TANIEC DUCHA I MASAKRA NAD WOUNDED KNEE (Krajobrazy, ludzie, zdarzenia – wędrówki po Ameryce)

Taniec Ducha – desperacja i potrzeba nadziei przybiera formę religijnej ekstazy

*

PRERIA  WE  KRWI

Historia, podobnie jak fortuna, kołem się toczy. I choć same wehikuły wiozące nas przez dzieje zmieniają się z czasem, pewne momenty naszej podróży powtarzają się regularnie i cyklicznie. To właśnie dlatego historia nie jest naszą nauczycielką, a rzekomo winna nią być. Ciągle powtarzamy te same błędy. Zmieniają się tylko pejzaże, dekoracje. Nigdy ponoć nie wstępujemy do tej samej rzeki. Jednakże rdzeń ludzkiej natury wydaje się pozostawać niezmienny… Tak, jak niezmienne są prawa rządzące światem, rzeczywistością – prawa, na które nie mamy większego wpływu.
Maczugi, kamienie i dzidy zamieniliśmy na lasery, komputery i bombowce, techniczne cuda. Nasze argumenty wynieśliśmy na szczyt elokwencji, oblekliśmy je w krasomówcze, przeintelektualizowane korowody, opletliśmy wszystko siatką usprawiedliwień i objaśnień, które tak naprawdę tworzą ciągle to nowe zasłony dymne, pełne na dodatek samookłamywań i iluzji. Efekt jest ten sam – zabijanie, narzucanie swojej woli słabszym. Trudno nam ukryć nasze zwierzęce pazury, nie sposób wyrwać tego tkwiącego w nas nerwu bestii. Gwałt wpisany jest w mozaikę świata, w którym żyjemy. Przemoc jest w nas.

Amerykanie są (i zawsze byli) społeczeństwem zorientowanym w przyszłość. Dlatego historia czy tradycja nie zajmują w ich świadomości tak istotnego miejsca, jak w świadomości społeczeństw starszych kulturowo i cywilizacyjnie. Jest w tym pragmatyzm, ale także doszukać się tu można pewnej mądrości: bez dziejowych obciążeń łatwiej bowiem o optymizm, który uważany jest za jedną ze swoistych, typowo amerykańskich cech. Z drugiej strony pociąga to za sobą życie w pewnej nieświadomości, a nawet naiwności, dzięki której łatwiej jest tym społeczeństwem manipulować.
Być może wynika to z naszych europejskich obciążeń, ale chcielibyśmy czasem przypomnieć Amerykanom o niektórych wydarzeniach z ich przeszłości. Oczywiście nie chcę tego nazywać przestrogą, gdyż takie zapędy pedagogiczne słusznie mogłyby się wydać pretensjonalne. Inspiracją jest dla mnie wola oddania sprawiedliwości tym, którzy na amerykańskiej drodze do potęgi zostali połamani wspomnianym już kołem historii. A że przy okazji jest to przypomnienie o tych mniej radosnych stronach naszej ułomnej, ludzkiej natury? Cóż, staje się to jakby mimochodem.
Tragedia, jaka wydarzyła się 110 lat temu pod Wounded Knee (Zranione Kolano) w Dakocie Południowej, jest niewątpliwie wielkim zgrzytem, jakiego nie chciałoby się słyszeć w patriotyczno-idealistycznej melodii dziejów amerykańskiej glorii.
Jak do niej doszło?

Indianie ze szczepu Lakota w rezerwacie Pine Ridge (tereny dzisiejszej Dakoty Południowej)

KONIEC  WOLNOŚCI

O stopniowej degradacji i zagładzie kultury rdzennych Amerykanów, czyli Indian, można by spisać księgi. Podczas gdy dla współczesnych mieszkańców Ameryki, przodków dawnych kolonistów, tzw. “odkrycie” tej ziemi przez Kolumba było początkiem nowej ery znaczonej nadziejami przybywających tu Europejczyków, w swej masie uciekających najczęściej przed biedą i religijnymi prześladowaniami, to dla Indian był to początek końca ich wolności. Z jednej strony pięćsetlecie post-kolumbijskiej Ameryki to konstytuowanie się podziwianej przez wielu demokracji amerykańskiej, kształtowanie i budowa najbardziej wpływowego państwa i najbogatszego społeczeństwa na świecie. Z perspektywy indiańskiej zaś, stulecia te były niekończącym się pasmem upokorzeń, opresji, mordów i łamania umów; wygnań, przesiedleń i wyzuwania z ziemi. Lata znaczone szlakami łez i śmierci, niszczenia odwiecznych tradycji i stylu życia; demoralizacji i międzyplemiennego skłócania. Można to wszystko uznać nie tylko za koniec wolności Indian, ale i za koniec ich cywilizacji.
W ostatecznym rozrachunku politykę zastosowaną wobec Indian przez Białych nie można nazwać inaczej, jak etnicznymi czystkami. Doświadczyły tego wszystkie ludy zamieszkujące kontynenty obu Ameryk, jednak tylko jednemu plemieniu przypadło w udziale tragiczne doświadczenie, które było krwawą “kropką nad i”, końcem zbrojnego oporu wobec najeźdźcy, finalnym ciosem, ostatecznym zniwelowaniem okruchów indiańskich nadziei. Plemieniem tym byli Siuksowie, a miejscem gdzie się to zdarzyło – obozowisko nad potokiem Wounded Knee na terenie rezerwatu Pine Ridge w Dakocie Południowej. Był rok 1890. Odchodził tym samym w przeszłość nie tylko wiek XIX, ale i cała epoka.

DUCHOWA  MIKSTURA

Cechą na wskroś ludzką jest to, że w położeniu bez wyjścia człowiek, be względu na swój poziom intelektualny czy kulturowy, odwołuje się do pomocy boskiej, szuka interwencji sił nadprzyrodzonych, oczekuje porządku Idei Nadrzędnej, jakiegoś Wyższego Sensu. Jednym słowem, ucieka się do metafizyki.
Polacy pod zaborami chcieli widzieć Ojczyznę mesjaszem narodów. Idee mesjanistyczne, mające swoje źródło głównie w Starym Testamencie, były bardzo charakterystycznym motywem wielu chrześcijańskich sekt w nowo powstałych Stanach Zjednoczonych. Niektóre z nich przeniknęły do duchowego, religijno – mistycznego świata Indian.

