalska)

Historia dziewczyny, która po kilku latach nieobecności, wraca do domu, gdzie musi się mierzyć zarówno z niechęcią własnej rodziny, jak i z ostracyzmem małomiasteczkowej społeczności (wszyscy wiedzą, że na Zachodzie „zatrudniona” była jako prostytutka w burdelu), wydaje się prosta, może nawet banalna, jednak po jakimś czasie dociera do nas jej tragizm, a razem z nim wręcz epicki wymiar tego, co w rzeczywistości dzieje się w relacjach ludzi pojawiających się przed nami na ekranie. Nie przesadzę, jeśli napiszę, że skala tego dramatu – mimo wątku zajmującego się z pozoru zwyczajnymi ludźmi i osadzonego w jakiejś pipidówie – w końcu zaczyna przypominać ciężar antycznej tragedii, gdzie człowiek dręczony jest przez siły wyższe i silniejsze od niego, jak również poddawany cierpieniu, które trudno znieść.

Tak więc, to nie tylko opowieść o ludzkich słabościach i hipokryzji, ale i o niemożności ucieczki przed naszą La Condition Humain, która jest taka sama na wszystkich kontynentach – we wszystkich religiach, narodach i społecznościach – bez względu na Opatrzność (czy też jej brak) różnych bóstw i bogów, jakich stworzył człowiek, i jacy, być może, stworzyli człowieka.
Mimo swego uniwersalizmu, film jest mocno osadzony w środowisku, gdzie dominuje religia katolicka. Wszystko co się w nim dzieje, dzieje się wśród ludzi, którzy są chrześcijanami – a to ustawia ich zachowanie i dokonywane przez nich wybory (tutaj zresztą pojawia się dylemat, na ile te wybory są suwerenne i świadome) w konkretnej perspektywie światopoglądowej i etycznej. Krzyż jaki pojawia się w wielu scenach (moim zdaniem zbyt często) służy właśnie wyraźnemu określeniu takiej, a nie innej kulturowej przestrzeni, w jakiej umieszczeni są ukazani na ekranie ludzie. Nie jestem jednak pewien czy ów zabieg stosowany jest bardziej po to, by zwiększyć dramaturgiczne napięcie, czy też po to, by denuncjować katolicką istotę hipokryzji i zakłamania, w jakich żyje nie tylko rodzina głównej bohaterki, ale i cała małomiasteczkowa społeczność, której owa rodzina jest częścią.
Jest jednak coś, co mi w filmie nieco przeszkadza, a co uświadomiłem sobie post factum mojego doświadczenia w kinie. Otóż pewne motywy filmu wydają mi się niezbyt realistyczne. (Tutaj ostrzegam przed spojlerami). Mimo świetnej kreacji Agnieszki Warchulskiej (która grała matkę dziewczyny) nie przekonywała mnie jej podwójna natura zakonnicy-kochanki, jak również matki, która z jednej strony nie pozbawiona jest macierzyńskiego instynktu, z drugiej zaś odrzuca swoją córkę i skazuje ją de facto na zatracenie i cierpienie. Jest to po prostu nieludzkie i nie mogę sobie wyobrazić tego, żeby takiego postępowania nie osądzić i nie potępić.
Pewnym nadużyciem wydało mi się również to, że akurat w momencie, kiedy (skądinąd dobry i niegłupi ksiądz) ma odprawić najważniejsze dla chrześcijan nabożeństwo w roku (tutaj związane z rytuałem Paschal Triduum), nachodzi go nie tylko ochota, żeby się w sztok upić, ale również to, żeby się z żoną swojego brata (excuse my French) pieprzyć. Teraz wydaje mi się to nie tylko mało realistyczne, ale i pretensjonalne, niemniej jednak w kinie ta sekwencja zrobiła na mnie odpowiednie wrażenie, podbite wspaniałą sceną wchodzenia ludzi do kościoła, wśród palących się kaganków i zniczy – i przy dźwiękach przejmującej do szpiku kości pieśni.

Magdalena Łazarkiewicz po projekcji swojego filmu na Festiwalu w Chicago (nota bene przyjętego oklaskami, jak chyba żaden film tego przeglądu), zaznaczyła, że nie chciała w nim nikogo osądzać. Muszę się przyznać, że za każdym razem, kiedy słyszę coś takiego z ust twórcy (literata, scenarzysty czy reżysera), nie za bardzo temu dowierzam, bo trąci mi to mimo wszystko pewną hipokryzją. Otóż wydaje mi się, że to właśnie moralna wrażliwość powoduje, że kręci się taki a nie inny film, pisze się taką a nie inną książkę – i te utwory, tak naprawdę, są bardziej lub mniej ukrytym moralitetem. I takim moralitetem jest bez wątpienia „Powrót”, którego rdzeniem jest właśnie niemożność sprostania etycznemu kodeksowi, jaki obowiązuje w środowisku ukazanych w tym filmie ludzi – czy to przez wygórowane wymogi tegoż kodeksu, czy też przez zwykłą ludzką słabość, moralną niechlujność, pożądliwość, bylejakość, zaniechanie, wyparcie, fasadowość, zakłamanie… W takim przypadku hipokryzja, będąca przecież dramatycznym jądrem filmu Łazarkiewicz, wynika bardziej z ludzkiej ułomności niż nikczemności – i ogólnie: jest przywarą uniwersalną osobników Homo sapiens, a nie tylko specjalnością katolików (mam nadzieję, że tego ostatniego nie sugerowali twórcy filmu).
Lecz ja rozumiem tę deklarację reżyserki, która starała się zachować pewną neutralność w ukazywaniu swoich bohaterów, nie osądzając ich wprost i co ważniejsze: nie sugerując żadnego osądu widzowi, (który i tak – nie czarujmy się – osądzi bohaterów po swojemu, bo widz – a ogólnie człowiek – już tak ma, że jest chodzącym sędzią innych ludzi). Myślę, że Łazarkiewicz się to udało, bo w jej filmie nie ma cienia „reżyserskiego” moralizatorstwa, które by wskazywało palcem (czy też raczej kamerą) winnego.

„Powrót” to chyba najlepszy film w dorobku Magdaleny Łazarkiewicz. A jest ona przecież twórczynią doświadczoną, która zdolności reżyserskie zaprezentowała już w swoim pamiętnym debiucie fabularnym, jakim był „Ostatni dzwonek” z 1989 roku. Jest to również – w moich oczach – jeden z najlepszych filmów, jakie widziałem ostatnimi laty.
Nie dzieje się dobrze w świecie kina, kiedy tak znakomite obrazy przemykają się gdzieś jego obrzeżami, tylko dlatego, że nie mają dostatecznie rozkręconej promocji (czego najczęstszą przyczyną jest prozaiczny brak pieniędzy), w przeciwieństwie do innych filmów, za którymi stoi już wielka mamona, dzięki czemu trafiają one do świadomości bez porównania większej liczby widzów – czy na to zasługują, czy nie – czasami wywołując wręcz frekwencyjną biegunkę, a nawet wzmożone zachwyty krytyków (jak to było ostatnio w przypadku choćby „Kleru” czy „Zimnej wojny”).

Wśród filmów, jakie udało mi się obejrzeć na ostatnim Festiwalu Filmu Polskiego w Ameryce, zaskoczyły mnie zwłaszcza dwa – właśnie „Powrót” Magdy Łazarkiewicz oraz najnowszy film Agnieszki Smoczyńskiej „Fuga”. Tak się złożyło, że mają one ze sobą wiele wspólnego: oba są znakomite, prowadzone w podobnie powściągliwym, subtelnym i zniuansowanym stylu – oszczędne w środki wyrazu a zarazem mocne, no i – last but not the least – opowiadają bardzo podobne historie kobiet (w jakiś sposób zmaltretowanych, lecz mimo to zachowujących nie tylko swoją kobiecość, ale i godność), które pojawiają się nagle w swoim środowisku „znikąd” i muszą walczyć o własną pozycję i tożsamość. Warto zaznaczyć, że są to filmy zrobione przez kobiety (w szerszym, nie tylko reżyserskim sensie), ale nie tylko dla kobiet – i wcale nie w feministycznym tonie. Tym, co je łączy jest więc nie tylko kobieca wrażliwość i solidarność, ale i wyczulenie na los człowieka w jego relacji z innymi ludźmi – i to bez względu na płeć czy seksualność.

*  *  *

Co się kryje za fasadą życia rodzinnego?

POD RĘKĘ Z SZYMPANSEM

(co się plecie w kajecie – zapiski – z wypowiedzi rozproszonych, XIX)

.

zapiski notatki kajet notes

.

„Świat jako zlepek latających liter” – podoba mi się to określenie. Równie dobrze „litery” można by zamienić „słowami” a słowa zlepić w zdania – i oto mamy naszą tego świata narrację i nasze w tym świecie kulturowe zadomowienie.

Bez słów i języka nie byłoby człowieka. Świat by istniał – ale nienazwany. Odbijający się tylko w oku zwierzęcia, działający mu bezrozumnie na nerwy.

greydot

Wszyscy żyjemy między tym, co rzeczywiste, a nierzeczywiste, bo życie na tych antypodach jest po prostu niemożliwe: nie moglibyśmy znieść rzeczywistości bez tego, co nierzeczywiste i vice versa: życie byłoby niemożliwe w tym, co byłoby tylko nierzeczywiste.

greydot

Znany neurolog i psychofarmakolog – również wykładowca i gawędziarz – profesor nauk przyrodniczych Jerzy Vetulani o wyższości poligamii nad monogamią: „Moim zdaniem poligamia – z punktu widzenia ewolucji – jest bardziej korzystna, bo do rozrodu dopuszczane są tylko bardzo dobre samce. Te, które są słabe, odpadają z procesu reprodukcyjnego, odgrywając role pomocnicze.”

Cóż, nie pierwszy raz słyszę jak prof. Vetulani prowokuje, sprowadzając wszystko do amoralnych impulsów neurologicznych, jakie ponoć poruszają nami niczym marionetkami. Ale przecież człowiek stworzył kulturę i tym się różni od zwierząt, które kierują się jedynie instynktem. Człowiek jest zwierzęciem jedynie z biologicznego punktu widzenia (dlatego ja nie traktuję swojej żony jak samicy, a moja żona nie traktuje mnie jak samca). To kultura decyduje o naszym człowieczeństwie – a ta często stoi w opozycji do natury (a tym samym do czysto mechanicznej, redukcjonistycznej ewolucji).
Celem człowieka jest nie tylko reprodukcja, a tym bardziej ślepe podporządkowanie się instynktom i zwierzęcym impulsom. Nie idziemy pod rękę z szympansem. Nazwa Homo sapiens zobowiązuje: myślenie nie powinno być nam obce. Niestety, dysponowanie najwspanialszym (chyba) tworem Wszechświata, jakim jest ludzki mózg, nie chroni nas przed głupotą, która właśnie bardzo często wynika z naszych zwierzęcych atawizmów.

greydot

Seks i miłość nie są oczywiście antonimami. Dopełniają się nawzajem – m. in. za pomocą erotyzmu. Choć seks może istnieć bez miłości, a miłość bez seksu. Jednak miłość miedzy kobietą a mężczyzną (jeśli nie ma charakteru aseksualnego) zawsze wiąże się z erotyzmem. Innymi słowy: miłość w takim związku jest właściwie tym, co powoduje, że seks „nasiąka” w nim erotyzmem.

Erotyzmu pozbawione są wszelkie zachowania seksualne zwierząt ponieważ erotyzm łączy się ściśle z kulturą, której – ogólnie rzecz biorąc – pozbawione są zwierzęta.
Z tego wynika, że stosunek seksualny też może być sprawą kultury. Innymi słowy, nawet uprawiając seks można zachowywać się kulturalnie.

greydot

Zauważyłem, że im człowiek starszy, tym bardziej skłonny jest twierdzić, że seks jest przereklamowany. Ale upojenie młodością niekoniecznie musi być tym samym co upojenie seksem. Umysł może dłużej pozostać młody, niż ciało.

greydot

Słyszę jak ktoś mówi o genach dotyczących psyche, genach biologicznych, genach kulturowych… Pada też zgrabne określenie, że „cały człowiek to jeden wielki atawizm” a kultura to „pudrowanie atawizmów”.
Lecz ja mam kłopot ze zrozumieniem czym są geny “dotyczące psyche”, a zwłaszcza geny “kulturowe”. Bo to, jak “materia” (jaką są geny) przekłada się na fenomeny psychiczne człowieka (albo memy kulturowe) nadal jest dla nas (a ściślej: nawet dla naukowców – genetyków, neurologów, psychologów) wielką zagadką.
Sięgamy w Kosmos, roimy sobie jakieś hipotezy dotyczące powstania i ewolucji Wszechświata, a mamy zaledwie mgliste pojęcie o tym, jak funkcjonuje nasz mózg.
Ponadto używanie sformułowania “geny biologiczne” jest masłem maślanym, bo przecież nie ma innych genów, jak geny biologiczne.

Jest dużo prawdy w tym, że całą naszą kulturę można nazwać pudrowaniem atawizmów, jednakże jest ona czymś znacznie więcej, bo tworzy nową jakość funkcjonowania człowieka, konstytuuje jego człowieczeństwo i stanowi jego tożsamość, wyróżniając go ze świata zwierzęcego.
Homo sapiens niekulturalny (bez kultury) zachowuje się jak zwierzę.

greydot

Czytam wspomnienie kogoś, kto odwiedził niedawno Francję i był świadkiem reakcji Francuzów na przelatujące im nad głową samoloty, które wysyłano z jakąś misją post-kolonialną do Afryki. Tą reakcją była duma. I tak się zastanawiam czy bardziej był to relikt dawnej kolonialnej świetności czy może atawistyczna radość z demonstracji siły własnego plemienia.

A jak się rzeczy z armią francuską w Afryce naprawdę mają? Otóż, jak można zauważyć, w pasie saharyjskim wojska francuskie odnoszą same sukcesy (piszę to z sarkazmem, bo w sumie ruchy te nie przynoszą żadnego rezultatu – oprócz niepotrzebnych śmierci francuskich żołnierzy), ale najbardziej udała się ich misja stabilizacyjna w Libii (tu mój sarkazm jest jeszcze większy, bo wiemy czym się skończyła interwencja zbrojna Zachodu w kraju Kadafiego).
Ofiary wśród żołnierzy? Otóż dopóki młodzi ludzie świadomie (bez przymusu) chcą umierać za rudy metali w byłych afrykańskich koloniach, to nie ma co robić z ich głupoty bohaterstwa. Należy bowiem pamiętać, że militarna gestykulacja (jaką de facto są akcje francuskich oddziałów wojskowych w Afryce) może się skończyć zejściem śmiertelnym.

Wojsko moim zdaniem powinno być formacją obronną pilnującą swojego domu – terytorium własnego kraju i zamieszkujących go ludzi – a nie włóczyć się i rozbijać po świecie – dawać się prowadzić na pasku polityków, realizując jakieś polityczne czy ekonomiczne interesy garstki cwaniaków.

greydot

Zasłyszane: “Kontestatorzy nie zmieniają świata, chyba że ich ilość osiągnie masę krytyczną.”
Bardzo trafne spostrzeżenie. Zmiany w świecie możliwe są tylko dzięki zmianom strukturalnym, a nie elementarnym.

greydot
„Samolubny” gen to chwytliwe określenie ale strasznie jednak redukcjonistyczne, bo sprowadzające nas do czegoś w rodzaju bezwolnego naczynia-wehikułu, do którego wsiadły na gapę jakieś pasożyty, by tylko przejechać się nieco dalej. Jesteśmy więc ponoć bezwzględnie przez nie (przez „coś”?) wykorzystywani.
A przecież geny nie są czymś „obcym”, stworzyły nie tylko nasze ciało, ale i współtworzą naszą osobowość i tożsamość – czyli stały się nami.

Czy to, że przydajemy życiu jakąś wartość, jest tylko sprawą samolubnych genów? Czy tylko im zawdzięczamy wszystko co tworzymy – i co stwarza nas samych?

greydotBez dysponowania wolną wolą, nasza tożsamość (podmiotowość, odrębność, autonomiczność) nie miałaby sensu.

A jednak często mam wrażenie, iż nasza wolność jest iluzoryczna – również ta wewnętrzna. Możliwe jest jedynie osiągnięcie kolejnego, wyższego stopnia wolności.
Oczywiście żyjąc na ziemi – tej ziemi – nie jesteśmy w stanie osiągnąć wolności absolutnej. To abstrakt – złudzenie.

greydot

W samym określeniu “intelektualista” czy “inteligent” nie ma nic złego. Problem zaczyna się według mnie wtedy, kiedy ów „intelektualizm” czy „inteligenctwo” obnosimy przed sobą niczym sztandar, uznając to za naszą cechę nadrzędną, z którą każdy powinien się nie tylko liczyć, ale i zgadzać – i oczywiście być pod wrażeniem.

greydot

Idealizm jest wykwitem intelektualizmu (pojęcia te pod pewnymi względami można ze sobą utożsamiać) chociaż idealizm wspiera się niekiedy na czymś w rodzaju duchowości, która nie musi mieć z intelektem wiele wspólnego, będąc domeną „serca”.

greydot

Lewis Carroll do potencjalnego samobójcy: “Jeśli się teraz zabijesz – niczym się nie będziesz różnił od miliardów innych czaszek…”
Czyli: samobójca myśli czasami, że się swoim czynem wyróżnia, ale w rzeczywistości – unicestwiając się – redukuje swoje ciało do martwej materii, upodabniając je do miliarda niczym się nie wyróżniających czaszek (cząstek).

greydot

Z listu od przyjaciela W.: „Co niektórzy (…) uważają, że do tego, by powstał Wszechświat, palec boży był potrzebny. Być może – dowodów na to nie ma.”

No właśnie – wszystko rozbija się o to „być może” (to jest znaczące i wymowne, bo określenia tego używasz, uważając się za ateistę). Ponieważ ciągle nie mamy wystarczającej wiedzy, by wykluczyć Nadrzędną Przyczynę Sprawczą (czyli ów „palec boży”), ani by twierdzić, że wszystko zaistniało dzięki aktowi wolicjonalnemu jakiegoś Wyższego Bytu (Boga). Tego (przynajmniej na razie) nie można rozstrzygnąć. Wszystko, co usiłuje ten problem rozwiązać, jest albo hipotezą, albo wiarą – bo wystarczających dowodów nie ma i nie wiadomo, czy kiedykolwiek będą.
Nie przeczę teorii ewolucji (a wiem, że są ludzie, którzy – zwykle ze względu na swoją wiarę – nie chcą nawet o niej słyszeć) ale nie uważam, że wszystko (a zwłaszcza pojawienie się życia na ziemi) było dziełem przypadku (długo dochodziłem do tego przekonania – nie pojawiło się ono u mnie tak ad hoc). Nie sądzę więc, że tylko tzw. „przypadek” kieruje ewolucją – co zresztą wydają się potwierdzać pewne ostatnie badania, w których zaobserwowano, że materia/energia zachowuje się czasami tak, jakby ‚wybierała’ najbardziej optymalny kierunek działania, „omijając” niejako te, które by ją prowadziły „na manowce” (sorry, że nie używam terminów „naukowych” ale po prostu chcę przekazać tu pewną ideę tak, aby była ona zrozumiała także przez nas, laików).
Czyli jest jakiś kierunek.
A jeśli coś jest ukierunkowane (do pewnego stopnia zdeterminowane?) to nie wszystko można wyjaśnić za pomocą statystyki, która opiera się na teorii chaosu i traktuje zderzenia losowe, jak zupełnie przypadkowe. Zresztą, nawet Ty, (najprawdopodobniej bezwiednie) zaprzeczasz w swoim komentarzu istnieniu czegoś takiego jak „przypadek”, choć wcześniej (przy innych okazjach) twierdziłeś, że życie na Ziemi powstało „przypadkowo”, i że ten „przypadek” nadal ma wpływ np. na ewolucję.
Według mnie teoria ewolucji nie musi być sprzeczna z tzw. „kreacjonizmem”. Innymi słowy: kreacjonizm wcale nie musi wykluczać prawidłowości teorii ewolucji – w tym sensie, że same prawidła ewolucji zostały zawarte już w planie Stworzenia. Dla mnie, ów plan jest rodzajem kosmicznego programu „komputerowego”, jaki działa i realizuje się we Wszechświecie. Czyli sam Wszechświat można porównać w tym kontekście do pewnego rodzaju komputera.  Piszesz: „Przyjmując kreacjonizm, skazujemy się poza tym na zaprzestanie analizy źródła pochodzenia.” Trudno mi się z tym zgodzić. Nawet jeśli bylibyśmy przekonani, że takie źródło istnieje (w postaci „boga”), to i tak nie wiedzielibyśmy dokładnie jakie to źródło jest, a więc moglibyśmy dążyć do jego poznania – nota bene wykorzystując metody naukowe, które (jak pewnie mielibyśmy nadzieję) prowadziłyby nas coraz bliżej „kłębka” – czyli początku Wszystkiego.

W innym liście do mnie W. napisał coś, co mnie – w sensie pozytywnym – rozbroiło:
„W życiu chodzi o harmonię, o wzajemne poszanowanie i zrozumienie. (…) Argument uczuciowy, Bóg jest miłością przemawia do mnie najbardziej i na tym chciałbym się chwilę skupić. Ta zależność i potrzeba jest chyba kluczem do zrozumienia ewenementu religii. To jak potrzeba dziecka bycia kochanym. To co powiedział Einstein (‚Wrażenie, że za wszystkim, czego doświadczamy, ukrywa się coś, czego nasz umysł nie może ogarnąć i czego piękno i majestat dosięga nas jedynie pośrednio jako słabe odbicie, to jest religijność. W tym sensie jestem religijny.’) mógłbyś włożyć w usta zakochanego chłopca zachwycającego się urodą swojej dziewczyny. Miłość. W tym sensie jestem też religijny.”
Nie spodziewałem się tych słów po W.

greydot

Osoby zaprzeczające prawdziwości teorii ewolucji odrzucą każdy potwierdzający ją dowód – po prostu nie przyjmą go do wiadomości. Byłoby to zbyt duże obciążenie dla ich pojęcia Boga i człowieka – równające się zaprzeczeniu ich wiary.
Większość ludzi unika konfrontacji z myślą, która mogłaby zburzyć ich światopogląd, kwestionować „prawdy” ich wiary, burząc ich (iluzoryczny moim zdaniem) spokój.

Myślenie niby ma przyszłość, ale większość ludzi nie chce jednak myśleć – zwłaszcza o tym, co kwestionowałoby ich przekonania, co mogłoby „wysadzić” ich z utartych schematów myślenia, zburzyć stereotypy jakimi się posługują i jakim się poddają.

greydot

Ludzie, generalnie rzecz biorąc, unikają (myślowej) konfrontacji z czymś, co mogłoby zburzyć ich poukładany (?) świat wierzeń, przekonań… A jeśli o tym już myślą, to w formie odrzucenia i negacji, a nie porównania i analizy, czy też chęci zrozumienia. Tak więc przedstawiciele Homo sapiens w zdecydowanej większości nie są – użyję tu trochę prowokacyjnego określenia – „wolnomyślicielami”. Wręcz przeciwnie: są w swoim myśleniu zwykle konformistyczni, zachowawczy, poddający się stereotypom, wpływom środowiska… I wiedziano o tym na długo przed tym, jak Fromm opisał tę ludzką cechę w swojej słynnej książce „Ucieczka od wolności”.
Oczywiście, że jest to uogólnienie i są tacy, którzy rzeczywiście w swoim myśleniu są naprawdę niezależni, odważni, niszczą stereotypy i nie cofają się przed niczym. Lecz wydaje mi się, że takich ludzi jest jednak bardzo mało. I nie jest to sprawa ewolucji człowieka (jako gatunku), ale raczej indywidualnego rozwoju umysłowego – czyli „ewolucji” świadomości konkretnego człowieka.
Ale czy jest to bardziej kwestia chęci, czy możliwości?
Wydaje mi się jednak, że chęci – bo do tego, by zrozumieć pewne podstawowe zasady kierujące życiem i światem, nie jest konieczna jakaś wybitna inteligencja. Konieczna jest jednak wola poznania faktów i pragnienie ich zrozumienia.

greydot
W ostatnich kilkudziesięciu latach nasza (naukowa) wizja świata ulegała rewolucyjnym nieraz przeobrażeniom, ale wiedza na ten temat raczej nie dociera do tzw. szerszego ogółu – ludzie nadal przebywają w swoich bardzo ograniczonych wyobrażeniach o otaczającym nas, „rzeczywistym” świecie.
Nie możemy sobie np. wyobrazić tego, że coś takiego, jak „materia” w rzeczywistości nie istnieje (to tylko nasze określenie czegoś, co „materię” w naszej percepcji zastępuje, co jest tej „materii” odpowiednikiem).
Sądzę jednak, że uświadomienie sobie tego pomogłoby nam w odnalezieniu się w świecie i w życiu. Dzięki tej pogłębionej świadomości łatwiej byłoby nam ten świat „znosić”, rozumieć – może nawet pomogłoby nam wyzbyć się egzystencjalnego lęku, odnaleźć nasze miejsce w ogromie Wszechświata – poczuć z nim pewną jedność. W pewnym sensie, mogłoby to być nawet przeżycie religijne. Pozbawione na dodatek dogmatów.

greydot
Jest taki aforyzm Kisiela: „Gdyby dureń zrozumiał, że jest durniem, automatycznie przestałby być durniem. Z tego wniosek, że durnie rekrutują się jedynie spośród ludzi pewnych, że nie są durniami.”

Nie do końca bym się tu z Kisielem zgodził. Bowiem, według mnie, dureń, który wie, że jest durniem, tym durniem być nie przestaje – jeśli nie zmieni swego postępowania.
Jednakże to prawda: głupiec, który nie widzi własnej głupoty, to najgorszy rodzaj głupca.
Ale czy nie jest tak, że większość z nas nie dostrzega własnej głupoty? Bo przecież żaden człowiek nie jest zupełnie od tej głupoty wolny.

greydot
Nasze strony rodzinne skłonni jesteśmy postrzegać jako centrum świata, bo tam miały początek nasze jego postrzeganie i poznawanie. Czy tego chcemy czy nie, z tym miejscem związana jest nasza (pierwotna) tożsamość.

Ojczyzna jest tylko jedna. Ale zakotwiczyć można się nie tylko w miejscu naszych narodzin.

greydot
Opozycja: nomadyzm a zadomowienie.
Muszę się przyznać, że mam taką dziwną naturę, która – w zależności od okoliczności – jest mieszaniną zamiłowania zarówno do koczowniczego, jak i osiadłego trybu życia. Czyli mam w sobie zarówno coś z podróżnika, jak i domatora. Bo kiedy jestem w podróży, to lubię te wszystkie migracje i ekscytacje podsycane adrenaliną zdobywcy i eksploratora. A znów kiedy jestem w domu, to lubię domowy komfort, spokój i poczucie bezpieczeństwa jakie dają własne cztery ściany i dach nad głową. I ktoś bliski.

greydot

Schyłek Stanów Zjednoczonych. Czy nie oznaczałby schyłku świata takiego, jaki znamy? Bo przecież ryba psuje się od głowy. Trudno jest jednak snuć analogie z upadkami innych imperiów, bo Ameryka jest jednak w historii ludzkości ewenementem – także ze względu na globalny kontekst naszych czasów, w jaki pchnęła nas niewiarygodnie rozwinięta technologia i rewolucja informatyczna. Dodatkowym problemem jest to, że – jak powiedział w jednym ze swoich wywiadów słynny socjobiolog Edward O. Wilson – mimo że dysponujemy techniką „o boskich możliwościach”, to nadal mamy emocje na poziomie epoki kamienia łupanego, żyjemy z naszą paleolityczną agresją i wojowniczymi popędami, a struktura naszych instytucji przypomina te ze Średniowiecza.
To dlatego wszystko się może zdarzyć – i trudno jest cokolwiek przewidzieć.
Stany Zjednoczone ekonomicznie mogą podupadać przez całe dziesięciolecia i w jakimś sensie ten proces, paradoksalnie, może być swoistą stabilizacją, tzn. przebiegać w miarę stabilnie. A jeśli nie będzie tej stabilności?

Czy Stanom Zjednoczonym może zagrozić ktoś z zewnątrz? Fizycznie – żadnego najeźdźcy nie będzie (Chiny i Rosja za daleko, Indie za słabo zorganizowane, Ameryka Południowa za leniwa, Kanada za mała, Meksyk za słaby…) Wchodzą w grę tylko siły wewnętrzne, które mogą rozsadzić (czy też przeobrazić) Stany Zjednoczone od środka.

greydot
Czasami nurtuje nie pytanie, czy Amerykanie zdolni są do społecznego protestu na szeroką skalę. Pewnie tak – jak każe społeczeństwo. Np. sprzeciw wobec wojny w Wietnamie w latach 60-tych był zakrojony na szeroką skalę, podobnie jak ruch emancypacyjny murzynów na początku tamtej dekady.

