WIELKIE GÓRY, KRAINA WILKÓW I CZERWONA PLANETA („Everest”, „Sicario”, „Marsjanin”)

NOWOŚCI NA EKRANACH KIN

.

Zdobywanie góry, której nigdy nie można pokonać (

Zdobywanie góry, której nigdy nie można pokonać („Everest”)

.

„EVEREST” (reż. Baltasar Kormákur)

„Everest” nie jest szczytowym osiągnięciem światowego kina, ale dość sprawnie eksponuje to, co jest największym atutem filmowej sztuki: widowiskowość i zdolność narracyjną. Czyli dzielenie się z widzem zarówno obrazem, jak i opowiadaną historią – a wszystko z wykorzystaniem iluzji, która jest nieodłączną i najsilniejszą stroną kina.
Statystyczne prawdopodobieństwo tego, że my – zwykli widzowie – wdrapiemy się na najwyższy szczyt świata jest bliskie zeru, ale któż z nas nie chciałby zobaczyć jak się Everest zdobywa, jak świat wygląda z jego wierzchołka – całego tego splendoru górskiej scenerii Himalajów, potęgi Natury, którą człowiek chce pokonać, choć już w tym przejawia się jego szaleństwo, bo przecież jesteśmy we wszystkim Naturze podlegli, a (jeśli chodzi o wspinaczkę) ostatnie słowo zawsze należy do Góry.
I właśnie o tym ostatnim słowie jest ten film.

A może także o tym ludzkim szaleństwie? O brawurze, która maskuje czasami suicydalne skłonności człowieka? O ryzykowaniu życia dla chwili egoistycznego i jałowego dość tryumfu, jakim jest wspięcie się na kupę kamieni – nawet jeśli jest to największa kupa kamieni na świecie? Może o nieodpowiedzialności i zaburzeniu hierarchii wartości, kiedy jakaś indywidualna idée fixe staje się ważniejsza niż rozsądek, ważniejsza (de facto) niż bliscy nam ludzie, a nawet rodzina, którą narażamy na tragedię utraty osoby, którą kochają, a która ich powinna wspierać?
Może też o desperackim kroku, który przezwycięża nudę własnej egzystencji. O uzależnieniu od adrenaliny – o nałogu zmuszającym nas do balansowania na krawędzi życia i śmierci?
Te wszystkie pytania można sobie stawiać oglądając film – a raczej po jego zakończeniu, bo jego intensywna wizualność i akcja nie sprzyja raczej naszej refleksji w kinowej sali – ale on sam żadnych odpowiedzi nam nie udziela, co jest zarówno jego zaletą, jak i wadą, w zależności od perspektywy z jakiej na „Everest” spojrzymy.

Film islandzkiego reżysera Baltasara Kormákura, który wypływa nim na szersze międzynarodowe wody (bo „Everest” – ze swoją „gwiazdorską” obsadą, operatorskim rozmachem i wysokogórską ambicją – prezentowany jest jako superprodukcja), nie stanowi jakiegoś głębszego studium ludzkiej psyche i charakterów, ale – tak po prawdzie – kto, wybierając się do kina IMAX, by oglądać Himalaje, oczekuje od podobnego obrazu większej humanistycznej głębi? Czy widząc jak człowiek wdziera się na morderczą Górę, konfrontuje z bezwzględną surowością Natury i rozszalałego żywiołu, jest sens poddawać go jakiejś psychologicznej analizie, doszukiwać się w nim jakichś głębszych motywów, rozkładać na czynniki pierwsze jego relacje ze światem? Nie, bo on tam walczy ze swoją słabością i strachem, stara się złapać oddech, bo rzadkie powietrze go dusi; stawia czoła pożerającej go ambicji dotarcia do celu i wreszcie… walczy o uratowanie życia (przede wszystkim swojego, ale także własnych towarzyszy wspinaczkowej niedoli).
I to wszystko w tym filmie jest.

Kto spodziewa się po „Evereście” widowiska – skał, lodu, śniegu, żywiołu i wiatru – ten to wszystko na ekranie znajdzie, plus trochę autentycznego Nepalu (choć to ostatnie bez większych etnograficznych szaleństw, tym bardziej, że większość scen górskich nakręcono w europejskich Dolomitach). Kto liczy na dramaturgię – cóż… ona też tam jest, ale bardziej jako dramaturgia burzy i wypadku, niż budowane stopniowo napięcie dramaturgiczne akcji (czyli właściwiej nazwać to dramatycznością, niż dramaturgią).
Jest grupa wspinaczkowych bohaterów, są jej interakcje z innymi grupami (niestety, prawdziwych himalaistów jest tu jak na lekarstwo – stąd nieuchronność tragedii); w domu czekają na nich rodziny (w tym żony spodziewające się dziecka); są kobiece łzy, ale nie w takiej ilości, by zatopić obraz w sentymentalizmie; jest męstwo, ale raczej nie takie znów macho i nie supermańskie; są przygotowania, aklimatyzacja, wzajemne poznawanie się… I jest wreszcie sama wspinaczka, która zajmuje drugą część filmu. Czym się ona skończyła, to większość z nas wie, bo scenariusz „Everestu” oparty został na pamiętnych wydarzeniach z 1996 roku, nota bene stanowiących kanwę kilku już książek, których autorzy sami brali w tych wydarzeniach udział.