Taniec Ducha, który w powszechnej świadomości kojarzony jest z żyjącymi na Wielkich Równinach Siuksami i ich aktywnością kultową w latach 1898 – 90, nie narodził się  na prerii, a po zachodniej stronie Gór Skalistych, wśród Pajutów zamieszkujących obszary dzisiejszej zachodniej Nevady. Świadczy to tylko o wspólnocie losowej Indian.
Podobnie mesjanizm, który wiąże się z Tańcem Ducha, również nie był nowością w czasie, kiedy zaczął głosić go prorok Wavoka w pajuckim rezerwacie Walker Lake. Wśród wielu plemion indiańskich poddanych opresji, pojawiali się w przeszłości “mesjasze” niosący swym pobratymcom pociechę, głoszący wybawienie od nieszczęść, jakie przyniosło pojawienie się Białych.

Wavoka był synem jednego z takich proroków, szamana Pajutów imieniem Tavibo. Kiedy chłopiec miał 12 lat, jego ojciec doświadczył wizji, w której Bóg oświadczył mu, iż ziemia jest już stara i zmęczona, potrzebuje więc odnowy. Stanie się to wkrótce. Przodkowie Indian zmartwychwstaną, wszyscy znów będą młodzi, ciesząc się życiem na obfitującej we wszelkie dobra odnowionej ziemi, na której nie będzie już żadnych Białych. Spełniony wszak być musi jeden warunek. Wszyscy muszą w to uwierzyć, brać udział w świętym tańcu i śpiewać objawione prorokowi pieśni.
Niestety, Tavibo rok później umarł, osieracając nieletniego Wavokę. Sam kult wygasł z braku widocznych oznak spełniania się proroctw. Chłopca przygarnęła rodzina okolicznych farmerów, nadając mu imię Jack Wilson. Byli oni gorliwymi chrześcijanami. W ich domu Wavoka, mając niewątpliwie po ojcu w genach spirytualne skłonności, zbliżył się do chrystianizmu. Później, żyjąc już samodzielnie i pracując na polach chmielowych w dolinie rzeki Columbia, poznał różne jego sektowe odmiany. Elementy każdej z nich odnaleźć można  w odrodzonym dzięki niemu kultowi Tańca Ducha, który swą tragiczną kulminację znalazł pod Wounded Knee w Badlands.

Od mormonów przejęta została idea Indian, jako ludu wybranego, potomków zaginionych plemion hebrajskich. Również słynne “koszule ducha”, mające chronić Indian przed kulami, mogły mieć swój początek w obyczaju noszenia przez mormonów specjalnych szat, zabezpieczających ich przed złem i zapewniających ostateczną chwałę w zaświatach. Od Shakerów pochodzi być może koncept ekstatycznego wpadania w trans dzięki rytmicznym pląsom i podrygom. Z kolei tzw. Śniący, idąc za nauką swego proroka Smohalli nienawidzącego Białych, a zwłaszcza ich barbarzyńskiego sposobu obchodzenia się z “matką ziemią”, uważali, że tylko w czasie snu czy wizji może się objawić człowiekowi prawdziwa wola i przykazania Wielkiego Ducha. Stąd przywiązywanie przez wyznawców kultu wielkiego znaczenia do treści i znaków otrzymywanych podczas transowych wizji.
Oczywiście, mikstura ta wzbogacona została dodatkowo przez elementy tradycyjnych wierzeń samych Indian, których natura zresztą, w wielu miejscach pokrywała się  z motywami innych religii.

Wavoka

CZERWONY  CHRYSTUS

Wavoka z rozbudzoną i wzbogaconą spirytualnie świadomością wrócił do stron rodzinnych. Zrazu nic nie zapowiadało jego mesjanicznego potencjału. Jako Jack Wilson założył rodzinę i wśród okolicznej ludności dorobił się opinii pracowitego człowieka. Jednak nie było to w stanie go zadowolić. Wewnątrz męczyła go frustracja. Biali – nawet rodzina, w której się wychował i jego bracia – nigdy nie uznają go za “swego”, wśród Indian zaś nigdy nie zajmie tak ważnej pozycji, jaką miał choćby jego ojciec.
Nie jest pewne, gdzie Wavokę po raz pierwszy nawiedziła ta wizja. Czy stało się to wtedy, gdy leżał w łóżku trawiony gorączką, czy też podczas rąbania drewna w lesie. Jednak co do treści widzenia nie ma żadnych wątpliwości. Podczas wizji Wavoka zmarł, został zabrany przez Wielkiego Ducha do nieba, gdzie Bóg objawił mu prawdę o konieczności odnowy i życia w braterstwie, a także zapowiedział rychłe zapanowanie wiecznej szczęśliwości na świecie. Następnie Wavoka został odstawiony na ziemię i przywrócony do życia.
Od tego czasu zaczęło się posłannictwo Wavoki. Nad jeziorem Walkera odtańczono pierwszy po latach Taniec Ducha, który miał prowadzić Indian ku nowemu przeznaczeniu. Zrazu kult rozwijał się wolno i to tylko wśród Pajutów, jednak z czasem ogarnął prawie wszystkie plemiona na zachód od Mississippi. Bowiem desperacja wszystkich szczepów była jednaka. Przypominało to rozprzestrzeniający się po prerii pożar.

