*
*
Czas na pewne zmiany programowe. Aby rozluźnić nieco tematyczną atmosferę bloga, tudzież dać odpocząć co poniektórym czytelnikom od sążnistych elaboratów jakich na mojej stronie nie brakuje, chciałbym tu częściej nawiązywać do dwóch zwłaszcza tematów, które są mi bliskie, a które stosunkowo rzadko pojawiają się na łamach Wizji. Chodzi o muzykę (jaka towarzyszy mi w życiu od zawsze) oraz o malarstwo, (którym interesuję się też już od dawna). Tym, którzy w tym miejscu mogą się zżymać, posądzając mnie przy tym o coś nieskromnego, odpowiadam: reakcja to zupełnie niepotrzebna i raczej nietrafiona. Robię to bowiem dla czystej przyjemności zajmowania się tym, co lubię… a jeśli sprawię tym przyjemność innym – to tym lepiej.
Zacznę dziś od skromnego raczej obrazu XIX-wiecznego malarza francuskiego Fantin-Latoura, niezbyt może znanego, ale który wdzięcznością swoich malunków zwrócił moją uwagę już wiele lat temu. Chodzi konkretnie o jego obraz „Martwa natura: róg stołu”, który nota bene znajduje się w kolekcji chicagowskiego Instytutu Sztuki. Dwa lata temu miałem okazję obejrzeć w Muzeum d’Orsay w Paryżu znane wielkoformatowe dzieło Fantin-Latoura „Przy stole” (1872), ciekawe nie tyle ze względu na swoje walory malarskie, co anegdotyczne: malarz bowiem utrwalił na nim kilku przedstawicieli ówczesnego paryskiego światka artystycznego. Wśród nich uwagę zwracają szczególnie dwaj poeci, których sława dotrwała do dzisiejszych czasów: Paul Verlaine i Arthur Rimbaud. Obraz, który jest w Chicago, powstał rok później. Przedstawia ten sam stół, a nawet te same rekwizyty, tyle że nie ma już przy nim żadnych artystów. Ale pozostało coś innego… kto wie, czy nie bardziej pięknego? ;)Wszyscy poznikali jak duchy: wśród nich Rimbaud i Verlaine, którzy siedzieli u krańca stołu (Verlaine ujmujący lampkę z winem, Rimbaud podpierający wdzięcznie podbródek ręką), cała ta paryska bohema, której Fantin-Latour nakazał rok wcześniej zastygnąć w bardziej lub mniej sztucznych pozach. Zostały tylko przedmioty – świat ogołocony z ludzkich istot: ciemna draperia ścian, jasny materiał obrusa; na pierwszym planie kwitnąca roślina, na stole poustawiane skrupulatnie naczynia (zupełnie puste lub wypełnione częściowo płynem), misa z owocami, szklana salaterka, kawałki pomarańczy (?) i jabłko. Rzeczy wyodrębnione ręką malarza z chaosu i ustawione w porządku, rzeczy domagające się naszej uwagi – i wcale nie takie martwe, jak uparł się ten, co nazwał takie ich zgromadzenie „martwą naturą” (bo żyje nie tylko różanecznik wdzięcząc się do nas blado-różową karnacją, ale i porcelanowo-srebrno-szklana materia, wysyłając ku nam ożywczy strumień świetlnych refleksów.) Bardziej adekwatna jest na pewno nazwa angielska: still life – „życie znieruchomiałe”, uchwycone i zatrzymane w malarskiej „stop-klatce”, w pewnym sensie unieśmiertelnione.
Fantin-Latour upodobał sobie zwłaszcza kwiaty. I choć przez to nie dorobił się wśród malarzy i krytyków sztuki należnego mu szacunku, (co starał się nadrobić całkiem przyzwoitymi litografiami ilustrującymi muzykę i portretami) to zwrócił uwagę wielu innych admiratorów, dla których kwiat mimo swej (pozornej) banalności i powszechności, jest wręcz esencjonalnym przejawem naturalnego piękna. Zwrócił też uwagę moją – polubiłem obrazy Fantin-Latoura od pierwszego spojrzenia. (Nie jest chyba hańbą dla mężczyzny przyznać się do tego, że miłuje kwiaty?) Choć spodobały mi się te obrazki nie tyle z racji swego kwiecistego tematu, co ze sposobu, w jaki jego piękno oddał na tych płótnach sam Fantin-Latour: stonowane i zgaszone barwy (dominuje „zgniła”, ale przecież nadal żywa zieleń z subtelnym dotknięciem różu – całość raczej pozbawiona jest większych kolorystycznych szaleństw); bardzo zgrabne kompozycje bukietów wyłaniających się zwykle z mroków ciemnego tła, skutecznie podkreślającego ich barwne niuanse i florystyczne kształty.