Ciekawe jest również to, jak zareagowałyby na taki masowy protest tzw. służby specjalne i policja. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło to przebiegać podobnie, jak np. w Egipcie (choć jak się przekonujemy ostatnio, amerykańscy policjanci są jednak brutalni, czasem nawet zabójczy).

greydot

W „Widzeniach nad Zatoką San Francisco” Miłosza zadziwia mnie nieco ustęp o „Czarnych”. Miłosz pisał swój esej w latach 60-tych, a wówczas rasistowskie resentymenty były w Ameryce o wiele mocniejsze, niż dzisiaj – i niestety w tekście Miłosza jest to bardzo wyczuwalne. Ot, choćby takie zdanie: „Naprawdę prawie nikt nie lubi Czarnych” – jest jakby z zupełnie innej epoki.
Ale ja się temu za bardzo nie dziwię, bo tacy ludzie, jak Oprah Winfrey, Michael Jackson, Arsenio Hall, Eddie Murphie, Morgan Freeman, Denzel Washington, Michael Jordan, Spike Lee, Whoopi Goldberg, Colin Powell… przyszli później, a gdyby wówczas ktoś wspomniał o czarnym prezydencie, to uznany by został za szaleńca.

Oczywiście nie podejrzewam Miłosza o rasizm, ale język jakim pisze on o Czarnych (myślę, że używa go świadomie i celowo) wydaje mi się jednak językiem dawnej, minionej epoki:
– „tym przeklętym spadkiem kolonialnej Ameryki”
– „to niewolniczo przymilne, to znów aroganckie i bezczelne, niepokojące, bo krzywdzone, zbyt poufałe jeśli nie krzywdzone, przybierało w Europie kształt dwunożnych istot ubranych w wypłowiałe szmaty…”
– „ich człowieczość zresztą nadal jest dla wielu wątpliwa”
– „mój pradziadek mógł być właścicielem całego ich stada”
– „nie nauczyli się żadnego języka, zmieniając angielski w śmieszny dialekt”
– „te istoty celujące tylko na sportowym boisku, poza tym niezdolne skorzystać z równych szans i dostać minimum dobrych stopni”
– „Nienawistni. Nie można wkupić się we względy Czarnych, jeżeli ma się białą skórę, i nie mam zamiaru tego próbować”
– „Jak więc przyjąć ten wzorzec, murzyński, zwierzęcego ciepła, ciągłego wzajemnego dotyku, natręctwa, niedbalstwa, lenistwa, lekkomyślności?”

W pewnym momencie Miłosz pisze nawet: „poza tym niech sobie robią co chcą, byle dalej ode mnie.”
Przy czym on to pisze w taki sposób trochę asekuracyjny: niby od siebie, niby w imieniu stereotypów i tendencji myślenia o Czarnych, panujących wówczas wśród Białych – tak, że w końcu nie wiadomo, czy to są jego myśli i odczucia, czy nie. A jednak ta litania, którą powyżej wymieniłem, wydaje się być dzisiaj już anachronizmem. Oprócz jakichś strasznych, zacofanych zaścianków, nikt już obecnie – w społecznej skali – tak o murzynach nie myśli, a tym bardziej – nie wypowiada.
Sądzę, że Miłosz to wszystko pisał pod presją ówczesnych niepokojów społecznych, związanych konkretnie z rebelią Czarnych Panter, (która odbywała się właściwie tuż obok, w jego sąsiedztwie, bo siedziba Czarnych Panter, Oakland, graniczy z Berkeley, gdzie na Uniwersytecie wykładał Miłosz). To chyba dużo tłumaczy i wyjaśnia.

greydot
Myślę, że współczesne obawy ludzi przed łatką “rasisty” ewentualnie “antysemity” są czkawką po czasach, kiedy rasizm i antysemityzm był na porządku dziennym i jakoś nikt się tym za bardzo nie przejmował (z wyjątkiem garstki sprawiedliwych).
Warto też odróżniać prawdziwy rasizm i antysemityzm od krytyki pewnych zachowań społecznych, politycznych i obyczajowych, ale to trudne – choćby dlatego, że nie wiemy jakie są intencje i co się za taką krytyką kryje (a niestety, dość często, rzeczywiście kryje się coś brzydkiego). Wydaje mi się jednak, że zawsze, w końcu, rasista czy rasowy antysemita zdradzi swoją prawdziwą twarz.

greydot

Od dawna sądzę, że bez kultury nie byłoby okrucieństwa. Jest ono bowiem jej rewersem, antynomią, rozeźlonym odbiciem. Istnieje na zasadzie opozycji, wypaczenia, kontry, degeneracji…Innymi słowy: okrucieństwo i zło może istnieć tylko w kontekście kultury jaką stworzył człowiek. Zwierzęta są bez kultury, dlatego nie mogą być okrutne. To jest jednak zdumiewający paradoks.

greydot
W czasie mojej podróży do Nepalu, w jednej z dzielnic Katmandu, uderzył mnie widok domu z olbrzymim bannerem przedstawiającym portrety Marksa, Engelsa, Lenina, Stalina i Mao. Jak się okazało, nie była to żadna dekoracja do filmu o komunistycznym kulcie jednostki z akcją rozgrywającą się w jakiejś zamierzchłej przeszłości, tylko współczesna siedziba jednego z biur partii maoistowskiej w Nepalu.
Muszę przyznać, że widok ten był dla mnie małym szokiem. Bowiem wydawać by się mogło, że Marks, Engels, a zwłaszcza Lenin, Stalin i Mao to do cna przejrzane i skompromitowane indywidua, których myśli i działania doprowadziły (pośrednio lub bezpośrednio) do masowych śmierci i ludobójstw, które pochłonęły dziesiątki milionów ofiar, a tu – w XXI wieku – wystawia się im jeszcze takie oto ołtarzyki, uznając za swoich bohaterów, mistrzów i nauczycieli.
Rodzą się tutaj pytania: Jakim nurtem podąża historyczna pamięć? Jakie są przyczyny społecznej ślepoty wydającej ludzi na żer autokratów i demagogów? Dlaczego zbrodnia nie odstrasza narodu, a wręcz przeciwnie – bywa nawet czymś, co go konsoliduje?
Czy to wszystko jest tylko sprawą perspektywy, z jakiej się patrzy na świat? Jeśli tak, to dlaczego zabija się przy tym wyobraźnię i elementarną zdolność rozróżniania dobra od zła?

greydot
Ktoś na moim blogu napisał: „Wiara w Boga, bogów czy ogólnie wiara w to, że wszechświatem porusza jakaś określona siła typu ‚coś w tym musi być’ jest dla mnie w dzisiejszych czasach przejawem lęku przed Niewiedzą. Wolimy naiwność dziecka niż ‚puste miejsce’. Wychowałam się w otoczce i wartościach katolickich (chrzest, komunia, katechezy oraz przejawy dziecięcej dewocji). Dziś, jako 40-letnia osoba, nie potrafiłabym inaczej zdefiniować siebie niż ‚ateistka’, dla której raczej popędem współczesnej myśli jest Niewiara i poszukiwanie własnej filozofii, wartości w nieokreślonym ich zbiorze życia. Wobec odkryć naukowych i dzisiejszej świadomości, wiara w Boga, bogów (religie), wydaje się anachronizmem i jest niewystarczalna, jeśli nie sprzeczna z tym co wiemy, widzimy, czujemy. Ja wkładam w to ‚puste miejsce’ odkrywanie świata, poznawanie zmysłowe, intelektualne, każde. To całkiem Nieskończony proces i ciekawe zajęcie…”

Na co odpowiedziałem: Wydaje mi się, że np. pisanie takich słów, jak Niewiedza, Niewiara z dużej litery jest właśnie przejawem tego samego anachronizmu, o który oskarżasz wiarę w Boga. Jest w tym jakieś… bałwochwalstwo, tyle że à rebours. Piszesz: „Wobec odkryć naukowych i dzisiejszej świadomości, wiara w Boga wydaje się anachronizmem”. Zważ jednak, że to Tobie tak się „wydaje”. Setkom milionów ludzi – jeśli nie miliardom – na całym świecie tak się nie wydaje. I właśnie to, co „wiedzą, widzą i czują” powoduje, że wierzą w Boga, czy też w jakiś byt metafizyczny, który Bogiem nazwać można. Nie chcę już przypominać oczywistości, że ludźmi „wierzącymi” są również naukowcy, astrofizycy, biolodzy, matematycy… ludzie wybitnie inteligentni, których doprawdy trudno byłoby nazwać „naiwnymi dziećmi”, nieukami czy ignorantami.

Według mnie ateizm nie jest wcale jakimś wyższym, bardziej świadomym, dojrzałym – i mniej naiwnym – stanem ludzkiej świadomości. Wręcz przeciwnie – myślę, że to w ludziach wierzących jest jakaś… „pełnia”, której brakuje zadeklarowanym ateistom, od których czasem wieje jakimś dziwnych chłodem – przynajmniej ja to tak odczuwam. Wyznanie wiary jest mi czymś bliższym – albo, innymi słowy: wydaje mi się być czymś bardziej „ludzkim” (choć sam uważam się raczej za agnostyka) – niż wyznanie Niewiary (bo tym jest właśnie wg mnie zadeklarowany ateizm).

Wyznanie wiary jest ze swej natury aktem pozytywnym, zaś niewiary – negatywnym (abstrahując od etycznego wartościowania tychże aktów).

Ponadto, jeśli nie wierzymy, to czy musimy od razu tę naszą „Niewiarę” obwieszczać – i to z duże litery? Po co? Jest w tym coś deprymującego, negatywnego, może nawet depresyjnego… zwłaszcza dla ludzi wierzących.
Jednakże zdaję sobie sprawę z tego, że to, co tu piszę, jest subiektywne i nie roszczę sobie prawa do posiadania pod tym względem jakiejś uniwersalnej racji – ktoś inny może odczuwać (myśleć) coś zupełnie innego i będzie to równie usprawiedliwione. Mimo tego wszystkiego, co napisałem, (a może właśnie dlatego?) nie chcę dzielić ludzi na „wierzących” i „ateistów”. Istnieją dla mnie ważniejsze kryteria.

PS. Nie sądzę, że „popędem współczesnej myśli jest Niewiara”. Jest nim właśnie pęd do wiedzy – czyli niejako negatyw niewiary.

greydot
Ciekawy jest stosunek człowieka do mitu, bowiem może on funkcjonować w ludzkiej świadomości na wiele różnych sposobów: jako wiara, umowność, udawanie, wiedza… w formie dogmatu, metafory… na niwie poezji, sztuki, literatury, marzenia, religii… W pewnym sensie całą naszą kulturę uznać można ze pewną formę mitu. Mało tego: może nawet nasze człowieczeństwo jest takim emancypacyjnym mitem, który pozwala nam odróżnić się od zwierząt?

greydot
Nikt nie jest odporny na siłę mitologii. Nawet ten, kto będzie temu solennie zaprzeczał. Tu nawet nie tyle chodzi o odporność, co konieczność.

greydot
Paradoksalnie, kiedy człowiek uzyskał świadomość samego siebie, został niejako odseparowany od swojego wnętrza. Wyszedł poza nie, ale do tego wnętrza zaczął tęsknić. (Tego problemu, jak mi się wydaje, nie mają zwierzęta.) Innymi słowy, człowiek stworzył kulturę, ale utracił przez to kontakt ze swoim wnętrzem. To ciekawe – zapętlające się nieco i przewrotne – bo kultura w dużej części polega właśnie na poszukiwaniu przez człowieka własnego wnętrza. Niestety, wydaje mi się, że odkąd przestaliśmy być zwierzętami, czujemy się cokolwiek nieswojo.
greydot
Cytat: „Wydaje się, że współczesny świat coraz bardziej preferuje typ człowieka ‚anonimowego indywidualisty’, osoby, która nie potrafi samodzielnie myśleć, nie żyje swoim własnym życiem. Człowiek taki żyje pozornymi wrażeniami i przyjmuje styl życia innych, podporządkowując się modzie, ulegając konsumpcji, żyje kosztem otoczenia. Nie posiada własnego zdania, a swoje argumenty opiera na przekonaniach lansowanych w mediach. Wprawdzie dzielnie trzyma w górze swój sztandar, jednak jego kolory zmieniają się w zależności od zdania ogółu. Nie wytęża wzroku, aby spojrzeć głębiej i dalej, nie wsłuchuje się, by usłyszeć wyraźniej.”

Wbrew pozorom określenie „anonimowego indywidualisty”, jako „osoby, która nie potrafi samodzielnie myśleć, nie żyje swoim własnym życiem” ma swoją logikę. Kluczem do zrozumienia tego paradoksu człowieka indywidualisty, a zarazem takiego, który zachowuje się stadnie, jest określenie „pozornymi”. Czyli właściwie jest to złudzenie indywidualizmu, bo człowiek taki, mając przeświadczenie, że idzie za własnym oryginalnym wyborem, w rzeczywistości powiela „oryginalność”, którą przejawiają (i którą łudzą się) podobni jemu „indywidualiści”. To jest doskonale widoczne choćby w reklamach, które zapewniają potencjalnego konsumenta, że jest on jeden, jedyny i niepowtarzalny – właśnie „oryginalny” – a w rzeczywistości (kierując to samo przesłanie do setek tysięcy ludzi), chcą go przygiąć do określonego szablonu i narzucić mu pewien wzorzec zachowań. I to się niestety specom od marketingu i konsumerskiej propagandy udaje.
Podobnie jest w subkulturach: np. tzw. „hipsterzy”, z których każdy chce być wielką indywidualnością i oryginalnością, w rzeczywistości upodabniają się – w sposób mimikryczny – do swojego otoczenia (zachowując przy tym złudzenie swojej wyjątkowości i indywidualizmu, oraz poczucie tego, że się „wyróżniają”)

greydot
Nie zawsze gorsza rzecz wypiera lepszą – częściej jednak to co naprawdę dobre, w końcu się wybija i utrwala (na przestrzeni wieków) jako pewna niezbywalna wartość kulturowa (vide: malarstwo, muzyka, rzeźba, literatura…) Przy czym, tak się działo do XIX-go stulecia, zanim nie pojawił się modernizm i nie porozbijał wszystkich obowiązujących (i używanych) dotychczas kanonów. Później wartościowanie sztuki się pogubiło (pogłębił to jeszcze bardziej postmodernizm) i dzisiaj rzeczywiście ludzie mają wielki problem z oceną tego, co jest dobre a co złe (ulegając szarlatanerii, manipulacji, merkantylizmowi, wmówieniu… przez co, niestety, często wygrywa badziewie i hucpa – odnosi się to zwłaszcza do sztuki współczesnej).
Dla mnie najważniejszy jest AUTENTYZM odbioru kultury i sztuki. Inaczej mówiąc, uczestnictwo w kulturze i sztuce musi być szczere. Bo jeśli takie nie jest, to mamy tylko pozę, snobizm, pozór i udawanie.

greydot

Niestety, wydaje mi się, że jeśli chodzi o sztukę poza-mainstreamową, więcej jest udawaczy, niż autentycznych miłośników (odbiorców) kultury. Dochodzi jeszcze do tego pewien rytuał jej konsumpcji. Wobec tego nie dziwi tak bardzo to, że ktoś, kto naprawdę lubi (kocha) muzykę klasyczną, operę, jazz, balet… nie chce się z tym obnosić i afiszować, co najwyżej podzielić się swoim hobby (zamiłowaniem, pasją) z innymi, czującymi (myślącymi) podobnie.
Nie chce, ale i też nie czuje większej potrzeby takiej manifestacji – wszem i wobec – swoich upodobań, zainteresowań i gustu. I to właśnie świadczy o ich autentyzmie.
A jeśli ktoś, będąc „konsumentem” kultury „wyższej”, wstydzi się tego, że i na „nizinach” coś mu się podoba, to poświadcza tylko swoją własną niepewność co do istoty i autentyzmu swojego odbioru kultury i sztuki, podlegającego przecież jego własnym gustom i zainteresowaniom, (które tym samym również mogą być przez to zakwestionowane).

greydot

Ludzie oczekują powtarzalności, bo to im głaszcze utarte kanały percepcji. To jest w sumie ucieczka przed refleksją i głębszą myślą – jedna z cech masowej konsumpcji.
Cóż, jako gatunek, jesteśmy pochłaniaczami i przeżuwaczami trawiącymi w kółko tę samą karmę.

greydot

Podoba mi się takie podejście do kultury, w którym człowiek poddaje się własnemu doświadczeniu – ma zaufanie do własnej wrażliwości, nerwów, inteligencji i serca – ale i jest otwarty na to, co nowe i być może trudniejsze w odbiorze, bo nie poddające się utartym zainteresowaniom i gustom.
Ten wysiłek jest jednak istotny, bo dzięki niemu możemy własne zainteresowania rozwijać, posuwać się do przodu w przeżywaniu i przyswajaniu czegoś, co może zburzyć nasze „konsumpcyjne” wygodnictwo, przełamać schematy, rutynę, przyzwyczajenia…

greydot

Stanisław Ignacy Witkiewicz w „Nowych formach w malarstwie i wynikających stąd nieporozumieniach” pisze: „Widzimy, że dzieła sztuki i odpowiadające im wrażenia artystyczne możemy uszeregować według wzrastającej komplikacji ich elementów i intensywności estetycznego zadowolenia i że to, co nazywamy Sztuką, będzie leżeć gdzieś w środku tego szeregu, a sfera jej będzie niezupełnie ściśle określona, zależnie od osobników, tworzących i przyjmujących wrażenia. Chodzi tylko o to, aby móc mówić o tych samych jakościowo wrażeniach, o konstrukcji jakości, o Czystej Formie, o uczuciu metafizycznym, nie marząc o ścisłym podziale, niemożliwym z powodu względności i subiektywności panującej w tej sferze, ale i nie mieszając w niej elementów zupełnie jej obcych. Jednak dla 95% „zdrowo myślących ludzi” sfera, o której mówimy, jest czystym urojeniem, wytworem chorej wyobraźni natur przewrotnych – tak wielką jest sugestia poczętego w czasach renesansu i dziś zamierającego realizmu w malarstwie, tej zupełnie nieistotnej jego odnogi, powstałej na tle odrodzenia naturalistycznej rzeźby greckiej i olejnego malowania, zdolnego do naśladowania wszystkich stanów natury, tego działu, który ze sztuką malarską ma tyle tylko wspólnego, że używa się i tam, i tu jednych i tych samych środków, farb, pędzli itp., ale do zupełnie innych celów.”

Podział sztuki na różne zbiory, kategorie i rodzaje ma oczywiście sens (bo człowiek ma skłonności do tego, by wszystko nazywać, segregować, porządkować… ułatwia mu to bowiem orientację w świecie), ale tak naprawdę nie ma to większego wpływu na to, jak sztukę odbieramy (no chyba że jesteśmy snobami kierującymi się sztucznie ustalaną hierarchią – wartościowaniem sztuki opartym na kryteriach poza-artystycznych, np. prestiżowych czy merkantylnych).
Bardzo ciekawy cytat z Witkiewicza. Ale też potwierdzający niemożliwość ścisłego określenia linii podziałów sztuki, co jest zrozumiałe, bo już w czasach Witkacego samo pojęcie Sztuki wymknęło się czytelnej kategoryzacji i ścisłej, aprobowanej powszechnie, definicji. Taka była cena modernistycznej rewolucji.
Witkacy był zwolennikiem tzw. Czystej Formy, ubolewał nad zanikiem „uczuć metafizycznych” – nie dziwi więc jego niechęć np. do realizmu, któremu odmawiał racji do bycia częścią sztuki malarskiej. Jednakże, według mnie jest to zbyt daleko posunięty radykalizm.

greydot

Pewne wartości etyczne wydają się nam „ponadczasowe” ale one ponadczasowe nie są, bo wykształciły się w czasie – tak jak kształciła się i sublimowała etycznie nasza kultura i cywilizacja, a wraz z nią system etyczny, który przecież nie jest czymś niezmiennym, a tym bardziej uniwersalnym.
Np. „uniwersalne” według niektórych przykazanie (norma etyczna) „nie zabijaj”, wcale nie jest uniwersalne. Uniwersalna zasada naturalna jest wręcz przeciwna: „zabijaj, kiedy tylko to przynosi ci to korzyść” – i stosuje się do niej cała Natura, co widać aż nadto oczywiście, kiedy bliżej przyglądniemy się temu, co się dzieje w świecie zwierząt.

Również w świecie ludzkim, i to współcześnie, daje się przyzwolenie na zabijanie (wojny, wojsko, drony, „broń”, kara śmierci, obrona własna…) – mordowanie ludzi jest sankcjonowane w wielu przypadkach – więc ochrona ludzkiego życia nie jest wartością uniwersalną. Świadczą o tym również miliony aborcji, (które de facto są likwidowaniem ludzkich zarodków, czyli zabijaniem życia), dokonywanych każdego roku na świecie.

greydotNie podoba mi się ta wojna polsko-polska, w której jedna strona uważa się za oświeconą “elitę” intelektualną, patrzącą z góry na katolicki “nawiedzony” “ciemnogród”, sama nie zauważając swojego prymitywizmu, jaki często przejawia w atakach na ludzi wierzących, Kościół Katolicki i księży.
Nie podoba mi się ten pełen pychy i besserwisserstwa przemądrzały ateizm (którego wielu wyznawców sprawia wrażenie właśnie nawiedzonych), skupiający się jedynie na negatywnej stronie religii, ignorując jej znaczenie pozytywne.
Nie podoba mi się, że taki naukowiec jakim jest Dawkins (“papież” ateistów) staje się de facto ideologiem, który jedzie po religii (i po ludziach wierzących) jak po burej suce…

Wydaje mi się, że tu nie tyle chodzi o wyrażenie swego zdania, ani o polemikę, tylko o zaznaczenie swojej intelektualnej “gnostycznej” wyższości i dalsze utwierdzanie się w swoich jedynie słusznych, nieomylnych poglądach. A jeśli chodzi o tzw. “wojujący” ateizm i jego reprezentantów, to wydaje mi się on jeszcze jedną przesiąkniętą ideologicznie – zabarwioną nawet totalitarnie – sektą.
Niestety.

greydot
Publicysta „Polityki” Jacek Kowalski obdarzył swój blog tytułem „Listy ateisty” oraz mottem z Philipa K. Dicka: “Rzeczywistość to coś, co nie znika, kiedy przestaję w to wierzyć.”

Muszę przyznać, że dość dziwne to motto, jak dla strony zadeklarowanego ateisty. Bo przecież rzeczywistość nie jest domeną wiary tylko percepcji. Nie wierzy się w TO, co się widzi, tylko TO się postrzega i przyjmuje do wiadomości. Na tej podstawie buduje się, czy też gromadzi wiedzę, a nie wiarę.

Właśnie ktoś, kto wierzy w Boga mógłby powiedzieć ateiście: Bóg to jest coś, co nie znika, kiedy przestaje się w niego wierzyć.

greydot

W „Listach ateisty” doszło do małej polemiki między mną a ich autorem. Oto ona:

Ja: Nie segreguję religii na fałszywe i prawdziwe, bo według mnie taki podział jest bez sensu. Piszę to oczywiście jako agnostyk.

Jacek Kowalczyk: „A agnostycyzm to też jakaś religia? Bo niektórzy Polacy podczas spisu powszechnego wpisywali to słowo do rubryki ‚wyznanie’. Czy też pozwala Panu po prostu zawiesić osąd i wszystkie religie traktować równo, wudu i Kościół Scjentologiczny także?

Ja: To jest właśnie to, o czym pisałem: poczucie wyższości i drwina (może nawet ledwie skrywane szyderstwo?) ateisty, który każdy inny światopogląd (nie wykluczający istnienia Boga – o przekonaniu o jego istnieniu nie wspominając) chce nazywać “wyznaniem”, w ten sposób go dyskredytując. Przecież każde dziecko wie, że agnostycyzm nie jest żadnym “wyznaniem”. Jest oświadczeniem, że się nie wie. To już bardziej wyznaniem jest właśnie ateizm, którego wyznawcy wierzą w to, że Boga nie ma. Piszę “wierzą”, bo przecież nie mogą tego wiedzieć na pewno.
Naturalnie piszę “Bóg” w szerszym znaczeniu tego słowa: mając na myśli pewien byt metafizyczny, Ideę Nadrzędną, Zasadę Porządkującą, Moc Sprawczą… etc. (trudno jest mi TO nazwać, bo ujęcie tego w słowa, zważywszy na nasze możliwości – ograniczenia percepcyjne i poznawcze – jest według mnie niemożliwe).
Agnostycyzm, (do którego się – bardziej lub mniej – skłaniam) pozwala mi zawiesić osąd nad religią (unikam osądzania religii jako takiej – czyli jako kulturowego fenomenu, dzięki któremu powstała ludzka cywilizacja) choć naturalnie nie zamykam oczu na jej negatywne strony, czy też skutki.
Oczywiście, że kieruję się swoim systemem etycznym (tak się stało, że wywodzi się on z tradycji judeo-chrześcijańskiej – tego nie mogę zaprzeczyć – choć nie jest on tożsamy z “przykazaniami” jakiegokolwiek kościoła ani nawet z Dekalogiem) i to on wyznacza mój stosunek do pewnych zachowań (faktów) mających swoje źródło w danej religii czy wyznaniu. To właśnie na tym opiera się moja orientacja aksjologiczna jeśli chodzi o różne religie.
W pewnym sensie to także “hierarchizuje” (i praktycznie wartościuje) w mojej świadomości religie.
Dla mnie nie ulega wątpliwości, że powinna istnieć wolność religijna. Ale przecież nikt nie może twierdzić, że wszystkie praktyki religijne mogą być dozwolone. (Dlatego jestem przeciwny np. rytualnemu ubojowi zwierząt, praktykom uszkadzającym ciało – o składaniu ofiar z ludzi nie wspominając.) Granice tego, co dozwolone, a co niedozwolone (w praktykach religijnych) powinno wytyczać prawo (ja np. akceptuję w zasadzie te jurysdykcje, jakie wypracowały sobie demokracje liberalne świata zachodniego – bez wątpienia opierającego się głównie na tradycji judeo-chrześcijańskiej, ale też oświeceniowej – zgodne także z zasadami społeczeństwa obywatelskiego i otwartego).
To nie jest więc tak, że ja się pozbawiam możliwości nazwania pewnych praktyk religijnych (czy też zachowań, które mają swoje źródło w wyznawanej religii) bzdurą, a nawet (w ekstremalnych przypadkach) zbrodnią.

Jacek Kowalczyk: Czyli totalny miszmasz – religie ogólnie są lepsze od ateizmu, bo zaspokajają ludzką potrzebę mitu, nauka nie odpowiada na pytania metafizyczne (choć ani musi, ani chce), ale za to Pan z pozycji jednej z religii (źródła judeo-chrześcijańskie) może oceniać jako wartościowe lub nie inne religie (nawet jako zbrodnicze), odwołując się przy tym do społeczeństwa obywatelskiego i otwartego ufundowanego na projekcie oświeceniowym, odrzucającym religię jako źródło stanowienia prawa. A dzięki agnostycyzmowi może Pan unikać przesądzania o istnieniu świata duchowego.
No i pięknie! Tak też da się żyć. Ale po co od razu wyzywać ateistów od fanatyków?

Ja: Mój zarzut o fanatyzm odnosi się do tych, którzy wojują z religią pod sztandarem ateizmu, obnosząc się z tym swoim ateizmem jak z jedynie słusznym światopoglądem. Zamiast przyznać się do tego, że nie wiedzą, są pewni, że wiedzą.

greydot
Kilka cytatów a propos powyższej dyskusji:

„Ateista podobnie jak chrześcijanin, utrzymuje, że wiemy, czy bóg jest czy go nie ma: chrześcijanin twierdzi, że wiemy, iż bóg jest, ateista – że wiemy, iż go nie ma. Tymczasem agnostyk zawiesza sąd, utrzymując, że nie ma dostatecznych podstaw, by przyjąć lub zaprzeczyć istnieniu boga.”
(Bertrand Russell)

„Ateizm to także postawa religijna. Szczery ateista myśli o Bogu bezustannie, choć istotnie w terminach negacji. Zatem ateizm jest formą wiary. Gdyby ateista naprawdę nie wierzył, nie przejmowałby się (wiarą innych) lub nie przejmowałaby się zaprzeczaniem.”
(Terry Pratchett)

greydot
Warto wspomnieć, że “papież” ateistów Richard Dawkins w swojej książce “Bóg urojony” (nota bene tytuł równie zwodniczy i niewydarzony, jak “Samolubny gen”) także nie wyklucza istnienia Boga (jednakże to wymaga nie tylko przeczytania książki Dawkinsa, ale przeczytania jej ze zrozumieniem, co dla niedouczonego i zacietrzewionego fanatyka ateizmu może być wysiłkiem ponad siły i intelektualne możliwości).

greydot
Obsesja religią: dość powszechna u ateistów.

greydot
Kryzys uchodźczy w Europie, zalew migrantów… Wśród niektórych Europejczyków lęk przed „Innym” nabiera znamion histerii.
Ja bym jednak nie demonizował “obcych”. W Stanach, w pewnym sensie są sami “obcy” i jakoś nie ma tu większych spięć na tle etnicznym czy religijnym. Jeśli są konflikty to z powodów ekonomicznych, a nie ideologicznych (a do takich zaliczam konflikty religijne). Wydaje mi się zresztą, że dotychczasowe “spięcia” w Europie (Wielka Brytania, Francja a nawet Szwecja) z udziałem “czarnych” czy też muzułmanów, również miały przede wszystkim przyczyny ekonomiczne: był to właściwie protest “prekariatu” – “biedoty”, młodych ludzi bez perspektyw, grup “upośledzonych” konsumpcyjnie – przeciwko “systemowi”, który (według nich) ich dyskryminuje i pozbawia lepszych warunków życia (pracy, rozwoju i konsumpcji).