Na koniec mała skarga: na „Zachodo-centryzm” w podejściu do himalajskich wypraw i osiągania szczytu. Sposób w jaki zostali potraktowani w filmie Szerpowie – zdawkowo, skrajnie epizodycznie – właściwie to tak, jakby w ogóle ich tam nie było. Wszyscy ci zachodni „zdobywcy” Everestu, który właśnie w latach 90-tych został tak skomercjalizowany, że od tamtej pory zdarzają się sytuacje, kiedy przy podejściu na górę panuje taki tłok, że ustawia się tam kolejka, a ludzie mają trudności, by minąć się na szlaku. Masowa turystyka zaczęła docierać nawet tutaj – do obozów pod Everestem, a nawet przymierzać się do wejścia na sam szczyt. Biednym (w sensie materialnym) Nepalczykom trudno ulec pokusie zarobku (bynajmniej nie łatwego), więc rocznie wydaje się setki zezwoleń do wspinaczki a pola lodowe pod górą przygotowywane są dla komercyjnych wypraw przez Szerpów (w ubiegłym roku, w jednym tragicznym wypadku spowodowanym przez zawalenie się lodowej wieży, zginęło 16 Szerpów).
Everest jest w zasadzie obsesją ludzi Zachodu, Tybetańczycy, (z których wywodzą się Szerpowie) oraz Nepalczycy mają do gór zupełnie inne podejście niż Europejczycy, czy Amerykanie – są z tymi górami zżyci, więc nie muszą ich „zdobywać”. Ale zasłynęli jako niedoścignieni przewodnicy wypraw na Everest (pierwszym człowiekiem jaki stanął na najwyższym szczycie świata, był, jak pamiętamy, Tenzing Norgay, któremu towarzyszył Edmund Hillary – ale to temu ostatniemu,na wiele lat, przypadła w udziale cała sława zdobywcy, bo Szerpa to Szerpa, trochę taki „dzikus”, no a biały to biały, czyli człowiek ucywilizowany).
Ale i tak ostatnie słowo będzie należeć do góry.

greydot.

W krainie wilków, czyli to nie jest kraj dla moralnych ciotek (

W krainie wilków, czyli to nie jest kraj dla moralizujących ciotek („Sicario”)

.

„SICARIO” (reż. Denis Villeneuve)

Picasso powiedział kiedyś o Monecie: “Monet to tylko oko, ale co to za oko!” To samo mógłbym powiedzieć o filmie Villeneuve: “‘Sicario’ to tylko styl, ale co to jest za styl!” Innymi słowy: jest to film dla fanów audio-wizualnych kina akcji, którym nie przeszkadza brak logiki, płytkość scenariusza, poutykane tu i ówdzie stereotypy, łopatologiczna psychologia, epatowanie trupem, inteligencja dla mało wybrednych… etc. ale którzy zdolni są do odczuwania frajdy z samego patrzenia z napiętymi nerwami na ekran. Bo widzą tam znakomite pod względem formalnym widowisko, zaspakajające ich głód kinomana, choć niekoniecznie myśliciela i psychologa. I nie ma w tym nic złego (zresztą, powiedzmy sobie szczerze: ilu chodzi do kina prawdziwych filozofów i wytrawnych psychologów?). Sam zamieniam się czasami w takiego – samoograniczającego się myślowo, a jednak otwierającego się przy tym dość spontanicznie – oglądacza, wyłączającego zmysł krytycznego myślenia na wyższym poziomie, bo dzięki temu można uniknąć czegoś, co byłoby zniewagą dla mojej inteligencji. Tak np. zdarzyło się niedawno, kiedy poszedłem do kina obejrzeć ostatniego “Szalonego Maksa”, który mimo bliskiej zeru zawartości myślowej, uważam za jeden z najlepszych obrazków kinowych tego roku. Jest jednak różnica: “Mad Max” żadnych ambicji intelektualno-psychologicznych nie miał, “Sicario” zaś czyni takie awanse; “Szalonym Maksem” można się było cieszyć jak dzika świnka, “Sicario” powagą tematu i nawiązaniem do wszechobecności przemocy, kartelowego syfu i cynizmu naszych czasów, trzyma nas przy ziemi z nosem blisko bandyckiego guano – jest więc rozrywką specyficznego rodzaju.

Powiedzmy sobie szczerze, że dopóki człowiek będzie chciał wąchać prochy albo „dawać w kanał” szprycując się „kompotem”; i dopóki będą tacy, którzy na handlowaniu tym „towarem” będą zarabiać krocie – dopóty wojna z narkotykami będzie trwała. Wojna krwawa, w której trup ściele się gęsto, zarówno po stronie handlarzy, jak i ich klientów. Obie strony w „Sicario” prowadzą właśnie taką wojnę, ale czy tzw. „stróże prawa” zdają sobie sprawę z tego, że stosując nawet wszelkie dostępne im środki (legalne, czy też nie legalne – to jest dla nich w zasadzie bez różnicy) tej wojny nie wygrają? W filmie sugeruje się nam, że oni to wiedzą (bo są to ludzie wyprani ze złudzeń) a mimo to biorą udział w tej niekończącej się jatce, w pewnym sensie zrównując się z bandytami i mordercami, z którymi walczą. Czyli fatalizm, który wikła ich w sytuację, kiedy muszą postępować tak, a nie inaczej – bez radykalnego udziału swojej woli? Czyli testosteron, który z człowieka mężczyzny czyni wilka drapieżcę?
Ta wojna trwa akurat na pograniczu Stanów Zjednoczonych z Meksykiem, gdzie mur i zasieki z drutu kolczastego dzielą dwa światy niby różne, a jednak takie same w swoim dystopijnym entourage’u i pesymizmie co do ludzkiej natury; dwa kraje, w których prawo znajduje się tylko na papierze i w książkach – ziemia gdzie potokiem leje się krew. Kto się temu sprzeciwia (w filmie jest to agentka Kate) dostaje twardą lekcję życia (i śmierci), zmuszony by zmienić zdanie – z lufą pistoletu wciśniętą pod brodę przez bezwzględnego hitmana – zabójcę.