Bez wątpienia, w głoszeniu nowej ewangelii pomogły Wavoce trzy cudy, jakie zaczęli mu przypisywać jego wyznawcy. Być może Wavoka sam zorganizował swój pierwszy “cud”, choć też mogło się to odbyć bez jego wiedzy. Otóż w środku lata zapowiedział on, że na rzece pojawi się lód. I rzeczywiście, zarówno wierni, jak i sceptycy zgromadzeni na moście wokół modlącego się Wavoki, zobaczyli wkrótce płynące z wodami kry. Nie wiedzieli, że przybrani bracia Wavoki, wywalili w górze rzeki cały wóz lodu, jaki produkowali w swojej fabryczce. Nie jest pewne, czy Wavoka o tym wiedział, czy też Wilsonowie, chcąc ocalić twarz swego brata, pomogli mu w spełnieniu “cudu”.
Następne cudowne wydarzenie miało miejsce dokładnie 1 stycznia 1898 roku. Wavokę ponownie zwaliła z nóg gorączka. Był bliski śmierci i w tym samym czasie “umierać” też zaczęło Słońce. Indianie nie byli przygotowani na zaćmienie i ogarniające ziemię ciemności wywołały wśród nich prawdziwą panikę. Jednak Wavoka wstał wkrótce z łoża i Słońce ponownie zaświeciło pełnym blaskiem na niebie. Jak pamiętamy z lektury Prusa, nie pierwszy to tego rodzaju wybieg ziemskich czarodziei.
Za trzecim razem, po pomoc do Wavoki udali się okoliczni ludzie gnębieni trwającą od jakiegoś czasu suszą. Wavoka powiedział im, aby się nie martwili, bo w ciągu trzech dni będą mieli wystarczająco dużo wody. Na trzeci dzień lunął deszcz, a rzeka wystąpiła z brzegów. Przekonało to nawet jednego z najbardziej zatwardziałych niedowiarków, indiańskiego milicjanta Josephusa, który stwierdził: “Wierzę teraz mocno w nadnaturalną moc nowego Chrystusa”.

Trzeba przyznać, że sam Wavoka na początku swych proroctw nie uważał się za syna bożego. Jednak rosnąca gorliwość jego wyznawców umocniła go z czasem w przekonaniu, iż rzeczywiście jest on Zbawicielem, a w końcu, że jest samym Chrystusem. Niektórzy ponoć widzieli nawet stygmaty na jego dłoniach.
Bez względu na to, jak absurdalna może się wydać postronnym świadkom cała ta czarodziejsko – mesjanistyczna aura, Wavoka dawał Indianom wraz z nadzieją religię, która w swej istocie i moralnej wymowie nie odbiegała od tego, co głosił Chrystus dwa tysiące lat wcześniej. Choćby takie słowa Wavoki świadczą o chrześcijańskim duchu jego nauk: “Nie krzywdźcie nikogo. Czyńcie zawsze dobro. Nie kłamcie. Nigdy nie walczcie. Indianie nie muszą się niczego obawiać. Nasi zmarli przodkowie powstali i czekają na nas razem z Wielkim Duchem. Indianie muszą wierzyć i ufnie odprawiać święty taniec”.

WIELKI  SMUTEK  REZERWATÓW

Aby zrozumieć to, co stało się pod Wounded Knee i jak wiąże się to wydarzenie z Tańcem Ducha, musimy wspomnieć o sytuacji, w jakiej w drugiej połowie XIX wieku znaleźli się Siuksowie, jedno z najznaczniejszych plemion Indian Ameryki Północnej. Świadomość niewiarygodnego pasma klęsk i upokorzeń doznanych wtedy przez nich, niewątpliwie pozwoli nam ogarnąć istotę fermentu, jakiemu uległ wówczas ten lud Wielkich Równin.
Przez blisko 100 lat Siuksowie, (którzy notabene nazywają siebie Lakota – “Przyjaciółmi”) byli niekwestionowanymi władcami prerii. Przebywali tu stosunkowo od niedawna, spychani przez coraz bardziej panoszących się na wschodzie Białych. Ich przodkowie żyli  niegdyś daleko od Wielkich Równin, prawdopodobnie gdzieś między Apallachami a Atlantykiem, na terenie dzisiejszej Karoliny Północnej i Wirginii. W XVIII wieku, dysponując końmi i bronią palną, stawszy się niezrównanymi jeźdźcami i wojownikami, zdominowali północne połacie prerii i konkurujące z nimi plemiona, głównie Szoszonów, Crow, Arikarów i Czejenów. Dla pokoleń Siuksów urodzonych w pierwszej połowie XIX wieku, prerie te były już ziemią rodzinną, a Czarne Wzgórza (Black Hills) – nawet świętą. Co najważniejsze, preria i pasące się na niej bizony, stały się dla nich podstawą egzystencji.
W połowie XIX stulecia fale białych osadników ze Wschodu, zachęconych przez rząd waszyngtoński dogodnymi ustawami, zaczęły wciskać się na obszary będące terenami łownymi Siuksów. Konfliktów i starć nie można było uniknąć.

Indiański obóz w rezerwacie

*

W 1851 roku podpisano z Siuksami pierwszy traktat uznający ich suwerenność i nienaruszalność granic. Warunków oczywiście nie dotrzymano. Następne 40 lat przyniosło wymuszone podpisanie kolejnych dokumentów, na coraz gorszych zresztą dla Indian warunkach – pozbawiając ich z ziemi, spychając na coraz mniejsze skrawki nieużytków. Mało tego, każdy traktat był przez Białych łamany, dokument stawał się bezużytecznym świstkiem papieru. Największymi wygranymi byli zawsze spekulanci ziemią.
Tym samym umacniała się wśród Indian opinia, według której Biali to najwięksi kłamcy pod słońcem.

Miara się przepełniła, gdy w 1874 roku odział tzw. “ekspedycji Custera” wkroczył bezprawnie na teren Black Hills. Znalezione wówczas złoto roznieciło gorączkę, która trwała przez następnych parę lat i spowodowała zalanie Czarnych Wzgórz białymi osadnikami i poszukiwaczami fortuny. Tym samym pogwałcono traktat 1868 roku, stanowiący Wielki Rezerwat Siuksów, nadający im na własność Black Hills po wsze czasy. “Wsze czasy” nie trwały nawet dekady, bo już w 1876 roku Czarne Wzgórza przestały należeć do Indian.
Mimo wygranej w tym samym roku przez Siuksów słynnej bitwy nad Little Bighorn, ich klęska była nieunikniona. Stopniowo Indian spacyfikowano, ubezwłasnowolniono; zakazano im polowań, a nawet swobodnego poruszania się poza rezerwatami. Skazano ich na życie niegodne, zdając na jałmużnę rządowych przydziałów racji żywnościowych. Indianie znaleźli się w potrzasku.