To nie religia zabija, ale fanatycy (a fanatyzm jest moim zdaniem religijną, czy też ideologiczną patologią), ludzie zdesperowani, niestabilni psychicznie, opętani agresją… Także – jeśli chodzi o agresję na większą skalę – ci, którzy chcą zdobyć władzę, kontrolę nad innymi (podboje kolonialne, wojny krzyżowe i terytorialne, wreszcie takie zbrodnicze fenomeny, jak ISIS). W wojnach, które nazywamy “religijnymi”, także chodziło o zdobycie władzy (a tym samym bogactwa – środków, zasobów, terytoriów), a nie o dogmaty, które większość rządzących (włącznie z niektórymi papieżami) miała w… głębokim poważaniu.
Religia zawsze była narzędziem (pretekstem, “usprawiedliwieniem”) zdobywania władzy, bogactwa, kontroli nad innymi (w rzeczywistości motywy ekonomiczne i polityczne zawsze dominowały nad motywami religijnymi).
Papiestwo, jak również cała europejska “wierchuszka” królewska (wszystkie te nadęte, degenerujące się dynastie), która sprawowała w Europie władzę przez kilkanaście stuleci, dokonała niejako “kidnapingu” idei chrześcijańskiej (utożsamianej z nauką Jezusa Chrystusa), zamieniając ją w praktyce w jej przeciwieństwo (utrzymywanie więc, jak robią to niektórzy, że to chrześcijaństwo ma największe zbrodnie na swoim sumieniu, jest według mnie nie tylko nieuczciwe, ale i niemądre – a już twierdzenie, że faszyzm był ruchem “chrześcijańskim” jest zupełną głupotą, wynikającą najprawdopodobniej ze ślepej nienawiści do wszystkiego, co “chrześcijańskie”).

„Chrześcijanie”, którzy mordują innych dla swoich celów (politycznych, ekonomicznych, a nawet – czy może nawet zwłaszcza – religijnych) stają się niczym innym, jak “chrześcijanami” nominalnymi – nic z nauką Chrystusa (uosabiającego sobą łagodność, miłosierdzie, prostotę, altruizm…) nie mającymi wspólnego.
Zresztą, więcej można zrozumieć, jeśli chodzi o agresywne zachowanie Homo sapiens (jako gatunku en bloc), skupiając się na jego genetycznym zaprogramowaniu i prehistorycznym dziedzictwie, niż na ideologiach, które on wymyślał.

greydot
Nie ma większego sensu porównywanie motywów “agresywnych” obecnych w Nowym Testamencie i w Koranie. W pierwszym nie ma ich prawie wcale, w drugim można ułożyć z tychże całą litanię.
Jest więc różnica w “temperamencie” (poziomie) agresji między normatywnością religijną chrześcijańską a muzułmańską (i myślę, że to co piszę jest obiektywne, mimo że sam się bardziej utożsamiam z etyką chrześcijańską, niż z szariatem).
Naturalnie odmienność ta nie jest bez znaczenia, jeśli chodzi o wpływ “wiary” na zachowanie i obyczajowość społeczności (a w większej skali: społeczeństw) chrześcijańskich i muzułmańskich, nie jest jednak według mnie czymś przesądzającym, radykalnym – uniemożliwiającym pokojowe współistnienie chrześcijan i muzułmanów. Ale pod warunkiem, że nie przyjmą oni postawy ortodoksyjnej, fundamentalistycznej – o fanatycznej nie wspominając. To zresztą stałoby w sprzeczności z prawodawstwem państw europejskich (mimo, że cywilizacja europejska uważana jest w głównym swoim zrębie za “chrześcijańską” czy też “judeo-chrześcijańską”), gdzie jednak rozdział kościoła (a tym bardziej “meczetu”) od państwa powinien już być cywilizacyjnym standardem.

greydot

W jednej z gazet ktoś wysmażył artykuł nadając mu tytuł: „Islam zabija”. Moim zdaniem jest to nadużycie. Według mnie istnieje bardzo mocny argument za tym, że to nie religia (i jej tzw. “prawdy” wiary) decyduje o tym, że człowiek staje się dyszącym mordem osobnikiem, “maszyną do zabijania”; o tym, że jedno państwo (naród) napada na drugie, dokonując przy tym ludobójstwa, często na masową skalę. Oto bowiem, jak świadczą o tym fakty, cywilizacja “nasza”, zachodnia (ponoć “chrześcijańska” a więc – normatywnie przynajmniej – bardziej “humanitarna”, nie-barbarzyńska, “miłosierna”) jest odpowiedzialna za największe zbrodnie ludobójstwa w historii ludzkości (wydaje mi się, że walnie przyczyniło się do tego po prostu techniczne zaawansowanie Zachodu – biorąc pod uwagę stan z XX wieku – ale przede wszystkim jednak kolonializm i ambicje mocarstwowe takich państw zachodnich jak Niemcy, Anglia, Francja i – last but not the least – Stany Zjednoczone).

Czy ta agresywna ekspansywność ma cokolwiek wspólnego z naukami łagodnego syna cieśli z Nazaretu?
W moim pojęciu prawdziwe chrześcijaństwo jest związane z tym co głosił Jezus, a nie z tym co wyczyniali chrześcijanie “nominalni” – de facto uzurpatorzy chrześcijaństwa, którzy w praktyce istotę chrześcijańskości obracali często w jej przeciwieństwo – zwłaszcza kiedy mordowali i podbijali gwałtem innych ludzi. Dlatego utrzymywanie, że to chrześcijaństwo (wiara chrześcijańska) było najbardziej zabójczą religią w dziejach ludzkości jest po prostu nieuczciwe i – mówiąc delikatnie – niemądre.

greydot
Wpływ chrześcijaństwa na losy świata nie brał się z tego, co głosił Jezus, lecz bardziej z tego, co wyczyniali chrześcijanie – jak ich nazywam – „nominalni”. Chrześcijanie nominalni tworzyli chrześcijaństwo nominalne – i to ono wpływało na losy świata. Ludzie, którzy naprawdę kierowali się nauką Chrystusa nie mieli żadnego wpływu na politykę, na wyczyny państw i narodów mieniących się “chrześcijańskimi”.

W ostatecznym rozrachunku zawsze odpowiedzialni są ludzie – a nie ideologie. Zwłaszcza te utopijne. Tak więc to nie religia (ideologia) zabija. Zabijają ludzie. To stwierdzenie nie jest odkrywcze ani nieodkrywcze. Jest po prostu stwierdzeniem oczywistego faktu.

greydot.

WIELKIE GÓRY, KRAINA WILKÓW I CZERWONA PLANETA („Everest”, „Sicario”, „Marsjanin”)

NOWOŚCI NA EKRANACH KIN

.

Zdobywanie góry, której nigdy nie można pokonać (

Zdobywanie góry, której nigdy nie można pokonać („Everest”)

.

„EVEREST” (reż. Baltasar Kormákur)

„Everest” nie jest szczytowym osiągnięciem światowego kina, ale dość sprawnie eksponuje to, co jest największym atutem filmowej sztuki: widowiskowość i zdolność narracyjną. Czyli dzielenie się z widzem zarówno obrazem, jak i opowiadaną historią – a wszystko z wykorzystaniem iluzji, która jest nieodłączną i najsilniejszą stroną kina.
Statystyczne prawdopodobieństwo tego, że my – zwykli widzowie – wdrapiemy się na najwyższy szczyt świata jest bliskie zeru, ale któż z nas nie chciałby zobaczyć jak się Everest zdobywa, jak świat wygląda z jego wierzchołka – całego tego splendoru górskiej scenerii Himalajów, potęgi Natury, którą człowiek chce pokonać, choć już w tym przejawia się jego szaleństwo, bo przecież jesteśmy we wszystkim Naturze podlegli, a (jeśli chodzi o wspinaczkę) ostatnie słowo zawsze należy do Góry.
I właśnie o tym ostatnim słowie jest ten film.

A może także o tym ludzkim szaleństwie? O brawurze, która maskuje czasami suicydalne skłonności człowieka? O ryzykowaniu życia dla chwili egoistycznego i jałowego dość tryumfu, jakim jest wspięcie się na kupę kamieni – nawet jeśli jest to największa kupa kamieni na świecie? Może o nieodpowiedzialności i zaburzeniu hierarchii wartości, kiedy jakaś indywidualna idée fixe staje się ważniejsza niż rozsądek, ważniejsza (de facto) niż bliscy nam ludzie, a nawet rodzina, którą narażamy na tragedię utraty osoby, którą kochają, a która ich powinna wspierać?
Może też o desperackim kroku, który przezwycięża nudę własnej egzystencji. O uzależnieniu od adrenaliny – o nałogu zmuszającym nas do balansowania na krawędzi życia i śmierci?
Te wszystkie pytania można sobie stawiać oglądając film – a raczej po jego zakończeniu, bo jego intensywna wizualność i akcja nie sprzyja raczej naszej refleksji w kinowej sali – ale on sam żadnych odpowiedzi nam nie udziela, co jest zarówno jego zaletą, jak i wadą, w zależności od perspektywy z jakiej na „Everest” spojrzymy.

Film islandzkiego reżysera Baltasara Kormákura, który wypływa nim na szersze międzynarodowe wody (bo „Everest” – ze swoją „gwiazdorską” obsadą, operatorskim rozmachem i wysokogórską ambicją – prezentowany jest jako superprodukcja), nie stanowi jakiegoś głębszego studium ludzkiej psyche i charakterów, ale – tak po prawdzie – kto, wybierając się do kina IMAX, by oglądać Himalaje, oczekuje od podobnego obrazu większej humanistycznej głębi? Czy widząc jak człowiek wdziera się na morderczą Górę, konfrontuje z bezwzględną surowością Natury i rozszalałego żywiołu, jest sens poddawać go jakiejś psychologicznej analizie, doszukiwać się w nim jakichś głębszych motywów, rozkładać na czynniki pierwsze jego relacje ze światem? Nie, bo on tam walczy ze swoją słabością i strachem, stara się złapać oddech, bo rzadkie powietrze go dusi; stawia czoła pożerającej go ambicji dotarcia do celu i wreszcie… walczy o uratowanie życia (przede wszystkim swojego, ale także własnych towarzyszy wspinaczkowej niedoli).
I to wszystko w tym filmie jest.

Kto spodziewa się po „Evereście” widowiska – skał, lodu, śniegu, żywiołu i wiatru – ten to wszystko na ekranie znajdzie, plus trochę autentycznego Nepalu (choć to ostatnie bez większych etnograficznych szaleństw, tym bardziej, że większość scen górskich nakręcono w europejskich Dolomitach). Kto liczy na dramaturgię – cóż… ona też tam jest, ale bardziej jako dramaturgia burzy i wypadku, niż budowane stopniowo napięcie dramaturgiczne akcji (czyli właściwiej nazwać to dramatycznością, niż dramaturgią).
Jest grupa wspinaczkowych bohaterów, są jej interakcje z innymi grupami (niestety, prawdziwych himalaistów jest tu jak na lekarstwo – stąd nieuchronność tragedii); w domu czekają na nich rodziny (w tym żony spodziewające się dziecka); są kobiece łzy, ale nie w takiej ilości, by zatopić obraz w sentymentalizmie; jest męstwo, ale raczej nie takie znów macho i nie supermańskie; są przygotowania, aklimatyzacja, wzajemne poznawanie się… I jest wreszcie sama wspinaczka, która zajmuje drugą część filmu. Czym się ona skończyła, to większość z nas wie, bo scenariusz „Everestu” oparty został na pamiętnych wydarzeniach z 1996 roku, nota bene stanowiących kanwę kilku już książek, których autorzy sami brali w tych wydarzeniach udział.

Na koniec mała skarga: na „Zachodo-centryzm” w podejściu do himalajskich wypraw i osiągania szczytu. Sposób w jaki zostali potraktowani w filmie Szerpowie – zdawkowo, skrajnie epizodycznie – właściwie to tak, jakby w ogóle ich tam nie było. Wszyscy ci zachodni „zdobywcy” Everestu, który właśnie w latach 90-tych został tak skomercjalizowany, że od tamtej pory zdarzają się sytuacje, kiedy przy podejściu na górę panuje taki tłok, że ustawia się tam kolejka, a ludzie mają trudności, by minąć się na szlaku. Masowa turystyka zaczęła docierać nawet tutaj – do obozów pod Everestem, a nawet przymierzać się do wejścia na sam szczyt. Biednym (w sensie materialnym) Nepalczykom trudno ulec pokusie zarobku (bynajmniej nie łatwego), więc rocznie wydaje się setki zezwoleń do wspinaczki a pola lodowe pod górą przygotowywane są dla komercyjnych wypraw przez Szerpów (w ubiegłym roku, w jednym tragicznym wypadku spowodowanym przez zawalenie się lodowej wieży, zginęło 16 Szerpów).
Everest jest w zasadzie obsesją ludzi Zachodu, Tybetańczycy, (z których wywodzą się Szerpowie) oraz Nepalczycy mają do gór zupełnie inne podejście niż Europejczycy, czy Amerykanie – są z tymi górami zżyci, więc nie muszą ich „zdobywać”. Ale zasłynęli jako niedoścignieni przewodnicy wypraw na Everest (pierwszym człowiekiem jaki stanął na najwyższym szczycie świata, był, jak pamiętamy, Tenzing Norgay, któremu towarzyszył Edmund Hillary – ale to temu ostatniemu,na wiele lat, przypadła w udziale cała sława zdobywcy, bo Szerpa to Szerpa, trochę taki „dzikus”, no a biały to biały, czyli człowiek ucywilizowany).
Ale i tak ostatnie słowo będzie należeć do góry.

greydot.

W krainie wilków, czyli to nie jest kraj dla moralnych ciotek (

W krainie wilków, czyli to nie jest kraj dla moralizujących ciotek („Sicario”)

.

„SICARIO” (reż. Denis Villeneuve)

Picasso powiedział kiedyś o Monecie: “Monet to tylko oko, ale co to za oko!” To samo mógłbym powiedzieć o filmie Villeneuve: “‘Sicario’ to tylko styl, ale co to jest za styl!” Innymi słowy: jest to film dla fanów audio-wizualnych kina akcji, którym nie przeszkadza brak logiki, płytkość scenariusza, poutykane tu i ówdzie stereotypy, łopatologiczna psychologia, epatowanie trupem, inteligencja dla mało wybrednych… etc. ale którzy zdolni są do odczuwania frajdy z samego patrzenia z napiętymi nerwami na ekran. Bo widzą tam znakomite pod względem formalnym widowisko, zaspakajające ich głód kinomana, choć niekoniecznie myśliciela i psychologa. I nie ma w tym nic złego (zresztą, powiedzmy sobie szczerze: ilu chodzi do kina prawdziwych filozofów i wytrawnych psychologów?). Sam zamieniam się czasami w takiego – samoograniczającego się myślowo, a jednak otwierającego się przy tym dość spontanicznie – oglądacza, wyłączającego zmysł krytycznego myślenia na wyższym poziomie, bo dzięki temu można uniknąć czegoś, co byłoby zniewagą dla mojej inteligencji. Tak np. zdarzyło się niedawno, kiedy poszedłem do kina obejrzeć ostatniego “Szalonego Maksa”, który mimo bliskiej zeru zawartości myślowej, uważam za jeden z najlepszych obrazków kinowych tego roku. Jest jednak różnica: “Mad Max” żadnych ambicji intelektualno-psychologicznych nie miał, “Sicario” zaś czyni takie awanse; “Szalonym Maksem” można się było cieszyć jak dzika świnka, “Sicario” powagą tematu i nawiązaniem do wszechobecności przemocy, kartelowego syfu i cynizmu naszych czasów, trzyma nas przy ziemi z nosem blisko bandyckiego guano – jest więc rozrywką specyficznego rodzaju.

Powiedzmy sobie szczerze, że dopóki człowiek będzie chciał wąchać prochy albo „dawać w kanał” szprycując się „kompotem”; i dopóki będą tacy, którzy na handlowaniu tym „towarem” będą zarabiać krocie – dopóty wojna z narkotykami będzie trwała. Wojna krwawa, w której trup ściele się gęsto, zarówno po stronie handlarzy, jak i ich klientów. Obie strony w „Sicario” prowadzą właśnie taką wojnę, ale czy tzw. „stróże prawa” zdają sobie sprawę z tego, że stosując nawet wszelkie dostępne im środki (legalne, czy też nie legalne – to jest dla nich w zasadzie bez różnicy) tej wojny nie wygrają? W filmie sugeruje się nam, że oni to wiedzą (bo są to ludzie wyprani ze złudzeń) a mimo to biorą udział w tej niekończącej się jatce, w pewnym sensie zrównując się z bandytami i mordercami, z którymi walczą. Czyli fatalizm, który wikła ich w sytuację, kiedy muszą postępować tak, a nie inaczej – bez radykalnego udziału swojej woli? Czyli testosteron, który z człowieka mężczyzny czyni wilka drapieżcę?
Ta wojna trwa akurat na pograniczu Stanów Zjednoczonych z Meksykiem, gdzie mur i zasieki z drutu kolczastego dzielą dwa światy niby różne, a jednak takie same w swoim dystopijnym entourage’u i pesymizmie co do ludzkiej natury; dwa kraje, w których prawo znajduje się tylko na papierze i w książkach – ziemia gdzie potokiem leje się krew. Kto się temu sprzeciwia (w filmie jest to agentka Kate) dostaje twardą lekcję życia (i śmierci), zmuszony by zmienić zdanie – z lufą pistoletu wciśniętą pod brodę przez bezwzględnego hitmana – zabójcę.

Kate, grana przez Emily Blunt, stanowi centralną postać filmu. To przez jej wrażliwość – zarówno nerwową, jak i etyczną – filtrowana jest dla nas opowiadana historia – a bagno, w które wdepnęła, odbija się w jej oczach. Ze swoją (pozorną?) kruchością stanowi ona niejako kontrapunkt – odniesienie i kontrast – dla brutalnego świata nabuzowanych hormonami, walczących ze sobą zajadle wilczych watah. Oczywiście – jak na amoralny moralitet przystało – jesteśmy po stronie tej watahy „dobrej” (mimo, że posługuje się ona złem), złożonej z agentów DEA, FBI, CIA i czego tam jeszcze, i przeciwko watahom „złym”, które stanowią meksykańskie kartele narkotykowe (dobra po ich stronie widzimy raczej mało – bo czyż wielkim dobrem jest jajecznica z jalapino podawana przez syna swojemu ojcu, skorumpowanemu glinie?)
Wszyscy działają w cieniu i zmroku. Nawet jeśli jest to zalana słońcem pustynia, to jest ona przeraźliwie smutna, przypominając jakąś obcą planetę – i nie ma na niej blasku. Nawet jeśli good guys żartują, to przebija z tego sarkazm i cynizm – i nikomu raczej nie jest do śmiechu. Nawet jeśli wymierzana jest „sprawiedliwość”, to wygląda to na desperacką abnegację praworządności – bo czy torturowanie ludzi (choćby byli potworami) i świadome łamanie prawa, nie jest naszego „człowieczeństwa” dekadencją? Jednym słowem: wszystko to kanał, w jaki wpuszcza się niestety wcale nie coraz mądrzejszy Homo sapiens.

Lecz oglądając film Villeneuve nie ma na taką refleksyjność miejsca ani czasu. Bo oto najpierw zwala się na nas ponad 4o trupów ulokowanych – niczym mumie w gablotach – w jednym z arizońskich domków (jak one się tam mogły pomieścić to nie mam pojęcia), który następnie wylatuje w powietrze posyłając na drugi świat paru towarzyszy Kate (to ją dodatkowo motywuje: zemsta!). Następnie mamy wypasiony zbrojnie i transportowo wypad amerykańskich agentów do Meksyku, by odebrać stamtąd jednego z narkotykowych bossów i przewieźć go do Stanów (na granicy, już w drodze powrotnej, cały konwój utyka jednak w korku – tak, w korku! – co jest oczywiście pretekstem do kolejnej, pełnej trupów, strzelaniny). Potem widzimy przebijanie się agentów przez tunel, kolejne zarżnięcia (nóż jak z Hitchcocka!) i na koniec rozpętuję się walka (tym, razem jednak zaprezentowana nam w noktowizorze). No i finał, w którym – jak w swoim żywiole – pławi się w mordowaniu niejaki Alejandro, ewidentny psychopata, który jednak nam imponuje (głównie dlatego, że gra go niezawodny jak zwykle w swojej latynoskiej enigmie Benicio Del Toro). W międzyczasie przygląda się temu wszystkiemu w szoku (sama biorąc w akcji udział) Kate, mocując się w sobie z imperatywem praworządności i własnym morale skonfrontowanym z brutalną walką o przetrwanie i… pieniądze. Zdezorientowana i przerażona.

Ambiwalencja moralna towarzyszy kinu amerykańskiemu od dawna, jednakże w obliczu tych wszystkich tragedii wynikających w Ameryce z łatwego dostępu do „broni” – jak również z wielkiej ilości ludzi zabitych przez amerykańską policję w czasie rutynowej służby – nabiera w naszych czasach nowego znaczenia. Śmierć od broni palnej, dzięki temu że rejestrowana jest teraz za pomocą wszechobecnych kamer i pokazywana w mediach, stała się bardziej realna, w przeciwieństwie do tej, oglądanej przez nas w kinie, a będącej niczym innym jak ekranową abstrakcją. Poza tym, bardziej ostry stał się teraz następujący problem: czy można ewidentnie łamać prawo w imię czegoś, co uważamy za słuszne i służące naszemu społeczeństwu? Innymi słowy: czy cel uświęca środki? Moim zdaniem nie, ale jestem pewien, że zdanie służb specjalnych jest inne.

A wracając do „Sicario”. Byłbym hipokrytą, gdybym się nie przyznał do tego, że mimo wszystko oglądałem ten film w napięciu i z satysfakcją uczestnictwa w sprawnie urządzonym widowisku (trudno jest jednak mówić tu o przyjemności wynikającej ze sporej dawki gore serwowanej nam z ekranu – aż takim masochistą to jednak nie jestem). Denis Villeneuve, mimo że nie miał tu do dyspozycji tak kompleksowego i wymagającego scenariusza, jak np. w „Pogorzelisku” czy „Labiryncie” (oba filmy widziałem i uważam je za nietuzinkowe), to jednak również i tym razem udowodnił, że jest reżyserem bardzo dobrym i z produkcją hollywoodzką (jaką par excellence jest „Sicario”) radzi sobie znakomicie (gdyby tak nie było, to czy Ridley Scott powierzyłby mu nakręcenie sequela do swojego kultowego już obrazu „Łowcy androidów”?) Nie wiem czy „Sicario” utrwali się w mojej pamięci jako film wybitny, ale myślę, że znajdzie w niej miejsce wśród tych obrazów, o których mam dobre zdanie.

greydot.

Zwątpienie i nadzieja - walka o przetrwanie na bezludnej planecie (

Zwątpienie i nadzieja – walka o przetrwanie na bezludnej planecie („Marsjanin”)

.

„MARSJANIN” (reż. Ridley Scott)

Ridley Scott mnie zaskoczył, bo w żadnym ze swoich dotychczasowych filmów ukazujących człowieka w kosmosie nie podszedł do tematu tak lekko (co oczywiście nie znaczy – lekceważąco), jak w „Marsjaninie”. W „Łowcy androidów”, przez wielu fanów uznanym za najlepszy film science-fiction w historii kina, pogłębił filozoficznie i zapętlił psychologicznie relacje człowieka z myślącą – i najprawdopodobniej czującą! – maszyną w dekadenckim świecie przyszłości, który nadal nie może dostarczyć sensu człowiekowi, mimo że kolonizuje on kosmos i kreuje androidy, które pod wieloma względami go przerastają (choć są równie zagubione i przestraszone grozą egzystencji jak ich stwórca). Z kolei w „Obcym” reżyser ten nieźle nas nastraszył kontaktem z innymi formami życia, z istotami, które – będąc przerażającymi potworami – okazują się dla nas zabójcze. W rezultacie otrzymaliśmy najlepszy chyba horror w dziejach kinowego sci-fi. Równie mroczny i makabryczny, a jeszcze bardziej eschatologiczny był (wbrew swojemu tytułowi) „Prometeusz”, w którym życie – wliczając w to człowieka – ma takie pochodzenie, że lepiej jest tego nie dociekać (czyli Genesis nie jako Boskie Stworzenie ale jako Straszliwa Tajemnica). W „Marsjaninie” natomiast słyszymy… Abbę i Glorię Geynor.
Lecz po kolei, bo wbrew pozorom disco ma jednak w najnowszej produkcji Ridleya Scotta swoje uzasadnienie, nie katuje uszu, a nawet podnosi pewien filmowy walor, o którym za chwilę.

Kiedy pogodzimy się z faktem, że „Marsjanin” nie ma być egzystencjalną metaforą relacji człowieka ze Wszechświatem (jak np. „Solaris”) ani zajmować się transcendencją, w jaką wikłają ludzkość podróże międzygwiezdne (jak np. „Interstellar”), wtedy łatwiej nam przyjąć brak poczucia wstydu i satysfakcję z oglądania tego filmu, który w sposób ostentacyjny chce zadowolić jak najliczniejszą rzeszę widowni. W kinie kończy się to przeważnie popcornowym populizmem, ale w filmie Scotta odnosi sukces, łącząc niejako wodę z ogniem. Bowiem o „Marsjaninie” mają dobre zdanie zarówno mało wymagający widzowie, nastawieni wyłącznie na rozrywkę, jak i ci bardziej krytyczni, odporni zazwyczaj na wciskanie im masowego kitu (tutaj ów „kit” przełknęli, bo okazał się on… nadzwyczajnie smaczny).
Czy jednak „Marsjanin” znajdzie się w tym samym rządku, co wymienione wyżej tytuły Ridley’a Scotta, zapisujące się swoją oryginalnością w annałach największych osiągnięć kina sci-fi? Myślę, że tak: jako największy tego gatunku crowd pleaser.
Jednakże, gdyby nie świetne zharmonizowanie wszystkich elementów budujących całość obrazu (wynikające moim zdaniem z doskonałego zgrania ekipy, która ten obraz tworzyła), to niewiele by z tego wyszło, a słysząc np. „Waterloo” Abby na Czerwonej Planecie parsknęlibyśmy śmiechem, bardziej lub mniej zażenowani. A tak przyjmujemy wszystko bez szemrania – szczerze się bawiąc, a nawet łezkę z oka wycierając ukradkiem. Bo w tym filmie przede wszystkim gra się na naszych emocjach, maskując przy tym jego intelektualną niewybredność nabożnym wręcz nawiązaniem do nauki i techniki, dzięki czemu mamy wrażenie, że my też jesteśmy smart guys – że traktuje się naszą inteligencję tak, jak na to zasługuje, czyli doceniając ją i poważając.

Mark (Matt Damon) znalazł się na Marsie sam jeden jak palec (członkowie wyprawy, z którą tam przybył, musieli się ewakuować ze stacji wskutek rozszalałej burzy) i podczas gdy wszyscy (zarówno mieszkańcy planety Ziemia, jak i załoga, w skład której wchodził) postawili na nim krzyżyk (przekonani, że zginął), on postanowił nie dać się tak łatwo głodowej śmierci i wykorzystując swoją wiedzę biologiczną i techniczną, tudzież własny upór i determinację, staje na głowie, by pozostać żywym (na szczęście nie uraczono nas przy tym kawałkiem „Stayin’ Alive” Bee Geesów). Szczęściem Mark nawiązuje kontakt z NASA i już wkrótce jego zmagania o przetrwanie śledzą – niczym największe wydarzenie od narodzin Jezusa – miliardy ludzi na całym świecie.

„Marsjanin” „Odyseją Kosmiczną 2001” nie jest – i nawet nie próbuje być. I dobrze, bo mogłoby się to źle skończyć. Wprawdzie ktoś napisał, że Scott tym filmem wynosi gatunek sci-fi na wyższe poziomy, to jednak dla mnie jest to bardziej taki skok w bok: niezwykle udana próba połączenia motywu survivalowego z humorem w ciągle rozpoznawalnej formule kina sci-fi. Dzięki komediowemu talentowi Damona (surprise?), bardzo sprawnemu (zwłaszcza jeśli chodzi o warstwę dialogową) scenariuszowi oraz pewnej – acz lekkiej – reżyserskiej ręce Scotta, (który bezbłędnie panuje tutaj zarówno nad dramaturgicznym napięciem, jak i dozowaniem komicznej ulgi), otrzymaliśmy (zamiast kolejnej kosmicznej pompy dość ponurej) jeden z najlepszych filmów roku, nie pozbawiony komediowego persyflażu, mimo swojej fantastyczno-naukowej otoczki, (bez mała katastroficznej na dodatek). Nie będę pisał o bardzo optymistycznym przesłaniu „Marsjanina”, w którym ludzie potrafią zaryzykować wszystko (wliczając w to nie tylko własne życie, ale i miliardowe koszty), by uratować jednego człowieka. Jest w tym jednak jeszcze jakaś egzystencjalna przekora, może nawet irracjonalna determinacja i szczypta absurdu? Bo oto każdy z mieszkańców Ziemi przejęty jest losem jednego kosmicznego rozbitka (te tłumne manifestacje zainteresowania i przejęcia na placach Londynu, Paryża, Nowego Jorku, Pekinu…) podczas gdy w każdej minucie – w wypadkach, katastrofach, w wyniku choroby, na wojnach – giną, mrą, przepadają na zawsze, setki ludzkich istnień. No ale wiadomo: my nie chcemy przyglądać się grozie świata. My chcemy nadziei. Czasem zabawy. I właśnie tej chwili zapomnienia może nam dostarczyć także kino, nie bez kozery nazywane rozrywkowym. Takim jest „Marsjanin”.

greydot.