„Róg stołu” to odważna kompozycja: niemal połowę całej powierzchni płótna wypełnia nieprzenikniona prawie ciemność, jedną trzecią zaś – biała, choć wibrująca jednak światłem, plama stołowego obrusu. Dalej: asymetryczne, choć rzędowe i jednoplanowe ustawienie naczyń i owoców, no i wreszcie – last but not the least – sam różanecznik (czy też rododendron), będący chyba głównym bohaterem całego zjawiska, które bez wątpienia nazwać można ucztą dla oka. Gdyż Fantin-Latour karmi nas (dosłownie) jak z ręki swoim niesłychanym wyczuciem malarskiej materii. Przy czym – wbrew pozorom i obiegowym opiniom, które w malarstwie tzw. „realistycznym” widzą tylko fotograficzne odbicie rzeczywistości – jego pędzel wcale nie powiela widzialnego świata, nie „ściąga” „gotowców” z natury, nie kopiuje bezmyślnie naturalnych zjawisk, faktur, kolorów i kształtów… On je na pustym płótnie obrazu stwarza na nowo – mocą iluzji wyczarowywanej przez mistrzostwo swojego doskonałego warsztatu.
Fantin-Latour malował przede wszystkim kwiaty, bo to najlepiej malować umiał. Poparcie Jamesa Whistlera zapewniło mu wzięcie w Anglii, co pozwoliło mu się z tych kwiatów utrzymywać. A było to dla niego dość istotne, bowiem w tym samym czasie Francja pozostawała wobec nich raczej obojętna. Rewolucji dokonywali tam wtedy impresjoniści, a Fantin-Latour, przywiązany do starej, tradycyjnej techniki malarskiej (szkolił się m. in. w pracowni Delacroix) wpisywał się (czy też wmalowywał) w kanon malarstwa akademickiego – mimo, że w kręgu jego znajomych byli malarze już mniej wobec konserwatystów pokorni: Edgar Degas, Édouard Manet, Gustave Courbet… Jednakże, nawet jak na gust i preferencje Akademików, Fantin-Latour wykazywał się pewnymi ograniczeniami, co nie przyniosło mu wśród nich większego uznania. Ale to chyba prawda, że jego obrazowanie (grupowe) ludzi przedstawiało jednak wiele do życzenia, było zbyt sztywne i wystudiowane, nie miało w sobie większego rozmachu, naśladowało zbyt dosłownie starych mistrzów. Może właśnie dlatego „martwy” „Róg stołu” lepszy jest jednak od „zaludnionego” „Przy stole”?
W malowaniu kwiatów artysta osiągnął perfekcję, choć przecież na omawianym tu obrazie mistrzowsko namalowane są także inne rzeczy, dzięki czemu całość bez wątpienia uznać można za gatunkowe arcydzieło – za jedną z najlepszych „martwych natur” XIX wieku.Bardzo lubię ten obraz, mimo tej jego wykalkulowanej, estetycznej „porządności”. Bo czuć w nim jednak swobodę i pewność ręki malarza, jego uwielbienie dla pewnej subtelności tonów rzeczy żywych i martwych, wielkie wyczucie ich prawdziwej faktury… Dzięki temu wszystkiemu „Róg stołu” jest niczym objawienie najlepszej ze stron Natury – jej piękna, i to nie tylko tego, które zaklęte jest w kwiatach.
PS. Kolekcję kwiatów Fantin-Latoura zebranych specjalnie na tę okazję, obejrzeć można TUTAJ.
*
28 Maj, 2012 o 4:12 am
[…] Kwiaty Fantin-Latoura są ilustracją do wpisu “RODODENDRON, WINO I CYTRYNY” zamieszczonego na blogu WIZJA […]
Henri Fantin-Latour – „Un coin de table” (1872, Musée d’Orsay, Paryż)
28 Maj, 2012 o 4:22 am
Na pierwszym planie jednak kwiaty. Coś w tym jest , bo nadal jednak stroimy nimi nasze stoły. cieszymy nimi nasze oczy i pięknie się komponują z jedzeniem. :D
Co do roślin , cudownych ogrodów , ogródków , to poza niesamowita wiedzą o roślinach , trzeba być również malarzem .