Sytuacja stała się jeszcze bardziej tragiczna, kiedy przydziały ograniczono, a rezerwaty bardziej rozdrobniono i rozparcelowano. Tak było np. w 1889 roku, kiedy to odebrano Siuksom połowę zajmowanej przez nich ziemi, pozbawiając ich tym samym własności gwarantowanej wcześniejszymi umowami. Bizony, które do niedawna były dla Indian Prerii podstawą egzystencji, zostały już prawie doszczętnie wytępione.
Życie w rezerwatach stało się nie do zniesienia. W lecie nękały Indian bezlitosne upały i susze, w zimie zabójczy mróz. Głód, choroby i nędza wycieńczały stopniowo wszystkich – nawet tych najodporniejszych i najtwardszych.
W takiej sytuacji tylko cud i siły nadprzyrodzone mogły zmienić indiańską dolę. To właśnie wtedy do rezerwatów Prerii dotarły obietnice Wavoki i nadzieje, jakie niósł ze sobą Taniec Ducha.

STRACH  I  OBIETNICA  RAJU

Wodzowie słyszeli o indiańskim proroku, który głosił swoim współbraciom dobrą nowinę za “Lśniącymi Górami” (Rocky Mountains). Jednakże były to wieści niedokładne, pełne fantastycznych przeinaczeń i plotek.
Wysłali więc latem 1898 roku własną delegację, by ta sprawdziła wszystko naocznie. Grupa Siuksów, w której prym wiedli Niski Byk i Kopiący Niedźwiedź, wyruszyła pociągiem na zachód, docierając jesienią do rezerwatu Walker Lake w Nevadzie, położonego nieopodal kalifornijskiego jeziora Tahoe. Nie byli sami. Po drodze dołączyli do nich Indianie z innych plemion.
Na wiosnę następnego roku Niski Byk i Kopiący Niedźwiedź z powrotem byli wśród swoich, przejęci misją. Niestety, to co mówili odbiegało znacznie od pacyfistycznego w sumie posłania Wavoki i sprowadzało się do zapowiedzi żywiołowej zagłady gotowanej przez Wielkiego Ducha Białym. Indianie zaś mogą się spodziewać zapanowania rajskiej szczęśliwości i powrotu zmarłych przodków. Znów pełno będzie zwierzyny, rzeki kipieć będą od ryb, nie braknie dyń, orzeszków i kukurydzy. Jedynym warunkiem jest powszechne uczestnictwo w Tańcu  Ducha.

Kult ogarnął wkrótce wszystkie rezerwaty Siuksów: Pine Ridge, Rosebud, Standing Rock, Cheyenne River… Chrześcijańska w duchu doktryna Wavoki zastąpiona została przesłaniem bardziej wojowniczym, powodującym napięcie. Już mowa o konieczności noszenia chroniących od kul wroga “koszul ducha” sugerowała wojnę, gwałtowne stracie, potęgowała psychozę strachu i tak już pogłębionego przez tragiczną sytuację, w jakiej się znaleźli Indianie po kolejnych rozbiorach ich ziemi.
Owa psychoza ogarnęła zresztą obie strony, nakręcając spiralę strachu, tworząc błędne koło. Biali, zarówno osadnicy, jak i wojskowi, obawiali się indiańskiego powstania. Zaczęli więc słać do Waszyngtonu alarmujące depesze, naglące do interwencji. Te dziwne i niezrozumiałe taneczne obrzędy Czerwonoskórych napełniały ich początkowo niepokojem, który wkrótce zamienił się w panikę. Jesienią, na preriach, pojawiły się dodatkowe oddziały wojska.
To z kolei wzmogło trwogę Indian. Świeża była jeszcze wśród nich pamięć śmierci wodza Szalonego Konia – walecznego zwycięzcy spod Little Bighorn (1876), który w rok po bitwie zginął zadźgany bagnetami w forcie Robinson – kiedy oto wieść o kolejnym wydarzeniu obiegła prerie. W rezerwacie Standing Rock, z poduszczenia władz wojskowych planujących unieszkodliwienie największych “podżegaczy” i “mącicieli”, indiańska milicja zamordowała najsłynniejszego wodza Siuksów, Siedzącego Byka.
W takiej atmosferze nietrudno było o iskrę wzniecającą pożar.

Wielka Stopa i jego żona Biały Jastrząb

TUŁACZKA  WIELKIEJ  STOPY

Na liście “podżegaczy” znalazło się kilku indiańskich wodzów, wśród nich Wielka Stopa. Również i on miał być aresztowany, a ludzie, którym przewodził, zamknięci w okolicznym forcie. Wielka Stopa, nie zdając sobie sprawy z tych planów władz amerykańskich, udał się z grupą około 350 Indian w drogę do fortu, po pomoc dla swych głodujących ludzi. Po drodze dołączyło do nich kilkudziesięciu Siuksów uciekających z rezerwatu Standing Rock. Powiadomili oni Wielką Stopę o śmierci Siedzącego Byka, który zginął dwa dni wcześniej. Mimo jeszcze większych obaw, wódz postanowił kontynuować podróż na wschód. Jednak wkrótce Indianie natknęli się na oddział kawalerii amerykańskiej, który miał za zadanie pojmanie ich i odstawienie na zachód, do leżącego na Czarnych Wzgórzach fortu Mead. Dowodzący oddziałem pułkownik Sumner pozwolił jednak Siuksom rozbić obóz i przenocować w nim, sam oddalając się z  żołnierzami o kilka mil. Wielka Stopa dał mu słowo, iż następnego ranka podąży za wojskiem. Na Indian padł jednak blady strach i po krótkiej a nerwowej naradzie i głosowaniu, postanowili uciekać na południe, do rezerwatu Pine Ridge. Mogli tam znaleźć opiekę wielkiego wodza Siuksów, Czerwonej Chmury, który odnosił do tej pory największe sukcesy w negocjacjach z Białymi. Wielka Stopa, pod presją towarzyszy, musiał poświęcić swoje słowo honoru i jeszcze tej samej nocy zarządził ucieczkę. Nie zapominajmy, że był to grudzień. Indian czekała więc mordercza 150-milowa tułaczka w mrozie i o głodzie. Na domiar złego, Wielka Stopa nabawił się w dzień Bożego Narodzenia ostrego zapalenia płuc. Mimo tego, leżąc na wozie i plując krwią, prowadził grupę po bezdrożach prerii, którą znał tak dobrze z dawnych szczęśliwych dni, kiedy jako młody myśliwy polował tu na bizony, sarny i antylopy.
W tym samym czasie, na odległych “mesach” Badlands, wśród niesamowitych scenerii “Złych Ziem”, zdesperowani Siuksowie odprawiali swój Taniec Ducha. Nie wiedzieli jeszcze, że jest to ich ostatni taniec.