LUDZKIE BESTIARIUM – W LABIRYNCIE ŚWIATA

.

Porozumieć się z bestią (Peter Paul Rubens,

Porozumieć się z bestią (Peter Paul Rubens, „Dedal i Minotaur”)

.

W epoce bezmyślnych memów i powierzchowności, tudzież uwagi, która trwa pięć sekund (Facebook); w czasach powielania stereotypów i umysłowego lenistwa; przy całej ludzkiej niechęci, by poddać się głębszej refleksji… cenne są uważne i dłuższe rozmowy, w których szanuje się interlokutora. Rozmowy dotyczące czegoś, czym nie zajmują się środki masowej (dez)informacji, ani też pop-kultura. Niekiedy udaje mi się przeprowadzić taką rozmowę na moim blogu, gdzie trafiają ludzie wrażliwi i myślący, z którymi wymiana myśli jest dla mnie czymś stymulującym i poznawczym. Takie konwersacje bardzo sobie cenię.

Jedną z nich jest rozmowa z autorem bloga „Świątynia Krzyku”, który skomentował mój wpis zatytułowany „Grot z obsydianu”, będący liryczną (?) próbą zmierzenia się z tym, co w nas dzikie i pierwotne – z bestią, która drzemie w nas samych – i z którą szamotamy się w labiryncie świata, szukając tego, co złe, a co dobre – próbując przy tym odróżnić jedno od drugiego.

Myślę, że warto ją tu przytoczyć, wydobywając z wirtualnej czeluści, ocalając ją tym samym od zapomnienia – choćby tylko na chwilę, i choćby dla tych paru uważniejszych Czytelników.

.

♦ SIGIL OF SCREAM: Obrazy zwracają uwagę swoją wyrazistością. Zwłaszcza fragment o metalu pozostawia wiele fascynujących możliwości. I doceniam to. Jednak ten rodzaj prymitywizmu, choć interesujący literacko, nie zgadza się z moim własnym doświadczeniem genetycznym. Dlatego traktuję go jako obraz estetyczny, nie zaś jako przebłysk pewnej Prawdy, w duchowym sensie.

◊ STANISŁAW BŁASZCZYNA: A może dla kogoś innego jest to Prawda (nawet w duchowym sensie)? Jeśli tak, to czyja Prawda jest prawdziwsza?

♦ SoS: Ja mogę odnieść się jedynie do mej własnej recepcji – i komentarz mój mówi tylko o niej. Trudno, bym wypowiadał się inaczej, niż subiektywnie.
Jednak to prawda, iż zaciekawiło mnie, czy podobne doświadczenie może być przez kogoś odczuwane jako prawdziwe. Myślę, że spotkanie z taką perspektywą mogłoby być dla mnie np. interesujące poznawczo. Więc skoro już dyskutujemy, czy jako twórca tekstu możesz odpowiedzieć mi na to pytanie: czy tego typu doświadczenie odczuwasz, jako prawdziwe genetycznie?

◊ StB: Ale co to znaczy „prawdziwe genetycznie”?

♦ SoS: Chodziło mi o doznanie, które mógłbym porównać z tym, czego doświadcza moja świadomość, gdy znajduje się na poziomie genetycznym. Odnoszę się tutaj do teorii T. Learego, wykorzystywanej w psychologii transpersonalnej i dotyczącej poziomów programowania świadomości. Poziom genetyczny łączy się z przekroczeniem ego i połączeniem świadomości z wcześniejszymi formami życia (czasem, przez niektórych bywa to przeżywane jako np. wizja przeszłych wcieleń). Skojarzenie z twoim tekstem narzuca się oczywiście samo. Oczywiście, zahacza to o mistykę, i inne tego typu nieostre, lecz niesłychanie żywe, i interesujące mnie sprawy.

StB: Nie wiem, czy genetycznie mogą być przekazywane jakieś obrazy, idee (albo „archetypy” – jak twierdził Jung). Mnie się to wydaje zbyt ezoteryczne, abym bez wątpienia mógł dać temu wiarę. Ale na pewno za pomocą genów zapisane są w nas informacje kształtujące nasze popędy, instynkty, skłonności… (i to jest zakodowane na innym poziomie niż świadomość naszego ego). W moim tekście jest wyraźne nawiązanie do pewnego pierwotnego stanu naszej kultury, w której człowiek jest drapieżnikiem, gdzie podnieca go zabijanie zwierząt i sama krew (czy to na polowaniu, czy na ofiarnym stole) – kiedy sam czuje się na poły zwierzęco, ale kiedy jednocześnie zaczyna się w nim budzić pewna świadomość transcendentalna (kobiecości w samicy, boskości w idolu kamiennej figurki, magii w szamanie… etc.) I jest to przeniesione niejako w czasy nam współczesne (bo jednak to, co w nas „zwierzęce”, według mnie nie nadąża za postępami naszej kultury, więc jest spychane na dalszy plan – zwykle w sferę tabu).
To jet w sumie prosty obraz, być może pojawił mi się we śnie, albo w tzw. „pomroczności jasnej” ;) Nie pamiętam już tego dokładnie.

A wracając jeszcze do Twojego pytania z poprzedniego komentarza (o „Prawdę” podobnego doświadczenia) – myślę, że mogę odpowiedzieć twierdząco: tak, wierzę, że ktoś podobne doświadczenie może uznać za (swoją) Prawdę. Taką właściwość mają np. wspomnienia z poprzednich wcieleń u ludzi wierzących w reinkarnację (piszę to abstrahując od tego, czy ja sam w reinkarnację wierzę, czy też nie).

SoS: Obrazy ze snów są szalenie interesujące, prawda? Prawie cała moja twórczość jest na nich oparta. Ale to była dygresja, wróćmy do rzeczy.
Rozumiem wizję, jaką przedstawiłeś. Wydaje mi się, że jest ona bardzo charakterystyczna dla sposobu odczuwania człowieka Zachodu. Stan o którym piszesz, w mojej interpretacji, mówi o atawistycznym połączeniu z bestią, jednocześnie jednak to połączenie budzi opór świadomego umysłu. Człowiek widząc swą pierwotną naturę doznaje pewnego rodzaju szoku, alienuje się od niej, stara się ją ujrzeć z dystansu, wyjaśnić przed sobą… Więc jest to także wizja wewnętrznego konfliktu, wygnania ze stanu pierwotnej dzikości (a wiec i z raju), naznaczona opozycją pomiędzy naturą i umysłem, bestią i sacrum. Ten konflikt rozdziera duszę, która z jednej strony pragnie powrócić, a z drugiej powrócić nie może.

I tutaj pojawia się moja dalsza konkluzja: stoimy na zupełnie przeciwnych biegunach postrzegania (co jednak uważam za interesujące). Ja widzę świadomość jako wyłaniającą się z transcendencji. Stan pierwotnej dzikości jest dla mnie tożsamy z doświadczeniem sacrum. Bestia jest święta – jest szamanem, jest tym, który widzi boginię (nie przypadkiem Potnia Theron to Pani Dzikiej Zwierzyny). Dopiero oddzielenie niszczy ten raj. Narodziny ego, świadomości siebie budują osobowość, lecz siłą rzeczy muszą wyjąć człowieka ze stanu pierwotnego połączenia z Wszechświatem. Jednak ten stan był stanem pierwotnym – dlatego uważam, że to nie budząca się świadomość dostrzega transcendencję, lecz właśnie zostaje z niej wyjęta. Pierwotna świadomość jest w niej zanurzona, rozumie ją naturalnie, nie tworzy rozdzielenia.
Innymi słowy: człowiek stając się sobą traci raj.

To doświadczenie, o którym piszę powyżej (zjednoczenie sacrum i bestii) jest dla mnie tak naturalne i głębokie, iż trudno mi nawet postrzegać świat inaczej. Jednak większość ludzi na Zachodzie, przeżywa to w zgoła odmienny sposób (co, jak sądzę, jest powodem wielu cierpień). Sam wspominasz o tym, pisząc, iż zwierzęce cechy stają się Tabu. Jednak Tabu dawniej oznaczało to, co święte.
Pytając więc o Twoje doświadczenia miałem na myśli właśnie to wszystko o czym rozmawiamy. Dziękuję, że zechciałeś mi odpowiedzieć.

StB: Z przyjemnością czytam Twoje komentarze, bo poruszają pewne struny, na drganie których i ja jestem wyczulony.
Zdaje sobie sprawę z tego, że jestem człowiekiem Zachodu i że ma to swoje konsekwencje. Dlatego też nie chcę „na siłę” zmieniać mojej, nazwę to, konstytucji psychicznej, (która była jednak ukształtowana przez takie a nie inne elementy kulturowe) a raczej wykorzystać to do zrozumienia tego, czego jeszcze do tej pory nie znałem. Świadomy jestem też tych wszystkich dualizmów występujących w mentalności Zachodu i tego, że przez to moje własne myślenie jest (być może) zbyt… dialektyczne. Z czasem jednak coraz bardziej dociera do mnie to, że to co istnieje, posiada bardziej płynne continuum.

Ciekawe jest Twoje widzenie pojęcia świadomości w odniesieniu do transcendencji. Również i ja skłaniam się ostatnio coraz bardziej do tego, że powstanie świadomości (zwłaszcza egoistycznej) oddaliło nas od transcendencji, „odgrodziło” nas niejako od Absolutu. Lecz moim zdaniem niewykluczone jest także to, że wspinając się na najwyższy poziom świadomości (być może dotykają tego stany iluminacji albo medytacji dążącej do osiągnięcia – jak w buddyzmie – nirwany), tego Absolutu (transcendencji) możemy jednak w jakimś stopniu doświadczyć (byłoby to nic innego, jak powrót do pierwotnego stanu Jedni, boskiej esencji… do sacrum właśnie).
To, co piszę wydawać się może zbyt spekulatywne i niejasne, ale to dlatego, że są to jednak uproszczenia, posługujące się na dodatek pojęciami z różnych „parafii” religijnych czy filozoficznych.

Czy stan tzw. „pierwotnej dzikości” (a tym może też być „bestia”) można utożsamić z sacrum? Być może – tak jest chyba w religiach animistycznych i panteistycznych. Ale znowu: czy nie istnieją różne stopnie „dzikości” (ergo: różne stopnie uzyskiwanej świadomości)? Nasz mit Genesis nauczył nas widzieć to jako zjawisko skokowe (Grzech Pierworodny, zerwanie Zakazanego Owocu z Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego – co można uznać za pojawienie się w człowieku samo-świadomości, wygnanie Pierwszych Rodziców z Raju… etc.), ale czy w rzeczywistości zyskiwanie tej świadomości nie odbywa się stopniowo (w sposób ciągły, ewolucyjny)? W takim razie należy uznać, że także i zwierzęta, (od których tak bardzo się kulturowo odseparowujemy) posiadają pewien stopień świadomości (a to dyskredytuje w jakiś sposób pojęcie „pierwotnej dzikości” – bo wtedy nie za bardzo wiadomo, czym mogłaby ona być – i w którym momencie się kończy).

Pewnie zdajesz sobie sprawę z tego, że ktoś, czytając o Twoim doświadczeniu zrównującym – jak piszesz – bestię z sacrum, może Cię posądzić o jakiś krypto-satanizm. ;)
Ale rzeczywiście takie postrzeganie sacrum pojawia się w ludzkiej głowie (doświadczeniu, świadomości, wyobraźni?), choćby w słynnym stwierdzeniu Blake’a, że „Natura jest Kościołem Szatana” co, abstrahując od kontekstu satanistycznego, wskazuje na sakralność Natury, a więc „dzikości”).
I oczywiście nadal tabu oznacza to, co święte – podobnie jak to, co „zwierzęce” – i zbieżność tutaj nie jest przypadkowa.

Ten wątek (świadomość – Natura) pojawił się też we fragmencie mojego ostatniego wpisu:

Między jednością a osobnością plącze się twoja świadomość w Naturze
Wtedy, kiedy czujesz, że jesteś jedną z przyrodzonych jej cząstek
Może cię cieszyć ta więź – przepełniać błogie poczucie harmonii
Ale bywa też tak, że wobec Przyrody czujesz się obco, nieswojo
Bo przecież zostałeś kiedyś wygnany z jej naturalnego Raju
Dowiadując się wówczas (na dobre i na złe), że jesteś jednak INNY
Możesz to uznać za bezcenny dar, ale też i za wieczną klątwę, bo odtąd
Rozdarty między wspomnieniem niewinności a przekleństwem wiedzy
Żyjesz na granicy naturalnie i sztucznie stworzonych światów
Wiesz za mało by stać się w pełni mądrym i rozumnym człowiekiem,
A jednak zbyt dużo, by pozostać dzikim i bezmyślnym zwierzem

To wszystko w jakiś sposób łączy się ze sobą

SoS: Dziękuję, mi także bardzo przyjemnie się z Tobą dyskutuje. Zwłaszcza, iż nie masz w zwyczaju zaburzać się na inne widzenie świata – lecz jesteś otwarty, przedstawiając jednocześnie swój punkt widzenia. Mi to bardzo odpowiada, bowiem lubię poznawać inne perspektywy.
Szczerze rozbawiła mnie myśl, że ktoś mógłby posądzić mnie o jakieś satanistyczne inklinacje. Zawsze postrzegałem satanizm jako wyraz buntu, względem obecnej w monoteizmie koncepcji boga. Ja sam nie mam nic wspólnego z monoteizmem, nie uznaję również aksjologicznego dualizmu, który cechuje ten typ religijności (mam na myśli podział na dobro i zło). Nie mam więc przeciwko czemu się buntować. W istocie tego typu rozdzielenie, o którym mówię, zawsze było to dla mnie sztuczne, które prowadzi człowieka do alienacji – od sacrum, od natury i od siebie. Sam, jako tantryk, uznaję iż świat przeniknięty jest boskością. Nie ma elementów, które mogłyby być od niej oddzielone. Nie ma zła ani dobra – jest tylko świat, który istnieje. To, jak na niego reagujemy, to czy staje się dla nas piekłem czy rajem, placem zabaw czy komnatą tortur – stanowi nasz wybór. I nawet ci, którzy udają, że nie mają wyboru, dokonują go.

Oczywiście mógłbym odpowiedzieć na pytania dotyczące pojawienia się świadomości, rozwoju jej i kontaktu z sacrum – ale byłyby to odpowiedzi odnoszące się bardzo ściśle do mojego doświadczenia duchowego, mojego sposobu widzenia świata i mojego światopoglądu. Trudno mi więc powiedzieć, czy okazałyby się interesujące dla kogoś innego. Zwłaszcza, że nie chcę narzucać nikomu własnej percepcji spraw duchowych. Myślę, że najlepiej jest dochodzić do tej wiedzy samemu, dzięki doświadczeniu (np. medytacji). Powiem tylko tyle: nikt nie jest odgrodzony od Absolutu. Absolutu nie da się odgrodzić, jesteśmy w nim zanurzeni. Jedynie percepcja, która została nauczona postrzegać rzeczywistość jako pozbawioną sacrum (padół łez i królestwo grzechu) może popaść czasowo w taką iluzję.

Wracając jednak do tematu: uważam, że zwierzę w swej dzikości pozostaje niewinne, bowiem dzikość jest elementem jego natury. Człowiek traci niewinność, gdy dokonuje decyzji z jego naturą sprzecznych. Czy to oznacza, że człowiek, ma się zachowywać jak zwierzę? Nie, bowiem naturą człowieka nie jest stan zwierzęcy – lecz stan istoty świadomej, obdarzonej zdolnościami: autorefleksji, tworzenia i duchowego wglądu. Istoty, której zadaniem jest rozwijanie własnych zdolności i udoskonalanie natury poprzez sztukę. Jednak często człowiek rezygnuje z tych zadań, na rzecz pragnień ego, oraz niższych emocji (nienawiści, zazdrości, strachu). Każda podjęta decyzja jest naszą decyzją i konstytuuje osobowość oraz nasz odbiór świata. Możemy więc żyć w harmonii, lub w pomieszaniu – zależnie od tego, co wybieramy. Nie uważam więc aby istniało jakieś zło, którego nie tworzymy sami. Niestety, współczesny obraz świata nie napawa optymizmem, jeśli idzie o kierunek, który wybiera wielu ludzi.

StB: Także uważam, że w naturze (a konkretnie: w rzeczywistości pozaludzkiej) zło i dobro nie istnieje. Kiedy jednak człowiek zaczął tworzyć coraz bardziej złożoną kulturę, (w której wstępował na coraz wyższe jednak stopnie świadomości – odróżniając się nota bene coraz bardziej od zwierząt) to pojęcie dobra i zła stało się niezbędne, ponieważ bez tego człowiek nie mógłby stworzyć etyki, czy też raczej moralności – następnego elementu odróżniającego nas od zwierząt. Bez systemu etycznego życie społeczne człowieka byłoby niemożliwe (innymi słowy: niemożliwe byłoby stworzenie społeczeństwa). Człowiek odseparowywał się więc coraz bardziej od zwierząt, czyli de facto, od natury. (W tym znaczeniu nasza kultura jest tworzona niejako w opozycji do natury – czego echo mamy choćby w micie o wygnaniu z Raju Pierwszych Rodziców.) Sądzę że – chcąc mienić się człowiekiem – nie możemy żyć poza etyką (człowiek nie jest istotą amoralną – wbrew temu, co twierdzili ci, którzy uważali się za ludzi „wyzwolonych”).

Zgadzam się: zwierzę w swojej dzikości pozostaje niewinne. Ale to dlatego, że nie tworzy żadnej wyższej kultury charakteryzującej człowieka. Za człowieczeństwo „płaci” się więc tym, że alienuje nas ono coraz bardziej od amoralnej w swej istocie Natury. Nasza moralność (wrażliwość etyczna) jest tym samym najważniejszym wyznacznikiem naszego człowieczeństwa. Bez niej cofamy się do „dzikiego” świata zwierząt – przestajemy być ludźmi.

SoS: I znów nie do końca mogę się zgodzić z tym podejściem. Wedle mnie podział na dobro i zło oparty jest nie tyle na wyższych własnościach świadomości, co raczej na kompleksie ego. Większości osób dobro kojarzy z tym co dla nich jest pożyteczne lub przyjemne – zło zaś z odwrotnością pożądanych stanów. Taki punkt widzenia zawęża percepcję i skazuje podmiot na wieczne ocenianie świata, według kryteriów tego podziału. Jednak one same ulegają z czasem zmianie, tak więc i moralność jej ulega. Nie istnieje coś takiego jak moralność ponadczasowa. Etyka dąży do pewnej uniwersalności, jednak aby ją mogła zrealizować, nie może opierać się na wartościach zmiennych w czasie.
Z kolei np. holizm traktuje świat jako całość – niezależnie od jego wartości moralnych. Jest to powiązany splot procesów i manifestacji. Istnieją doświadczenia, które mogę zinterpretować w różny sposób. Czy złem staje się dla mnie śmierć kogoś bliskiego, jeśli dzięki niej odkryję nowe struny w swej duszy i napiszę nieśmiertelny poemat?

W mej interpretacji rzeczywistości dobro i zło zostało stworzone przez ludzi o dość fundamentalistycznych upodobaniach. Tych, którzy swoją dobrą prawdę przeciwstawiali złej prawdzie innych. W mojej interpretacji istnieją jedynie różne tunele rzeczywistości. Można więc przyjąć, że dobro i zło istnieje w ludzkich głowach – ale znów nie istnieje ono obiektywnie, w naturze. Dla mnie pozostaje iluzją umysłu, bez której znakomicie sobie radzę. A nawet zaryzykuję twierdzenie, że porzucenie tych wartości wyzwoliło mnie z wielu dylematów. Czy jednak oznacza to druzgocący brak etyki? Niekoniecznie… Uznaję, że rzeczy można podzielić na te, które rozwijają mnie, oferując mi jakieś inspirujące i konstruktywne doświadczenia, oraz na takie, które mogłyby mi zaszkodzić, lub nie wniosłyby nic istotnego do mojego życia. Mogę wiec decydować świadomie o kierunku mej wędrówki – nie potrzebuję do tego moralnego straszaka, a jedynie własnej świadomości i woli.
Zapewne jest to postawa dość amoralna. Jednak czy moralność jest dobrem, aby amoralność miała stawać się złem?

StB: Również uważam, że nie istnieje coś takiego jak „moralność ponadczasowa”. Nie zgadzam się natomiast z tym, że nie można „realizować” etyki, jeśli nie opiera się ona na wartościach niezmiennych w czasie. Moim zdaniem etyka (moralność) ulega ciągłej ewolucji – tak, jak ewolucji ulega cała ludzka kultura. System etyczny można oczywiście tworzyć bez odwoływania się przy tym do jakiejś Wyższej Instancji – tak jak to się dzieje obecnie w nowoczesnych społeczeństwach opartych na świeckich podstawach, nie odwołujących się bezpośrednio do żadnej religii.

Piszesz: „Czy złem staje się dla mnie śmierć kogoś bliskiego, jeśli dzięki niej odkryję nowe struny w swej duszy i napiszę nieśmiertelny poemat?”
Myślę, że warto jednak zachować tutaj pewne proporcje. Czy na pewno śmierć kogoś bliskiego (np. Twojego dziecka) można zestawiać z korzyścią napisania „nieśmiertelnego poematu”? Według mnie jest to poważne zaburzenie hierarchii wartości (przynajmniej w systemie etycznym wyznawanym przeze mnie). I ponadto: czy w tym przypadku Twój „nieśmiertelny poemat” nie mógłby być Twoją „iluzją umysłu”?

Piszesz: „Wedle mnie podział na dobro i zło oparty jest nie tyle na wyższych własnościach świadomości, co raczej na kompleksie ego. Większość osób dobro kojarzy z tym co dla nich jest pożyteczne lub przyjemne – zło zaś z odwrotnością pożądanych stanów. Taki punkt widzenia zawęża percepcję (…)”
A nieco dalej: „Uznaję, że rzeczy można podzielić na te, które rozwijają mnie, oferując mi jakieś inspirujące i konstruktywne doświadczenia, oraz na takie, które mogłyby mi zaszkodzić, lub nie wniosłyby nic istotnego do mojego życia.”
To jest właśnie podejście bardzo egoistyczne. Wydaje mi się, że pisząc to Ty sam opierasz się na jakimś „kompleksie EGO”, które uznajesz za jedyny wyznacznik wartościowania.
Deklarujesz także własną amoralność. A to właśnie amoralność jest według mnie postawą skrajnie egoistyczną, a przy tym wysoce aspołeczną ponieważ odrzuca (czy też lekceważy) wartości przyjęte przez społeczeństwo, którego jesteś członkiem. Bowiem, nawet jeśli nie przyjmuje się wszystkich tych wartości uznawanych przez większość społeczeństwa (bo jednak wielu ludzi myśli bardziej samodzielnie, chce żyć bardziej świadomie i nie poddawać się etycznemu automatyzmowi), to jednak tworząc własną hierarchię wartości, należy moim zdaniem brać także pod uwagę wartości wyznawane przez innych ludzi, żyjących obok ciebie – i mieć na uwadze nie tylko tzw. „dobro” własne (bo to byłoby właśnie uleganie „kompleksowi EGO”), ale i „dobro” innych.

Według mnie pojęcia dobra i zła – nawet jeśli powstaje tylko w ludzkich głowach – nie można umieszczać w kategorii „umysłowych iluzji”. Jak możemy się bowiem przekonać (choćby z niedawnej historii, vide: systemy totalitarne, masowe ludobójstwa…) to jednak to, co uznamy za dobro, a co za zło (czyli to, po której stronie się opowiemy i jaki system etyczny uznamy za wart respektowania) przekłada się bardzo konkretnie na jakość rzeczywistości i świata w jakim żyjemy.

SoS: Mam wrażenie, że nie do końca mnie zrozumiałeś. Być może stało się tak z uwagi na lapidarność mojej wypowiedzi. Pozwól więc, że dokładniej wyjaśnię, co miałem na myśli:
Dobro i zło nie może być oparciem dla żadnego zdrowego systemu etycznego: ponieważ uznanie obu tych zasad, zasadza się na całkowicie osobistym odbiorze. Różni się ono nawet pomiędzy poszczególnymi ludźmi. Np. naziści, których sam wspominasz, wierzyli że czynią dobro, mordując żydów. Żydzi byli złem, a wartości aryjskie najwyższym dobrem. Inkwizycja Kościelna także czyniła dobro paląc ludzi na stosach. Podobne przykłady można byłoby mnożyć. Od momentu, gdy człowiek wymyślił dobro i zło, były one jedynie narzędziami w rękach wszelkiego rodzaju fundamentalistów, którzy wykorzystywali te „wartości” do niewolenia, niszczenia i manipulowania innymi ludźmi. Ponieważ wiara w tego typu moralny dualizm usprawiedliwia fundamentalizm. Jeśli istnieje dobro i zło, ktoś musi mieć absolutną rację, a ktoś musi się mylić, być zagrożeniem, być chory, lub niebezpieczny. Jak łatwo jest wtedy popełniać zbrodnie w imię dobra: większego dobra, społecznego dobra, etc.
Ludzie od zarania dziejów kierując się swym ego, nie zaś swym rozumieniem, czynią zło by chronić dobro, kłamią by chronić prawdę i czynią rzeczy brzydkie by chronić piękno.

Jeśli zaś o ewolucjonizm chodzi – uważam, że jest to bardzo przestarzała teoria, która miała poprawiać humor ludziom Zachodu. Ewolucjonizm nie istnieje w kulturze, zarówno na poziomie religijnym, jak i etycznym. Dowodzi tego wiele badać etnograficznych, które informują nas, iż kultury pierwotne niejednokrotnie wyprzedzają rozwinięte cywilizacje pod względem filozoficznym czy etycznym (i nie muszą do tego znać idei dobra i zła: często jej nie znają). Porównać można w tym zakresie niektóre aspekty kultury Aborygenów czy Indian Amazońskich. Także wiele dawnych cywilizacji nie opierało się na dychotomii dobra i zła. Można powiedzieć, że jest ona właściwa jedynie na religii monoteistycznych. Np. społeczeństwo Wedyjskie opiera się na obowiązku kastowym i karmicznym, którego wypełnianie zapewnia ład społeczny. Niejednokrotnie jednak związane jest z tym, co człowiek zachodu określiłby jako zło. Porównać w tym aspekcie można rozmowę księcia Ardżuny z Krishną w Bhagavacie Gicie.

Zaskakuje mnie bardzo (i też nieco martwi) sposób w jaki odczytałeś moją deklarację o etyce opierającej się o samorozwój. Dla mnie jest niezwykle oczywistym, iż to miłość stanowi siłę, która pozwala mi się rozwijać i prowadzi mnie dalej. Miłość do świata, czy do innych istot. Nie potrafię więc pojąć, w jaki sposób miałoby to doprowadzić mnie do egoistycznych decyzji? Egoizm nie rozwija jednostki, buduje jedynie różnego rodzaju iluzje i czyni nas nieszczęśliwymi. Proponowana przeze mnie wizja, opiera się na świadomych wyborach, a także na przekonaniu, iż świat (więc i moja natura, od której w przeciwieństwie do monoteistów nie czuję się oddzielony) jest doskonały. Świat jest przeniknięty miłością i boskością. Ludzie czasami tego nie rozumieją i oddzielają się od niego, błądzą i robią sobie krzywdę. Ale też nie uważam, aby to było złe. Być może taka właśnie nauka jest im potrzebna, aby w końcu zauważyli Raj, który ich otacza i zrozumieli, że nikt nigdy ich nie wygnał z niego…

To mniej więcej miałem na myśli prosząc o śmierci osób bliskich i poemacie. To, że świat jest miejscem w którym doświadczamy i uczymy się. Nie wszystkie lekcje są przyjemne, ale każda z nich może pozwolić nam rozwinąć mądrość, zrozumienie i współczucie. Każda z nich być dla nas kolejnym stopniem na drodze rozwoju, zamiast być jakiegoś rodzaju złem, które odrzucamy.
Świat jest doskonały. Jeśli twoje dziecko umiera, abyś mógł napisać poemat – to może właśnie to był jego dar? Może ta istota urodziła się właśnie po to, abyś mógł to zrobić? Nie możesz tego wiedzieć. Może twój poemat zmieni tak wiele, iż ludzie staną się dzięki niemu lepszymi i bardziej świadomymi istotami? Oczywiście, wiele jest tych może. Niemniej sięgając po ten przykład, próbuję ci unaocznić, że nigdy nie znamy całości splotu karmy. Widzimy fragment. Nie jest mądrze na tej podstawie uznawać coś za dobro czy zło, ponieważ zwykle nie widzisz skąd wyrasta dane zdarzenie i do czego dąży. Naturą świata jednak jest harmonia i doskonałość (do czego doszedł też Ginsberg w epilogu Skowytu), więc wszystkie rzeczy dążą do niej w sposób naturalny.
Co więcej, chciałbym nadmienić, że nie jestem teoretykiem jedynie. Żyję w zgodzie z tą filozofią i wynika ona z moich doświadczeń, wśród których także było wiele bolesnych zdarzeń (również śmierć bliskich osób). Jednak nigdy nie traktowałem ich jako zło a raczej jako doświadczenia. Śmierć także nie jest złem – jest naturalnym stanem transformacji, do którego dąży świadomość żywej istoty. Nie ma w niej nic, czego należy się bać. Dlaczego więc obciążać zmarłych naszym żalem czy niezgodą na ich los, kiedy raczej powinniśmy wspierać ich poprzez zrozumienie?