Przecież historia ogrodnictwa , to jak historia architektury.
Ja do tej pory zachwycam się w Polsce , najbliżej mi dostępnym cudownym parkiem przy pałacu Czartoryskich w Puławach. Tam każda roślinka , mała , duża itd.. sprowadzona nawet i z innych kontynentów ma swoje miejsce.
Tak, że można ją podziwiać osobno i w gromadzie innych. ;)
Pozdrawiam !
29 Maj, 2012 o 8:58 am
Natura wdzięczy się i uwodzi wszystkich nas kwiatami. To, że jesteśmy czuli na ich piękno, odbieramy je i się mu poddajemy, to jeszcze jeden dowód na to, jak bardzo jednak jesteśmy z tą Naturą nadal związani – że jesteśmy właściwie jej częścią.
28 Maj, 2012 o 10:03 am
Co o tym myślę? Ogromnie mnie ten wpis ucieszył! Poprzyglądałam się Twojej galerii (świetny pomysł) i czuję się jak po odkryciu czegos cennego. Miał skłonność Fantin-Latour do kwiatowego przepychu. Te mocno rozkwitłe róże czy piwonie… Przepych, ale i jakiś przedsmak przemijania. Byłam wczoraj w arboretum, w parku pełnym azalii. Można było utonąć w fiolecie, amarancie, różu, czerwieni, ognistej pomarańczy. Ale to już ostatni dzwonek. Za moment (właściwie już) zacznie się przekwitanie. Jeszcze przez chwilę można uchwycić fason kwiatu, jeszcze jego barwa nie jest splamina brązem. U Fantina-Latoura jest analogicznie. W galerii moją uwagę przyciągnęły białe maki i zawilce. I ostatni obraz, skromny bez.
Sugerujesz (jeśli dobrze czytam – na zimne dmucham), że kwiaty to nie była prestiżowa kategoria malarska. Ciekawe. Ja bardzo lubię takie studium piękna. Zgadzam się, że kwiaty są „esencjonalnym przejawem naturalnego piękna”. I uspokaja mnie Twoja deklaracja, że je lubisz.;) Bo wiesz, to znaczy, że może jesteś już w swym szczytowym nastroju. Czego sobie bardzo serdecznie życzę. ;)
Pozdrawiam!
29 Maj, 2012 o 9:32 am
Cieszę się, że się podobało :)
Tak, przepych jest w tych kwiatach, ale jednak wyczuć już w nich można „przedsmak przemijania”.
Piszesz o azaliach – o ile wiem, różanecznik (vel rododendron) także jest azalią.
PS. Nie jestem pewien czy rozumiem to Twoje zdanie: „Bo wiesz, to znaczy, że może jesteś już w swym szczytowym nastroju”, niemniej jednak, skoro życzysz sobie „szczytowego nastroju” to chyba jest to coś dobrego – więc do życzeń się przyłączam ;)
28 Maj, 2012 o 10:28 am
Bywasz od czasu do czasu w moim blogu i chyba zauważyłeś, że nigdy w życiu nie dałem właściwie martwej natury jako przykład mojego ulubionego obrazu. Raz się pytałem o „Stół bankiera”, ale się zastanawiam, czy jak na stole leżą banknoty, monety i księgi rozrachunkowe, a stoi pióry z inkaustem – to to jest martwa natura?
29 Maj, 2012 o 9:03 am
Czy wśród Twoich ulubionych obrazów nie ma martwych natur?
A jeśli są, to co Cię powstrzymywało przed tym, że nie zamieściłeś ich nigdy na swoim blogu?
29 Maj, 2012 o 11:54 am
Nie ma. Są dla mnie pretensjonalne.
29 Maj, 2012 o 6:30 pm
Co widzisz Torlinie pretensjonalnego np. w tej martwej naturze Caravaggia?:
Albo nawet w tej Chardina?:
Dla mnie te obrazy są piękne i żadnej pretensjonalności w nich nie widzę (widzę natomiast niebywałe mistrzostwo pędzla).
28 Maj, 2012 o 12:26 pm
Przyglądam się i odnoszę nieodparte wrażenie, że ta kompozycja na stole została stworzona celowo, bo nie wygląda jakby przed chwilą biesiadowali przy nim poeci. Jakby autor sportretował przedmioty podobnie jak wcześniej ludzi, karafka, filiżanka, kielich, wszystkie elementy są jednostkowe, to takie swoiste uduchowianie przedmiotów. Ale to tylko moje subiektywne odczucie.