Kate, grana przez Emily Blunt, stanowi centralną postać filmu. To przez jej wrażliwość – zarówno nerwową, jak i etyczną – filtrowana jest dla nas opowiadana historia – a bagno, w które wdepnęła, odbija się w jej oczach. Ze swoją (pozorną?) kruchością stanowi ona niejako kontrapunkt – odniesienie i kontrast – dla brutalnego świata nabuzowanych hormonami, walczących ze sobą zajadle wilczych watah. Oczywiście – jak na amoralny moralitet przystało – jesteśmy po stronie tej watahy „dobrej” (mimo, że posługuje się ona złem), złożonej z agentów DEA, FBI, CIA i czego tam jeszcze, i przeciwko watahom „złym”, które stanowią meksykańskie kartele narkotykowe (dobra po ich stronie widzimy raczej mało – bo czyż wielkim dobrem jest jajecznica z jalapino podawana przez syna swojemu ojcu, skorumpowanemu glinie?)
Wszyscy działają w cieniu i zmroku. Nawet jeśli jest to zalana słońcem pustynia, to jest ona przeraźliwie smutna, przypominając jakąś obcą planetę – i nie ma na niej blasku. Nawet jeśli good guys żartują, to przebija z tego sarkazm i cynizm – i nikomu raczej nie jest do śmiechu. Nawet jeśli wymierzana jest „sprawiedliwość”, to wygląda to na desperacką abnegację praworządności – bo czy torturowanie ludzi (choćby byli potworami) i świadome łamanie prawa, nie jest naszego „człowieczeństwa” dekadencją? Jednym słowem: wszystko to kanał, w jaki wpuszcza się niestety wcale nie coraz mądrzejszy Homo sapiens.

Lecz oglądając film Villeneuve nie ma na taką refleksyjność miejsca ani czasu. Bo oto najpierw zwala się na nas ponad 4o trupów ulokowanych – niczym mumie w gablotach – w jednym z arizońskich domków (jak one się tam mogły pomieścić to nie mam pojęcia), który następnie wylatuje w powietrze posyłając na drugi świat paru towarzyszy Kate (to ją dodatkowo motywuje: zemsta!). Następnie mamy wypasiony zbrojnie i transportowo wypad amerykańskich agentów do Meksyku, by odebrać stamtąd jednego z narkotykowych bossów i przewieźć go do Stanów (na granicy, już w drodze powrotnej, cały konwój utyka jednak w korku – tak, w korku! – co jest oczywiście pretekstem do kolejnej, pełnej trupów, strzelaniny). Potem widzimy przebijanie się agentów przez tunel, kolejne zarżnięcia (nóż jak z Hitchcocka!) i na koniec rozpętuję się walka (tym, razem jednak zaprezentowana nam w noktowizorze). No i finał, w którym – jak w swoim żywiole – pławi się w mordowaniu niejaki Alejandro, ewidentny psychopata, który jednak nam imponuje (głównie dlatego, że gra go niezawodny jak zwykle w swojej latynoskiej enigmie Benicio Del Toro). W międzyczasie przygląda się temu wszystkiemu w szoku (sama biorąc w akcji udział) Kate, mocując się w sobie z imperatywem praworządności i własnym morale skonfrontowanym z brutalną walką o przetrwanie i… pieniądze. Zdezorientowana i przerażona.

Ambiwalencja moralna towarzyszy kinu amerykańskiemu od dawna, jednakże w obliczu tych wszystkich tragedii wynikających w Ameryce z łatwego dostępu do „broni” – jak również z wielkiej ilości ludzi zabitych przez amerykańską policję w czasie rutynowej służby – nabiera w naszych czasach nowego znaczenia. Śmierć od broni palnej, dzięki temu że rejestrowana jest teraz za pomocą wszechobecnych kamer i pokazywana w mediach, stała się bardziej realna, w przeciwieństwie do tej, oglądanej przez nas w kinie, a będącej niczym innym jak ekranową abstrakcją. Poza tym, bardziej ostry stał się teraz następujący problem: czy można ewidentnie łamać prawo w imię czegoś, co uważamy za słuszne i służące naszemu społeczeństwu? Innymi słowy: czy cel uświęca środki? Moim zdaniem nie, ale jestem pewien, że zdanie służb specjalnych jest inne.

A wracając do „Sicario”. Byłbym hipokrytą, gdybym się nie przyznał do tego, że mimo wszystko oglądałem ten film w napięciu i z satysfakcją uczestnictwa w sprawnie urządzonym widowisku (trudno jest jednak mówić tu o przyjemności wynikającej ze sporej dawki gore serwowanej nam z ekranu – aż takim masochistą to jednak nie jestem). Denis Villeneuve, mimo że nie miał tu do dyspozycji tak kompleksowego i wymagającego scenariusza, jak np. w „Pogorzelisku” czy „Labiryncie” (oba filmy widziałem i uważam je za nietuzinkowe), to jednak również i tym razem udowodnił, że jest reżyserem bardzo dobrym i z produkcją hollywoodzką (jaką par excellence jest „Sicario”) radzi sobie znakomicie (gdyby tak nie było, to czy Ridley Scott powierzyłby mu nakręcenie sequela do swojego kultowego już obrazu „Łowcy androidów”?) Nie wiem czy „Sicario” utrwali się w mojej pamięci jako film wybitny, ale myślę, że znajdzie w niej miejsce wśród tych obrazów, o których mam dobre zdanie.

greydot.