Tak, też mam wrażenie, że zboczyłem mocno w stronę mistyki. Niemniej trudno mówić o wartościach nie mówiąc o sferze ducha. Wartości ze swej natury mają duchowy charakter i jedynie w ten sposób mogą być w pełni percypowane. Umysł tworzy na ich temat idee, ale jest to tylko labirynt luster.

Nadmienię na koniec także, że nie czuję się źle nie będąc częścią współczesnego społeczeństwa. I nie uważam tego za zbrodnię. Społeczeństwo jest chore – nie jest zdrowym aktualnie przebywać razem z nim. Dlatego działam raczej w kontrkulturze – która zawsze miała za zadanie odnawiać wartości i szukać nowych dróg w momencie kryzysu.

Mam nadzieję, że teraz stało się nieco jaśniej i moja aktualna wypowiedź jest bardziej klarowna.

StB: Myślę, że Cię zrozumiałem, tyle że nie podzielam niektórych Twoich poglądów. (Czy gdybym się z wszystkim zgodził, to dopiero wtedy uznałbyś, że Cię zrozumiałam? ;))
Postaram się zakreślić pewne różnice w naszym zapatrywaniu na dobro i zło ( w odniesieniu do tego, co napisałeś w ostatnim swoim komentarzu):

– Co to znaczy „zdrowy system etyczny”? Pisząc tak, już tym samym przyznajesz, że istnieje zdrowie, (które można nazwać – i nazywa się – dobrem) i choroby, (która jest uważana przez ludzi za zło)

– Ja nie przeczę, że pojęcie dobra i zła jest relatywne, tylko że mamy obowiązek opowiedzieć się za tym, co uważamy (uznamy – czy to za sprawą własnego, „egoistycznego” wyboru, czy to kierując się normami stworzonymi przez społeczeństwo, w którym żyjemy) za dobre, a unikać tego, co uznamy za złe. (Uważam, że życie społeczne bez zasad moralnych – czyli bez rozróżniania dobra od zła – nie byłoby możliwe. Ale o tym napisałem już wyraźnie w jednej z poprzednich odpowiedzi Tobie – zaczynającego się od stwierdzenia: „Także uważam, że w naturze (a konkretnie: w rzeczywistości pozaludzkiej) zło i dobro nie istnieje (…) ”
Ja np. nie uznaję za swój system etyczny nazistów, w którym zabijanie Żydów (i stworzenie obozów masowej zagłady ludzi) było (dla nazistów) dobrem. W moim systemie etycznym to było (jest) ewidentne zło, któremu należało się sprzeciwić (i to jest właśnie wybór moralny – a wyborów moralnych w naszym życiu nie da się jednak uniknąć).

– Kiedy człowiek „wymyślił” dobro i zło, (czyli stworzył system etyczny – moralność), to służyło to nie tylko do – jak piszesz – niewolenia, niszczenia i manipulowania innymi ludźmi (oczywiście to też miało miejsce), ale także (może nawet przede wszystkim) do organizacji samego społeczeństwa, bez czego jego funkcjonowanie byłoby niemożliwe.

– Pisząc: „Ludzie od zarania dziejów kierując się swym ego, nie zaś swym rozumieniem, czynią zło by chronić dobro” jesteś niekonsekwentny, bo przecież uważasz, że coś takiego jak dobro i zło nie istnieje. Biorąc to pod uwagę nie masz więc prawa używać takich słów jak lepszy czy gorszy.

– Ewolucjonizm nie jest według mnie przestarzałą teorią (tu zresztą wyłania się pytanie: jaki ewolucjonizm?) Moim zdaniem ewolucjonizm jak najbardziej istnieje w kulturze a to z tej prostej przyczyny, że kultura (a wraz z nią stworzony przez nią system etyczny) się zmienia (czyli ulega ewolucji). Oczywiście, można czasami uznać, że kultura się „uwstecznia”, czy też degeneruje, ale to też jest spowodowane ewolucją.

– Każda ludzka kultura tworzy moralność (czyli system norm regulujących życie grupy społecznej). Nie musi tego nazywać złem czy dobrem (to jest przecież tylko sprawa nazewnictwa), lecz np. (sam o tym wspominasz) obowiązkiem. Czyli dobre jest to, co robi się zgodnie ze swoim obowiązkiem, a złe to, co się temu obowiązkowi sprzeciwia (to jest właśnie moralność, czyli zdolność rozróżniania tego co jest dobre od tego, co jest złe – a pochodną tego jest sumienie).

– Pojęcie dobra i zła w systemie etycznym nie opiera się jedynie na egoistycznych (czyli osobniczych, indywidualnych) przesłankach, jak twierdzisz. Wprost przeciwnie: system etyczny powstaje by przezwyciężyć wrodzony człowiekowi egoizm (czyli dbanie jedynie o WŁASNE dobro) w celu ochrony tego, co dobre jest dla całej społeczności. Skrajnym egoizmem jest więc całkowite odrzucenie tego systemu (spotykane np. wśród socjopatów).

– Piszesz o miłości jako głównym motorze Twojego rozwoju. Wspaniale! (piszę to bez cienia ironii). Tylko czy wtedy miłości nie uznasz za dobro, a nienawiści za zło? Przy czym, nieważne jest, czy nazwiesz to „dobrem” czy „złem” – bo to są tylko słowa służące ludziom do tego, by się porozumieć. Chodzi o to, że deklarujesz, iż miłość jest czymś przez Ciebie akceptowanym, pożądanym, wybieranym (czyli można to nazwać „dobrem”), zaś nienawiść – przeciwnie: jest czymś czego należy unikać, co trzeba odrzucić (ergo: jest „złem”).

– Piszesz o miłości, która jest „miłością do świata i innych ludzi”, piszesz o rozwoju, który pozwoliłby rozwinąć w Tobie „mądrość, zrozumienie i współczucie”. Piszesz, że świat jest doskonały, przepełniony „boską miłością”. Ale jak mógłbyś przy tym pozostawać obojętny wobec… np. dymiących kominów oświęcimskich krematoriów? (bo przecież nie uważasz, że to było „złe”). Co z tym współczuciem? Bo przecież katowani i zgładzani tam całymi setkami tysięcy ludzie przeraźliwie cierpieli – czy myślisz, że oni także uważali, że przepełnieni są „boską miłością” i że żyją w doskonałym świecie? Uważasz, że nie jest „mądrze” uznawać tej zbrodni za zło (bo to jest tylko „fragment” rzeczywistości?) Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z tego, co piszesz.

– Jak możesz pisać o „odnawianiu wartości” (co ponoć czyni kontrkultura) skoro nie uznajesz, że coś może być lepsze, a coś gorsze (bo to właśnie jest konsekwencją zaprzeczenia temu, że istnieje dobro i zło) – to pozostaje dla mnie tajemnicą.

– Tajemnicą jest też dla mnie to, jak możesz pogodzić „miłość do świata i innych ludzi” z oświadczeniem, że nie jesteś częścią współczesnego społeczeństwa, bo ono jest chore.

SoS: Oj, a dla mnie to nie tajemnica. Patrzymy na te sprawy z bardzo różnych punktów widzenia.
Nie, nie chcę, żebyś się ze mną zgadzał. Raczej chodzi mi o otwartość i rozumienie. Trudno mi wyjaśnić słowami różnicę, którą postrzegam między Twoim a moim podejściem, jednak jest ona w mym odczuciu bardzo namacalna i istotna.

Ja po prostu uznaję, że nienawiść, ból, wojny etc. też mają swoje miejsce i czas. Współczuję istotom, które doświadczają cierpienia – ale czasem jest to potrzebne, aby móc pojąć pewne rzeczy i znaleźć mądrość. Mnie samego bardzo wiele nauczyły takie przejścia. Przede wszystkim rozumieć. Nie zawsze usunięcie choroby bywa rozwiązaniem. Czasem choroba zmusza nas do przepracowania problemu. Nie jest czymś co należy odrzucić lecz w co należy wejść. To podejście jest stosowane także klinicznie w psychologii transpersonalnej Groffa, czy też w szamanizmie ludów pierwotnych. Cierpienie bywa oczyszczeniem. Można się zastanowić w tym kontekście jakiego oczyszczenia potrzebowała Europa tworząc dwie ostatnie wielkie wojny? Nie zawsze wybory jakich dokonuje się, są poprawne – ale taka jest cena poszukiwania. Poszukując odkrywamy nowe odniesienia, co inspiruje nasz rozwój.

Różnica, którą próbuję uchwycić polega chyba na tym. Iż nazywając coś złem odbierasz mu rację istnienia, wyganiasz to, odcinasz się od tego. Ja zaś uważam, że wszystkie te rzeczy są częścią nas, częścią świata. Nie czymś od czego powinniśmy uciekać, lecz czymś co należy zrozumieć i przepracować. Druga Wojna Światowa i zagłada żydów to nie jakieś zło, które należy potępić i uwiązać u pręgierza. To lekcja dla nas o nas. Lekcja, która nas uczy wiele o tym, co jest w stanie uczynić człowiek taki jak my. Z psychologicznego punktu widzenia: potępiając Cień w sobie nie zrozumiesz go i nie zintegrujesz. W efekcie zaś nie będziesz kompletną jednostką. To co zepchnięte w podświadomość włada psychiką w sposób bardzo przewrotny i silny.

Jeśli idzie o cierpienie – zapewne mój stosunek do niego wyda Ci się dziwny. Jednak, jak mówiłem, nie jest ono złem lecz oczyszczeniem. Współczuję istotom, które muszą go doświadczać. Ale sam doświadczałem go także wiele razy i to dość skrajnie. I wiem ile mnie to nauczyło. Więc dlaczego mam nie doceniać mądrości cierpienia? Wiedza o karmie to pożyteczna rzecz. Daje ci szerszą perspektywę niż jedno tylko życie.

Miłość jest siłą we wszechświecie, która unifikuje przeciwieństwa. A więc jest także ich śmiercią. Czy można nazwać śmierć dobrem? Nienawiść oddziela rzeczy od siebie i tworzy konflikty między nimi. To nie zawsze jest złe. To jest taniec Shiva-Siakti. Energie dopełniają się w cyklach, czasami jako destrukcja, czasami jako tworzenie. Ja po prostu chciałbym przekazać myśl o otwartości na nie, zrozumieniu i harmonii.
I możesz powiedzieć, że w takim razie stan bez harmonii uznam za zło. Ale to nie prawda. Uznam go za naukę. Czy jeśli dziecko sparzy się ogniem nazwiesz to złem? Poprzez takie doświadczenia wciąż się uczymy. Nie sądzę, że istnieje jakiś stan mistycznego dobra do którego można dotrzeć. Mówiąc prawdę, sądzę, że droga ku doskonałości jest drogą bez końca – to właśnie jest piękne.

Np. w Hinduizmie droga ku wyzwoleniu polega na przekroczeniu iluzji dobra-zła, co dzieje się w momencie wzniesienia ponad gunę satvas. Satvas oznacza dobro i jest uważane za jedną z zasad świata materialnego, która niewoli duszę. Ponieważ istnieje coś więcej niż to dobro i coś więcej niż zło. A tym czymś jest boskość którą mamy w sobie i która przekracza to rozdzielenie.

Myślę, że błąd, który popełniam polega na tym, iż gdzieś wierzę, że każdy człowiek jest w stanie kierować się swoją Świadomością i realizować na poziomie, o którym piszę. Podejrzewam, że to utopia niestety. Podejrzewam, a nawet jestem pewien, że masz rację mówiąc o tym, iż społeczeństwo potrzebuje zasad moralnych. W sumie wiele nauk duchowych też o tym mówi wprost. Nietzsche stworzył swojego Nadczłowieka… Trzeba być zapewne gotowym na to, aby przekroczyć ten dualizm i kierować się swoim Światłem. Na niższym poziomie potrzebny jest ład.

Odnośnie twojego ostatniego argumentu odpowiem, iż mogę kochać istoty i ich światło a jednocześnie odmawiać uczestnictwa w ich chorym wzorcu. Jeśli współczujesz komuś choremu to leczysz go, a nie dążysz do tego, by dzielić z nim niedolę, prawda?

Może robię błąd pisząc o tym wszystkim tutaj, bowiem rozmowa ta staje się powoli zbyt osobista. Ale mam nadzieję na to, iż z zetknięcia naszych światopoglądów stworzy się coś interesującego.

P. S. Tak na marginesie: ewolucja nie zakłada nigdy ewolucji wstecznej. To paradoks, który się wyklucza. No cóż… Mi się jak widać też wymykają dialektyczne wstawki, mea culpa.

StB: Sądzę, że nie możemy się porozumieć, gdyż to, co mówisz jest wyniesione na jakiś abstrakcyjny poziom (wiele z tych koncepcji filozofii i mitologii Wschodu, do których się odwołujesz, to są dla mnie po prostu koncepcje nieweryfikowalne – tak jak nieweryfikowalne są np. pewne elementy wierzeń religijnych), który nie przystaje niestety do rzeczywistości (kulturowej, społecznej), w jakiej żyjemy. Bo już to, że wsiadasz do tramwaju, idziesz z kimś na kolację, siedzisz w kinie, pracujesz w konkretnych warunkach ekonomicznych… to i mnóstwo innych uwarunkowań sprawia, że musisz się przystosować do pewnych reguł społecznych, musisz – chcąc nie chcąc – respektować normy i zasady obowiązujące wśród ludzi, z którymi masz styczność. Oczywiście, że możesz myśleć co chcesz – tworzyć w swojej głowie najbardziej fantastyczne koncepcje – ale i tak musisz kupić bilet, nie możesz wylać komuś rosołu na głowę albo okradać jawnie swojego pracodawcy… nie możesz też zabić swojego dziecka (bo uważasz, że to wcale nie musi być złe – skoro np. dałoby Ci możliwość napisania „nieśmiertelnego poematu”)… Tzn. możesz to wszystko zrobić, ale zostaniesz w końcu z tego społeczeństwa wyizolowany (mógłby ktoś powiedzieć: „unieszkodliwiony”). I Ty o tym wiesz, i dlatego nie posuniesz się do skrajności, (które wg Ciebie nie byłyby żadnymi skrajnościami, ale tylko konsekwencją i realizowaniem swoich koncepcji – np. takiej, że można dokonać czynu złego, bo on wcale nie jest zły – jako że „zło” to iluzja).
Tak więc swój światopogląd możesz realizować tylko w swojej wyobraźni (bo w praktyce i w rzeczywistości, w której żyjesz byłoby to niemożliwe), albo uciec na pustynię i żyć w oderwaniu od cywilizowanego świata w jakiejś jaskini i tam wznosić się „ponad gunę satvas”. Moim zdaniem to właśnie jest iluzoryczne.
Ja wiem, że w tej chwili możesz się zżymać (że znów Ciebie nie rozumiem) i już chyba nawet wiem, co możesz mi na to odpisać.
Rozumiem Twoje koncepcje, ale powtórzę: nie podzielam ich i nie widzę raczej dla nich miejsca w świecie, w którym żyję. Rozbrajają mnie choćby takie Twoje stwierdzenia, jak: „Druga Wojna Światowa i zagłada żydów to nie jakieś zło, które należy potępić”. Wiem, co chcesz powiedzieć i dlaczego to mówisz, ale jest to dla mnie zupełnie nie do przyjęcia. Nie mogę się z tym zgodzić, ponieważ stawia to na głowie cały mój światopogląd, godzi w system etyczny, który przyjąłem, burzy całą moją wizję pożądanej cywilizacji i samo pojęcie człowieczeństwa, czy choćby zwykłej przyzwoitości… etc. To była wg mnie zbrodnia, której należało się przeciwstawić. Tym samym, dyskusja z Tobą na ten temat staje się niemożliwa, bo zaczynamy operować zupełnie różnym językiem etycznym. (Może nie tyle niemożliwa, co bezcelowa). Ale mimo to rozumiem to, co pisałeś.

Oczywiście, że nazwanie „zła” jest próbą jego (czy też raczej tego, co ono reprezentuje) wyodrębnienia i odseparowania się od niego. Nawet wtedy, kiedy ma się świadomość, że całkowicie nie da się go ze świata wyeliminować. (Piszę „zło” ujmując to słowo w cudzysłów, by zaznaczyć, że w moim pojęciu jest to jedynie konstrukt pojęciowy, który ułatwia/umożliwia ludziom orientację w przestrzeni etycznej – którą oczywiście sami stworzyli. I bez której nie mogliby stworzyć społeczności, w jakiej dałoby się żyć.)

PS. Istnieją koncepcje tzw. „ewolucji wstecznej” (dewolucji), ale masz rację: jest to właściwie antonim. Miałem oczywiście na myśli to, że proces zmian dokonuje się nieprzerwanie – i niekoniecznie musi to być „rozwój”, „doskonalenie”… ale też i pewnego rodzaju regres, powrót do form bardziej prymitywnych, pod pewnymi względami „gorszych”.

SoS: A ja z kolei, z przewrotnością właściwą chyba tylko mnie dochodzę do wniosku, że właśnie osiągnęliśmy porozumienie, dochodząc do ograniczeń naszych koncepcji. ;)
Odniosę się tylko na chwilę do Wojen Światowych – naprawdę uważasz, że wystarczy to potępić, zamiast uświadomić sobie to, co próbujemy zepchnąć i wziąć za to odpowiedzialność? To nie było nieludzkie, bo ludzie to zrobili. To było bardzo ludzkie. I jak dla mnie tylko wtedy kiedy uświadomimy sobie ten fakt i zaczniemy pracować nad własnym wnętrzem, możemy wyeliminować takie sytuacje w przyszłości.

Poza tym trochę naciągasz niektóre moje wypowiedzi i demonizujesz je. Ja proponuję po prostu odpowiedzialność przed samym sobą i własnym sercem, (które jest Światłem i Prawdą w nas – w duchowym sensie oczywiście), zamiast odpowiedzialności względem systemu moralnego czy społecznego. Wierzę chyba, że w swoim wnętrzu ludzie są boscy. Gdyby to pojęli może przestaliby się tak strasznie plątać, co skazuje ich niestety na cierpienie.

Rozumiem poza tym, że nasza rozmowa z punktu widzenia intelektu stała się za bardzo rozmyta. Aczkolwiek dla mnie sprawy o których mówię, są całkowicie namacalne i wynikają z doświadczeń. By the way: żyję aktualnie w pewnego rodzaju samotni właśnie dlatego, by móc się realizować. Więc jak widzisz można, nawet w tym społeczeństwie. ;)
Masz rację, musiałem wybrać: kariera naukowa i życie społeczne albo rozwój duchowy. Można zawsze się pocieszyć, że eremici są na tyle oderwani od realiów, że stają się lekko szaleni. ;) Chociaż z drugiej strony czasem wiele rzeczy lepiej widać z dystansu.

Mimo tego, że nie możemy się zgodzić, całkiem milo mi się z Tobą rozmawia, za co dziękuję i pozdrawiam.

StB: Spodobało mi się w Twoim podejściu do naszej dyskusji to, że z Twojej strony nie wyczułem żadnej agresji (jakże częstej przecież w wirtualnych sporach), mimo że nie mogliśmy się zgodzić co do wielu kwestii. Dlatego jej nie przerwałem.
To prawda, niektóre z Twoich wypowiedzi – nie tyle demonizowałem – co, kontrargumentując je, sprowadzałem do absurdu, celowo podając trywialne przykłady (bo uważałem, że w konsekwencji właśnie do tego prowadzą). Innymi słowy: starałem się wykazać ich nieprzystawalność i pewną utopijność w stosunku do realiów społecznych w jakich żyjemy. (Nie „naciągałem” więc, tylko wyprowadzałem z nich pewne logiczne konsekwencje.)

Co do Wojen Światowych: oczywiście, że potępienie ich to za mało. Mnie zawsze zależało na tym, aby dotrzeć i uświadomić sobie to, co rzeczywiście leżało w rdzeniu ich przyczyn. I aby tego dokonać posługiwałem się m.in. pojęciami dobra i zła (czyli patrzyłem na to przez pryzmat systemu etycznego, który bardziej lub mniej świadomie przyjąłem). I niestety, już dawno dotarło do mnie to, że zbrodnie jakie popełniali np. naziści były właśnie jak najbardziej „ludzkie” (przymiotnik „nieludzki” używany jest przeze mnie raczej metaforycznie – po to, by podkreślić mój sprzeciw wobec tego typu zachowań, które urągają mojemu pojęciu „człowieczeństwa” i uznania dla wartości humanistycznych).

Temat przemocy i agresji zawsze mnie zajmował. Jeśli chcesz, to możesz zapoznać się z moim tekstem pt „Czas przemocy”, który właśnie się do tego odnosi.

Ja również proponuję „odpowiedzialność przed samym sobą i własnym sercem”. Właśnie z tych pobudek piszę to, a nie coś innego – i właśnie dlatego staram się bronić pewnych moich koncepcji etycznych.

Nie żyjemy w próżni i – chcąc nie chcąc – musimy także brać pod uwagę to, jaki system etyczny dominuje w kulturze (społeczeństwie), w którym żyjemy. Co oczywiście nie oznacza, że musimy go przyjmować ślepo, bezrefleksyjnie – że nie możemy go kontestować. Ja zresztą robię to w wielu swoich wpisach.

Wybierając „rozwój duchowy” też należy uważać, by nie ulegać jakiejś iluzji, która może nawet zniszczyć (zdeformować) człowieka nie tylko fizycznie, ale i duchowo.

* * *

*

MIŁOŚĆ, BÓG I KAPITALIZM – „OBCE CIAŁO” ZANUSSIEGO

.

Wśród filmów 50 Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Chicago, znalazł się również najnowszy obraz Krzysztofa Zanussiego pt. „Obce ciało”. Do Wietrznego Miasta trafił także z tej okazji sam reżyser, z którym można się było spotkać po projekcji filmu w szczelnie wypełnionej widzami sali. Czy weteran kina polskiego, jakim bez wątpienia jest Zanussi, dotrzymuje kroku zmieniającej się – nie tylko w naszym kraju – rzeczywistości, rezonując w swojej twórczości najbardziej palącymi kwestiami współczesnego świata?

.

Co zrobić z "wonością absolutną"?  (Agnieszka Grochowska w "Obcym ciele" Zanussiego)

Co zrobić z „wolnością absolutną”? (Agnieszka Grochowska w „Obcym ciele” Krzysztofa Zanussiego)

.

„Obce ciało” Krzysztofa Zanussiego próbuje się znaleźć we współczesnym świecie (wliczając w to świat kina) ale czy kolejny moralitet jaki wychodzi spod ręki słynnego polskiego reżysera – uznanego i z poważnym dorobkiem – dowodzi, że ta próba się udaje? Mam co do tego pewne wątpliwości.

kapitalizm jak bestie Babilonu?

Muszę zaznaczyć, że w sporze między prowokującym – bo wskazującym na ważność etyki w życiu człowieka i społeczeństwa – twórcą a tymi, którzy na samo słowo „moralność” dostają gęsiej skórki i wyszydzają każdego, kto opowiada się za pewnymi (zwłaszcza tradycyjnymi, judeo-chrześcijańskimi) wartościami, jestem po stronie Zanussiego. I choć enuncjację, jaką poczynił w wywiadzie dla włoskiego pisma katolickiego „Avvenire”, o tym, że jego film został zablokowany w Polsce przez „skrajne skrzydło feminizmu”, traktuję z przymrużeniem oka, jako przesadzoną, to jednak uznaję ważkość kwestii, jakie stara się podnieść w swoim najnowszym dziele reżyser, zwracając uwagę na niebezpieczeństwo ulegania siłom, które spychają człowieka na dalszy plan, podważają jego kulturową tożsamość (opartą choćby na tradycji czy religii), propagując swego rodzaju korporacyjny amoralizm: „Dzisiaj żyjemy w społeczeństwie zasadniczo pogańskim, jak w czasach antycznych. Kapitalizm początkowo miał także ludzkie oblicze, dzisiaj stracił je całkowicie. Nabrał nieludzkiego oblicza. Obecnie wielkie koncerny międzynarodowe pożerają ludzi, jak to czyniły wielkie bestie Babilonu. To nie do przyjęcia, to ogromne niebezpieczeństwo. Trzeba jednak zgodzić się co do tego, co uważamy za wartość nadrzędną: zysk czy człowieka?” – stwierdził we wspomnianym wywiadzie Zanussi, zaznaczając przy tym, że według niego jest możliwe pogodzenie praw ekonomicznych z etyką chrześcijańską.

Korporacyjny, bezwzględny amoralizm to jedno, a zachowanie wiary w mocno zlaicyzowanym świecie – to drugie. W „Obcym ciele” konfrontowane są dwie zasadnicze ludzkie postawy: ta, która wynika z wiary – czyli z wierności zasadom moralnym mającym swoje źródło w religii – z tą, która odrzuca tzw. „wartości tradycyjne” w imię tzw. „wolności absolutnej”, co sprowadza się zwykle do kierowania się w swoim postępowaniu skrajnym egoizmem.

Zanussi buduje swój film wokół tego konfliktu, przedstawiając parę dwojga młodych ludzi: Kasia (Agata Buzek) poznaje we Włoszech Angela (Riccardo Leonelli), który podobnie jak ona jest wierzącym i praktykującym katolikiem. Młodzi zakochują się w sobie, jednak Kasia postanawia swoje życie poświęcić czemuś, co według niej jest od tej miłości ważniejsze (miłość do Boga, powołanie) i wstępuje do klasztoru. Angelo jedzie za dziewczyną do Polski mając nadzieję, że w ciągu roku, jaki dzieli ją od ślubów zakonnych, zmieni ona zdanie i miłość ziemska zwycięży nad tą niebiańską. Szczęśliwym (?) trafem dostaje w naszym kraju pracę w pewnej międzynarodowej korporacji, dzięki czemu jego pobyt w Polsce staje się jeszcze bardziej sensowny (zapewniając mu taki drobiazg, jak utrzymanie) – umożliwia mu też przebywanie w pobliżu klasztoru, w którym znajduje się Kasia. Niestety, w pracy Angelo zmuszony jest obcować ze swoją szefową Kris (Agnieszka Grochowska), która okazuje się być wyzbytą wszelkich skrupułów „suką” (szkoda, że w języku polskim słowo to ma nieco inny – bardziej prostacki i wulgarny – wydźwięk, niż popularna – ale jakże adekwatna – w świecie anglosaskim bitch), jak również z jej przyjaciółką Mirą (Monika Rosati), reprezentującą podobny rodzaj kobiecości, by nie napisać – pardon my French – kurewskości. Obie panie postanawiają przetestować, czy też wręcz „złamać” cnotliwego nomen omen Angela – rozdziewiczyć go, skorumpować i skłonić do innych, równie niecnych, postępków.

zderzenie ciał obcych

Wprawdzie (domniemany?) konflikt sumienia ludzi „zaprzedających się” korporacyjnym układom, wynikający z konieczności poświęcenia pewnych zasad moralnych w imię kariery i zysku, nie jest według mnie konfliktem na miarę tragedii antycznej, ani nawet faustowskim „dealem” – będąc w rzeczywistości zaledwie (?) uleganiem jakże ludzkiej i powszechnej skłonności do oportunizmu i konformizmu – to jednak koncept Zanussiego, by zderzyć ze sobą pewne siły, które wpływają obecnie na formowanie się (zmianę) tożsamości nie tylko polskiej, ale i europejskiej w kontekście wartości chrześcijańskich, na których bądź co bądź – choćby tylko deklaratywnie – opiera się cywilizacja zachodnia, był obiecujący. Niestety, sposób egzekucji tego dylematu przez reżysera zaowocował filmem, który wydał mi się elaboratem sztucznym, nieprzekonywującym, dopuszczającym się schematyczności, niewiarygodności i ulegającym zbyt daleko idącym uproszczeniom. Innymi słowy, to co widziałem na ekranie, to nie było życie – to był ekstrakt pewnych idei, tez, koncepcji zamieniony w obraz, ale w taki sposób, który nigdy mi nie pozwolił na to, by zapomnieć o tym, że oglądam kino (czyli swego rodzaju maszynerię) – że na ekranie widzę aktorów, a nie prawdziwych ludzi (a z prawdziwą sztuką kina mamy do czynienia wtedy, kiedy oglądając film zapominamy o tym, że jesteśmy w kinie, bowiem przenosi on nas do świata, jaki – pozostając sztucznie wygenerowanym – budzi w nas autentyczne uczucia i empatię, dzięki czemu odnosimy wrażenie, iż obcujemy z czymś prawdziwym w rzeczywistości, którą zaczynamy utożsamiać z tą, w jakiej żyjemy naprawdę).

Konflikt między zmysłami a wiarą? Jaka miłość zwycięży?

Konflikt między zmysłami a wiarą?

Według mnie słabym elementem filmu było zarówno to, co wiązało zakochaną parę z chrześcijaństwem (trudno było nam uwierzyć w mocną wiarę bezbarwnego i słabego dramaturgicznie Angelo; wiele do życzenia pozostawiała także motywacja Kasi, w którą, nota bene, nie wierzył nawet jej ojciec), jak i związek dwóch kobiet-bohaterek z wielkim biznesem (niestety, ani przez chwilę nie odniosłem wrażenia, iż grana przez Agnieszkę Grochowską Kris jest szefową firmy – gdyż praktycznie cały czas ekranowy wypełniały jej knowania i manipulacja otaczającymi ją ludźmi, głownie za pomocą traktowanego instrumentalnie seksu). Czyli nie funkcjonowało już właściwie to, co miało być kluczowe, jeśli chodzi o oś dramaturgiczną całej historii, stanowiąc fundament konfliktu etycznego między dwoma różnymi światami: wiary i niewiary, idealizmu i cynizmu, duchowości i bezduszności, altruizmu i egoizmu, przyzwoitości i nikczemności, wartości wyższych i hedonistycznej próżności… etc.

feminizm jak cholesterol?