ŚMIERĆ  W  BADLANDS

Amerykanie zaniepokojeni tymi wszystkimi wydarzeniami i aktywnością Tańca Ducha w rezerwacie Pine Ridge, dokąd uciekli pozostali jeszcze na wolności wyznawcy kultu, wysłali z Nebraski w kierunku Badlands żołnierzy. I tak się właśnie złożyło, iż to właśnie ten odział przejął nad potokiem Wounded Knee grupę Wielkiej Stopy. Stało się to dosłownie w przeddzień dotarcia Indian do celu, czyli do obozu Czerwonej Chmury.
Na nieszczęście była to Siódma Brygada Kawalerii, ta sama, która pod dowództwem Custera, kilkanaście lat wcześniej rozgromiona została pod Little Bighorn. Służyło w niej jeszcze kilku oficerów pamiętających tamtą haniebną porażkę i żądza zemsty na pewno nie była im obca.
Niemniej jednak spotkanie Indian z żołnierzami odbyło się raczej spokojnie. Wielka Stopa nie stawiał żadnych oporów, kiedy amerykański dowódca zażądał bezwarunkowego poddania. Zatknięto białe flagi.

Jednak tym razem żołnierze nie oddalili się od obozowiska, które Indianie rozbili się na noc, a otoczyli je. Na wzgórzu ustawiono nawet baterię lekkich działek Hotchkiss miotających granaty. Mimo tego Indianie do końca nie wierzyli, że skoro się poddali, zostaną zaatakowani. Udali się na odpoczynek. Ciężko chorego wodza Wielką Stopę przeniesiono nawet do wojskowego ambulansu, gdzie udzielono mu pomocy. Jego ludziom rozdzielono też koce i żywność.
Złowróżebny mógł być jednak rozkaz, jaki od pułkownika Forsytha otrzymali żołnierze: “Rozbroić wszystkich Indian. Przedsięwziąć wszelkie środki uniemożliwiające im ucieczkę. Jeśli wybiorą walkę, zlikwidować ich”.
Następny ranek powitał jednak wszystkich słoneczną pogodą, mimo że był to środek zimy, a dokładnie 29 grudnia 1890 r. Indiańskie dzieci, po raz pierwszy od wielu dni, zaczęły się nawet bawić. Wokół namiotu Wielkiej Stopy zgromadzili się mężczyźni, tworząc krąg. Pułkownik Forsyth zapewnił ich, że żołnierze są przyjaciółmi Indian, że zostaną zwiększone ich racje, i że mogą się czuć bezpiecznie. Wielka Stopa zaś, przekonany wcześniej przez misjonarzy i oficerów, zdając sobie sprawę z beznadziejności wszelkiego oporu, polecił swoim ludziom złożyć broń.
Nie spotkało się to z entuzjazmem. Przymus ten odebrano jako jeszcze jedną wielką zniewagę. Indianin bez broni nie był mężczyzną. Złożono więc ledwie parę zdezelowanych strzelb. W takiej sytuacji Forsyth zarządził przeszukanie indiańskich tepee, skąd wyciągnięto wszystko, czym można było walczyć – noże, siekiery, szable, strzelby, rewolwery – i ułożono z tego spory kopczyk. Żołnierze wiedzieli jednak, że Indianie  posiadają jeszcze parę nowoczesnych, szybkostrzelnych Winchesterów. Zabrali się więc za rewizję osobistą, nakazując Indianom rozewrzeć poły koców, w jakie byli oni obleczeni.

Niezadowolenie i niepokój Indian wzrastały. W międzyczasie szaman plemienny Żółty Ptak rozpoczął swój taniec, rzucając w górę garści piasku i nucąc pieśń: “Nie obawiajcie się! Niech wasze serca będą mocne na spotkanie tego, co was czeka! Żołnierzy jest wielu i mają oni wiele kul. Ale preria jest wielka i kule was nie dosięgną, a polecą nad wielką prerią”.
Nikt ze starszych mężczyzn nie miał broni. Dwóch młodych wojowników oddało karabiny. Żołnierze podeszli do trzeciego zwanego Czarnym Kojotem, słusznie podejrzewając, że ukrywa on w zanadrzu broń. Ten wydobył nagle spod koca swój nowy Winchester i zaczął krzyczeć, że nie odda strzelby, która kosztowała go majątek. Między nim a żołnierzami doszło do szarpaniny i broń przypadkowo wypaliła.
W tym momencie rozpętało się piekło.
Żołnierze zaczęli strzelać do Indian niemalże na oślep. Kilku wojowników miało jeszcze strzelby, lecz po chwili obrony leżeli już martwi na ziemi. Na nic zdały się “kuloodporne” “koszule ducha”. Wielką Stopę zastrzelono, kiedy próbował się podnieść. Zastygł  jakby w geście powstrzymania wszystkich.
Na obozowisko, gdzie znajdowały się właściwie same kobiety i dzieci, z działek posypał się grad wybuchających pocisków, rozrywających wszystko na strzępy. W niedługim czasie padło ponad 100 Indian, jak również kilkudziesięciu żołnierzy, wielu uśmierconych kulami swych towarzyszy. Bezsensowna i nieusprawiedliwiona rzeź trwała jednak jeszcze długo. Strzelano do bezbronnych, uciekających ludzi, głównie kobiet i dzieci. Szczególnie mordercza okazała się pułapka w postaci wąskiego jaru, w którym próbowała się schronić część nieszczęśników. Tych, których nie zmasakrowały tam granaty, dobili wkrótce niebiescy żołnierze.
Kiedy strzały wreszcie umilkły, zebrano z pola 40 rannych i 25 zabitych żołnierzy, oraz 50 rannych Indian. Zaraz potem rozpętała się śnieżna zamieć. Trupy Indian – a było ich około 200 – zostawiono na miejscu masakry.