Zwątpienie i nadzieja - walka o przetrwanie na bezludnej planecie (

Zwątpienie i nadzieja – walka o przetrwanie na bezludnej planecie („Marsjanin”)

.

„MARSJANIN” (reż. Ridley Scott)

Ridley Scott mnie zaskoczył, bo w żadnym ze swoich dotychczasowych filmów ukazujących człowieka w kosmosie nie podszedł do tematu tak lekko (co oczywiście nie znaczy – lekceważąco), jak w „Marsjaninie”. W „Łowcy androidów”, przez wielu fanów uznanym za najlepszy film science-fiction w historii kina, pogłębił filozoficznie i zapętlił psychologicznie relacje człowieka z myślącą – i najprawdopodobniej czującą! – maszyną w dekadenckim świecie przyszłości, który nadal nie może dostarczyć sensu człowiekowi, mimo że kolonizuje on kosmos i kreuje androidy, które pod wieloma względami go przerastają (choć są równie zagubione i przestraszone grozą egzystencji jak ich stwórca). Z kolei w „Obcym” reżyser ten nieźle nas nastraszył kontaktem z innymi formami życia, z istotami, które – będąc przerażającymi potworami – okazują się dla nas zabójcze. W rezultacie otrzymaliśmy najlepszy chyba horror w dziejach kinowego sci-fi. Równie mroczny i makabryczny, a jeszcze bardziej eschatologiczny był (wbrew swojemu tytułowi) „Prometeusz”, w którym życie – wliczając w to człowieka – ma takie pochodzenie, że lepiej jest tego nie dociekać (czyli Genesis nie jako Boskie Stworzenie ale jako Straszliwa Tajemnica). W „Marsjaninie” natomiast słyszymy… Abbę i Glorię Geynor.
Lecz po kolei, bo wbrew pozorom disco ma jednak w najnowszej produkcji Ridleya Scotta swoje uzasadnienie, nie katuje uszu, a nawet podnosi pewien filmowy walor, o którym za chwilę.

Kiedy pogodzimy się z faktem, że „Marsjanin” nie ma być egzystencjalną metaforą relacji człowieka ze Wszechświatem (jak np. „Solaris”) ani zajmować się transcendencją, w jaką wikłają ludzkość podróże międzygwiezdne (jak np. „Interstellar”), wtedy łatwiej nam przyjąć brak poczucia wstydu i satysfakcję z oglądania tego filmu, który w sposób ostentacyjny chce zadowolić jak najliczniejszą rzeszę widowni. W kinie kończy się to przeważnie popcornowym populizmem, ale w filmie Scotta odnosi sukces, łącząc niejako wodę z ogniem. Bowiem o „Marsjaninie” mają dobre zdanie zarówno mało wymagający widzowie, nastawieni wyłącznie na rozrywkę, jak i ci bardziej krytyczni, odporni zazwyczaj na wciskanie im masowego kitu (tutaj ów „kit” przełknęli, bo okazał się on… nadzwyczajnie smaczny).
Czy jednak „Marsjanin” znajdzie się w tym samym rządku, co wymienione wyżej tytuły Ridley’a Scotta, zapisujące się swoją oryginalnością w annałach największych osiągnięć kina sci-fi? Myślę, że tak: jako największy tego gatunku crowd pleaser.
Jednakże, gdyby nie świetne zharmonizowanie wszystkich elementów budujących całość obrazu (wynikające moim zdaniem z doskonałego zgrania ekipy, która ten obraz tworzyła), to niewiele by z tego wyszło, a słysząc np. „Waterloo” Abby na Czerwonej Planecie parsknęlibyśmy śmiechem, bardziej lub mniej zażenowani. A tak przyjmujemy wszystko bez szemrania – szczerze się bawiąc, a nawet łezkę z oka wycierając ukradkiem. Bo w tym filmie przede wszystkim gra się na naszych emocjach, maskując przy tym jego intelektualną niewybredność nabożnym wręcz nawiązaniem do nauki i techniki, dzięki czemu mamy wrażenie, że my też jesteśmy smart guys – że traktuje się naszą inteligencję tak, jak na to zasługuje, czyli doceniając ją i poważając.

Mark (Matt Damon) znalazł się na Marsie sam jeden jak palec (członkowie wyprawy, z którą tam przybył, musieli się ewakuować ze stacji wskutek rozszalałej burzy) i podczas gdy wszyscy (zarówno mieszkańcy planety Ziemia, jak i załoga, w skład której wchodził) postawili na nim krzyżyk (przekonani, że zginął), on postanowił nie dać się tak łatwo głodowej śmierci i wykorzystując swoją wiedzę biologiczną i techniczną, tudzież własny upór i determinację, staje na głowie, by pozostać żywym (na szczęście nie uraczono nas przy tym kawałkiem „Stayin’ Alive” Bee Geesów). Szczęściem Mark nawiązuje kontakt z NASA i już wkrótce jego zmagania o przetrwanie śledzą – niczym największe wydarzenie od narodzin Jezusa – miliardy ludzi na całym świecie.