Domyślam się, że w założeniu autorskim Zanussiego, Kris i Mira miały być przedstawicielkami postępu, nowego „porządku”, kapitalizmu bez ludzkiej twarzy (jakim ponoć staje się globalny korporacjonizm), w którym dążenie do osiągnięcia egoistycznych celów przestaje się opierać na jakiejkolwiek etyce, przy jednoczesnym odrzuceniu jakichkolwiek wzajemnych zobowiązań, przyzwoitości, uczciwości, miłosierdzia, empatii, altruizmu – tego, co kojarzone jest z ludzkim sercem i sumieniem. Trochę więc zdziwiło mnie to, że dyskusja na temat filmu zaczęła się toczyć wokół feminizmu, a miało to miejsce parę lat temu w momencie odrzucenia projektu Zanussiego przez tzw. komisją ekspercką Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, w reakcji na co nasz zasłużony reżyser podniósł larum, że jest atakowany przez owo słynne już „radykalne skrzydło polskiego feminizmu” (czy miał tu na myśli Dorotę Kędzierzawską i Małgorzatę Szumowską? – bo przecież nie Agnieszkę Holland, która była za przyjęciem jego filmu do realizacji, ani tym bardziej Filipa Bajona, Andrzeja Jakimowskiego czy Macieja Wojtyszkę, którzy także znaleźli się w tej komisji, a których raczej trudno zaliczyć w poczet polskich feministek). Tak czy owak sam Zanussi położył nacisk na feminizm, powtarzając przy różnych okazjach (także podczas spotkania po projekcji filmu na Festiwalu w Chicago, co słyszałem na własne uszy) swoją „złotą myśl” o tym, że feminizm jest jak cholesterol: „… bywa dobry i zły. Jestem więc za tym dobrym feminizmem, który kazał paniom domagać się praw wyborczych, możliwości kształcenia, równości płac itd… Ale przeciw temu złemu, który ma je uczynić identycznymi jak mężczyźni – w karierowiczostwie, bezwzględności, wulgarności. Przecież dzisiaj to powszechne schamienie, traktowane jest jako przejaw emancypacji, wulgarny język używany przez kobiety jako triumf feminizmu, a moim zdaniem to akurat wielka przegrana. W Polsce feminizm jest spóźniony. Obserwuję losy kobiet, które uwierzyły, że w walce o karierę, w pazerności na władzę, pieniądze, mają być jeszcze gorsze od mężczyzn. Ten feminizm walczy o zrównanie szans nie w prawach, co jest słuszne, ale w bestialstwie. Na szczęście kobiety są na to mniej podatne, ale kobiety biznesu czy władzy czasem mogą budzić grozę. Nie chcę czynić żadnego despektu słusznym i szlachetnym feministkom. Jestem z nimi tam, gdzie chodzi o równe prawa, tam trzeba walczyć. Ale jest taki nurt skrajnego feminizmu, który głosi, że kobiety mają być takie jak mężczyźni, a mężczyźni tacy jak kobiety. Uważam, że jest on szkodliwy, gdyż zaciera granice między płciami.”

Ponoć prof. Magdalena Środa, czołowa polska feministka, zareagowała śmiechem na pytanie o działalność „skrajnego skrzydła feminizmu”: „Po pierwsze, takiego feminizmu w ogóle u nas nie ma. Mówienie o nim to jest jak sen o złych ludach. Widocznie Zanussi dołączył do Macierewicza z problemami psychicznymi. (…) Dziwię się, że Zanussi w ogóle mówi o feministkach w kontekście najnowszego filmu, bo nie słyszałam, by ktokolwiek protestował. Żadna feministka nie widziała scenariusza tego filmu i zapewniam, że nikt się nie interesuje twórczością tego reżysera. To jest widocznie nadęty starszy pan, który chce się za wszelką cenę wypromować, dlatego mówi o jakimś lobbingu ‚skrajnego skrzydła feminizmu’, które nie istnieje.”

ciężar właściwy

Pomijając złośliwości wymieniane przy tej okazji przez adwersarzy, jestem gotów przyznać rację tym, którzy zarzucają Zanussiemu pewną manipulację (być może wymyślona ona została przez niego na użytek medialny w celu wyprowadzenia dyskusji o filmie na szersze forum, nadania jej pewnego światopoglądowej ostrości i dramatyzmu), ale mimo wszystko solidaryzuję się z reżyserem, bowiem podzielam jego poglądy na skrajny feminizm, tudzież obawy wynikające z zagrożenia europejskiej tożsamości przez cyniczny, amoralny, bezwzględny korporacjonizm, dla którego zysk stał się bogiem, a wydajność ekonomiczna ważniejsza od jakiegokolwiek humanitaryzmu.
Wprawdzie Zanussi podkreśla, że on robi film, ale już to, co ten film będzie oznaczał, zależy od samego widza, to jednak zdradza swoje intencje i mówi nawet o przesłaniu, jakie ma „Obce ciało”: „I najważniejsze, co pokazuję w filmie, to fakt, że mentalność korporacyjna, jest nie do pogodzenia z całą tradycja judeo-chrześcijańską. I jak łatwo – wywalczywszy sobie wreszcie wolność polityczną, sprzedajemy ją na rzecz nowej władzy jaką stałą się korporacja, z jej przemożną potrzebą bogacenia się. To jest tak naprawdę przesłanie tego filmu.”
Wydaje się, że przyłapaliśmy tutaj twórcę na sprzeczności: z jednej strony bowiem uznaje on, że prawa ekonomii nie muszą być sprzeczne z etyką chrześcijańską, z drugiej zaś wskazuje na to, że nie da się jej pogodzić z „mentalnością korporacyjną”. Jednakże, moim zdaniem, jest to sprzeczność pozorna, która zwraca nam uwagę na to, że „mentalność” korporacyjna wcale nie musi być mentalnością pozbawioną etyki, by kierować się prawami panującymi w ekonomii. Czym innym są te prawa (domena ekonomii), czym innym moralność (domena etyki) – każde zachowanie cywilizowanego człowieka (również ekonomisty czy korporacjonisty) powinno się stosować do przyjętego (zaakceptowanego cywilizacyjnie) systemu etycznego, według którego dobro powszechne i sam człowiek (również ten „zwykły” – common man) są ważniejsze niż ekonomiczny zysk i imperatyw bogacenia się za wszelką cenę. (W tym kontekście atakowanie Zanussiego jako tego, który jest po stronie „prawicowców” jest pewną niedorzecznością, bo przecież mamy tu do czynienia z postulatem typowo „lewicowym”.)

Ale przecież „Obce ciało” nie jest filmem politycznym, nie jest też filmem atakującym feminizm – według mnie to, co się zaczęło dziać wokół obrazu Zanussiego jest sporem wywołanym sztucznie. Ale to prawda, że pojawienie się „Obcego ciała” na ekranach można potraktować jako pretekst do dyskusji nad zmianami współczesnego świata i europejskiej tożsamości, miejscem Boga w przestrzeni publicznej i w życiu samych ludzi, związku etyki z ekonomią… etc. Tylko czy „Obce ciało” Zanussiego zdolne jest udźwignąć ciężar tych kwestii?

6.9/10

greydot

Miłość (niebiańska?) Boga silniejsza od miłości (ziemskiej) do mężczyzny?   (Agata Buzek w "Obcym ciele")

Miłość (niebiańska?) do Boga silniejsza od miłości (ziemskiej) do mężczyzny? (Agata Buzek w „Obcym ciele”)

.

O DEKULTURALIZACJI i innych współczesnych fanaberiach

(co się plecie w kajecie – z wypowiedzi rozproszonych, XV)

. zapiski notatki kajet notes.

.

Dziwna jest ta ewolucja korelacji ludzkiej duszy (psyche) z ciałem. Na początku musiał być tylko instynkt i popędy, a więc całkowite podporządkowanie się potrzebom ciała, mające na celu jego fizyczne przetrwanie. Jednakże to kult czegoś transcendentnego i metafizycznego spowodował odwrócenie uwagi człowieka od własnego ciała i skierowanie jej poza fizyczność zarówno samego ciała, jak i szerzej – świata widzialnego (materialnego) – i to właśnie było tożsame (równoległe) z tworzeniem ludzkiej kultury. Gdzieś po drodze pojawił się dualizm duszy i ciała – być może było to konsekwencją wznoszenia się przez nas na coraz wyższy poziom świadomości, a to z kolei powodowało nasze coraz większe wyobcowanie ze świata „naturalnego”, „przyrodzonego” (czyli związanego z „przyrodą”). A jednak, w większości kultur, człowiek przez dziesiątki tysięcy lat, za swój prawdziwy „dom” uważał świat duchowy, czyli niematerialny (własnej wyobraźni, tęsknot, pragnień, lęków, pożądań, myśli… etc.) – bo z nim właśnie wiązała się (kształtowała) jego ludzka tożsamość. Ciało więc traktowane było dość instrumentalnie – było dla człowieka czymś „przejściowym”. Ale to się zaczęło zmieniać – i mam wrażenie, że to chyba Renesans (nota bene zawsze przeze mnie podziwiany), spowodował, że coraz większą uwagę zaczęliśmy skupiać na ciele, czego jedną z konsekwencji była coraz większa indywidualizacja człowieka. Nie rezygnowaliśmy jednak przy tym z mitów, przez co ten materialistyczny trend nas nie „dekulturalizował”, a wręcz przeciwnie: to właśnie w tamtym okresie dał się zauważyć „wybuch” ludzkiej kreatywności (choćby w dziedzinie sztuki).

Niemniej jednak nasze ciało rozdzielone było od duszy (oczywiście walnie przyczyniła się do tego mentalność wywodząca się z chrześcijaństwa) i wydaje mi się, że właśnie dlatego było możliwe to, iż od jakiegoś czasu (wiek XIX?) ludzkie ciało (a ściślej: jego image) stało się – co tu kryć – przedmiotem handlu.

Innymi słowy: w tych ewolucyjnych perypetiach duszy z ciałem wróciliśmy do samego materialistycznego początku, ergo: staliśmy się przez to bardziej „prymitywni”, bo „wyprani” z ducha (mimo rozbuchanej „kultury” gadżetów, pozorów, czczych informacji i bezmyślnej a niepohamowanej konsumpcji).

Tym oto sposobem znów pozostajemy sam na sam z naszym ciałem – bo dusza ulatuje z naszego wnętrza, jak powietrze z przekłutego balonu. (I tu można się zapytać: skoro dusza zachowuje się jak nadmuchany balon, to co to za dusza?)

Ale żeby nie konkludować tak pesymistycznie: jednak nie wszyscy ludzie tak mają. Są wśród nas tacy, których dusza nie jest nadmuchanym – czyli de facto pustym – balonem. I to właśnie oni są strażnikami ludzkiej „duchowości” – czyli tego, co w człowieku jest najważniejsze i co stanowi o jego człowieczeństwie. Warto żyć w zgodzie z materią (własnym ciałem – respektując jego potrzeby, dbając o nie, jak o naczynie, które jest nam jednak niezbędne), ale nie można zapominać, że pełnego człowieczeństwa nie da się „skwantyfikować” (zdefiniować, określić) posługując się tylko kategoriami materii. Nie jesteśmy mechanicznymi marionetkami, a tym bardziej zredukowanymi do (modelowanej wedle naszego widzimisię) cielesnej powłoki, laleczkami barbie i kena.

greydot

“Ostatni wolni ludzie na Ziemi” – adekwatnie zatytułowała “Polityka” reportaż o niekontaktującym się ze światem zewnętrznym (współczesną cywilizacją) plemieniu żyjącym w lasach Amazonii. Oczywiście, stosując dzisiejsze kryteria oceny cywilizacji (narodu, społeczeństwa, człowieka) przez uwikłaną w produkcję, konsumpcję i politykę większość ludzkiej populacji, ludzie ci (bezproduktywni w sensie przemysłowym, nieznający nowoczesnej techniki, odcięci od internetu, analfabeci… etc.) to prymitywy bez wartości, których kultura jest jakąś czarną dziurą.

greydot

Dżihad ante portas? Brytyjski premier David Cameron lamentuje, że Państwo Islamskie zagraża Europie. Zachód angażuje się więc w “pokoleniową walkę z trującą odmianą islamskiego ekstremizmu”. Oczywiście, zdaniem Camerona, agresja Stanów Zjednoczonych (poparta przez Wielką Brytanię – również przez Polskę) na Irak w 2003 r., (która de facto zrujnowała kraj, zainstalowała w rządzie szyitów, którzy zrepresjonowali pozostałe grupy społeczne, zwłaszcza sunnitów… o takim drobiazgu, jak setki tysięcy ludzi zabitych w tej wojnie nie wspominając) nie ma nic wspólnego z odrodzeniem się hydry wojującego islamu, w postaci ISIS. Jak można przypuszczać, wszystko to wzbudzi falę wrogości wobec muzułmanów mieszkających w Europie.

greydot

Nie ulega wątpliwości, że muzułmanie w Europie są demonizowani i “odczłowieczani” (podobnie, jak demonizowało się i odczłowieczało swego czasu Żydów). Wskazuje się na grupkę oszalałych ekstremistów, którzy roją sobie o jakimś dżihadzie, klecą bomby i zabili w Europie kilkadziesiąt osób, i utożsamia się ich z całym społeczeństwem muzułmanów. Problem jest rozdmuchiwany, czasem przechodzący w paranoję – czego ekstremalnym przykładem jest niejaki Breivik, przedstawiciel rasy panów, stojącej nieskończenie wyższej nad muslimskim “gównem”.

Ludzie niestety myślą schematami, eksponując przy tym często swoją bezmyślność i zwykłą głupotę. Zobaczą zakapturzonego bandytę ucinającego na pustyni głowę białemu człowiekowi i już wołają dusząc się z nienawiści, żeby z wszystkimi wyznawcami Allaha w Europie, (którzy stają się przy tym “szczurami”, “ciapatymi”, “muślinami”, a nawet “gównem” i “nowotworem”) zrobić porządek – najlepiej wyrzucić ich wszystkich z Europy, zebrać w jednym miejscu i zdetonować nuklearnie.

Kiedy czytam te komentarze dotyczące muzułmanów, (których nota bene w Polsce jest znikoma ilość), choćby na polskich forach (to właśnie stamtąd zaczerpnąłem obecne tu wulgaryzmy odnoszące się do muzułmanów), to mi się z tej rasistowskiej głupoty Polaków i szowinistycznego zaślepienie włos jeży na głowie. (Pamiętam, że kiedy w Warszawie społeczność muzułmańska chciała wybudować meczet – nawet nie minaret! – to 95% ankietowanych Warszawiaków było przeciw. Ot, klasyczna swojska ksenofobia.)

greydot

Na razie trudno jest nam sobie wyobrazić islamizację Europy i jedyną możliwością wydaje się nam europeizacja islamu – czyli powstanie (zastosowanie) tego, co nazywane jest przez niektórych kulturoznawców euroislamem. Wymaga tego zachowanie europejskiej tożsamości – czyli wszystkich osiągnięć cywilizacji zachodniej, takich np. jak wolność osobista, wolność wyznaniowa, rozdział religii od państwa (zachowanie świeckiego charakteru tzw. przestrzeni publicznej), demokracja, wolność słowa… A tego wszystkiego nie da się pogodzić z islamską ortodoksją – z utożsamianiem prawa państwowego z szariatem. Z tego wniosek, że jednak dla islamskiej ortodoksji nie ma w Europie miejsca – gdyż trudno sobie wyobrazić powstanie i funkcjonowanie w Europie zupełnie odizolowanych gett muzułmańskich, gdzie ta ortodoksja mogłaby ewentualnie funkcjonować. Tym bardziej, że jeśli chodzi o demografię, to społeczność muzułmańska rozrasta się liczebnie najszybciej z wszystkich społeczności i narodów Europy. Z tego tylko względu problem ten będzie na Starym Kontynencie narastał.

greydot Tzw. „walka z terroryzmem” jest w rzeczywistości przykrywką do tego, by rozbudowywać do kolosalnych rozmiarów aparat masowej inwigilacji, ssąc przy tym federalną kasę. No bo jakie zagrożenie terrorystyczne można znaleźć zakładając podsłuch w biurach Unii Europejskiej? Nie, tu nie chodzi o terroryzm. Tu chodzi o szpiegostwo mające na celu prześwietlenie pewnych struktur władzy, organizacji pozarządowych i przepływu kapitału.

A czy lepiej tego (że się jest inwigilowanym) nie wiedzieć? Mnie osobiście nie uśmiecha się bezrefleksyjna egzystencja cielątka, które o niczym nie chce wiedzieć, bo to mu przeszkadza w radosnym hasaniu po łączce. Wolę jednak życie w świadomości, (która przynosi czasem ból i cierpienie), niż taką cielęcą szczęśliwość (która i tak jest przecież problematyczna – i nawet nie wiadomo, czy jest w rzeczywistości możliwa).

Zgadzam się: wszystko wskazuje na to, że podleganie inwigilacji jest nieuchronne. Lecz mimo to, powinny być stosowane pewne reguły, a człowiek powinien posiadać pewne prawa – a nie być tylko bezwolnym (zniewolonym) przedmiotem, z którym można zrobić, co się tylko pewnym służbom specjalnym podoba. Mimo wszystko uważam, że istnieje realna szansa, by takie prawa dla człowieka zachować.

greydot

Cały ten zmasowany system szpiegowania ludzi, który uskuteczniają już nie tylko Stany Zjednoczone, ale praktycznie wszystkie większe państwa na świecie, nie ma wiele wspólnego z ochroną przed terroryzmem. Ma natomiast wiele wspólnego z grą o władzę i kontrolą przepływających pieniędzy (to jest po prostu szpiegowanie światowego biznesu).

greydot

Czy ludzkość zmierza w kierunku samozagłady? Tego nie wiem, ale wydaje mi się, że zmierzamy do życia w rzeczywistości, w której nie będzie żadnej prywatności, w której każdy będzie prześwietlony na wylot (odpowiednie „służby” będą wiedzieć o każdym człowieku wszystko) oraz manipulowany przez wielkie korporacje – przez tych, którzy będą mieli władzę i pieniądze – i którzy za wszelką cenę będą chcieli utrzymać swoją uprzywilejowaną pozycję, zwiększając przy tym zakres swojej władzy i bogactwa. To, niestety, czeka nasze wnuki, czy też prawnuki – które najprawdopodobniej nie załapią się do „elity”, a będą tymi, których ta „elita” będzie kontrolowała i eksploatowała.

Zdaję sobie sprawę, że jest to czarny scenariusz, ale niestety istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że się on spełni.

greydot

Łudzimy się, że internet zbliża nam świat, lecz w rzeczywistości on nas od niego oddala. Zamiast żyć życiem realnym, zaczynamy żyć w świecie wirtualnym, zdeformowanym, iluzorycznym – choć często, paradoksalnie, wydaje się on nam być bardziej prawdziwy od świata realnego, zewnętrznego. A to dlatego, że wszystko zaczyna się dziać w naszym wnętrzu – nasza świadomość zaczyna się ograniczać do percepcji tego, co znajdziemy w internecie, co na dodatek zaczyna także determinować nasze życie uczuciowe, generujące się wokół fantomów.

greydot

Daniel Passent pisze na swoim blogu: „Rzadkim światełkiem w tunelu było czytanie i ‚wyświetlanie’ ‚Golgoty’ w kilkunastu teatrach. Ale energia, dynamika – jest po stronie konserwatywnej.” (Chodzi oczywiście o sztukę „Golgota Picnic”, która wywołała w Polsce szeroka falę protestów wśród ludzi – „konserwatystów” – dotkniętych jej obrazoburczą treścią, i jej prezentację w wielu miejscach kraju, która była kontr-rekacją na usunięcie tej sztuki z repertuaru festiwalu teatralnego w Poznaniu.)

Jak wygląda owo “rzadkie światełko w tunelu”, które wg Passenta jest najwidoczniej rodzajem kaganka oświaty i nadziei na dalszy nieskrępowany rozwój światowej dramaturgii, w której autora Golgoty obwołano geniuszem a jego „dzieło” uznano za jedną z najważniejszych i najbardziej wybitnych sztuk współczesnego teatru? Oto wrażenia ze spektaklu-prezentacji, jaki odbył się w krakowskim Teatrze Starym. Pisze jedna z kobiet, która była widzem przedstawienia: Jak przedstawiono śmierć Jezusa? “Jako zmielenia mięsa i oblepienia nim głowy mężczyzny, leżącego na świetlistym krzyżu na ziemi, pokrytej bułkami hamburgerowymi. Rozebrano go do naga, ubrano w skąpy kobiecy kostium i szpilki. Następnie ta osoba wstała, poszła dziwacznym krokiem do krzesła, spod kostiumu zwisały mu genitalia, na które było przybliżenie. Usiadł on na krześle, zakładając nogę na nogę, by genitalia cały czas były widoczne” – opisuje Anna K., która podkreśla, że “w kontekście męki i śmierci Jezusa pokazywano nagich ludzi, ocierających się o siebie genitaliami, głowami, wijących się w dziwnych maziach”.

Zadałem sobie trud przeczytania tekstu sztuki Rodriga Garcii. Zamieszczam parę (bardziej klarownych) cytatów z tej “najważniejszej sztuki ćwierćwiecza”, jak określili ją co poniektórzy entuzjaści współczesnych trendów w teatrze:

“Skończył na krzyżu, na co sobie zasłużył, ponieważ każdy tyran zasługuje na karę lub – jak to mówią w mojej dzielnicy – kto zawinił, musi za to zapłacić. I żeby w końcu się zamknął, przybili mu gwoźdźmi ręce i stopy. A ten dalej gadał jak gdyby nigdy nic. Przeszedł Drogę Krzyżową, która nie była bardziej bolesna od tej, którą przebywa pracownik poczty – drogi krzyżowej życia pozbawionej sensu, jak każde życie, dokładnie takie jak twoje. I twoje.” (…) “Te i inne mądrości rozpowiadał ten szaleniec nawet wtedy, kiedy wisiał na krzyżu. Ludziom, którzy myśleli inaczej niż on, życzył źle, i sprawił, że drzewo figowe uschło, ponieważ nie miało owoców, kiedy był głodny. Posiadał niemal boską umiejętność zadawania bólu i czynienia zła. Lubił napawać strachem obecnych za pomocą perwersyjnych cudów, takich jak przyklejenie odciętego mieczem ucha biedakowi, co wdał się w bójkę, leczenie trędowatych czy chodzenie po oceanie. Był też pierwszym demagogiem: rozmnożył ludziom jedzenie, zamiast wspólnie z nimi pracować. Trzeba pamiętać, że nigdy nie pracował.” (…) “Sam o sobie powiedział, że jest barankiem. Ale był cholernym demonem. I groził dżumą i wszelkiego typu chorobami, był Mesjaszem AIDS. Zniszczył świątynię z zazdrości o cudze bogactwo, wiedział, że ktoś bez pieniędzy i pochodzenia jak on nic nie znaczy i że daleko nie zajdzie, więc chciał przywłaszczyć sobie bogactwa tych, którzy wiernie za nim podążali.” (…) “Było to w miejscu o nazwie Golgota, ziemi czaszek, odkryto tam wszystkie jego kłamstwa – poległ jako strateg wojskowy i lider społeczny. Był tak beznadziejny, że zamiast podpisać rozejm czy wbić białą flagę, kiedy było już po wszystkim, powiedział jedynie nocą do gwiazd w Ogrójcu: “Odsuń ode mnie ten kielich. Ojcze, odsuń ode mnie ten kielich”. Mówił to w powietrze, czekał na ocalenie z powietrza, stracił rozum. Tak tchórze rozmawiają z bogami, którzy nie chcą słuchać, rzeźnicy rozmawiają z ostrzem, a murarze rozmawiają z piwem, a marynarze z krabami, a ja żrę soczystego, miękkiego i ogolonego kutasa.” (…) “Bóg jest językowym podstępem i wszystko, co mówię i co powiem do końca tej sztuki, to nieczyste zagrywki, które wymyślam, by przeżyć przy odrobienie radości na tej parszywej ziemi.” (…)

itd… itp…

Można się tu zapytać: czy o taką kulturę walczą tzw. „liberałowie” polscy? A może o taką, jaką zaprezentowali na taśmach “gwarantujących normalność” politycy i polscy mężowie stanu typu Sienkiewicz, Sikorski, Nowak… et consortes, oraz ten (chodzi oczywiście o prezesa Narodowego Banku Polskiego), co ma – jak sam stwierdził – „największego ch.uja”?

PS. Sorry za wulgaryzmy, ale taki mamy (w polskiej „kulturze” politycznej) klimat.

greydot

Polski minister skarbu Włodzimierz Karpiński o pewnym biznesmenie, koalicjancie: “Albo dostanie, je.bnie go w końcu ktoś i tyle, no. Na poważnie. No tyle tylko, że to może rozsypać się koalicja.”

Właśnie, koalicja nie rozsypuje się tylko dlatego, że nikt w niej nie został jeszcze dobrze “je.bnięty”. Kiedy więc zaczną się nawzajem – używając języka dżentelmenów sprawujących najwyższe stanowiska w polskim państwie – “je.bać”, to jest szansa odmiany w sposobie rządzenia krajem jaki jest teraz uskuteczniany przez układ trzymający władzę. A że jest cała masa “haków” jakie ci panowie mają na siebie, które jak najbardziej byłyby pretekstem do “je.bania” się nawzajem – tudzież do “wyje.bania” tego i owego w kosmos (to również cytat z podsłuchanych rozmów) – to jest to raczej oczywiste dla tych, którzy się tego nie boją, albo, wręcz przeciwnie: boją się bardzo. Cała reszta jest ślepa, udaje ślepą, albo też jest obojętna. I na utrzymanie tego stanu (ślepoty i obojętności) liczą ci wszyscy szlachetni panowie “z klasą”.

Ten i podobne przykłady skutecznie zniechęcają nas do polityki, prowadząc do wniosku, że rozsądniej byłoby się od tego politycznego bagienka vel polskiego piekiełka trzymać z daleka. Ale to jest ten paradoks i dość niewygodna alternatywa: albo angażujemy się w politykę i wtedy mamy prawo polskich polityków krytykować, chcąc to nędzne status quo zmienić; albo się nie angażujemy – i wtedy takiego prawa się pozbawiamy, odsuwając się przy tym od jakiegokolwiek wpływu na zmianę sytuacji politycznej w Polsce.

greydot

Czytam dzienniki Alberta Speera, („nadwornego” architekta Hitlera, a później ministra przemysłu zbrojeniowego III Rzeszy) ze Spandau (czyli z więzienia, w którym odsiadywał on swój norymberski wyrok 2o lat pozbawienia wolności i gdzie – potajemnie, głównie na papierze toaletowym – spisywał swoje wspomnienia i prowadził dziennik). I to jest znakomita rzecz – taka wiwisekcja człowieka, który umie swoje (ewentualne) sumienie schować do kieszeni i traktować rzeczywistość doskonale wybiórczo. Tzw. “przyzwoity (???) człowiek”, który potrafi doskonale wpisać się z zbrodniczy system (układ), myśleć tylko swoją karierą, wykorzystując do tego własną (nieprzeciętną) inteligencję, która umożliwia mu doskonały kamuflaż… I to nie tylko przed światem zewnętrznym, ale także jeśli chodzi o obraz samego samego siebie – we własnych oczach.

Odnoszę wrażenie, że Speer nie tyle “wypycha” z siebie poczucie winy, co doskonale potrafi je w sobie ukryć (nawet przed samym sobą). A może on w ogóle nie miał poczucia winy? To też jest możliwe. I co ciekawe – nadal tego nie wiem po przeczytaniu 500 stron jego dzienników. To jest psychiczna ekwilibrystyka co się zowie! Zresztą, tylko tacy “żonglerzy” mogli się uchować w rządzie Hitlera. Niestety, podobnymi “żonglerstwem” wykazała się w czasach faszyzmu większość Niemców.

Mogę się zgodzić ze stwierdzeniem (z którym nota bene już kilkakrotnie się spotkałem), że na tle całej tej nazistowskiej zgrai, Speer sprawiał wrażenie intelektualisty. Mało tego: on sprawiał także wrażenie człowieka przyzwoitego – i to był właśnie szczyt kamuflażu.

greydot

Reinhold Messner, legendarny alpinista i himalaista, który był również Eurodeputowanym: “W naszym świecie nie ma definicji dobra ani zła. Są tylko cele możliwe albo niemożliwe do realizacji”.

Ktoś cytuje te słowa zachwycony, a ja się temu dziwię, bo przecież w naszym świecie jest mnóstwo definicji dobra i zła. Każdy system etyczny tworzy definicje dobra i zła. Tak na dobrą (złą?) sprawę każdy człowiek ma swoją definicję dobra i zła – najczęściej przejmowaną z systemu etycznego jaki funkcjonuje w kulturze w jakiej się rodzi, wychowuje i żyje. Bezrefleksyjne powtarzanie słów jakiegoś celebryty – choćby to była nawet “gwiazda” alpinizmu, która nam imponuje – często jest niczym innym jak robienie ludziom wody z mózgu.