Ciało Wielkiej Stopy pozostawione na miejscu masakry pod Wounded Knee

*

EPILOG

Zwłoki leżały na polu przez trzy dni. W Nowy Rok wysłano pod Wounded Knee grabarzy i parę wozów. Wykopano wielki rów, do którego wrzucono zamarznięte na kość ciała. Odbyło się to bez żadnego uszanowania dla zmarłych, bez jakichkolwiek obrządków.
Zachowały się fotografie z tamtego dnia, na których utrwalono groteskowe pozy, w jakich zastygły ciała. Szczególnie upiorne wrażenie robią zwłoki Wielkiej Stopy.
Pod zwałami koców znaleziono 3-miesięczną dziewczynkę, która przetrwała zamieć i mróz. Ciągle przyssana była do piersi nieżyjącej już od paru dni matki.
Władze federalne mord pod Wounded Knee nie nazywają masakrą a bitwą. Kongres amerykański przyznał 18 żołnierzom biorącym udział w tamtej akcji najwyższe ówczesne odznaczenie wojskowe, Medal Honoru.

Prawie wszystkie publikacje mówiące  o przyczynach tragedii, wskazują, często nieświadomie, na Taniec Ducha, który jakoby wszystko zapoczątkował, prowadząc w konsekwencji do Wounded Knee. Co ciekawe, czynią tak nawet autorzy, którzy sympatyzują z Indianami, uznając ich racje moralne i prawne. Otóż mylą oni wszyscy skutek z przyczyną. Kult był bowiem skutkiem opresji Białych wobec Indian i trudno jego wyznawców obwiniać za to, co się stało pod Wounded Knee w grudniu 1890 roku. Decydującym powodem było łamanie traktatów i niekonsekwentna polityka rządu amerykańskiego, której rezultatem były czystki etniczne na podbitych terenach.
15 stycznia poddali się ostatni Indianie praktykujący Taniec Ducha, którzy schronili się na pustkowiach Badlands. Było ich około 4 tysiące. Wśród innych plemion – również na terenie Terytorium Indiańskiego (dzisiejsza Oklahoma), gdzie Taniec Ducha był celebrowany szczególnie mocno – kult wygasł w ciągu paru miesięcy w obliczu braku spełniania się proroctw Wavoki, który zapowiadał koniec świata indiańskiej udręki na wiosnę 1891 roku.
Sam Wavoka żył jeszcze długo po całym wydarzeniu. Kiedy dotarła do niego żałosna wiadomość o Wouded Knee, narzucił na głowę koc i rozpaczał czas jakiś. Wreszcie powstał i ogłosił: “Moje dzieci, dzisiaj wzywam was, abyście obrali nowy szlak, jedyny szlak, jaki jest dzisiaj otwarty – szlak białego człowieka”.

KONIEC

*

*

*

*

Na zdjęciach: ofiary masakry pod Wounded Knee leżały na mrozie kilka dni, zanim wrzucono je do zbiorowej mogiły (zdjęcia dokumentalne)

Tekst jest częścią cyklu „Krajobrazy, ludzie, zdarzenia – wędrówki po Ameryce” publikowanego na łamach prasy polonijnej w latach 90-tych („Dziennik Chicagowski”, „Dziennik Związkowy”). Inne artykuły tego cyklu przeczytać można TUTAJ.

*

Komentarzy 20 to “TANIEC DUCHA I MASAKRA NAD WOUNDED KNEE (Krajobrazy, ludzie, zdarzenia – wędrówki po Ameryce)”

  1. sarna Says:

    Moja znajomość historii Amerykanów jest bardzo powierzchowna, ale trudno mi się zgodzić z Twoim stwierdzeniem, że Amerykanie zawsze byli „społeczeństwem zorientowanym w przyszłość. Dlatego historia czy tradycja nie zajmują w ich świadomości tak istotnego miejsca, jak w świadomości społeczeństw starszych kulturowo i cywilizacyjnie”.
    Przecież jak sam piszesz w tekście rdzenni Amerykanie to Indianie, a dla nich tradycja to rzecz święta. Ponadto ich cywilizacja jest jedną z najstarszych więc nie bardzo panimaju aluzju ;) o tych społeczeństwach starszych kulturowo i cywilizacyjnie.

    • Logos Amicus Says:

      Pisząc to o „Amerykanach” miałem oczywiście na myśli obywateli Stanów Zjednoczonych, wśród których rdzenni Amerykanie stanowią zaledwie jakiś ułamek promila ogólnej liczby mieszkańców USA (i dla wyróżnienia/odróżnienia, nazywani są tu „Native Americans”). Naturalnie, używanie określenia „Amerykanie”, to też jest ogromne uproszczenie i wrzucanie do jednego worka ludzi różniących się bardzo, jeśli chodzi o przywiązanie do etnicznych korzeni, status społeczny, pozycję… etc. Lecz bez takich uogólnień nie sposób się chyba obejść, pisząc o ogólnie o Amerykanach i zwracając przy tym uwagę na pewne charakterystyczne rysy tego społeczeństwa, czy choćby właśnie na stosunek do własnej historii.
      A ludzie, którzy kształtowali amerykańską państwowość (np. prezydenci) mieli poczucie pewnej pionierskiej misji, forpoczty tworzącej nową polityczno-społeczą jakość, więc byli bardziej zorientowani w przyszłość, choć oczywiście korzystali też z dziedzictwa europejskiej myśli czy nawet tradycji. Niemniej jednak, mieli wielkie poczucie odrębności i niezależności, nie chcieli być obarczeni przeszłością.
      Do tego wszystkiego dochodzi naturalna w każdym narodzie skłonność do niepamiętania własnych grzechów, przewin a czasem wręcz nikczemności – wyrzucania z własnej świadomości pamięci o mało chwalebnych kartach własnej historii.