29 Maj, 2012 o 9:01 am
Oczywiście, że ta kompozycja została stworzona celowo. Oprócz tego, ci wszyscy artyści zgromadzeni wcześniej przy tym stole (vide: pokazany przeze mnie powyżej w komentarzach, “Un coin de table” z 1872 r.) rozeszli się… jakiś dobry rok przed namalowaniem tego obrazu ;)
Twoje subiektywne odczucie było zupełnie podobne do mojego: też odniosłem wrażenie, że te wszystkie przedmioty zostały ustawione na stole w równie arbitralnym porządku, jak wcześniej ludzie – i że właściwie nie liczy się ich wzajemna relacja, tylko właśnie ich swoiste „jednostkowe” uduchowienie. Ta wystudiowana kompozycja to jakby zbór portretów poszczególnych obiektów, które dość zgodnie obok siebie współistnieją, ale raczej nie wchodzą ze sobą w jakąś większą, bardziej pogłębioną i ściślejszą relację.
28 Maj, 2012 o 1:47 pm
Miło skonstatować, że moje odczucia pokrywają się z opinią kogoś takiego jak Tamaryszek. Mnie również uderzyło to, że to już ostatnie tchnienie tych pięknych kwiatów. Prawie zupełnie brak pąków i albo przekwitłe do stanu, gdzie delikatny ruch obsypie płatki, albo już owoce. Równie dobrze mógł namalować portrety kobiet, których młodość jest już wspomnieniem, lub lada moment nim będzie. Sądzę, że celowo posłużył się taką alegorią, by pokazać jak ulotne jest piękno, jaką chwilą jest życie, jak moment trwa młodość.
Nie ma zmiłuj ;)
29 Maj, 2012 o 9:11 am
Ale on to „ulotne” piękno malował właściwie przez dziesiątki lat ;)
Czy ukazując (patrząc na) piękną kobietę, która wygląda „kwitnąco”, musimy się zamartwiać tym (a choćby tylko uświadomić sobie to), że prędzej czy później ona przekwitnie – że jej uroda przeminie jak piękno kwiatu, który więdnie?
Tutaj wpadamy chyba trochę w pułapkę snucia dość niepewnych paraleli i metafor – porównywania roślin z ludźmi.
Kwiaty, które przekwitły, wyrzuca się, kobiet – jednak nie (zwłaszcza jeśli się je kocha ;) )
29 Maj, 2012 o 2:21 pm
Piękna myśl, popieram, ani mi w głowie spierać się z Tobą w tym temacie, chociaż ;) … szlachetniej by było gdyby owe „zwłaszcza” zestawić z kobietami, których się nie kocha, bo wówczas wymaga to od mężczyzny jakiegoś poświęcenia, a tak to bułka z masłem.
Aforyzmy mówią, że: opadnięty kwiat nie wraca na łodygę, a żona do męża czasami tak. Dobrze jest więc mieć wówczas świadomość, że kwiaty łagodzą kobietę :)
A wracając do kwiatów w malarstwie, to u siebie mam tylko takie obrazy i niektóre kwiaty są łudząco podobne do tych u Fantin-Latoura. Lubię je obserwować, gdy zmienia się światło, bo w zależności od tego jakie ma natężenie, barwę, kąt padania, obrazy wyglądają zawsze inaczej. Czasami gra światła sprawia, że kwiaty w obrazach wyglądają jakbym oglądała je w wymiarze 3D.
Co do snucia metafor między ludźmi i kwiatami, to nie jestem pierwsza, niestety ;) Przede mną byli mniej i więcej znani, którzy są autorami błyskotliwych sentencji typu „Dobrze, że wśród kwiatów nie ma rasizmu: ileż nienawiści kwitłoby na ziemi”.
PS. To, że kwiaty Cię zachwycają nie jest dla mnie żadną niespodzianką. To widać w Twoich zdjęciach, potrafisz wyczaić źdźbło na pustyni, które ma niesamowite kwiecie, na turystycznych szlakach fotografujesz kobierce kwiatów. Owszem, to u mężczyzny jest urocze :)
29 Maj, 2012 o 7:33 pm
29 Maj, 2012 o 11:15 pm
:) dziękuję
ps. różyczki nie dostajesz, bo zwyczajnie nie potrafię jej na tym portalu wstawić, może jakaś mała podpowiedź ? lubię się uczyć więc kto wie, może znów się zacznie pojawiać owy badylek ;)
30 Maj, 2012 o 6:04 pm
Na WordPressie niestety badylka nie mają )
28 Maj, 2012 o 2:51 pm
You actually make it seem so easy with your presentation but I find this topic
to be actually something which I think I would never understand.