„Marsjanin” „Odyseją Kosmiczną 2001” nie jest – i nawet nie próbuje być. I dobrze, bo mogłoby się to źle skończyć. Wprawdzie ktoś napisał, że Scott tym filmem wynosi gatunek sci-fi na wyższe poziomy, to jednak dla mnie jest to bardziej taki skok w bok: niezwykle udana próba połączenia motywu survivalowego z humorem w ciągle rozpoznawalnej formule kina sci-fi. Dzięki komediowemu talentowi Damona (surprise?), bardzo sprawnemu (zwłaszcza jeśli chodzi o warstwę dialogową) scenariuszowi oraz pewnej – acz lekkiej – reżyserskiej ręce Scotta, (który bezbłędnie panuje tutaj zarówno nad dramaturgicznym napięciem, jak i dozowaniem komicznej ulgi), otrzymaliśmy (zamiast kolejnej kosmicznej pompy dość ponurej) jeden z najlepszych filmów roku, nie pozbawiony komediowego persyflażu, mimo swojej fantastyczno-naukowej otoczki, (bez mała katastroficznej na dodatek). Nie będę pisał o bardzo optymistycznym przesłaniu „Marsjanina”, w którym ludzie potrafią zaryzykować wszystko (wliczając w to nie tylko własne życie, ale i miliardowe koszty), by uratować jednego człowieka. Jest w tym jednak jeszcze jakaś egzystencjalna przekora, może nawet irracjonalna determinacja i szczypta absurdu? Bo oto każdy z mieszkańców Ziemi przejęty jest losem jednego kosmicznego rozbitka (te tłumne manifestacje zainteresowania i przejęcia na placach Londynu, Paryża, Nowego Jorku, Pekinu…) podczas gdy w każdej minucie – w wypadkach, katastrofach, w wyniku choroby, na wojnach – giną, mrą, przepadają na zawsze, setki ludzkich istnień. No ale wiadomo: my nie chcemy przyglądać się grozie świata. My chcemy nadziei. Czasem zabawy. I właśnie tej chwili zapomnienia może nam dostarczyć także kino, nie bez kozery nazywane rozrywkowym. Takim jest „Marsjanin”.

greydot.

Komentarzy 30 to “WIELKIE GÓRY, KRAINA WILKÓW I CZERWONA PLANETA („Everest”, „Sicario”, „Marsjanin”)”

  1. Stanisław Błaszczyna Says:

    „EVEREST”:

    „SICARIO”:

    „MARSJANIN”:

  2. obywatel D. Says:

    Byłem na premierze Sicario i muszę napisać, że dawno nie widziałem tak dobrego filmu pod względem budowania napięcia, klimatu i aktorstwa. Tutaj na prawdę widać całą otoczkę stresu i poświecenia bohaterów w walce z narkotykową mafią. Dobrze zbudowane tło narko-wojny. Śledzimy dwa główne watki – dwoje bohaterów. Sam film też w pewnym momencie dzielił się na pół, sprawnie prowadząc do też jakby dwóch finałów filmu. Do tego nie do końca hollywoodzkie zakończenie pozostawiło u mnie lekki niedosyt, ale taki dobry niedosyt z pytaniami typu – co dalej i co by było gdyby?
    Dłuższe ujęcia i pierwsze sceny filmu z porządnym walnięciem, by potem długo budować napięcie, klimat, zarys bohaterów i w szczególności właśnie powagę sytuacji, w której się znajdują. Dokładnie jak u Hitchcocka. I to działa, jak dla mnie, a niektóre scenki to majstersztyk w wykonaniu reżysera i aktorów np. gdy Benicio budzi się po koszmarze w samolocie to aż sam prawie że wyskoczyłem z fotela w kinie ;)
    Może parę krótkich scen można by zrobić inaczej, nie mniej jednak uważam że Sicario to będzie prawdziwy klasyk filmowy i za 10 czy 20 lat będzie się go oglądało nawet jeszcze lepiej, niż teraz.
    Moim zdaniem to zapewne jeden z ważniejszych filmów tej dekady.

  3. najlepszewspomnienie Says:

    Bardzo dobre recenzję. Zdecyduję się na „Marsjanina” i „Everest”. Ostatnio zakochałam się we wszystkim co trudno dostępne.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      To prawda, zarówno Mars, jak i Everest są trudno dostępne (chociaż ten ostatni dostępny jest coraz bardziej).
      No, ale wybrać się do kina, to już nie jest takie wyzwanie. ;)
      PS. Łatwo zakochujesz się w tym, co trudno dostępne? Rozumiem, że w takim razie trudno Ci się zakochać w tym, co łatwo dostępne. To jednak dość często spotykany mechanizm w miłości.

      • najlepszewspomnienie Says:

        Cenię sobie nie samo posiadanie, a ciągłe dążenie i zdobywanie. Ta droga jest ciekawsza i bogatsza w doświadczenia lub doznania.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          No tak, ale miłość (a zwłaszcza przyjaźń) nie polega na posiadaniu kogoś (w sensie zawłaszczenia, a nie aktu seksualnego ;) )
          Poza tym, ciągłe „dążenie i zdobywanie” oznaczać może wielu partnerów i raczej wyklucza stałość związku, w którym (jak sama napisałaś w jednym ze swoich wpisów) koniec końców najważniejsza jest przyjaźń.
          W przyjaźni nikt już nikogo nie musi zdobywać – a dążyć może do tego, by tę przyjaźń zachować (a nie do tego, by „zdobyć” kogoś nowego, trudno dostępnego) ;)

  4. prix Says:

    „Marsjanin” to takie feel-good movie o kosmosie. Film bardzo pozytywny, bardzo amerykański, pełen solidarności, uśmiechu i przygody. Momentami to zgrzyta (ciągle mam w pamięci rewelacyjny „Moon” z Rockwellem, który trochę inaczej opowiada o samotności w kosmosie i jej konsekwencjach dla psychiki…), ale ogólnie jest zachowana duża równowaga napięcia, humoru, rozkminy naukowej w wersji pop i… ludzkiej dobroci ;) W sumie miłe kino.