      • sarna Says:

        „wśród których rdzenni Amerykanie stanowią zaledwie jakiś ułamek promila ogólnej liczby mieszkańców USA”, a ich historia jest rugowana z pamięci, gdy mówi się ogólnie o historii Amerykanów – przykre stwierdzenia, bo uświadamiają jak skuteczne były czystki Indian poczynione przez blade twarze.

        • Logos Amicus Says:

          „Ułamek promila” to jest jednak napisane nieściśle, więc muszę to sprostować. Rdzenni Amerykanie stanowią nieco ponad 1% populacji Stanów Zjednoczonych.
          A co do historii Indian? Ona jest jednak dostępna dla każdego, kto chce ją poznać. Jednak, tak naprawdę niewielu ludzi to interesuje, a jeśli już – to wolą oni widzieć Indian w oprawie mitycznej, niż dowiedzieć się o nich (i o ich dziejach) głębszej prawdy.

        • sarna Says:

          Do kogo pijesz ? ;)

        • Logos Amicus Says:

          Mam na myśli tych, którzy wolą widzieć Indian w oprawie mitycznej, niż dowiedzieć się o nich (i o ich dziejach) głębszej prawdy.
          Przecież napisałem to wyraźnie ;)

  2. sarna Says:

    Jesteśmy w tym samym czasie:) na Twoim bloogu, szkoda, że muszę Cie zdradzić dla pary pedałów;)
    Może, potem, przy perspektywie kilku wolnych dni popijemy do siebie wzajemnie ;) ?

  3. Logos Amicus Says:

    Dochodzą mnie słuchy, że są problemy z umieszczaniem komentarzy. Z tego co wiem, dotyczy to również innych blogów publikowanych na platformie WordPressowej. Ale i to pewnie jakoś przejdzie ;)

  4. dablju Says:

    Cieszę się, iż wreszcie odnalazł sie czas, abym mogła spokojnie przeczytac tę ciekawie opracowaną i wzruszającą historię do końca. Przyznaję nie znałam dziejów Indian w Ameryce, być może, za bardzo skupiając sie na mojej ulubionej grupie indian Kuna, zamieszkujących autonomiczny region San Blas.

  5. ulotna_wiecznosc Says:

    Czytajac ten tekst kilka spraw mi sie przypomniało, straż pogranicza UE z naszego terenu miała kiedyś szkolenia z tropicielami, to taki mały akcent obecności Indian na naszym terenie,
    tak historia Wavoki kojarzy sie z tą o mesjaszu z Syberii, i jak myslicie czy kiedys Indianin może zostac kandydatem na prezydenta USA?
    Logosie Twój początek tego tekstu świetny, ale co u Ciebie? Coś się pojawiło i znikło……. na Twojej stronie? co to było?
    Pozdrawiam słonecznie.

  6. pangrabek Says:

    Ciekawy tekst. Miałem okazję być w Pine Ridge. Kiedy powiedziałem znajomemu, że tam jadę to najpierw mocno się zdziwił, przy czym jego twarz wyrażała też jakąś bliżej niewytłumaczoną obawę. Sprawiał wrażenie jakby coś go ukuło(?). W końcu powiedział: nie jedź tam, oni cię zabiją :) Inni mówili, że z nikim tam nie pogadam, bo mieszkają tam sami przestępcy i narkomani. Myślę, że masz rację i miejscowi biali (WASP) rzeczywiście mocno spychają na bok tą kwestię (w pewnym sensie przypomina mi to zmowę milczenia o polskim Jedwabnem).
    Na początku kilometrami ciągnęła się tylko preria. Co jakiś czas z traw metrowej wysokości wystawały wraki spalonych samochodów a na horyzoncie pojawiało się drzewo. Ogromny, trawiasty, lekko pagórkowaty obszar, niecodzienny widok dla przybysza z Polski. Zajechałem pod pierwszy dom. W oknach folia zamiast szyb, domek nie ma schodów, przy wchodzeniu trzeba robić duży krok w górę, ja nie musiałem się trudzić, bo mało ktory Lakota zaprasza obcych do domu. Gadaliśmy na podwórku. Koło domu rozkładał się kolejny wrak samochodu a przy budzie zrobionej z pralki chodził pies z powbijanymi w mordę kolcami. Indianin powiedział, że pies zaatakował jeżozwierza. Chciałem zapytać Indianina, czy przyszło mu do głowy żeby spróbować powyciągać psu te kolce, ale stwierdziłem, że nie będę ryzykował narażania się na indiański gniew. Nic już więcej nie było, żadnego podwórka, szopki. Sama preria. Wyglądało to tak, jakby w helikopter zostawił ten domek na prerii i odleciał. Potem dojechałem do wioski Wanblee, z pozoru typowa senna amerykańska osada, czynnik ludzki robił różnicę. Nie ma tam prawie mężczyzn, giną oni wcześnie w wojnach gangów, od używek, albo uciekają z rezerwatu. Wyczytałem, że jest to najbiedniejszy rejon USA, że mnóstwo osób jest tam uzależnionych od alkoholu i że w rezerwacie jest wpowadzona prohibicja. Za to przy rezerwacie, już w sąsiedniej Nebrasce ludzie kręcą biznes: kasyna i alkohole. Pozdrawiam

    • Logos Amicus Says:

      Witam pangrabka. Dziękuję za ciekawy komentarz. Rezerwaty indiańskie to ta raczej mało znana twarz Ameryki – i nie mam tu oczywiście na myśli owych malowniczych widoków sprzedawanych w turystyce czy w filmach o Dzikim Zachodzie. Myślę o zwykłych zamieszkujących je ludziach, o warunkach w jakich oni tam żyją… a te są w wielu przypadkach opłakane. Masz rację pisząc, że to są najbiedniejsze rejony tak bogatych skądinąd Stanów. Wielkim problemem jest alkoholizm, bezrobocie, problemy z psychiką, (nie)przystosowaniem się do „nowoczesnego” społeczeństwa i jednak w dalszym ciągu obcej cywilizacji.
      Coś jest w tym porównaniu do tabu Jedwabnego, tyle że takie tragedie jak ta, która wydarzyła się pod Wounded Knee, były jednak dobrze zbadane i już dawno dość szczegółowo opisane. Kto więc chciał – ten się mógł wszystkiego dowiedzieć. inna sprawa, że nie wszyscy chcą wiedzieć – a właściwie… widzieć chcą tylko nieliczni.
      Przy okazji polecam głośną (nota bene napisaną ponad 40 lat temu) książkę Dee Browna „Bury My Heart at Wounded Knee” (jak również oparty na niej film).