It seems too complicated and very broad for me.
I’m looking forward for your next post, I’ll try to get the hang of it!
29 Maj, 2012 o 9:12 am
I find this topic to be actually something which I think I would never understand.
Maybe because it’s in Polish? ;)
28 Maj, 2012 o 3:55 pm
Piękne, z pewnością nie martwe. Ten dzbanek… świeci księżycowym blaskiem…
Wybrałeś Fantin-Latour, dlatego że tak jak ty lubił muzykę ? (lubisz Wagnera? przyjaźnili się) czy może to drugi człon nazwiska tak frapuje? Ach, Chateau Latour ( Pauillac) ’98 kosztuje 2.900! :))
29 Maj, 2012 o 9:32 am
Fantin-Latour był jednak intrygującą postacią. Zdziwiło mnie nieco to jego zainteresowanie muzyką Wagnera (swoją wizytę w Bayreuth na premierze „Pierścienia Nibelungów” zaliczył do jednych z najważniejszych wydarzeń w swoim życiu), bo jakoś nie mogłem sobie skojarzyć tej wagnerowskiej fascynacji z psyche malarza ładnych kwiatków (co innego ubóstwiający muzykę Niemca Nietzsche, który do Wagnera bardzo mi pasował – mimo, że w końcu stał się jego wrogiem).
Muszę przyznać, że z początku Fantin-Latoura znałem tylko z jego obrazów przedstawiających kwiaty. Dopiero później dowiedziałem się o jego próbach portretowych, a jeszcze później – o jego litografiach i kompozycjach alegorycznych odwołujących się nie tylko do muzyki Wagnera, ale i Berlioza, Brahmsa czy Schumanna. I co ciekawe – sam Fantin-Latour te ostatnie prace cenił najbardziej, ale paradoksalnie były one przez krytyków i odbiorców raczej ignorowane i w końcu sławę artyście przyniosły te jego kwiaty, którymi właściwie zarabiał na życie (choć zapewne nie malował je tylko z przykrego obowiązku – wręcz przeciwnie: on musiał to malowanie ich bardzo lubić, w przeciwnym razie nie byłyby takie piękne).
PS. A Chateau Latour (Pauillac) ’98 za 2.900 ?
Degustację tego wina pozostawiam bogatym snobom ;)
Wolę Amarone za 50 :)
Henri Fantin-Latour, „Wagner i Muza” (szkic węglem)
28 Maj, 2012 o 6:47 pm
29 Maj, 2012 o 9:15 am
Odpowiednia oprawa muzyczna potrafi wydobyć z piękna tych obrazów jeszcze inne niuanse. Zwłaszcza, jeśli sama się nie narzuca – czyli wtedy, kiedy dźwięki dobiegające naszego ucha, niejako „wspomagają” nasze oko (zmysł słuchu dopełnia zmysł wzroku).
29 Maj, 2012 o 7:23 am
Mnie prawdę mówiąc, LA, obrazy uwieczniające piękno oczywiste, aż tak bardzo nie „rajcują”. Wszystko pięknie ładnie, ale jakoś tak zimno i pusto jest, choć pięknie. Owszem, dostrzegam, i doceniam, maestrię pędzla, potrafiącego to piękno naturalne przenieść na płótno, ale mimo wszystko wolę obrazy zatrzymujące ulotność jakiejś chwili, może to być portret, który nawet powiedziałabym przedkładam ponad wszystkie inne tematy malarstwa, może to być jakaś czynność, jakieś wydarzenie (np. Degas) – mamy człowieka, jego portret jakby mimochodem i tę chwilę zatrzymaną i te emocje, jakie wypływają z obydwóch razem. Bardzo też lubię pejzaże, wszelakie, miejskie, wiejskie itd. Kwiaty i tzw. martwa natura, jakoś najmniej do mnie emocjonalnie przemawiają. Musi być człowiek, muszą być jego uczucia i emocje, wtedy to jest to. Tak więc, tym razem nie wypowiem się bardziej konkretnie, poczekam na inny cykl. :)
29 Maj, 2012 o 9:38 am
Są jednak tacy, których obrazy uwieczniające „piękno oczywiste” – w tym także kwiaty Fantin-Latoura – „rajcują” ;)
W ogóle odbiór sztuki jest sprawą bardzo subiektywną. Moim zdaniem, najważniejsza jest tu jednak szczerość – po prostu autentyzm tego, że nam się coś „podoba”. I wtedy wcale się nie musimy z niczego tłumaczyć ;)
Z tego, co napisałaś wnioskuję, że wolisz, kiedy obraz przedstawia pewną anegdotę, jest wypełniony jakimś pierwiastkiem antropologicznym – bo tylko wtedy wg Ciebie może on mieć – i przekazywać – „emocję”.