  5. Beata Rosiak Says:

    Wrażenia z „Everestu” pozytywne, aczkolwiek film nie wbił mnie w fotel. Na film wybraliśmy się z czystej miłości do gór, po których wspina się mąż, ja łazikuję. Świetne zdjęcia, ale który operator sknoci widoczki? Pięknie pokazana natura, sceny makabryczne to te, gdzie człowiek przegrywa z żywiołem lub z nim walczy i film pokazał to należycie, w końcu to nie sensacja, gdzie w ostatniej chwili ratują odmrożonego po ciężkie,j samotnej nocy na wysokości, bez tlenu. Nie było tu królików z kapelusza i mam nadzieję, że wiernie oddana rzeczywistość, w końcu to film oparty na faktach. Dobre, solidne kino wymagające ekranu kinowego, nie zacisza domowego. Film ostrzega, że zdobywanie Everestu to nie bułka z masłem, to solidna praca, końskie zdrowie i konsekwencja. Po wyjściu z kina stwierdziłam, że zdobywanie tej góry to czyste szaleństwo, ale czymże jest życie bez adrenaliny ???

    • monika Says:

      Świetna kreacja Michaela Kelly’ego (Doug Stamper z „House of Cards”) – zagrał Jona Krakauera ze wszystkimi psychologicznymi niuansami tej postaci. (BTW: na podstawie książki Krakauera Sean Penn nakręcił „Wszystko za życie”). Film sympatyczny, ale moim zdaniem zostawia jakiś lekki niedosyt.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Dużym walorem filmu są himalajskie scenerie. Oglądało mi się to nieźle, w niektórych momentach całkiem dobrze, ale moim zdaniem kulał trochę scenariusz (trochę banałów), tak jakby autor nie wiedział, na kim skupić uwagę (więc ja też byłem lekko zdezorientowany). Być może to właśnie z tego powodu potencjał dramatyczny znakomitych aktorów z obsady, zostali trochę zmarnowany.
      Ale żeby nie kończyć na złej nucie: film warto obejrzeć, bo oprócz pięknych widoków, wzruszyć mogą ludzie, którym wybacza się jednak szaleństwo i zaczyna się współczuć ich tragedii.

  6. Marcus Says:

    Dokument z tragedii na Evereście, do której odnosi się film „Everest”:

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Bardzo ciekawy dokument. Rzuca nowe światło na tę tragedię. Zdaję sobie sprawę, że film fabularny ma swoje wymagania i siłą rzeczy musi być wybiórczy, tudzież koncentrować się na pewnym wycinku rzeczywistości, ale teraz – po zapoznaniu się z innymi faktami – widzę, że jednak pominięto dość istotne aspekty, które lepiej tłumaczyłyby przyczyny taj katastrofy, w której zginęło tak wielu ludzi. Powyższy film daje takie wyjaśnienie. Spodobało mi się zwłaszcza jedno zdanie, które w nim usłyszałem: „katastrofy nie są dziełem przypadku lecz wynikiem łańcucha zdarzeń”. Natura Naturą, ostatnie słowo należy do Góry, ale tutaj przede wszystkim zawiedli jednak ludzie, do których należały decyzje – i oni podjęli złe decyzje (ewentualnie nie podjęli właściwej decyzji – co na jedno wychodzi).
      Nie jest dobrym pomysłem konkurowanie ze sobą przy podejściu na szczyt (gdzie ludzie właściwie powinni sobie pomagać). Doszło do tego kilka niefortunnych zbiegów okoliczności, (które jednak trudno uznać za przypadkowe) a wszystkich dobiła burza.
      PS. Wyczyn Anatoliego Bukreeva był niesamowity. Być może chciał nim naprawić błąd, jakim była decyzja zdobycia wówczas Everestu bez wspomagania się butlą tlenową, w związku z czym był zmuszony ze zbocza ewakuować się szybciej, bez względu na innych uczestników podejścia?. Ale później, nadludzkim wysiłkiem uratował 3 osoby. W filmie fabularnym spotykamu jego postać, ale jest ona przedstawiona cokolwiek… dziwnie – niczym jakieś ludzkie curiosum.

  7. Beata Rosiak Says:

    Dziękuję, że opisując „Sicario” wspomniałeś o „Pogorzelisku”, bo raz jeszcze ten film obejrzałam – historia jak tragedia grecka, piękna muzyka, końcowe dźwięki mnie powaliły, a tak na marginesie film okrutnie kojarzy mi się z z „Powtórnie urodzony” z Penelope Cruz – historia, która również wywraca trzewia na drugą stronę!
    dla Ciebie muzyka z Pogorzeliska:

  8. Simply Says:

    To , co Denis Villeneuve przekazał ,, Pogorzeliskiem” , to jest głos i postawa w kinie bardzo rzadko spotykana. – ,,Ofiarowanie” Tarkowskiego nasuwa mi się na myśl, ale jakby trochę z braku laku, bo to jednak o innych powinnościach traktuje.
    Co mnie najmocniej uderzyło, to pewność i prostota tego, nazwijmy to dyskursu. Przez cały film Villeneuve ukazuje triumf Zła , które tak skomplikowało świat , ze wydaje się nie do opanowania. Jednocześnie ( mikroskala zawsze dociera dobitniej ) podane jest to przez obraz losów kobiety, przy której Hiob miał na prawdę klawe życie. I kiedy to wszystko staje się już skrajnie beznadziejne i przytłaczające, a widz wręcz już się modli o najmniejszy łut nadziei – Zło odkrywa karty i pokazuje wielkiego pikowego pokera od asa do dziesiątki ( gwałt na najdelikatniejszych rudymentach człowieczeństwa, jako takiego ) . I za jednym zamachem, na styk po tym szoku , ujawniona zostaje treść listów ; przebaczenie . Przebaczenie niewybaczalnego. Żeby jeden szok skontrowany został drugim.
    Ja odebrałem to następująco : skoro żyjemy w świecie tak potężnego zła, musimy przeciwstawić mu równie potężna dobro. Tak patrząc taktycznie . Bo innej możliwości już nie ma. Villeneuve mądrze uwiarygodnił swój message , posługując się relacją matka-syn ; w takich relacjach nie ma miejsca na jakąkolwiek racjonalność ludzkich decyzji i dla tego, choć wstrząśnięci do żywego, ale akceptujemy decyzję bohaterki i nie podważamy jej sensu. I dzięki temu możemy rozszerzyć zakres tego przekazu.
    Zaskakujące, ale Villeneuve w mainstreamowym kryminale ,, Prisoners” robi coś podobnego, oczywiście nie na tę skalę i z poprawką na gatunkowe uproszczenia.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Być może, że przebaczając komuś „niewybaczalną” zbrodnię, oprócz tego, że rezygnujemy z zemsty, (która zwykle mnoży Zło tego świata) to pozbawiamy się nienawiści, która jest przecież Złem, jakie zżera nienawidzącego (bo skrzywdzonego niewyobrażalnie) człowieka. Czyli – zarówno w jednym, jak i drugim przypadku – Dobro powstaje już przez rezygnację ze Zła, ale też z niezgody na jego powielenie.
      Ale to są jakieś aksjologiczne, filozoficzne dywagacje, którymi można się bawić patrząc na pewną sytuację – i ludzi w nią uwikłanych – z zewnątrz. Bo ci ludzie w takie kombinacje etyczne się nie wdają, tylko dokonują wyboru, zazwyczaj zgodnie z własnym sumieniem, także charakterem, intuicyjnie – kierując się czymś w rodzaju przyzwoitości, którą odnajdują w sobie.
      Chociaż nie jestem pewien, czy to jest ich wybór – czy ich decyzja nie jest zdeterminowana czymś, co jest silniejsze od nich samych – przez coś, na co oni nie mają wpływu. Jeśli tak, to balans Zła i Dobra na świecie jest czymś niezależnym od ludzi, od ich wolnej woli. A to jest konstatacja raczej pesymistyczna (bo wskazuje na to, że nie jesteśmy w stanie nie tylko wyeliminować Zła, ale nawet zmniejszyć jego ilość w świecie), nie wspominając o tym, że jest także – paradoksalnie – achrześcijańska (co w przypadku „Pogorzeliska” ma swoje znaczenie, jako że główna bohaterka jest chrześcijanką).

      Rzeczywiście, „Prisoners” (nie wiem dlaczego polscy geniusze od ustalania tytułów nazwali ten film „Labirynt”) jest podobny do „Pogorzeliska”. Widzę, że w tej komplikacji moralnej – wina, kara, wybaczenie – Villeneuve czuje się bardzo dobrze. Jednak bohaterowie „Sicario” już się takiemu moralnemu zniuansowaniu wymykają – może dlatego, że jest to film już stricte hollywoodzki.

      A swoją drogą ciekawa jest ta muzyka w „Pogorzelisku”.

      • Simply Says:

        To jest ich wybór , bo czyj ? Co jest w świecie zachwiane, to balans silnej i słabej woli w obliczu moralnych wyborów.
        To jest film tyleż antychrześcijański, co antymuzłmański i poniekąd antyreligijny w ogóle, bo pokazuje, że nic się nie zmieniło od tysiącleci i NIGDY się nie zmieni. Kawałek druta z osią rzędnych i odciętych na sznurku z nanizanymi kulkami , albo szcczypta celulozy nakrapiana arabskimi pajączkami decydują o tym , czy dostaniesz serię z Kałacha , czy nie ; jedyne , co poszło do przodu, to balistyka.
        I Villeneuve tu wcale nie dywaguje. Pokazując tak niewyobrażalny , indywidualny respons na doświadczone okrucieństwo raczej ucina spekulacje. Wskazuje pewną drogę , jedną z najtrudniejszych, ale możliwą w skali pojedynczego człowieka. Bo innej nie ma ( tj. skali ). Możesz coś zmienić wokół siebie , tak odtąd-dotąd, taki masz przyrodzony zasięg, a nie inny. A podejście, że przez to świata i tak nie zmienisz, to jest ,,comfortably numb”.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          „To jest ich wybór, bo czyj ?”
          Ja nie do końca jestem przekonany o tym, że dysponujemy wolną wolą. Ale wiem, że jeśli nią nie dysponujemy, to nasze człowieczeństwo nie ma sensu, bo zrównujemy się wtedy z materią zdeterminowaną ściśle określonymi prawami, od których nie ma odstępstwa nawet na jotę. Wtedy nie jesteśmy niczym wyjątkowym we Wszechświecie i nie różnimy się właściwie niczym od zwykłej skały czy nawet powietrza. Trudno żyć z taką absurdalną świadomością, ale nie tylko dlatego skłaniam się jednak do uznania, że człowiek posiada jednak wolną wolę. Mało tego: sam tworzy nowe jakości w materialnym skądinąd świecie. Redukcja do materii nie wytrzymuje jednak konfrontacji z tym, co w świecie nazwać można duchowością, która jest wobec materii czymś nadrzędnym.