Jeśli ktoś miałby z trudności ze zrozumieniem tego, co napisałem, to powinien pomyśleć np. … choćby o piwie: jest piwo dobre i jest piwo złe. A bardziej ambitnym intelektualnie można zaproponować przypomnienie podstawowych systemów etycznych stworzonych przez człowieka:

Sokrates – praktyk metody majeutycznej, intelektualizm etyczny Anaksymenes i Epikur – hedonizm – system subiektywno-emotywistyczno-efektywistyczny Platon, św. Augustyn, etyka chrześcijańska – systemy obiektywno-antynaturalistyczno-motywistyczne Arystoteles, Stoicyzm, Baruch Spinoza – systemy obiektywno-naturalistyczno-motywistyczne Kartezjusz, Georg Wilhelm Friedrich Hegel – systemy obiektywno-antynaturalistyczno-efektywistyczne Jean-Jacques Rousseau i następcy – system obiektywistyczno-naturalistyczno-motywistyczny Immanuel Kant – system obiektywno-antynaturalistyczno-motywistyczny John Stuart Mill – utylitaryzm – system obiektywno-naturalistyczno-efektywistyczny Karol Marks – materializm dialektyczny – system subiektywno-naturalistyczno-nominalistyczny Fryderyk Nietzsche – system subiektywno-naturalistyczno-efektywistyczny Arthur Schopenhauer – system subiektywno-emotywistyczno-nominalistyczny Rudolf Carnap – opracowanie kilku różnych wersji etyki nominalistycznej i początek studiów porównawczych różnych systemów etycznych. Ayn Rand – twórczyni obiektywizmu, opartego na “racjonalnym zainteresowaniu sobą” Nel Noddings – twórczyni etyki troski Richard Hare – twórca preskryptywizmu

PS. Do listy tej dodałbym również Kalego, (który właściwie podpada pod system subiektywno-naturalistyczno-efektywistyczny).

greydot

Uderzyły mnie słowa Johna Swintona, dziennikarza ”The New York Times”, który, odchodząc na emeryturę, powiedział:

”Każdy z obecnych tutaj wie, że niezależna prasa nie istnieje. Wy to wiecie i ja to wiem: żaden z was nie ośmieliłby się ogłosić na łamach gazety swoich własnych opinii; a gdyby nawet się ośmielił, zdajecie sobie sprawę z tego, że nie zostałyby one nigdy wydrukowane. Dostaję ileś dolarów tygodniowo za to, żebym powstrzymywał się od wyrażania własnych poglądów i opinii w gazecie, w której pracuję. Wielu tu obecnych otrzymuje podobną zapłatę na identycznych zasadach. Gdyby ktoś z was był na tyle szalony, by uczciwie opisać sprawy, znalazłby się natychmiast na bruku ! Gdybym dopuścił, by moje prawdziwe opinie zostały opublikowane w którymkolwiek numerze gazety, straciłbym pracę w niecałe 24 godziny ! Praca dziennikarza polega na niszczeniu prawdy, łganiu na potęgę, deprawowaniu, zohydzaniu, czołganiu się u stóp mamony, sprzedawaniu siebie, sprzedawaniu swojego kraju i swojego Narodu w zamian za chleb swój powszedni, czy też – co sprowadza do tego samego – za swoją pensję. Wiecie to wy i wiem to ja. Cóż to więc szaleństwo, wznosić toast za niezależną prasę! My, dziennikarze jesteśmy wasalami, instrumentami w rękach bogaczy, którzy potajemnie spiskują i kierują wszystkim zza kulis! My jesteśmy ich marionetkami! To oni pociągają za sznurki, a my tańczymy! Nasz czas, nasz potencjał i nasze talenty są w rękach tych ludzi. Jesteśmy intelektualnymi prostytutkami!”

Według mnie warto ten cytat przeczytać kilka razy, bo go sobie lepiej przyswoić i utrwalić. Dobrze byłoby go pamiętać – czy też przypominać – za każdym razem, kiedy sięgamy po nowe wydanie jakiejś “niezależnej” gazety. Wtedy wiele spraw łatwiej byłoby nam zrozumieć – a zwłaszcza zakłamanie i obłudę niektórych dziennikarzy.

greydot

Bezstronność najczęściej oznacza obojętność, ma też coś z amoralizmu. Lecz jeśli przyjmie się pewien system etyczny (a każdy człowiek, bardziej lub mniej świadomie jakiś system etyczny przyjmuje), to ów system wyznacza “stronę”, po której się ktoś opowiada.

Kiedyś rozmawiałem na ten temat z Agnieszką Holland, która nota bene nie wstydziła się nawiązać do etyki i uznać expressis verbis ważność Dekalogu, a szerzej: stwierdzić konieczność respektowania pewnego systemu etycznego, którym człowiek winien się kierować w swoim życiu (ale oczywiście cynizm jakim przesiąknięty jest obecnie świat, czyni jakiekolwiek odniesienie się do moralności czymś niebywale wstydliwym – a ten, kto to robi, spotyka się zwykle z ośmieszeniem i szyderstwem).

Agnieszka Holland stwierdziła, że wierzy, iż istnieje coś takiego, jak Zło absolutne. Ja w to nie wierzę, podobnie jak nie wierzę w istnienie Diabła (wcielonego). Uważam, że są to tylko kulturowe konstrukcje, które ułatwiają nam aksjologiczną orientację w naszych wysiłkach utrzymania się przy życiu i funkcjonowania w charakterze „ludzkiego” człowieka. (Nie chcę jednak przez to powiedzieć, iż nie są one ważne. Wręcz przeciwnie.)

Wydaje mi się jednak, że zło jako takie we Wszechświecie nie istnieje. Zło i dobro pojawia się (a ściślej: możemy je nazwać) dopiero wtedy, kiedy – organizując kulturę – tworzymy pewien system wartości, który nota bene jest inny w każdej epoce, na każdym stopniu rozwoju ewolucyjnego, w każdej cywilizacji. To właśnie wskazuje na to, że takie wartości jak zło i dobro są relatywne, czyli względne. Oczywiście my usiłujemy to przeróżnie sankcjonować, a do tej pory najlepsza (i najskuteczniejsza) wydawała się nam sankcja metafizyczna (religijna) – czyli zawsze wikłaliśmy w to jakąś Siłę Wyższą, czyli Boga (lub bogów). Jednak już tak chyba nie jest – i to nie tylko od dekadenckich czasów Nietzschego, który obwieścił śmierć Boga ponad sto lat temu. Zaczęło się to bowiem już gdzieś w Renesansie, (kiedy to zaczęliśmy postrzegać świat bardziej antropocentrycznie), a w pełni wykwitło podczas Oświecenia i Rewolucji Francuskiej. No a współcześnie to już mamy totalny post-modernistyczny misz-masz, gdzie wszystkim się wydaje, że wszystko jest dozwolone, równo-prawne (bo wszyscy mają jakąś swoją „rację”) – bo przecież jest już (niby) udowodnione, że nie ma dla nas żadnej metafizycznej podstawy (i niektórzy tylko przebąkują o jakimś „prawie naturalnym”). Stąd to pomieszanie aksjologiczne naszych czasów. Stąd cynizm, sarkazm, szyderstwo, nihilistyczne ciągoty… Także rozpacz i poczucie bezsensu.

Lecz Agnieszka Holland powiedziała też coś bardzo ważnego: otóż, że powinien liczyć się Dekalog. Choć tutaj może ktoś powiedzieć: przecież to też tylko jest ludzki wymysł, rodzaj społecznej umowy, który umożliwia nam jako takie funkcjonowanie i rozmnażanie się gatunkowe (tyle że w pewnej kulturowej otulinie). Tak. Ale tu chodzi także o coś innego: o to, by pozostać wiernym systemowi etycznemu, który wybieramy (tworzymy). Bo dopiero z tej perspektywy zaczyna nabierać sens nasze nazywanie Zła albo Dobra. I nie chodzi tu jedynie o ważny w świecie judeo-chrześcijańskim Dekalog, ale o każdy system etyczny bez wyjątku. Tak więc, być może zabijanie słabych i „zbędnych” niemowląt było w Starożytności czymś dobrym, ale biorąc już pod uwagę nasz system etyczny (np. Dekalog), to czymś dobrym już to nie jest. Nie jest więc prawdą, że nie możemy oceniać etycznie tego co działo się w innych epokach (bo „takie były czasy”, bo przecież możemy kogoś sądzić dopiero wtedy, jak „wejdziemy w jego buty”… etc.). Być może tło i uwarunkowania epoki ułatwiają nam zrozumienie tego co się wtedy działo, ale niekoniecznie już stanowią dla tego usprawiedliwienie.

Agnieszka Holland wspomniała też o instynkcie zachowawczym – że on niejako powinien nas prowadzić, by człowiek, jako gatunek, nie wykończył sam siebie doszczętnie. No tak, ale Hitlerowców też mógł prowadzić taki instynkt. Mało tego: gdyby oni odnieśli sukces, tzn. zwyciężyli i zdominowali świat, to rzeczywiście mogliby człowieka wzmocnić „rasowo” (stosując np. eugenikę i niewoląc całe narody, które by na tę ich potęgę i rasowe well beeing pracowały – a czyniąc to nie robiliby, powiedzmy sobie szczerze, nic innego, jak sama Natura, która egzekwuje to samo na masową skalę w każdej sekundzie trwania życia na Ziemi). Ale na szczęście się przeliczyli – bo okazało się, że generują więcej destrukcji niż konstrukcji. I dlatego przegrali. Nie chodziło tu więc o zwycięstwo jakiejś metafizycznej „Jasnej Mocy”, ale o zwykłe pokonanie wroga, który się pomylił i był jednak na tyle słaby, że dał się zwalczyć i przegrał.

A Boga jednak lepiej do tego wszystkiego nie mieszać. Jeśli bowiem obdarzył On czymś takim jak „wolną wolą” (choć to – z czysto biologicznego punktu widzenia – też jest problematyczne), to człowiek dysponuje wolnością… nie tylko czynienia (wyboru) Dobra, ale i Zła. Faszyści, decydując się na ludobójstwo, wybrali (w świetle wyznawanego przez nas systemu etycznego) Zło. Bóg więc nie miał z Holocaustem nic do czynienia – rozpaczliwą bezradnością jest więc obwinianie Go o komory gazowe i obozy masowej zagłady.

Kończąc: nawet jeśli wartości jakie wybieramy (etyka jaką przyjmujemy) wisi w jakiejś nihilistycznej (kosmicznej) próżni i nie ma żadnych metafizycznych fundamentów, to i tak nie ma według mnie żadnego innego wyjścia, jak starać się temu systemowi etycznemu sprostać – jeśli chce się człowiekiem (w sensie wartości tzw. Hhumanitarnych”) pozostać. I nie wiem, czy chodzi tu też tylko o jakąś inną próbę (jednostkowego lub gatunkowego) przetrwania, czy po prostu o zwykłą „ludzką” przyzwoitość. Ale tak mi mówi coś, co jest gdzieś głęboko we mnie – a co chyba można nazwać sumieniem.

greydot

Pisząc „Indiański tryptyk” zastanawiałem nad tym, czy eksterminację Indian Ameryki Północnej można nazwać holocaustem, ale w końcu doszedłem do wniosku, że nie był to holocaust w takim sensie, jak my to rozumiemy po doświadczeniu Holocaustu dokonanego przez Niemców podczas II wojny światowej na Żydach. I bynajmniej nie z tego powodu, że jednak określenie to zostało niejako zawłaszczone przez tych, którzy zarezerwowali go dla nazywania masowej eksterminacji narodu żydowskiego podczas ostatniej wojny. Oczywiście dochodziło w czasie kolonizacji Ameryki przez Europejczyków do aktów ludobójstwa ale Koloniści, a później rząd amerykański, nigdy nie zastosowali czegoś w rodzaju “ostatecznego rozwiązania” kwestii indiańskiej, w sensie celowej, zorganizowanej i masowej eksterminacji narodów (plemion) indiańskich – tak jak to zrobili Niemcy wobec europejskich Żydów.

Tak naprawdę jednak nie jest ważne to, jak nazwiemy fakt niszczenia populacji i kultury Indian amerykańskich – istotne jest to, że kulturę tę zniszczono, a życie straciło miliony ludzi, rdzennych Amerykanów.

Ktoś niedawno zarzucił mi, że pisząc o nieuchronności europejskiej ekspansji kulturowo-terytorialnej w czasach kolonialnych, usprawiedliwiałem tym samym, jak to określił: „mechanizm nieuchronności dziejów, czyli – mówiąc brutalnie – argumenty wyższości lepiej uzbrojonych, bardziej sprawnych w logistyce prowadzenia wojny, znaczy silniejszych”.

Jest to nieporozumienie, choćby tylko dlatego, że mamy tu do czynienia z różnymi sytuacjami historycznymi. Ja wcale nie uznaję, że brutalne narzucanie przez silniejszego swojej woli słabszemu  jest “mechanizmem nieuchronnym” dziejów. Gdybym tak uważał, to bym się zamknął i nic więcej już na ten temat nie napisał – bo po co się kopać z koniem? Uważam wręcz przeciwnie: że można chronić kogoś, kto jest słabszy, że należy domagać się sprawiedliwości, że trzeba sprzeciwiać się ludobójstwu i instrumentalnemu traktowaniu człowieka przez polityków i “możnych” tego świata… Wierzę, że taka postawa może coś zmienić. Mimo wszystko jestem tego pewny, że są ludzie, którzy przechowują w sobie taką elementarną przyzwoitość – i to oni w końcu (z)definiują tzw. “człowieczeństwo” Homo sapiens. Gdybym w to nie wierzył, to już dawno palnąłbym sobie w łeb – bo jak tu można byłoby żyć wśród zwierząt, które kierują się tylko prawem silniejszego, przemocą wyznaczając hierarchię wyzysku i kolejności dziobania?

To właśnie dlatego sądzę, że jeśli poddamy się jakiejś “konieczności dziejów” (na ukąszenie heglowskie jestem chyba dość mocno uodporniony) i uznamy, że zawsze “pięścią musimy odpowiadać na pięść”, to przegramy.

greydot

Do pewnego stopnia Fides et ratio są od siebie nieodłączne, ale w pewnym miejscu się jednak rozchodzą (nie bez kozery bowiem “wiara” to nie to samo, co “rozum”). Niestety, nie zawsze te pojęcia są komplementarne – stąd najczęściej wyrasta nasza głupota. A jeśli się komplementują? Być może właśnie na tym polega(łaby) nasza mądrość?

greydot Jedynie miłość zbawia. Reszta jest nicością. greydot .

O BOGACH WOJNY i nie tylko…

(rozmowa z Onibe)

Jedną z tych dobrych stron prowadzenia bloga jest to, że można czasami ciekawie z kimś porozmawiać. Pamiętam takie rozmowy prowadzone choćby z Kartką z podróży (TUTAJ), czy też z Telemachem (TUTAJ)… Jednym z najciekawszych rozmówców jest także Onibe, który zazwyczaj – jeśli już na to się zdecyduje – wnikliwie, inteligentnie i uważnie podchodzi do poruszonych we wpisach tematów, umieszczając pod nimi równie wnikliwe, inteligentne i ważne komentarze. Cenię je sobie szczególnie, bo inspirują mnie one do odpowiedzi, które same w sobie są próbą uporządkowania myśli, wyrobienia sobie jaśniejszej opinii, lepszego zrozumienia pewnych zagadnień – również przeze mnie samego. Uważam, że jako takie mogą one zaciekawić też innych Czytelników bloga, tym bardziej, że poruszają ważne sprawy dotyczące współczesnego świata i nas samych –  tak jak ta rozmowa poniżej, która odbyła się pod wpisem „Dalaj Lama i gwiazdy”. Zdecydowałem się ją tutaj przytoczyć, bo według mnie jest tego warta, a przecież mogła umknąć uwadze niektórym Czytelnikom – i zaginąć w przepastnych czeluściach internetu. Byłoby szkoda, gdyby tak się stało. Oto więc jej wskrzeszenie.

.

Zdzislaw Beksinski

.

ONIBE: Przyznam się, że kiedyś z pobłażaniem podchodziłem do hinduizmu, buddyzmu. Ktoś mnie zmotywował jednak do przemyślenia swojego stanowiska zadając kilka prostych pytań. Wyszło mi, że wyżej cenię religię chrześcijańską czy islam, bo są bardziej wojownicze, bardziej bezkompromisowe. Teraz już staram się nie mylić siły ze słabością. Wydaje mi się, że buddyzm i hinduizm mają w sobie wiele mocy – nigdy ich nie zaakceptowałem w pełni, nie odczuwam potrzeby zmiany religii, (która wszak jest tylko płaszczem bez większego znaczenia, jeśli człowiek opiera się na uniwersalnym rdzeniu etyki i moralności) lecz mam do nich wielki szacunek. I do Dalajlamy jako – jak to określiłeś – Bożego Szaleńca, człowieka, który może stanowić przykład i jest autorytetem. Zapewne nie tak kryształowym jak się może wydawać, ale mimo wszystko autorytetem.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Chodzi też o to, by nie mylić „wojowniczości” (czegoś, co uznajemy za wartość pozytywną) z ekspansywną i zaczepną agresją, która jest zazwyczaj pędem do destrukcji i dążeniem do podporządkowania sobie innych społeczeństw, celem osiągnięcia korzyści z ich eksploatacji. Myślę, że na tyle dojrzałem do tego, by poddać to ocenie etycznej, uznając to za zło (a pisząc językiem bardziej dosadnym: nikczemność).
Oczywiście, pamiętam czasy, kiedy będąc chłopcem, zauroczony byłem „wojowniczością” (Winnetou, Czterej Pancerni, Ivanhoe, John Wayne, Brudny Harry i inni), ale z czasem mi to przeszło. Wyrosłem z tego tak, jak się wyrasta z krótkich majteczek i zabaw „w wojnę”. I w końcu objawiła mi się cała paranoja krwiożerczych podbojów i wojennej destrukcji uosobiona choćby w megalomańskiej kreaturze Napoleona.

Dawno też przestałem utożsamiać (mylić) dobroć ze słabością. Wbrew moim młodzieńczym złudzeniom, uważam teraz, że to właśnie czynienie dobra wymaga częściej większej odwagi i siły, niż uleganie swojej „wojowniczości” i skłonności do agresji.
I właśnie na tym wyrósł buddyzm. Na tym też opiera się nauka jaką głosił Chrystus. Ty piszesz o wojowniczości Chrześcijaństwa, ale moim zdaniem, ta „wojowniczość” – podboje kolonialne, krucjaty, wojny religijne… etc. – to jest właśnie zaprzeczenie idei chrześcijaństwa i gwałtem na chrześcijańskim duchu – a tym samym z istotą prawdziwego chrześcijaństwa nie ma nic wspólnego. Podobnie jak zdegenerowane moralnie „występy” papiestwa na przestrzeni wieków – ci wszyscy kościelni nepoci i wielmoże byli tak naprawdę uzurpatorami Chrześcijaństwa, a nie jego wyznawcami i krzewicielami w duchu nauk Jezusa Chrystusa.
Ten tekst pisałem 17 lat temu. Do tego czasu zmieniła mi się nieco perspektywa z jakiej patrzę na pewne poruszone w nim kwestie, choć sam ich rdzeń pozostał chyba nienaruszony.
Nie sądzę teraz, że Dalajlama jest takim „Bożym Szaleńcem”. On w rzeczywistości jest człowiekiem silnym, o mocnej osobowości i mimo wszystko racjonalnym. I oczywiście – jest także człowiekiem, który popełnia błędy (takim błędem było np. zawierzenie Mao, ulegnięcie komunistycznej iluzji…), czasami wypowiada się niezbyt fortunnie, ulega czemuś, co kto inny mógłby nazwać idealizmem (choć w rzeczywistości jest realistą). Jednak generalnie Dalajlama zasługuje na to, by traktować go w pewnych sprawach jako autorytet. Innymi słowy – jest kimś, kogo warto słuchać.

O: Winnetou, podobnie jak inni bohaterowie Karola Maya, był pacyfistą. Nie lubił zabijać i nie zabijał, jeśli nie musiał. Może dlatego nie jest teraz zbyt popularny… Brudny Harry, choć był bardziej agresywny, to jednak też tępił zło i nikczemność. Brutalność rzadko kiedy podawana jest bez upiększeń i usprawiedliwień, to zresztą poważny problem naszej kultury. Zabawne co piszesz o Napoleonie – zawsze wydawało mi się, że jestem jedynym Polakiem, który ma negatywne zdanie o małym-wielkim kapralu. Co prawda, nasuwa się pytanie, kto był od niego lepszy? Król Prus? Car Rosji? No właśnie…

Zgodzę się, że akcje czynione pod sztandarem chrześcijaństwa nijak się mają do chrześcijańskiej ideologii. Ale gdybyś się przeszedł do kościoła to usłyszałbyś w nim długą listę nienawiści, co prawda nie pod kątem Turków czy Murzynów, ale określonych ludzi. Kościół zawsze udawał, że wierzy w coś innego niż czyni. Kto zatem gwałci kościół? On sam siebie, jak mniemam… i czyni to skutecznie od dwóch tysięcy lat. Pytanie: co jest obecnie prawdziwym chrześcijaństwem, skoro nie słowo niesione przez kościół? Czy prawdziwe chrześcijaństwo tkwi ukryte przed kościołem?
Zawsze warto słuchać kogoś, kto sugeruje nam byśmy byli lepsi, silniejsi, sprawiedliwsi.

StB: Konsekwentny (prawdziwy) pacyfista nie bierze udziału w walce i nie zabija. Ale to jest – jak na obecny stan naszej cywilizacji – idealizm. Ale czy utopia? Tego nie wiem. Choć czasami skłaniam się do niezbyt optymistycznego poglądu, że wojen (walki człowieka z człowiekiem) ludzkość nie pozbędzie się nigdy. Obym się mylił.
W sumie sądzę jednak, że cywilizacja bez wojen jest możliwa.
Napoleon o tyle był gorszy od innych władców, że swój pęd do podbojów i agresję najeźdźcy urzeczywistniał bardziej konsekwentnie – z pełną siłą i rozmachem, która do dzisiaj budzi podziw wielu ludzi. Dlaczego więc napisałem „gorszym”? Bo według mnie – zaznaczyłem to już wcześniej – podbój innych krajów w celu podporządkowania sobie zamieszkujących je społeczeństw i eksploatowania ich, jest złem. Tylko pokrętna etyka – albo zupełny brak etyki – może to usprawiedliwiać.
Oczywiście, że Napoleon robił też dobre rzeczy (ale to samo można powiedzieć o Hitlerze, czy Stalinie), ale jeśli tak bliżej przyjrzeć się epoce napoleońskiej – całemu temu ogromowi zniszczenia, cierpienia, nieszczęść i wzajemnego mordowania się uskutecznianego w niekończących się wojnach – z perspektywy zwykłych ludzi, obywateli ówczesnej Europy – to megalomańskie posunięcia małego kaprala z Korsyki, były szubrawstwem na ogromną skalę.

Ja już od dawna nie utożsamiam prawdziwego Chrześcijaństwa z Kościołem – który dla mnie jest tylko instytucją ludzką, a więc ułomną – ale oczywiście wierzę, że wśród „wiernych” Kościoła Katolickiego, jak również wśród samych księży, są ludzie, których można nazwać prawdziwymi Chrześcijanami.
W kierunku „prawdziwego” Chrześcijaństwa idzie według mnie papież Franciszek. Także wielu misjonarzy. Wielka szkoda, że w obrębie Kościoła Katolickiego dokonują się rzeczy, które dają pretekst wrogom tego Kościoła do walki z nim. Dzięki temu Zło w Kościele wydaje się przyćmiewać Dobro, a przecież – moim zdaniem – tak nie jest. Bowiem, mimo mojego dość luźnego związku z instytucją kościelną, jestem przekonany, że w naukach chrześcijańskich tkwią wielkie pokłady Dobra – coś, co może przynieść wszystkim ludziom wiele dobrego.

O: Chyba jednak Napoleon był lepszy od Stalina czy Hitlera. Ci dwaj smutni panowie byli jednak niemal wyłącznie mordercami, Napoleon mordował bo był dzieckiem swoich czasów – był synem Rewolucji. I epoka napoleońska, w przeciwieństwie do mrocznych czasów władztwa nazistowsko-komunistycznego pchnęła ludzkość do przodu. Zauważ, że to właśnie Napoleon wdrożył wiele rozwiązań umożliwiających powstanie nowoczesnego społeczeństwa obywatelskiego. To on był adwokatem równości obywateli wobec prawa (jego przepisy zniosły nierówną odpowiedzialność osób z różnych warstw społecznych za tą samą przewinę). I, mimo wszystko, zbudował fundament pod Europę bez królów i arystokratów. Za to go akurat cenię. Reszta, jak napisałem wcześniej, nie zasługuje na aż taki podziw. Był geniuszem wojskowości, ale jego taktyka bitewna to po prostu szafowanie ludzkim życiem.

W naukach chrześcijańskich oczywiście, że tkwią pokłady Dobra. Problem w tym, że ludzie którzy je głoszą, sami w nie nie wierzą lub nie chcą respektować tych założeń. Poza tym, o jakich naukach i prawdach mówimy? Nie zabijaj, nie kradnij, nie krzywdź, staraj się być sprawiedliwym… itd. itp. – do tego nie potrzeba żadnego kościoła, wszyscy to wiemy i akceptujemy, choć nie zawsze się do tego stosujemy. Decyzja o stosowaniu się lub nie, stanowi jednak indywidualną, suwerenną dziedzinę każdego człowieka. Kościół, z kolei, bardziej niż uniwersalnymi prawdami jest zainteresowany własną wizją moralności i etyki: chodź do kościoła, nie chodź w niedziele do sklepu, uprawiaj sex po ślubie i tylko w celach prokreacyjnych itd. Spojenie tych dwóch wątków w jedną, względnie spójną naukę kościoła powoduje, że nie akceptując pojedynczych punktów, przestajemy akceptować całość nauk.
Naukę Dalajlamy rozumiem prościej: uniwersalna moralność plus zgoda z własnym sumieniem. To mi odpowiada.

StB: Osoba Napoleona obrosła tak wieloma interpretacjami i mitami, że teraz trudno dotrzeć do sedna tego, kim w istocie był ten człowiek, czy zło przeważało w nim nad dobrem, czy też było odwrotnie? Ocena Napoleona zależy też od kryteriów, jakie przyjmiemy – od perspektywy z jakiej na niego spojrzymy.
Polacy zawsze gloryfikowali Napoleona, bo wydawało się, że sprzyja on aspiracjom wolnościowym Polski (choć oczywiście nie wynikało to z miłości do naszego kraju, tylko z planów strategicznych Napoleona wobec Rosji i Prus).
Jest on do tej pory oceniany krytycznie przez historyków z krajów, które były dawniej jego wrogami: Anglię, Niemcy, Rosję… (ze zrozumiałych raczej względów).
W samej Francji zrobiono z niego w końcu narodowe bożyszcze, mimo, że tak naprawdę, epoka napoleońska była dla tego kraju katastrofą (góry trupów i ludzi okaleczonych, utracone kolonie, obniżony status Francji na arenie międzynarodowej… etc.).
Naturalnie masz rację wskazując na to, że, koniec końców, epoka napoleońska pchnęła do przodu europejską cywilizację, choć są i tacy, którzy twierdzą, że wskutek zrujnowania przez wojny napoleońskie Europy, opóźnił się jej rozwój ekonomiczny, o pogłębionych antagonizmach między poszczególnymi państwami nie wspominając.
Ja to wszystko wiem, ale osobiście, oceniając Napoleona, stosuję wobec niego kryteria, że tak powiem, humanitarne. Ja mu jednak nie mogę zapomnieć tych sześciu milionów trupów, po których chciał się on wspiąć na szczyty władzy, realizując swoje megalomańskie, imperialne zapędy. Nie mogę też znieść tego jego EGO i za każdym razem, kiedy patrzę na ten jego napuszony, pawi portret (wykonany przez Ingresa – TUTAJ), to ogarnia mnie pusty śmiech.
Rzeczywiście, nie ma większego sensu zestawiać ze sobą takie postacie, jak Napoleon, Hitler i Stalin. Już choćby dlatego, że każdy z tych władców reprezentował inny system, a na dodatek Napoleon żył w zupełnie inne epoce. A jednak znaleźli się w XX wieku całkiem poważni historycy, którzy nie wahali się porównywać Napoleona z Hitlerem.
Tak, tak… Napoleon był pod pewnymi względami genialny, ale podziw dla jego geniuszu nie powinien wpływać na etyczną ocenę tej postaci. Nawiasem mówiąc, o „wielkości” Napoleona i jemu podobnych popełniłem kiedyś tekst („Wielkości urojone”). Pod wpisem tym odbyła się zresztą wtedy ciekawa dyskusja.

A wracając do spraw etycznych. Według mnie nie istnieje coś takiego, jak „uniwersalny rdzeń etyki i moralności”, a i do „uniwersalnych”, czyli absolutnych prawd nie mamy chyba dostępu (za pomocą nauki poznajemy tylko – czy też usiłujemy poznać – prawa rządzące postrzeganym przez nas światem).
System etyczny jest funkcją rozwijającej się (i zmiennej) cywilizacji – w każdych więc warunkach obowiązuje inna moralność, która jest niczym innym jak rodzajem umowy społecznej – czyli czymś zmiennym, a więc chyba jednak nie „uniwersalnym”.
Moim zdaniem Universum jest a-moralne – czyli nie ma w nim podziału na Dobro i Zło. To są bowiem wartości ludzkie (stworzone przez ludzi), czyli nie uniwersalne.