Ja to widzę nieco inaczej. Dla mnie kwiaty Fantin-Latoura nie są emocjonalnie puste, ani zimne. Mam wrażenie, że czuję w nich właśnie te emocje, które zapewne odczuwał artysta, kiedy je malował. Nie wiem, może to jakaś nadinterpretacja, ale każdy z tych kwiatów wydaje mi się mieć swoją „osobowość”. Tak je chyba traktował sam malarz – jako coś indywidualnego i żywego.
29 Maj, 2012 o 10:19 pm
Muzea to miejsca niezwykłe. Każdy obraz, który w nich jest, bez względu, jaki nosi tytuł, nie jest „martwą naturą”, jak mówią Polacy, tylko „cichym życiem”, jak mówią Niemcy, i to ukryte życie decyduje o ich życiu w nas, w naszej świadomości, bo innego życia nie ma. Malarstwo i postrzeganie sztuki wzrokiem jest swoistą umiejętnością. Słuchowcy umieją to zrozumieć. Widzenie jest taką samą łaską, jak słyszenie. Ale ma też coś więcej: łaskę niesłyszenia, łaskę ciszy. Łaska ciszy jest być może przywilejem największym, bo daje nam spokój. W zakończeniu Mistrza i Małgorzaty padają słowa znaczące: on nie zasłużył na niebo, on zasłużył na spokój. Malarstwo od swoich początków, od czasów grot z Lascaux, daje nam taki właśnie spokój, jest ciszą, nie gra i nie mówi, choć zawiera w sobie tak wiele dźwięków i tak wiele słów.
30 Maj, 2012 o 5:57 pm
Nie „martwa natura” ale „ciche życie” (Stilleben, still life) – to tłumaczenie też mi się podoba.
Trafne spostrzeżenie o powiązaniu malarstwa z ciszą.
Choć niektórzy widzą w nim muzykę, której nie można usłyszeć uchem.
Ale malarstwo, choć odbywa się bez dźwięcznych słów, to dla wielu jest jednak czymś bardzo wymownym.
4 czerwca, 2012 o 5:24 am
Bardzo podoba mi się pomysł na nowy cykl! Będę jego wierną czytelniczką. Podoba mi się też Twój wybór, choć też nie jestem miłośniczką martwych natur, ani nie przepadam specjalnie za tym malarzem. Martwa natura wydaje się „niemodna” dlatego dobrze, że ktoś taki jak Ty ją tu przedstawia. Moim ulubionym obrazem w tym gatunku jest zdecydowanie jeden Szparag Maneta :) Chociaż przyznam się, że uwielbiam też barokowych mistrzów holenderskich, zwłaszcza ich „uczty”, na przykład Pietera Claesza. A propos baroku i Holandii, wtedy malarze specjalizowali się w przedstawianiu kwiatów i osiągali ogromne sumy za ich reprezentacje, jak na przykład Jan Bruegel. Szkoda, że Fantin-Latour się nie wstrzelił ze swoją pasją w klimat epoki.
4 czerwca, 2012 o 11:40 am
Będzie mi bardzo miło doświadczać Twojej „wierności” ;)
Mnie właściwie nie obchodzą żadne mody, więc może dlatego nie wstydzę się tego, że podobają mi się również „martwe natury”, w tym i ładne kwiatki ;)
„Szparag” Maneta, mówisz… Nie wiem, czy znasz związaną z nim anegdotę. Otóż Manet sprzedał pewnego razu za 800 franków swój obraz przedstawiający pęk szparag (ów?). Nabywca zaś, z gestem przysłał mu banknot 1000 frankowy. Manet, mistrz elegancji i człowiek z poczuciem humoru, namalował mu więc jeszcze jednego szparaga i posłał z liścikiem, że to właśnie ten brakujący, którym chce wyrównać rachunek ;)
Skoro sprawia Ci ten badylek taką przyjemność, to pozwolę sobie dołączyć go tutaj – specjalnie dla Ciebie :)
14 grudnia, 2015 o 8:10 am
[…] RODODENDRON, WINO I CYTRYNY […]