          Ja nie określiłem „Pogorzeliska” filmem antychrześcijańskim (według mnie on taki nie jest – nie jest też filmem antyreligijnym), tylko że jego konkluzje można uznać za a-chrześcijańskie (przy okazji: „anty-chrześcijański” nie oznacza „a-chrześcijański” – te dwa słowa mają jednak różne znaczenie, przynajmniej w moim rozumieniu). Ale z drugiej strony muszę się zgodzić z tym, że każdy z nas ma prawo do własnej interpretacji – i że jest ona niejako równorzędna, czy też równoprawna względem tej, do której przychylamy się my sami, a która może być nawet znaczeniowo przeciwstawna.

  9. Marcus Says:

    Ciekawa jest również muzyka do „Prisoners”:

  10. Onibe Says:

    przy okazji Twojej recenzji Marsjanina uświadomiłem sobie cechę kluczową – jedną z kilku – kina amerykańskiego: spełnienie jest w nim ściśle powiązane z popularnością. Bohater uwięziony na Marsie w momencie, w którym jego losy śledzą miliony ludzi zyskuje większy status niż gdyby owej popularności nie miał. Piosenkarka, za którą szaleją tłumy, pisarz, którego docenia publika, malarz na którego wystawę udają się pielgrzymki – wszędzie jest to samo: po jednej stronie samotny bohater, który często nie może liczyć na wsparcie i zrozumienie bliskich, po drugiej akceptacja – dorozumiana lub bardziej bezpośrednia – ze strony tysięcy lub milionów.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      To o czym piszesz, to chyba nic innego jak masowy kult jednostki, czyli kreowanie idola, w którym odbijają się tęsknoty, marzenia i dążenia społeczeństwa – także takie zastępcze spełnianie się odbiorcy i fana jednostkowego – w całej tej masie publiczności, konsumentów kultury masowej.
      To także tworzenie z bohatera/idola wzoru i symbolu dla czegoś bardziej ogólnego, co jest potrzebne społeczeństwu/stadu (idea poświęcenia, odwagi, bohaterstwa, patriotyzmu, wytrwałości… etc.) To, kim taki człowiek jest w rzeczywistości, to już zupełnie inna sprawa, podobnie jak jego relacje z najbliższym otoczeniem (i masz tu rację: często, im te relacje są gorsze, tym uwielbienie publiki jest większe).
      Funkcjonuje w tym wszystkim mechanizm mitotwórczy, a więc niekoniecznie racjonalny.

      • Onibe Says:

        mitologizacja? Coś w tym jest. Trochę kłopotliwa jest niedająca się rozerwać więź pomiędzy wielkością a masowym uznaniem. Wielkości nie nabywa się wraz ze stworzeniem wybitnego utworu, ale w momencie odkrycia przez publikę masową. Co oznacza, że można być wielkim wyłącznie dlatego, że jest się promowanym – czyli idol jako produkt liniowy, masowy, kreowany od a do z, w całkowitym oderwaniu od kapryśnych losów prawdziwego geniuszu…

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Niestety, często – zwłaszcza w kulturze masowej – to co widzimy (wydaje się nam) wielkie jest wielkie dlatego, że jest sztucznie napompowane.

          Ale to jest dobre pytanie: czy wielkość nabywa się dopiero w relacji z publiką, odbiorcą?
          Albo inaczej: czy ktoś, kto stworzył naprawdę coś fantastycznego (wielkiego) nie jest wielki dopóty, dopóki (tak jak piszesz) nie zostanie odkryty przez masy?
          Różnie można na to patrzeć. Tym bardziej, że „wielkość” można różnie interpretować (definiować).

          A jednak czy nie jest tak, że gdyby się nie było wielkim, to nie mogłoby się stworzyć coś wielkiego? Czyli najpierw jest wielkość i dopiero dzięki niej staje się możliwe stworzenie czegoś wielkiego (wielkość twórcy jest warunkiem sine qua non wielkości jego dzieła).

        • Onibe Says:

          też tak to rozumiem, czyli najpierw wielkość, później jej objawy. Ale… z drugiej strony, wielkość można nabyć tworząc wielkie dzieło – nim ono powstanie nosi się jego nasiona, lecz przecież nie jest się wielkim ;-)

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          To fakt. Bo czasem z czegoś maleńkiego powstaje coś bardzo wielkiego.
          Jak np. gigantyczna sekwoja z szyszki nie większej, niż gołębie jajo ;)
          Na tym polega rozwój.
          Ale wielkość ma się już chyba w genach. Później już chodzi tylko o jej spełnienie – o ujawnienie się tej wielkości w życiu.

  11. OSCARY 2016, czyli co jest grane? | WIZJA LOKALNA Says:

    […] podobnym poziomie kina gatunkowego i par excellence rozrywkowego stoi „Marsjanin” Ridley’a Scotta, który wprawdzie nie dorównuje takim wcześniejszym osiągnięciom […]


Co o tym myślisz?