O: Nie mogę się zgodzić ze stwierdzeniem, że nie istnieje uniwersalna etyka. Pojęcia takie jak dbanie o życie (nie tylko swoje ale i cudze), uczciwość… itd., wpisują się właśnie w taką kategorię. Nie twierdzę, że wzięły się znikąd, wręcz przeciwnie: religie miały swój udział w ich kształtowaniu. Ale obecnie są to pojęcia ponad religijne. Oczywiście możemy wprowadzić utrudniacz w postaci teoretycznej społeczności wyznającej śmierć zamiast życia i wierzącej, że zabijanie jest dobre, życie jest złe. Aby nie wpaść w widełki absolutyzmu etnocentrycznego musielibyśmy zarezerwować na taką okoliczność jakieś wątpliwości. Z drugiej strony, może jest ze mnie prymitywny człowiek, ale niezabijanie jest dla mnie bardziej absolutne niż zabijanie. Choć, jak już zauważyłeś, nie wierzę w świat bez zabijania. Niestety.

Co do Kaprala. Panujący w Polsce mit napoleoński to właśnie mit. Bardzo, bardzo odrealniony. Tak naprawdę, choć Napoleona uwielbiamy (trafił nawet do naszego hymnu… rzecz niezwykła) to nie za to co trzeba. Nie za wpływ na rozwój cywilizacji, nie za postępy prawne i społeczne, ale za bardzo kuriozalne wsparcie dla sprawy polskiej. A przecież nawet umiarkowanie nie-naiwni ludzie zdają sobie sprawę z faktu, że Napoleon miał Polskę głęboko gdzieś. Dla niego Polska była peryferyjnym krajem (nawet nie krajem, ale kolonią Rosji), który dało się instrumentalnie wykorzystać i tyle. Ciekawie piszesz o postrzeganiu Napoleona przez Francuzów: w tym przypadku jednak nad zapaść ekonomiczną i ogromne straty społeczne Francuzi cenią chwilę dumy i chwały, bo przez kilkanaście lat mieli u stóp niemal cały świat. W dodatku Napoleon, w przeciwieństwie do Welleseya, określany bywa Bogiem Wojny i uchodzi za największego stratega od czasów Aleksandra Wielkiego. W jednym są sobie równi: ich osiągnięcia polityczne i zdobycze terytorialne okazały się bardzo nietrwałe, w przeciwieństwie do pozostawionych przez nich kultów własnej osoby.

StB: Nasze nieporozumienie z tzw. „uniwersalną” etyką bierze się stąd, że ja traktuję ją w sposób absolutny, czyli odnosząc się do Universum, w którym moim zdaniem nie ma ani Dobra, ani Zła w znaczeniu immanentnym; Ty zaś bardziej – że tak się wyrażę – lokalnie, antropocentrycznie. Bo rzeczywiście w różnych kulturach wydają się obowiązywać podobne zasady i wzorce moralne.
Czy w Naturze istnieje coś takiego, jak „uniwersalna” etyka? Moim zdaniem – nie. Możemy tylko mówić ewentualnie o tzw. prawie naturalnym, (które, nota bene, nie jest tożsame z prawem tworzonym przez człowieka, mało tego: człowiek dość często prawu naturalnemu się sprzeciwia, czy też raczej chce się sprzeciwić – i być może właśnie ta opozycyjność jest jednym z głównych źródeł ludzkiej kultury).
Jeśli się przyjrzeć Naturze, to wydaje się w niej obowiązywać jedna „uniwersalna” zasada: chroń swoje geny, staraj się utrzymać przy życiu, zabijaj wtedy, kiedy przyniesie ci to korzyść (zachowa twoje geny, umożliwi ci dalsze życie, przekazanie twoich genów dalej…) To dlatego w świecie przyrody panuje jeden wielki festiwal zabijania – wojna wszystkich ze wszystkimi, którą bardziej eufemistycznie nazywamy rywalizacją, czy też konkurencją.
No, ale przecież istnieje też coś tak jakiego jak kooperacja, symbioza, wzajemne wspieranie się (przedstawicieli tego samego gatunku, rodu, społeczności…)

A wracając do Napoleona: sam widzisz, jak wielką rolę w ocenie jego postaci odgrywa mit. A Bonaparte doskonale potrafił zadbać o – jak byśmy to dzisiaj powiedzieli – PR: był doskonałym propagandystą i kreatorem własnego image. Zaprzągł do tego najwybitniejszych artystów swojej epoki, kupując też swoich apologetów wśród ludzi pióra – a prasa była już wówczas całkiem dobrze rozwinięta.
Wybacz, ale jeśli osiągnięcia polityczne (a nawet zdobycze terytorialne) jakiegoś władcy okazują się nietrwałe w przeciwieństwie do kultu jego osoby, to jak to o nas – ludziach oceniających tego władcę z perspektywy czasu – świadczy? Niezbyt dobrze. Bo kult ten wyrasta tu z atawizmu, jakim jest nasze uwielbienie i respekt dla siły – i to bez względu na to, czy została ona użyta w sposób moralny, czy też nie. (Kto by się tam teraz przejmował sześcioma milionami trupów jakie zostawiły wojny napoleońskie, skoro Napoleon Wielkim Wodzem – i Bogiem Wojny – był? A ponadto chciał ponoć pomóc Polsce)
To nie znaczy, że ja jestem ślepy na to, co dobrego zostawił Napoleon Europie (kodeks, podwaliny nowoczesnego państwa obywatelskiego, ciosy zadane coraz bardziej zepsutemu systemowi monarchistycznemu) – bo i to jest faktem. Tyle że w moich oczach przyćmionym jego imperialną megalomanią i szafowaniem ludzkim życiem – tym wszystkim, co w końcu spowodowało jego klęskę.

O: Małe nieporozumienie. Ja nie o prawie naturalnym mówiłem. Zauważyłeś zapewne, że natura mnie fascynuje i chętnie ją podglądam – vide mój blog makro. Obserwując owady i ucząc się o nich dawno już uświadomiłem sobie, w stanie jak bardzo intensywnej wojny żyją miliony gatunków. Masz o tym pojęcie, tak jak każdy, ale zaufaj mi na słowo: wgryzając się w ten świat bardziej i tak byłbyś zaszokowany, bo ta wiedza – w gruncie rzeczy oczywista – przekracza po wielokroć wszystko to, do czego przywykliśmy…

Trupy nie przeszkadzają w gloryfikacji jednostek. Napoleon wszak walczył z monarchistycznym zepsuciem (szło mu tak dobrze, że sam stał się monarchą – jakże zadziwiająca ironia losu, prawda?). Lincoln jest w pewnym sensie odpowiedzialny za dewastację południa i ogromne ofiary cywilne i wojskowe. Z drugiej strony, taki Chamberlain zachował czyste ręce wygrywając pokój dla swoich czasów i przesuwając w rachunkach na późniejsze lata ponad 30 milionów trupów.
Napoleona lubię przeciwstawiać Wellingtonowi, który go ostatecznie pokonał. Geniusz kontra warsztat. Bonaparte znalazł godnego przeciwnika na polu walki, ale w jego czasach zabrakło odpowiednio wielkich przeciwników na scenie politycznej – zastanawiam się czy te 6 milionów zabitych to efekt takiej próżni (obraziliby się na mnie wielbiciele caratu) czy odwrotnie, gdyby przeciwko Napoleonowi stanął ktoś będący połączeniem Pitta i cara Aleksandra, to skończyłoby się na wyludnieniu Europy i regresie cywilizacyjnym? Zauważ, że Francja, mimo wszystko, podniosła się dość szybko.

StB: Musi być więc w nas jakiś stadny instynkt zatracenia, skoro tak łatwo dajemy się prowadzić na rzeź, i nawet miliony trupów (traktujemy się wtedy jak insekty) nie powstrzymują nas przed uwielbieniem dla tych, którzy nas na tę rzeź prowadzą. Jest w człowieku jakiś mechanizm, który w takich sytuacjach wyłącza mu mózg i powstrzymuje od racjonalnego myślenia (ogłupienie). Pęd do destrukcji, ukryta krwiożerczość, skrywający się w nas drapieżnik i zabójca? Oczywiście, my wolimy mówić o „męstwie”, wojowniczości, bohaterstwie… I kiedy pędzimy do walki, zalewa nas adrenalina, stajemy się zwierzęcym automatem, bez wyobraźni, posłusznym rozkazom, wypranym z wszelkiej etyki. Dochodzi do tego konformizm (bo w stadzie lepiej jest robić to, co robią inni), strach przed siłą, która ma nad nami władzę (bo lepiej nie ryzykować sprzeciwu), perspektywa łupów…
A potem, tym którzy przetrwali, też przydaje się brak wyobraźni (tak naprawdę nie możemy dziś sobie wyobrazić… nie dociera to do nas, czym było Borodino, Verdun, Stalingrad, Powstanie Warszawskie…) i amnezja (prawdziwe ofiary zamieniają się w statystykę, tragedie – w daty i historię). Więc po jakimś czasie znów jesteśmy gotowi na powtórkę z rozrywki.

O: Pięć śmierci to tragedia, milion to statystyka. Niestety, coś w tym jest. Nasz umysł nie potrafi ogarnąć takich skali, więc przetwarza je na informacje abstrakcyjne. Na suche dane, których nie potrafimy połączyć z rozumianą przez nas tragedią jednostek. Innymi słowy, nasz umysł nie pozwala na multiplikację rozumienia cierpienia. Poziom empatii zatrzymuje się w strefach dwucyfrowych, dalej nie idzie.
Dla mnie najlepszym przykładem zdrady ideałów jest pierwsza wojna światowa i zachodni front. Posyłanie hurtem setek tysięcy ludzi na karabiny bez nadziei, że to coś zmieni. Dowódcy, którzy to czynili powinni zawisnąć. Nota bene czytałem kiedyś – nie potrafię sobie przypomnieć gdzie, ale pracuję nad tym – że druga wojna światowa była w gruncie rzeczy zemstą weteranów. Była wymyślona przez ludzi w mundurach, którzy w pierwszej wojnie światowej byli rzucani tysiącami na stos, podczas kiedy cywile byli na ogół bezpieczni i nie uświadamiali sobie tego, co działo się nad Sommą, pod Verdun itd. Druga wojna światowa była bardziej egalitarna: dotknęła wszystkich bez wyjątku. I może dlatego, póki co, nie ma trzeciej…

StB: „…nasz umysł nie pozwala na multiplikację rozumienia cierpienia.” Innymi słowy: brakuje nam wyobraźni empatycznej. Zresztą, tu nie tyle chodzi o empatię, co o brak wyobraźni w ogóle.
Poza tym łudzimy się, że tragedia jaka spotkała miliony ludzi, nas akurat nie dosięgnie. Albo, że nas w ogóle nie dotyczy. To dlatego, gdy to wszystko staje się naszym udziałem, otwieramy szeroko zdziwione oczy i nie możemy uwierzyć, że oto i my jesteśmy w samym środku szamba (akurat tutaj mówimy o szambie wojennym).
Były różne próby ustalenia nieuświadomionych przyczyn II wojny światowej. Znaleźli się i tacy, którzy mówili o zbiorowym samobójstwie Europy. Jeśli tak, to można się zastanowić, co z kolei było przyczyną tego samobójstwa? Może zupełny rozpad porządku państwowego i społecznego, który do tej pory (a ściślej: do XVIII w.) był normalizowany z namaszczenia Boga – a tego przecież w XIX wieku uśmiercono? Nagle okazało się, że wolno wszystko, a ludzie takiej wolności nie mogą jednak znieść (unieść).

O: Myślę, że przyczyną główną drugiej wojny światowej był kolaps systemu politycznego, który wykreował dużą próżnię i nie był w stanie nią zarządzać. Konkurencyjny „koncert mocarstw” z lat wcześniejszych działał sprawniej, bo miał jasno określone cele i odpowiednie do ich realizacji środki. Europa międzywojenna sama nie wiedziała czego chce. Liga Narodów okazała się wydmuszką, która dała nadzieję słabszym państwom, ale w gruncie rzeczy nie miała czym tych nadziei pokryć. Anglia i Stany Zjednoczone jako jedyne państwa mogły spacyfikować sytuację w punkcie wyjścia, ale nie były tym zainteresowane, bo w owym czasie ich priorytety były inne.
Czy była to kwestia wolności? Raczej nie… bo tej wolności nie było zbyt wiele. III Rzesza demokracją nie grzeszyła, Polska też nie (choć była już ideałowi bliższa), Rosja… wiadomo. Stalin doszedł do władzy po trupach, nie w ramach procesów demokratycznych, czyli nie wolność go wniosła w mury Kremla. Hitler nieco lepiej wykorzystał mechanizmy demokratyczne, ale jego ultima ratio okazały się rozmaite koszule, w owym czasie głównie brunatne.

StB: Nie zrozumieliśmy się z tą „wolnością”. Ja uważam, że człowiek nadal pozostawał zniewolony tak jak zawsze, tylko mu się raptem WYDAŁO, że jest wolny i że może wszystko, począwszy od wypełniania historycznej misji, manipulowania ustrojem, po decydowanie o własnym przeznaczeniu. Zawierzenie ROZUMOWI, wbrew pozorom, zaczęło często sprowadzać człowieka na manowce (ot, choćby Rewolucja Francuska z jej morderczym chaosem; niepohamowana industrializacja i związany z nią imperializm…), bo jednak nie mógł on unieść nagle odsłoniętej przed nim omnipotencji, (która zresztą była złudna).
Przecież całe „masy” zaczęły się (na przełomie XIX i XX wieku) „buntować” (pisał o tym choćby Ortega y Gasset w swoim słynnym eseju „Bunt mas”) – z tych samych względów zapragnęły właśnie wolności, której później nie mogły udźwignąć, co wepchnęło je w totalitaryzmy: zarówno komunistyczny, jak i faszystowski. Innymi słowy: dążąc do wolności same się zniewoliły, bo aspiracje przerosły jej możliwości.
Pisząc o przyczynach „samobójstwa” Europy (I i II wojna światowa), nawiązałem do aspektów, że tak powiem, filozoficznych i psychoanalitycznych – do tego co było raczej mało uświadomione. Nie pisałem o przyczynach politycznych, bo te dość wyraźnie zostały zbadane, wyartykułowane i przedstawione – nawet jako oczywistość: upokorzenie Niemiec przez traktat wersalski, agresywna, imperialno-rasistowska polityka Hitlera, słabość i niezdecydowanie koalicji anty-hitlerowskiej, obawa przed komunizmem… etc. To wszyscy wiedzą i raczej nikt z tym nie polemizuje. Ale to jest powierzchnia, ewidentna naoczność – chodzi o to, by dotrzeć do przyczyn głębiej osadzonych w ludzkiej psychice, tych „podskórnych”, nieuświadomionych – bo to one najczęściej, jak mi się wydaje, powodują ludzkim działaniem.

O: Rozum i wolność to filary nieba i raju, ale zarazem autostrady do piekła. Wolność jest błogosławieństwem i przekleństwem. Rozum zaś daje człowiekowi siłę, będąc zarazem jego głównym wrogiem.
Oprócz rozumu i wolności, jako element układanki określił bym także wielkość populacji. Bo to ona w ostatecznym rozrachunku dała miliony trupów zamiast tysięcy. Plus technologia, niekoniecznie tylko ta wojenna.

StB: Doskonale to ująłeś. To są właśnie te paradoksy człowieka par excellence: to, co nas ratuje może też być powodem naszej zguby. Tutaj możemy stworzyć długą listę: biotechnologia, genetyka, automatyzacja, industrializacja, zbrojenia, globalizacja, internetyzacja… itd. Czasami mam wrażenie, że świat i warunki w jakich człowiek musi żyć (wliczając w to jego genetyczne zdeterminowanie i podległość Naturze) są dla niego pewnym rodzajem pułapki, z której nie sposób jest się uwolnić.
To prawda, wzrost ludzkiej populacji – jak również produkcja coraz bardziej zabójczych „broni” – walnie przyczyniły się do wzrostu liczby ofiar wojny. Podobno procentowo nie mordujemy się na większą skalę, niż (niektóre) społeczeństwa prymitywne (np. w dorzeczu Amazonki pewne plemiona, mimo, że nie prowadzą regularnych i zorganizowanych wojen – ponadto dysponując jedynie dzidami, łukami i kamieniami – potrafią wymordować się wzajemnie w 30 – 50 %). Ot, człowiek jest drapieżnikiem – wystarczy spojrzeć na nasze kły i pazury.

O: Niejedna wojna toczona przez naszych królów wiązała się ze stratami procentowo porównywalnymi ze współczesnymi bestialstwami. Mam wrażenie, że żyjemy jednak pod coraz większą presją – tak bardzo szukamy absolutu, postępu i szczęścia, że podnosimy wysokość kosztów uznawanych za warte poniesienia. Przeraża mnie  – u wszelkiej maści fundamentalistów – sposób w jaki traktują ludzi myślących inaczej: odbierają im właściwie ludzkość, traktują jak szkodniki, przedmioty, śmieci do usunięcia…

StB: Najgorsze w tym wszystkim jest to, że to co jeszcze nie tak dawno wydawało się nam pewną gwarancją stabilności i kursu świata w dobrą stronę – a więc wolny rynek, zdrowa ekonomiczna konkurencja wolna od dogmatycznych, ideologicznych nawisów i obciążeń, fundamentalistycznego religijnego fanatyzmu… – też przestało się sprawdzać, skompromitowane choćby przez przekręty i chciwość światowej finansjery w ostatniej dekadzie (powiedzenie „masz jak w banku” nabrało przez to diametralnie innego znaczenia) oraz przez kapitalizm bez ludzkiej twarzy, czyli traktujący ludzi przedmiotowo, niczym towar, który trzeba wszystkim „maluczkim” za wszelka cenę wcisnąć. Rozwarstwienie klas (przepaść między wąską grupą ludzi posiadających olbrzymie środki – a tym samym władzę – a tzw. „klasą średnią”, która cały czas się kurczy, podczas gdy zwiększa się zasięg biedy, a więc liczebność klas niższych) pogłębia się ostatnio w tempie zastraszającym, podobnie jak ilość ludzi „zbędnych” czyli takich, którzy nie mają co ze sobą zrobić (cała rzesza młodych ludzi bezrobotnych)… Nie, historia wcale się nie skończyła (na ustroju liberalno-demokratycznym, jako najlepszym z wszelkich możliwych, jak zbyt optymistycznie ogłosił to przed kilkunastoma laty Fukuyama) i zapewne ludzkość zafunduje sobie jeszcze niejedną bolesną niespodziankę… na drodze nie wiadomo dokąd.

O: Nie istnieje coś takiego jak wolny rynek. Nie twierdzę, że wolny rynek w czystej postaci uzdrowiłby świat, ale obecna forma układów rynkowych jest dość chora. Kapitalizm bez ludzkiej twarzy… cóż, niestety, to akurat występuje w nadmiarze. Oczywiście zależy co rozumiemy jako „bez ludzkiej twarzy”, bo wiadomo, że aby przetrwać na rynku trzeba najpierw pieniądze zarabiać, a dopiero później wydawać (na ogół, poprzez „ludzką twarz” rozumie się rozdawnictwo).
Przydałoby się więcej średniej klasy, to fakt, ale klasy świadomej, inteligentnej. A nie buców, którzy za pierwsze zarobione pieniądze kupują mercedesy i chodzą z głową w chmurach. Klasa średnia bardzo chce być klasą wyższą, a że nie może przeskoczyć realnej przepaści materialnej, nadrabia miną i chamstwem. Teoretycznie sam jestem przedstawicielem tej klasy, ale raczej nie jestem zadowolony z tego co widzę wokół siebie…
Historia się nie skończyła, sam Fukuyama to w końcu przyznał. Umarło także kilka nowszych modeli geopolitycznych, obecnie panuje chaos. Wszystkiego możemy się spodziewać i nic nie jest pewne…

StB: Nic nie jest pewne… I nic nie jest wolne – oprócz wolności absolutnej. No ale ta jest nam niedostępna.
Określenie „wolny rynek” miało jakiś sens na początku, ale później stało się tylko językową kalką, a i przykrywką do tego, by ci silniejsi na rynku (nieważne w jaki sposób swoją dominująca pozycję zdobyli) dyktowali swoje warunki słabszym, nie zawsze przecież fair. Dzięki temu umacniał się tylko społeczny darwinizm, ale to inna śpiewka.
Innymi słowy, wraz z rozwojem korporacyjnych gigantów, (jak również z idącą za tym globalizacją) „wolny rynek” przestaje funkcjonować, stając się swoistą dyktaturą.
Pisząc o „kapitalizmie z ludzka twarzą” nie miałem na myśli „rozdawnictwa”, tylko bardziej sprawiedliwy podział wypracowanych dóbr, a pisząc prościej: zapewnienie ludziom zatrudnionym przez „kapitalistów” godziwej wypłaty za ich pracę. Ponadto, zysk nie może być „bogiem”, czymś ważniejszym od samego człowieka – również i ekonomia powinna być podporządkowana jakiejś etyce, jak również uwzględniać potrzeby socjalne społeczeństwa. Chodzi mi z grubsza o wypracowanie czegoś w rodzaju złotego środka między kapitalizmem a socjalizmem (jeśli przyjmiemy, że pojęcia te jeszcze się nie zdewaluowały – i że coś takiego jest w ogóle możliwe).

Coś mi się wydaje, że piszesz o klasie średniej, tak jak ją widzisz w Polsce. A tam rzeczywiście trudno mówić o kulturze klasy średniej – raczej o jej braku. Bo nie można tej kultury wypracować, czy też stworzyć w pół pokolenia – zwłaszcza jeśli ma się za sobą obciążenia mentalnością peerelowską, a na sumieniu – wszystkie grzechy popełniane przez nuworyszostwo (życie ponad stan, pozerstwo, wpatrzenie we wzory o wątpliwej jakości, arogancja, zakompleksienie a jednocześnie zarozumiałość, zwykłe chamstwo…).
W Europie Zachodniej, jak również w Stanach klasa średnia jest jednak – en masse – inna. I osobiście ubolewam, że jeśli chodzi o tę amerykańską, to ona się teraz kurczy (bo jednak pozostaje prawdą to, że zamożność kraju/państwa mierzy się zamożnością klasy średniej). Ponadto, im klasa średnia jest bogatsze, tym większa stabilizacja danego kraju. To są rzeczy oczywiste. (Abstrahuję od tego, że każda klasa średnia jest obciążona – w mniejszym lub większym stopniu – pewnym filisterstwem.)
Nic nie jest pewne… to fakt (nic nie jest pewne – oprócz śmierci i podatków, jak mówił Benjamin Franklin). Ale tak naprawdę nigdy nic pewne nie było. W tym jednak zawarty jest zarówno fatalizm (paradoksalnie, bo przecież fatum oznacza pewną nieuniknioność), jak i nadzieja (wbrew fatalizmowi – żeby było śmieszniej).

O: W sprawie ludzkiej twarzy kapitalizmu – jako anonimowa osoba mogę napisać co mi ślina na język przyniesie, więc zdaję sobie sprawę z tego, że moje słowa nie muszą być traktowane jako święta prawda. Mimo to powiem Ci, że staram się u siebie, w swojej niewielkiej firmie, stosować w miarę możliwości zasady „ludzkiej twarzy”. Wątpię jednak, by któryś z moich pracowników był zadowolony i by któryś mnie chwalił, bo dla nich pensja jest zawsze za mała. Zresztą, ja to rozumiem i nie mam do nich żalu. Przykro mi jest, że nie mogę dać więcej, a moje zarobki są dopiero na czwartym miejscu w mojej własnej firmie (żaden mój pracownik nigdy w to nie uwierzy, nota bene).(…)

Wolny rynek to pic na wodę, ale i konkurencja ze strony gigantów korporacyjnych schodzi na drugie miejsce wobec tego, co robi państwo. W takim układzie nigdy nie nastąpi polepszenie sytuacji.
Dodam jeszcze jedną rzecz: ludzie zapominają, że aby lepiej zarabiać, trzeba trochę inaczej wydawać pieniądze. Przemysł całej Europy ledwo zipie, bo przeciętny Kowalski – ten sam, który chciałby dostać jakąś podwyżkę w pracy – zamiast kupić produkt polski, niemiecki czy angielski skusi się na chiński. Mały handel pada, wzrasta ilość marketów… Nie można nikomu nic zabronić, ale odrobina zdrowego rozsądku podpowiedziałaby ludziom, że nie żyją w próżni, ich wybory kształtują rzeczywistość. Tymczasem dominuje „chcizm”: ja chcę podwyżkę, ja chcę tego, ja chcę owego. Ja nie chcę za to płacić. Niech płaci „ono” – państwo i „oni” – źli kapitaliści. Dramat.

Złoty środek pomiędzy kapitalizmem a socjalizmem? Musielibyśmy doczekać się rynku, w którym jest równowaga pomiędzy producentem, handlowcem a konsumentem. Rynek konsumenta zawsze i wszędzie doprowadzi do konkurencji cenowej, która w ostatecznym rozdaniu zepchnie pracowników do roli niewolników, którym zwyczajnie nie będzie z czego płacić.
Masz rację pisząc, że średnia klasa zapewnia stabilność. Choćby z tego powodu, że średniacy rekrutują się z dołów. Im więcej klasy średniej, tym mniej dołów, a zatem mniejsze prawdopodobieństwo rewolty. Brak klasy średniej to też brak nadziei: bo kto może mieć nadzieję, że z pucybuta awansuje na milionera? Łatwiej już otworzyć małą firmę, zatrudnić kilku innych pucybutów i wczołgać się do klasy średniej, prawda?
Gospodarka… głęboki temat. To co napisałem powyżej to właściwie westchnienia i okrzyki żalu. Problematyka współczesnych gospodarek jest tak szalenie skomplikowana, że nawet nie wiadomo od czego zacząć analizę…

StB: No tak, ale Ty piszesz o małych firmach (czyli o skali mikro), ja miałem na myśli wielkie korporacje, które dysponują ogromnymi możliwościami finansowanymi i które de facto dyktują warunki produkcji, zatrudnienia, dystrybucji, sprzedaży… – mają decydujący wpływ na rynek konsumencki, kreując np. popyt (reklama), styl konsumpcji, trendy…
Pisząc to miałem ponadto na uwadze sytuację w Stanach Zjednoczonych, gdzie ma miejsce coraz bardziej pogłębiająca się i szalona już teraz dysproporcja między zarobkami tych, którzy są na topie zarządzania (właściciele, CEOs) a szeregowymi pracownikami, których pensje są groszowe i nie wystarczają na godziwe życie, czyli na zaspokojenie podstawowych potrzeb – do tego stopnia, że ci ludzie zmuszeniu są korzystać z tzw. food stamps, czyli z kuponów żywnościowych, nota bene fundowanych przez rząd z naszych podatków (dość głośna ostatnio sprawa pracowników Walmartu – korporacji, która jest największym pracodawcą na amerykańskim rynku – ale tu chodzi nie tylko o Walmart, w takiej samej sytuacji są miliony innych pracowników zatrudnianych prze wielkie firmy i korporacje).
Być może w Europie państwo się bardziej szarogęsi, ale jeśli chodzi o globalną skalę, to coraz bardziej wielki kapitał korporacyjny zaczyna wpływać na politykę państw, dyktując warunki i ustalając reguły gry. Tak jest już w Sanach Zjednoczonych, bądź co bądź nadal największej potędze gospodarczej świata, gdzie korporacje mają w swoich kieszeniach większość polityków, wpływając przemożnie na politykę państwa.
A Chiny? Może się nam wydawać, że tam państwo ma decydujący głos, ale to jest złudzenie, bo owo chińskie „państwo” bardziej jest teraz (robiącą interesy) jedną gigantyczną korporacją, niż państwem.

O: Masz niestety rację. To proces globalny, nie uzasadniony ani dobrem społeczeństw, ani poprawą kondycji gospodarek. Zresztą, o współczesnej gospodarce coraz pewniej można mówić, że ma charakter syndykalny, choć jest to syndykalizm ukryty, pozornie wręcz niezgodny z prawem, które jednak jest fasadowe.
Różnice pomiędzy zarobkami są większe w USA niż Europie. Pamiętam jeszcze ze studiów, kiedy zajmowaliśmy się kulturami kapitalizmu, że w USA różnica pomiędzy zarobkami CEO a szeregowca jest wyrażona w liczbie trzycyfrowej (częściej będzie to zapewne okolica stukrotności niż większa). W Europie różnice są o jeden rząd mniejsze. Ale i tak są duże, często nieuzasadnione.
Duży może więcej, niestety. Bolączką demokracji jest to, że w ostatecznym rachunku nie broni przed agresorami: ci mają po swojej stronie tłum, który kupują sobie na miliony sposobów, de facto na koszt tego tłumu. Kiedy korporacja buduje nową fabrykę dostaje zwolnienie z podatku, miasto lub gmina na swój koszt budują drogę wysokiej klasy, podciągają media i otaczają ochroną przed własnymi instytucjami. Kiedy buduje się mała firma, to drenuje się ją jak mleczną krowę. Ale tłum popiera taką politykę, bo w ten sposób za marnych parędziesiąt milionów euro powstaje kilka miejsc pracy…

StB: Właśnie, nauczono się doskonale manipulować tłumem (społeczeństwem, „masami”) – wykorzystując zarówno indywidualne skłonności człowieka, jak i jego zachowanie stadne.
W sumie – w skali cywilizacyjnej – zawsze mamy to, na co sobie zasłużyliśmy.

O: Niestety, niestety…

greydot

Ilustracja: Zdzisław Beksiński (bez tytułu).