  7. SUMIENIE ZACHODU | WIZJA LOKALNA Says:

    […] TANIEC DUCHA I MASAKRA POD WOUNDED KNEE […]

  8. Simply Says:

    W drugiej połowie 70-tych, Marlon Brando nosił się z zamiarem zrobienia filmu o Wounded Knee. Był to poważny projekt, Brando miał scenariusz, zależało mu, żeby reżyserowal to jakiś młody, utalentowany filmowiec z ,,pazurem”
    – udało mu się pozyskac Martina Scorsese ( świeżo po ,,Taksówkarzu” ). Jednak żadna wytwornia nie zdecydowała się wyłozyc kasy na tak ryzykowną rzecz . Brando spóznil się o parę lat. Skończył się Wietnam i temat zagłady Indian znów stał się passe.
    Szkoda, mógł powstac na prawde mocny i bezkompromisowy film, znając podejscie Marlona do tej kwestii.

    • Logos Amicus Says:

      Szkoda. To jest temat na mocny film. Coś właśnie jakby pod Scorsesego.
      Czyżby od kilkudziesięciu lat nie było już koniunktury na filmy o takiej tematyce? Wydaje się, że tak. Wytwórnie pewnie wątpią, że taki film by się dzisiaj – w dobie rozbuchanych fantazji wizualnych – sprzedał. Nie jest to też dobre tło dla romansu (jakim poniekąd był największy „hit” o Indianach ostatnich kilkudziesięciu lat, czyli „Tańczący z wilkami”). A karykaturować czy parodiować temat Tańca Ducha i Wounded Knee (jak pewnie by to zrobili bracia Coenowie, czy Quentin Tarantio) też za bardzo by nie wypadało. Szkoda, że wśród Indian nie ma żadnego dobrego reżysera (przynajmniej mi o takim nie wiadomo), bo chyba dobrze byłoby zrobić ten film stosując perspektywę indiańską. Ale, oczywiście, kolor skóry reżysera nie powinien tu odgrywać roli – tylko jego klasa i umiejętności. A takich jest wielu. Chodzi tylko o taki „drobiazg” jak pieniądze, które ktoś chciałby na podobny film wyłożyć.

  9. Simply Says:

    Tak, po prawdzie, to film o masakrze nad Woundeed Knee powstał i to stosunkowo nie tak dawno. ,, Bury my heart at Wounded Knee” to telewizyjna produkcja HBO z 2007 r. ( z Wesem Studi w roli Wovoki ) , adaptacja ksiązki Dee Browna, wydanej w 1970. Historia opowiedziana jest z trzech odmiennych punktów widzenia : Indianina z akademickim wykształceniem, Siedzącego Byka i amerykanskiego senatora . Nie oglądałem.
    Wątek masakry występuje tez w prologu do przygodowego obrazu ,, Hidalgo” z Viggo Mortensenem – bez wiekszego związku z właściwą akcją – wyścigiem konnym na pustyni w jakimś kraju arabskim.
    Romans odpada całkowicie. W ,, Tańczącym…” i ,, Mohikaninie” wątek miłosny był organicznie i płynnie wkomponowany w całosc i wypadł przyzwoicie, jako integralny, nie przytłaczający reszty element. Ale tu pasuje, jak pięśc do nosaa i może zepsuc cały projekt, jak z ,, Niebieskim Żolnierzem”.
    Braci Coen uwielbiam, ale z westernami, to lepiej niech sobie dadzą spokój .
    Ja bym to widział, jako surowy, bardzo mroczny, poetycki i psychodeliczny film z pogranicza horroru, z potężną dawką gore. Ta historia ma totalnie skopac po twarzy.

    Ps. Świetnym tematem na film są imo wydarzenia z 1973 , kiedy duża grupa uzbrojonych indian związanych z organizacją American Indian Movement zajęla osadę Wounded Knee w proteście przeciw rasistowskiej polityce rządu. Przeciwko nim wysłano zmasowane siły policji, FBI i wojska z ciężkim sprzętem włącznie – doszło do parokrotnej wymiany ognia, były ofiary śmiertelne. Jednym z organizatorow akcji był zmarly w zeszłym roku Russell Means – Sioux Oglala, pózniejszy aktor ( m.in. Chingachgook z ,, Ostatniego Mohikanina” Manna i medicine man z ,, Urodzonych Morderców ”).

    • Logos Amicus Says:

      O telewizyjnej adaptacji książki Browna “Bury My Heart at Wounded Knee” wspominam w jednym z powyższych komentarzy.

      “Ja bym to widział, jako surowy, bardzo mroczny, poetycki i psychodeliczny film z pogranicza horroru, z potężną dawką gore.” Też bym tak to widział, tyle że raczej nie chciałbym, aby cały temat został utopiony w kubłach krwi, którymi podlewa się widzów dla samego podlewania. Czyli bardziej z akcentem na “surowy, bardzo mroczny, poetycki i psychodeliczny” – żeby to za bardzo nie odleciało w krwawą abstrakcję i tanią w sumie jatkę. To musiałyby być coś prawdziwego i – mimo psychodelii – trzymającego się ziemi.

      Incydent Wounded Knee z 1973 roku jest mi znany. Powstał nawet film oparty na tym wydarzeniu (“Thunderheart” Michaela Apteda z Valem Kilmerem, Samem Shepardem, Grahamem Greenem. …. Apted nakręcił też dokument nawiązujący do tamtych tragicznych wydarzeń w Pine Ridge Reservation w latach 70-tych: “Incident at Oglala”.

  10. TAŃCZĄCY Z WILKAMI – rzecz o tragi-romantyzmie amerykańskiego Pogranicza | WIZJA LOKALNA Says:

    […] . – „Indiański Tryptyk” – „Saga o bizonie” – „Bitwa nad Little Bighorn” – „Taniec Ducha i masakra nad Wounded Knee” […]


Co o tym myślisz?